ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 153 364
  • Obserwuję933
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 241 850

Feist Raymond E. Wurts Janny - Imperium 01 - Córka Imperium

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Feist Raymond E. Wurts Janny - Imperium 01 - Córka Imperium.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK 1.Różne
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 353 osób, 227 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 329 stron)

Raymond E. Feist Janny Wurts Córka Imperium Przełożył Michał Rogacki REBIS Dom Wydawniczy REBIS Poznań 1995

Tytuł oryginału Daughter of the Empire Copyright © 1987 by Raymond E. Feist and Janny Wurts All rights reserved Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 1995 Redaktor serii Jarosław Kotarski Redakcja Romana Kolarzowa Ilustracja na okładce Don Maitz Opracowanie graficzne Jacek Kętrzyński Wydanie I ISBN 83-7120-173-7 (t. I-III) ISBN 83-7120-174-5 (t. I) Dom Wydawniczy REBIS ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 67-47-08, tel./fax 67-37-74 Skład i łamanie dtp Marek Barłóg os. Kosmonautów 4/41, 61-624 Poznań tel./fax 23-16-10 Druk i oprawa: Zakłady Graficzne „Drogowiec Kielce

Książkę tę dedykujemy Haroldowi Matsonowi z wyrazami głębokiego uznania, szacunku i sympatii

Czujemy się głęboko zobowiązani wielu ludziom za wiele rzeczy, które pojawiają się w tej książce. Pragnęlibyśmy z głębi serca publicznie podziękować za ich wkład, zamierzony czy też nie: piątkowym Nocnym Markom, których uwielbienie dla gier naprowadziło R. E. F. na wiele wspaniałych pomysłów, użytych w dwóch światach, i wielu autorom tych gier, szczególnie z Midkemia Press; Kyung i Jonowi Conningowi, za cudowną wycieczkę J.W. po ich rodzinnej Korei, która niezmiernie przydała kolorytu tej książce; Virginii Kidd, która sprawia, że J.W. łatwo mówi „tak", i za lata mądrych porad i przyjaźni; naszym wydawcom, Adrianowi Zackheimowi, który z nami zaczął, i Jimowi Moserowi, który był z nami na końcu; Richardowi C. Freese, za troskę ponad- i pozaobowiązkową; Elaine Chubb, za efekt końcowy; Danielowi P. Mannbtowi IV, zarówno za danie przykładu, czym jest pisarz, jak i za udostępnienie nam wspaniałego miejsca do pracy (pomimo kaczek) i Barbarze A. Feist za to, że wytrzymuje z jednym z nas. Frazer, Pensylwania Czerwiec 1986

Rozdział pierwszy Pani Kapłan uderzył w gong. Dźwięk wibrował pod kopułami sklepienia świątyni, udekorowanego okazałymi, jaskrawo malowanymi rzeźbami. Pojedyncza nuta uciekała i wracała, znikając stopniowo, aż stała się jedynie wspomnieniem tonu. Zimne kamienie świątynnej posadzki wyciągały ciepło z ciała Mary. Przebiegł ją dreszcz, jednak nie z powodu panującego chłodu. Po lewej stronie inna kandydatka klęczała w identycznej pozycji, naśladując ruchy Mary unoszącej białe przybranie głowy kryjące nowicjuszkę Zakonu Lashimy, Bogini Duchowego Światła. W niewygodnej pozycji, z udrapowanym ponad głową na kształt namiotu płótnem, niecierpliwie oczekiwała chwili, kiedy będzie można je opuścić i zasznurować. Już sam habit ciążył jej na ramionach jak kamień! Ponownie zabrzmiał dźwięk gongu. Przypomniawszy sobie o wszechobecności bogini, Mara skarciła się w duchu za nieprzystojne myśli. Teraz, bardziej niż dotąd, nie wolno jej się rozpraszać. Milcząco poprosiła boginię o przebaczenie, kładąc swą nieuwagę na karb zdenerwowania, spowodowanego zarazem zmęczeniem, podnieceniem i lękiem. Modliła się do swej Pani, aby zechciała być jej przewodniczką w poszukiwaniu duchowego spokoju, którego tak żarliwie pragnęła. Gong zadudnił trzecie z dwudziestu dwu uderzeń. Dwadzieścia dla bogów, jedno dla Niebiańskiego Światła i jedno dla grzesznych dzieci oczekujących właśnie na wstąpienie w służbę Bogini Mądrości Górnego Nieba. W wieku lat siedemnastu Mara gotowa była wyrzec się doczesnego świata, podobnie jak dziewczyna obok, która z ostatnim uderzeniem gongu zostanie jej siostrą, mimo że poznały się zaledwie przed dwoma tygodniami. Pomyślała o swej przyszłej siostrze: Ura, dziewczyna o wybuchowym usposobieniu, pochodziła z nie należącej do żadnego klanu, lecz zamożnej rodziny z prowincji Lash, podczas gdy Mara wywodziła się ze starego i potężnego domu Acoma. Ura wstępowała do świątyni na wyraźne żądanie wuja, samozwańczego seniora rodziny, który zabiegał o przyjęcie rodziny do któregokolwiek domu, w czym miała być pomocna także ta publiczna demonstracja jej pobożności. Z kolei Mara, aby wstąpić do zakonu, bliska była otwartemu przeciwstawieniu się woli ojca. Kiedy opowiedziały sobie swoje historie podczas pierwszego spotkania, w oczach Ury błyskało niedowierzanie, a nawet gniew, że córka tak potężnego pana miałaby znaleźć wieczystą kryjówkę za murami klasztoru. Pochodzenie Mary oznaczało wysoką pozycję społeczną, potężnych sprzymierzeńców i zapewniało odpowiednie małżeństwo z synem innego potężnego domu. Ura poświęciła się, jak sama to określała,

z myślą o tym, aby przyszłe pokolenia dziewcząt z jej rodziny miały to wszystko, czego Mara zdecydowała się wyrzec. Mara nie po raz pierwszy zastanawiała się, czy Ura będzie dobrze służyć Zakonowi. Później, także nie po raz pierwszy, zadała sobie pytanie, czy ona sama zasługuje na przyjęcie do Zgromadzenia. Kolejny gong. Przymknęła na chwilę oczy w modlitwie o przewodnictwo i otuchę: dlaczego ciągle dręczyły ją wątpliwości? Po następnych osiemnastu uderzeniach rodzina, przyjaciele i domownicy przestaną dla niej istnieć. Zostawi za sobą całe dotychczasowe życie, od najwcześniejszych dziecięcych zabaw po właściwą wysoko urodzonej córce troskę o rolę odgrywaną przez jej rodzinę w rozgrywce rady, tych nie kończących się zmaganiach o przywództwo, które regulowały całe życie Tsurani. Jej siostrą stanie się Ura, niezależnie od różnicy pochodzenia, gdyż w Zakonie Lashimy nikt nie zważał na osobiste zaszczyty czy sławę rodu, a tylko na służbę bogini. Gong zadźwięczał po raz piąty - zerknęła na umieszczony na podwyższeniu ołtarz. W otoczeniu rzeźbionych łuków sześcioro kapłanów i kapłanek klęczało przed posągiem Lashimy, której oblicze odsłonięto ze względu na uroczystość wtajemniczenia. Przez ostrołukowe okna, umieszczone w wysokich kopułach, przesączał się świt, rozjaśniający pogrążoną w półmroku świątynię. Pani Mądrości spoglądała z półuśmiechem na cyzelowanych ustach, jakby wszystko, co zostało oddane pod jej opiekę, cieszyło się miłością i bezpieczeństwem na ścieżce do duchowego spokoju. Mara miała nadzieję, że tak było naprawdę. Jeden z kapłanów, jedyny, który nie klęczał, uderzył w gong. Metal pochwycił światło słońca, wspaniałą eksplozję złota na ciemnej zasłonie okrywającej wejście do wewnętrznej świątyni. Kiedy wirujący blask przygasł, gong zabrzmiał ponownie. Rozlegnie się jeszcze piętnaście razy. Mara przygryzła wargi, łaskawa bogini na pewno przebaczy jej chwilę rozproszenia, jak zwykle błądziła myślami, co teraz już nie przystało członkini Zgromadzenia. Ponownie zerknęła na towarzyszkę; Ura trwała nieruchoma i spokojna, z przymkniętymi oczami. Postanowiła naśladować jej zachowanie, pomimo iż nie potrafiła znaleźć w sobie stosownego spokoju. Jeszcze raz odezwał się gong. Poszukiwała ukrytego środka swojej natury, swego wal, i spróbowała odzyskać spokój umysłu, co udało się jej jedynie przez kilka chwil: kolejne uderzenie gongu przywróciło ją rzeczywistości. Przestąpiła z nogi na nogę, broniąc się przed rozdrażnieniem. Bolały ją ramiona i miała nieodpartą pokusę, by westchnąć. Spokój ducha, którego próbowały ją nauczyć siostry podczas nowicjatu, znowu zniknął, mimo że spędziła w klasztorze sześć pracowitych miesięcy, zanim uznano ją za godną, aby stanąć przed kapłanami Głównej Świątyni tutaj, w Świętym Mieście. Kolejne uderzenie gongu, dźwięczne jak sygnał rogu, zwołującego wojowników Acoma. Jakże mężnie wyglądali w swoich pomalowanych na zielono zbrojach, wśród nich oficerowie przykuwający oko bajecznymi piórami, tego dnia, kiedy wyruszali do walki pod wodzą Warlorda.

Martwiła ją wojna z barbarzyńcami, w której walczyli ojciec i brat - zbyt wiele sił rodu było w nią zaangażowanych. Ród nie był jednomyślny na forum Najwyższej Rady, a ponieważ żaden z rodów wyraźnie nie zdobył przewagi, przeklęte knowania co chwila nadwerężały pozycję Acoma. Rody domu Hadama stanowiły jedność tylko z nazwy, i całkiem prawdopodobne było, że Acomów zdradzi ich daleki kuzyn, który zabiegał o łaski w Minwanabi. Gdyby Mara mogła zabierać głos w ojcowskiej radzie, nakłaniałaby do porzucenia Stronnictwa Wojny, może nawet do sprzymierzenia się ze Stronnictwem Niebieskiego Koła, które, udając jedynie zainteresowanie handlem, skrycie podkopywało potęgę pana wojennego... Znów myślała o świecie doczesnym! Kamienne rysy bogini zdawały się wyrażać łagodną przyganę: „źródłem cnoty jest praca nad sobą", głosiła jedna z zasad religii, toteż zawstydzona opuściła wzrok. Dźwięk gongu zabrzmiał ponownie, lecz przez jego niknące brzmienie przedarł się obcy ton, całkowicie nie odpowiadający nastrojowi chwili. Sandały zaszurały o kamienny przedsionek, przy akompaniamencie stłumionego łoskotu broni. Zza zasłony dobiegł ostry szept nadzorującego kapłana: - Zatrzymaj się, wojowniku! Nie wolno ci teraz wejść do wewnętrznej świątyni! To zakazane! Mara zdrętwiała, czując, że stało się coś złego. Dostrzegła, że kapłani na podium unieśli się zatrwożeni i odwrócili ku wejściu. Gong spóźnił się z uderzeniem i zapadła cisza. Najwyższy Kapłan ruszył zdecydowanie w kierunku zasłony, marszcząc brwi. Mara zacisnęła powieki, gdyby tylko mogła, zamykając oczy, pogrążyć w ciemnościach świat zewnętrzny równie łatwo, jak czyniła to ze swoim własnym, nikt nie potrafiłby jej odnaleźć. - Jaki jest powód twojego wtargnięcia, wojowniku? Bezcześcisz najświętszy obrządek! - zawołał Najwyższy Kapłan surowo. Odpowiedziano: - Szukamy pani Acoma! Pani Acoma. Słowa te ogłuszyły ją, gdyż to jedno zdanie zmieniło jej życie na zawsze. Zmusiła się do zachowania spokoju - nie zawiedzie przodków, okazując żal. Opanowując drżenie głosu, wolno podniosła się z kolan. - Tutaj jestem, Keyoke. Spojrzenia kapłanów i kapłanek spoczywały na Najwyższym Kapłanie, gdy zbliżał się do Mary. Znaki wyszyte na jego szatach zalśniły z nagła, kiedy skinął na kapłankę, która pośpieszyła czym prędzej do niego. Spojrzał w oczy Mary i wyczytał w nich skrywany ból. - Córko, najwyraźniej nasza Mistrzyni Mądrości wybrała dla ciebie inną drogę. Pójdź z jej miłością i łaską, pani Acoma. - Lekko skłonił głowę. Mara odwzajemniła ukłon, po czym złożyła przybranie na ręce kapłanek. Puszczając mimo

uszu przepełnione zawiścią westchnienie Ury, odwróciła się ku posłańcowi. Keyoke, Głównodowodzący Wojsk Acoma, przyglądał się swej pani zmęczonymi oczami. Pomimo czterdziestu już lat wiernej służby stał prosto i dumnie, gotów kroczyć u jej boku, służyć pewnym ramieniem, może nawet osłaniać przed bezlitosnymi spojrzeniami, gdyby przeżycia okazały się zbyt trudne do zniesienia. Biedny, zawsze wierny Keyoke. Oznajmienie takich wiadomości także jemu nie przyszło łatwo. Mara postanowiła, że za wszelką cenę nie zawiedzie dobrego imienia rodziny. W obliczu tragedii zachowa postawę i godność, jaka przystoi pani wielkiego domu. Keyoke skłonił się bez słowa. Za jego plecami stał wysoki i małomówny Papewaio, z twarzą jak zwykle nieodgadniona. Najlepszy żołnierz Acoma był jednocześnie powiernikiem i służącym dowódcy. Ukłonił się i przytrzymał kotarę, kiedy przechodziła obok. Mara słyszała ich obu, jak ruszyli za nią, Papewaio o krok z tyłu, przestrzegając form w najdrobniejszych szczegółach. W milczeniu wyszli z dziedzińca wewnętrznej świątyni i szli wzdłuż kolumnady z piaskowca i długim korytarzem ozdobionym freskami ilustrującymi podania o bogini. Desperacko starała się nie dopuścić do siebie bólu, przypominając sobie historię przedstawioną na każdej z nich: jak bogini przechytrzyła Turakamu, Czerwonego Boga i uratowała życie dziecka; jak powstrzymała gniew Cesarza Inchonlonganbula i ocaliła miasto Migran przed zagładą; jak wyjawiła pierwszemu uczniowi sekret sztuki pisania. Nie patrzyła, gdy mijali jej ulubiony: jak w przebraniu starej baby rozstrzygnęła spór pomiędzy rolnikiem i jego żoną. Z żalem uświadomiła sobie, że należą do życia, którego musiała się wyrzec. Zbyt szybko dotarli do zewnętrznych drzwi. Przystanęła na moment u szczytu wydeptanych marmurowych schodów. Dziedziniec poniżej wypełniał nieliczny oddział w zielonych zbrojach Acomów. U kilku żołnierzy było można dostrzec świeżo opatrzone rany, ale kiedy pojawiła się ich pani, jak jeden mąż stanęli na baczność i oddali honory. Stłumiła strach: jeśli eskortę stanowili ranni, sytuacja Acomów musiała być zła. To, iż ród okazał taką słabość, rozpalił rumieniec gniewu na jej policzkach. Zeszła ze stopni, z wdzięcznością myśląc o świątynnej szacie skrywającej drżenie kolan. U podnóża stała przygotowana lektyka. Dwunastu niewolników oczekiwało w ciszy, aż zajmie miejsce. Papewaio i Keyoke ustawili się po obu stronach i na znak niewolnicy ujęli drągi i dźwignęli lektykę. Mara siedziała nieruchomo, ukryta za lekkimi, wyszywanymi zasłonami, podczas gdy żołnierze ustawiali się w szyku na czele i tyłach pochodu. Lektyka zakołysała się z lekka, gdy ruszyli w kierunku rzeki, rozpychając tłum wypełniający ulice Świętego Miasta. Mijali wozy ciągnięte przez niemrawe, sześcionogie nidry, ich zaś wyprzedzali pędzący posłańcy i tragarze, truchtający z tobołkami trzymanymi wysoko na ramionach bądź głowach, śpieszący do klientów, gotowych zapłacić premię za szybkość. Hałas i handlowa krzątanina za bramą na nowo nią wstrząsnęły, w zaciszu świątyni szok nie

dotarł do niej w pełni. Teraz, w normalnym świetle musiała wysilać wolę, by nie ronić łez na poduszki, które wyścielały lektykę. Nie chciała nic mówić, jakby cisza mogła ukryć prawdę. Ale przecież była Tsuranką, należała do rodziny Acoma. Tchórzliwość nie zmieni przeszłości ani nie zażegna niebezpieczeństw, które niesie ze sobą przyszłość. Wzięła głęboki oddech i odsunęła zasłonę tak, by mogła widzieć Keyoke. - Obaj nie żyją - oznajmiła głośno to, o czym była przekonana od chwili, gdy ujrzała pana wojennego. W odpowiedzi Keyoke skinął tylko głową. Jeden raz. - Twemu ojcu i bratu, pani, rozkazano przeprowadzić bezcelowy atak na fortyfikacje barbarzyńców. To było morderstwo. - Kroczył żwawo z niewzruszoną twarzą, ale w jego głosie brzmiała gorycz. Minęli furę wypełnioną piętrzącymi się owocami jomach i skręcili w ulicę prowadzącą nad rzekę do przystani. Zorientowała się, że kurczowo zaciska dłonie. Powoli rozluźniła się i po długiej chwili poprosiła: - Opowiedz mi, jak to się stało. - Kiedy śniegi w świecie barbarzyńców stopniały, otrzymaliśmy rozkaz wymarszu, aby stawić czoła spodziewanemu atakowi. - Zbroja zachrzęściła, gdy wojownik rozprostował ramiona, przezwyciężając wspomnienie zmęczenia i straty, jednak jego głos pozostał rzeczowy. - Zbrojni z barbarzyńskich miast Zun i LaMut wyruszyli w pole wcześniej, niż się spodziewano. Pchnięto posłańców do obozu pana wojennego, leżącego w dolinie wśród gór, które barbarzyńcy nazywają Szarymi Wieżami. Nie było go, toteż rozkaz ataku wydał jego zastępca... - To był Minawanabi, prawda? - Mara przerwała. Po osmaganej wiatrami twarzy Keyokego przemknął wyraz uznania, Mara, pomimo nieszczęścia, jakie ją spotkało, potrafiła nadal myśleć. - Tak. Siostrzeniec pana Jingu Minwanabi, jedyny syn jego zmarłego brata Tasaio. Przewaga barbarzyńców była przygniatająca. Twój ojciec, pani, wiedział o tym - wiedzieliśmy o tym wszyscy - ale postąpił tak, jak nakazywał honor. Nie kwestionował rozkazu i uderzyliśmy. Tasaio obiecał wsparcie na prawym skrzydle, ale jego oddziały nie pojawiły się wcale. Wojownicy Minwanabi czekali na swoich pozycjach, gotowi do obrony. Taki dostali rozkaz od Tasaio. Zanim wróg wyciął nas w pień, z doliny nadeszła z pomocą część sił Omechkel i Chimiriko. Bez cienia wątpliwości dzielnie walczyli, aby wydostać nas spod kopyt koni barbarzyńców. Dopiero wtedy uderzyli Minwanabi. Przybyli, kiedy barbarzyńcy właśnie się wycofali. Ktoś, kto nie był tam od początku, widział tylko niefortunną potyczkę z wrogiem. Ale Acoma wiedzą, że była to zdrada Minwanabi. Mara zmrużyła oczy, zacisnęła usta i przez krótką chwilę Keyoke obawiał się, że może okryć niesławą pamięć ojca, płacząc, zanim zezwoli na to obyczaj. Jednakże przemówiła spokojnie, skrywając wściekłość: - A więc, pomimo naszego przymierza ze Stronnictwem Wojny pan Minwanabi wykorzystał

sposobność i zaplanował śmierć mojego ojca? - Właśnie tak. Jingu Minwanabi musiał kazać Tasaio zmienić rozkazy marszałka. Było to zuchwalstwo, za które, gdybyśmy stracili tę pozycję, Tasaio zginąłby w hańbie. Ale Almecho potrzebuje wsparcia Minwanabi i chociaż jest zły na siostrzeńca Jingu, nic nie zrobi.W końcu nic się nie stało, ot, potyczka jakich wiele, ale w rozgrywce Rady oznacza triumf Minwanabi nad Acoma. - Pierwszy raz w życiu Mara usłyszała w głosie Keyokego ślad wzruszenia; niemal z żalem dodał: - Papewaio i ja ocaleliśmy dzięki rozkazowi twego ojca. Nakazał nam pozostać na pozycjach z kilkoma ludźmi i polecił chronić cię, gdyby sprawy potoczyły się tak, jak się potoczyły. Mój pan Sezu i twój brat dobrze wiedzieli, że nie przeżyją tego dnia. Mara znowu ze ściśniętym żołądkiem spoczęła na poduszkach. Bolała ją głowa, czuła ciężar na piersi. Wzięła długi, powolny oddech i spojrzała na Papewaio, który kroczył z twarzą całkowicie bez wyrazu. - A co na to ty, mój dzielny Pape? - spytała. - Jak powinniśmy odpowiedzieć na to podwójne morderstwo? Papewaio z nieobecnym wyrazem twarzy podrapał lewym kciukiem bliznę na szczęce, co czynił często w chwilach napięcia. - Jak zdecydujesz, pani. Na pozór Pierwszy Komendant Acoma był łagodny i ustępliwy, ale Mara wiedziała, że gotów był chwycić za miecz w razie potrzeby. Przez chwilę rozważała myśl o natychmiastowej zemście. Wystarczyło słowo, a Papewaio rzuciłby się na Jingu Minwanabiego, choćby ten siedział we własnej komnacie, otoczony całą armią. Mimo że wojownik poczytywałby sobie taką śmierć za zaszczyt, odsunęła od siebie ten pomysł. Ani Papewaio, ani nikt noszący barwy Acomów nie zdołałby dotrzeć bliżej niż na pół dnia drogi od pana Minwanabiego. Poza tym wierność taka, jak Pepe, była rzadkością i nie powinno się jej trwonić bez potrzeby. Keyoke tymczasem uważnie przyglądał się Marze. Spotkała jego spojrzenie i nie spuściła wzroku. Wiedziała, że twarz ma kredowobiałą i ponurą, rysy ściągnięte, ale zdawała sobie także sprawę, że nie ugięła się pod brzemieniem nowiny. Keyoke ponownie wbił wzrok w przestrzeń, jakby oczekiwał od swej pani kolejnych pytań i rozkazów. To, że skupiała na sobie uwagę mężczyzny, choćby nawet starego członka rodzinnej świty, sprawiło, że zaczęła chłodno i wnikliwie roztrząsać swe silniejsze i słabsze strony. Była młodą kobietą, niezbyt piękną, szczególnie gdy marszczyła czoło lub zatroskana ściągała brwi, lecz jej uśmiech zniewalał (tak w każdym razie powiedział kiedyś jakiś chłopak); miała też żywiołową energię, która niekiedy przydawała jej nieodpartego uroku. Wiotka, o giętkich ruchach, nie raz przyciągnęła oczy synów sąsiedzkich domów. Teraz jeden z nich najprawdopodobniej będzie musiał udowodnić swą wartość jako sprzymierzeniec i powstrzymać polityczną burzę, która groziła starciem

domu Acoma z powierzchni ziemi. Z półprzymkniętymi oczami zastanawiała się nad przerażającym ogromem odpowiedzialności. Uczucie bliskie omdlenia wywoływała świadomość, że swoje kobiece przymioty, piękno, dowcip, wdzięk, powab, wraz z całą inteligencją, jaką obdarzyła ją natura, będzie teraz musiała zaprząc w służbę sprawy Acoma. Miała jedynie nadzieję, że te zalety wystarczą. - Musimy omówić wiele spraw, Keyoke, lecz nie tutaj - powiedziała cicho; wśród ulicznego ścisku mogli czaić się z każdej strony szpiedzy, zabójcy lub donosiciele. - Będziemy mówić tylko w obecności uszu wiernych Acomom. Keyoke chrząknął z uznaniem, a Mara podziękowała w duszy bogom, że zachowali go przy życiu. Był jak opoka, niezbędna, by przetrwać. Wyczerpana, ponownie ułożyła się na poduszkach. Aby trzeźwo rozważyć sytuację, żal trzeba odłożyć na bok. Najpotężniejszemu wrogowi jej ojca, Jingu Minwanabiemu, nieomal udało się osiągnąć jeden z najważniejszych celów jego życia - zagładę Acomów. Nienawiść pomiędzy domami Acoma i Minwanabi istniała od pokoleń, a ponieważ żaden z rodów nie potrafił zdobyć przewagi, od czasu do czasu wybuchały wojny czy zdarzały się intrygi. Teraz jednak pozycja Acomów została bardzo poważnie nadszarpnięta, a Minawanabi znajdowali się u szczytu potęgi, dorównującej prawie pozycji rodu, z którego wywodził się pan wojenny. Jingu miał własnych wasali, z Kehotarą na czele, którego potęga równa była potędze ojca Mary. A im jaśniej świeciła gwiazda Minwanabich, tym łatwiej mogli liczyć na sprzymierzeńców. Osłonięta zwiewnymi zasłonami, przez długą chwilę leżała nieruchomo, rozważając gorzką prawdę: była jedyną przeszkodą w osiągnięciu głównego celu Jingu Minawabiego, czyli zagłady Acomów. Musi znaleźć jakiś sposób na pokrzyżowanie planów pana należącego do jednej z Pięciu Wielkich Rodzin Imperium Tsuranuanni, jeśli chciała żyć i nie dopuścić do upadku domu Acoma. * * * Mara zamrugała powiekami i otrząsnęła się ze snu. Zapadła w niespokojną drzemkę, podczas gdy lektyka przemierzała zatłoczone ulice Świętego Miasta. Teraz lektyka kołysała się łagodnie, kierując się w dół, w stronę przystani. Wyjrzała, zbyt odrętwiała, aby widok różnobarwnego tłumu sprawił jej przyjemność. Kiedy po raz pierwszy przyjechała do Świętego Miasta, oczarowana była wielobarwną rozmaitością tłumu, w którym przewijali się ludzie ze wszystkich zakątków Cesarstwa. Zachwycał ją zwykły w tych stronach widok barek mieszkalnych, przybywających z miast w górze i w dole rzeki Gagijn. Przystrojone chorągiewkami, kołysały się na cumach jak pięknie upierzone ptaki wśród domowego drobiu pędzących barek handlowych i łodzi kupieckich. Wszystko - widoki, dźwięki, zapachy - było tak inne od tego, co znała z posiadłości swego ojca, z jej własnych posiadłości, poprawiła się.

Płynący z tego stwierdzenia ból był na tyle dotkliwy, że nie zwracała uwagi na spoconych, niemal nagich i uwalanych kurzem niewolników, którzy mozolili się w piekącym słońcu, ładując na rzeczne barki piętrzące się sterty towarów. Tym razem nie oblała się rumieńcem, jak wtedy, kiedy przechodziła tu po raz pierwszy w towarzystwie sióstr Lashima. Męska nagość nie była dla niej niczym nowym. W dzieciństwie często widywała kąpiących się żołnierzy i przez lata pływała z bratem i przyjaciółmi w jeziorze powyżej pastwiska. Ale widok nagich mężczyzn po tym, jak wyrzekła się doczesności, wydawał się jej jakiś inny. Rozkaz siostry Lashima, aby patrzeć w inną stronę, wzmógł tylko chęć zerknięcia. Tamtego dnia zmuszała się, aby nie spojrzeć na szczupłych, muskularnych mężczyzn. Ale dzisiaj ignorowała tych niewolników, żebraków błogosławiących darczyńców, jak i zawsze skorych do żartów marynarzy. Otoczenie zdawało się wyblakłe i nudne, jakby nagle jej oczy postarzały się o lata i doświadczenie; dostrzegła, że każdy dom rzuca cień, a w cieniu może się kryć wróg. Szybko wysiadła z lektyki. Pomimo białej szaty nowicjuszki Zakonu Lashima nosiła się z godnością oczekiwaną od pani Acoma. Patrzyła prosto przed siebie, idąc w kierunku barki, która miała zabrać ją w dół rzeki, do Sulan-Qu. Papewaio torował drogę, rozsuwając tłum na boki. Keyoke zaś obserwował przezornie żołnierzy w barwach innych domów, kiedy przemierzając nabrzeże, pojawiali się w pobliżu Mary. Gdy oficerowie pomogli jej przejść przez kładkę prowadzącą na barkę, miała jedynie ochotę znaleźć się w zacienionym, spokojnym miejscu, w którym mogłaby stawić czoła rozpaczy. Ale ledwie stanęła na pokładzie, kapitan pośpieszył jej na spotkanie. Jego krótka, czerwonofioletowa szata drażniła jaskrawością po wielotygodniowym obcowaniu z ponurymi strojami kapłanów i sióstr w klasztorze. Nefrytowe bransolety zabrzęczały na przegubach, kiedy gnąc się w służalczym ukłonie, oferował znakomitemu gościowi skromne wygody: stos poduszek pod rozstawionym na środku pokładu baldachimem, obwieszonym przejrzystymi zasłonami. Nie przerywała tych dowodów oddania do chwili, aż zajęła miejsce. Wtedy, z grzecznością tak wyliczoną, by kapitan nie stracił twarzy, milcząco dała mu do zrozumienia, że jego obecność jest już zbyteczna. Zrozumiał natychmiast, opuścił cienkie zasłony, pozwalając jej wreszcie na chwilę samotności. Keyoke i Papewaio siedli naprzeciwko, a gwardziści ze zwykłą czujnością otoczyli baldachim. - Keyoke, gdzie jest barka mojego ojca... moja barka? - spytała nagle, wpatrując się w wodę. - Gdzie moje służące? - Barka Acomów stoi w doku w Sulan-Qu. Sądziłem, że nocne spotkanie z żołnierzami Minwanabich lub z ich sprzymierzeńcami jest mniej prawdopodobne, jeśli skorzystamy ze zwykłej łodzi. Obawiałem się, że w razie natrafienia na jakieś trudności twoje służące mogłyby tylko zawadzać. - Mówiąc to, myszkował oczyma po nabrzeżu. - Statek ten na noc zostanie związany z

innymi barkami, tak że ani chwili nie będziemy na rzece sami. Mara skinęła głową, pozwalając oczom zamknąć się na dłuższą chwilę. - Bardzo dobrze - pragnęła samotności, niemożliwej do znalezienia na tej zwykłej barce, ale obawy Keyokego były całkiem uzasadnione. Jingu poświęciłby bez wahania całą kompanię wojska, aby zgładzić ostatnią z Acomów, a miał wielekroć więcej żołnierzy, niż było trzeba, by wyciąć w pień nieliczną gwardię, jaka jej towarzyszyła. Ale uczyniłby to jedynie wtedy, kiedy byłby pewien powodzenia, po czym udałby zupełną niewiedzę przed członkami Wielkiej Rady. Każdy, kto brał udział w rozgrywkach Rady, znałby prawdę, jednak najważniejsze było zachowanie formy. Jeden ocalały podróżny, jeden rozpoznany gwardzista Minwanabich, jedna przypadkowa uwaga podsłuchana przez bosakowego z pobliskiej barki i Jingu byłby zgubiony. Ujawnione publicznie powiązania z tak podłą zasadzką podkopałyby poważnie jego pozycję na forum Rady, dając być może sygnał któremuś z „wiernych" sprzymierzeńców, że sytuacja wymyka się spod kontroli. Musiałby wtedy mieć się na baczności zarówno przed wrogami, jak i przed przyjaciółmi. Takimi prawami kierowała się Rada. Sposób podróży, wybrany przez Keyokego, mógł okazać się równie dobry jak setka dodatkowych zbrojnych. Na komendę kapitana rzucono cumy i barka ruszyła ku środkowi rzeki. Szczupłe, spalone słońcem ciała niewolników, którzy odpychali barkę drągami, poruszały się zgodnie w rytm prostej, monotonnej pieśni. - Środka trzymaj się! - zaintonował sternik. - Hej, pchajmy wraz! - odpowiedzieli marynarze. W tym samym rytmie śpiewali dalej: - Kobietę brzydką znam! - zakrzyknął sternik. - Hej, pchajmy wraz! - Co język ma jak bicz! - Hej, pchajmy wraz! - Upiłem się wieczorem! - Hej, pchajmy wraz! - Jest moją żoną dziś! Głupia piosenka uspokoiła Marę i pozwoliła myślom na spokojną wędrówkę. Ojciec długo i zaciekle sprzeciwiał się jej ślubom zakonnym. Teraz żałowała gorzko, że posunęła się niemal do otwartego nieposłuszeństwa, tyle że nie miała już kogo przepraszać. Ojciec ustąpił tylko dlatego, że bardziej ją kochał, niż pragnął politycznie rozsądnego małżeństwa. Ich rozstanie było burzliwe. Sezu potrafił być jak harulth, postrach pasterzy i myśliwych, ale nigdy nie umiał odmówić córce, nieważne, jak niedorzeczne były to prośby. Choć nigdy nie był wobec niej tak swobodny, jak z synem, jednak pobłażał jej przez całe życie; i jedynie Nacoya, niania, potrafiła w dzieciństwie trzymać ją w karbach.

Zamknęła oczy i natychmiast wyobraźnia podsunęła jej obraz brata. Lanokotę kochała jak powietrze i słońce; błyszczące, brązowe oczy i nieodłączny uśmiech, którym obdarowywał uwielbianą siostrzyczkę. Lano, biegający szybciej niż wojownicy ojca, zwyciężał w letnich igrzyskach w Sulan-Qu przez trzy lata z rzędu, był to wyczyn, którego nikomu nie udało się powtórzyć. Zawsze miał dla niej czas, wprowadzał ją nawet w tajniki zapasów, za co oberwał od Nacoi. I te jego głupie żarty, zwykle sprośne, po których chichotała i oblewała się rumieńcem. Wiedziała, że gdyby nie wybrała życia w kontemplacji, każdego konkurenta przyrównywałaby do brata... Radosny śmiech Lano już nigdy nie odbije się echem w komnacie przy wieczornym posiłku. Nawet ojciec, tak we wszystkim surowy, zwykł był uśmiechać się, zarażony nieodpartym humorem syna... Ból na moment prawie zwyciężył. Opanowała się z najwyższym trudem, ale nie był to ani czas, ani miejsce na żałobę. - Czy odnaleziono ich ciała? - spytała niespodziewanie. - Nie, pani. - W głosie Keyoke dźwięczała gorycz. Zagryzła wargi; a więc nie złoży prochów w świętym gaju. Zamiast tego musi wybrać relikwie ojca i brata - po jednej rzeczy, do której byli najbardziej przywiązani - i zagrzebać przy świętym natami, głazie kryjącym ducha rodu, aby ich cienie mogły znaleźć drogę powrotną na ziemię Acomów i ukojenie pośród dusz przodków, zanim dopełni się Koło Życia. Przymknęła oczy, by powstrzymać łzy, ale wspomnienia zbyt silnie przywoływały ją do rzeczywistości. Dopiero po kilku godzinach kołysanie barki, ciepło dnia i spokój rzeki zdołały w końcu ukołysać ją do głębokiego snu. * * * W Sulan-Qu zakotwiczyli o świcie. Nad powierzchnią wody kłębiła się mgła, a w sklepach i na straganach wzdłuż nadbrzeżnych ulic otwierały się okiennice, gotując się do targowego dnia. Keyoke spieszył się z wyładunkiem lektyki, chcąc zdążyć przed codziennym ściskiem wozów i ludzi na targowych bulwarach. Mara, wciąż w białych, wymiętych po sześciu dniach podróży szatach zakonnych, ciężko wspięła się do lektyki i spoczęła na poduszkach ozdobionych godłem jej rodu, ptakiem shatra. Poczuła, jak wielki lęk budzi w niej powrót do domu. Nie potrafiła wyobrazić sobie przestronnych komnat rodzinnej rezydencji, w których nie dźwięczy niesforny głos Lano ani mat w gabinecie, nie zarzuconych przez ojca zwojami pergaminu, pozostawionymi, gdy sprzykrzyło mu się czytanie raportów. Uśmiechnęła się blado, przypominając sobie obrzydzenie, z jakim traktował interesy, pomimo że prowadził je z dużym talentem. Jego żywiołem była wojna, rozrywki, polityka, ale pamiętała, jak mawiał, że na wszystko potrzebne są pieniądze i że nigdy nie wolno zaniedbywać handlu.

Gdy lektyka powędrowała do góry, westchnęła cicho; wolałaby, aby zasłony zapewniały więcej prywatności, a przede wszystkim, by powstrzymywały niezbyt miłe zapachy dzielnicy portowej. Podroż szybko zmieniła się w żmudną przepychankę w błyskawicznie gęstniejącym tłumie, toteż nie pozostało jej nic innego, jak rozmyślać i obserwować. Odsłonięto już kotary spowijające położone na wyższych piętrach krużganki i kupcy wystawiali nad głowami kupujących swoje towary. Po dobiciu targu, uzgodnioną kwotę wciągano w koszyku do góry, a potem spuszczano towar. Oficjalnie zarejestrowane prostytutki spały jeszcze, więc okiennice balkonów położonych na szóstej, siódmej kondygnacji pozostawały zamknięte. Uśmiechnęła się lekko, wspominając, jak pierwszy raz zobaczyła przedstawicielki najstarszego zawodu świata stojące od pokoleń na tych samych krużgankach, z szatami w wyzywającym nieładzie, wachlujące się w czasie zwykłego w mieście upału. Wszystkie były piękne, z umalowanymi twarzami i włosami upiętymi iście po królewsku. Nawet ich kuse szaty uszyte były z najkosztowniejszych tkanin. Sześcioletniego brzdąca, jakim wówczas była, urzekł ten widok, toteż oznajmiła wszystkim znajdującym się akurat w pobliżu, że kiedy dorośnie, chciałaby być taka, jak damy na balkonach. Raz jeden, właśnie wtedy, widziała ojca, któremu całkiem odebrało mowę. Lano aż do ranka, kiedy wyruszyła do świątyni, wypominał jej ten incydent. Teraz jego przekorne drwiny już nigdy nie wprawią jej w zakłopotanie... Spróbowała skupić uwagę na czymś, co by odegnało smutek. Zmyślni handlarze sprzedawali swe towary z taczek na rogach, żebracy zagadywali przechodniów historiami swojej niedoli, szalbierze oferowali antyki, kupcy zachwalali niespotykane, piękne jedwabie. Nikomu jednak z nich nie udało się rozproszyć zalegającego jej duszę smutku. * * * Za murami Sulan-Qu pola uprawne rozciągały się w stronę niebieskawych gór na horyzoncie. Łańcuch Kyamaka nie był tak dziki ani tak wysoki jak Wielki Dział na północy, ale jego doliny pozostawały na tyle niedostępne, aby mogli tam znaleźć schronienie bandyci i wyjęci spod prawa. Droga do posiadłości prowadziła przez bagna, które oparły się wszelkim próbom osuszenia. Tragarze poczęli szemrać, trapieni plagą owadów, ale jedno słowo Keyokego przywróciło spokój. Dalej trakt biegł przez zagajnik drzew ngaggi, których rozłożyste, nisko zwisające gałęzie tworzyły cienisty baldachim. Wkroczyli na bardziej pagórkowate tereny, raz po raz napotykając kolorowe mosty, spinające brzegi strumieni zasilających bagno i nieustannie przecinających każdą drogę. Dotarli do bramy modlitewnej, jaskrawo pomalowanego łuku wzniesionego przez pewnego zamożnego człowieka w podzięce bogom za zesłane błogosławieństwa. Przechodząc pod nią, każdy mamrotał cichą modlitwę dziękczynną i otrzymywał w zamian drobne błogosławieństwo. Kiedy łuk

zniknął już za plecami, pomyślała, że jeśli ród Acoma ma przetrwać, w nadchodzących dniach będzie potrzebowała całej łaski, jaką tylko zsyłają bogowie. Ptaki Shatra, zgarbione jak starcy, przetrząsały thyzowe ryżowiska, zajadając się owadami i gąsienicami. Ponieważ ich stada pomagały w uzyskaniu dobrych zbiorów, obecność tych dziwnych stworzeń poczytywano za dobry znak. Tak też potraktowali je Acomowie, przyjmując wizerunek ptaka za godło. Tym razem nie cieszył jej znajomy widok; obecność shatra, z ich szczudlastymi nogami i ruchliwymi, spiczastymi uszami i robotnicy na polach oznaczała, iż dotarła do ziem Acomów. Tragarze przyspieszyli kroku, a oddział zauważyli już zbieracze chrustu w lasach położonych między polami a łąkami w pobliżu rezydencji. Niektórzy, przygarbieni pod załadowanymi na plecy i przytrzymywanymi paskami przeciągniętymi na czołach wiązkami drewna, krzyczeli lub machali rękami. W ich powitaniu słychać było radość, toteż pomimo okoliczności powrotu zasługiwali na więcej niż tylko powściągliwą obojętność. Wyprostowała się, z lekkim uśmiechem skłaniając głowę. Wokół rozciągały się jej włości, których nie spodziewała się juz nigdy ujrzeć. Żywopłoty, pola uprawne, schludne przybudówki zamieszkałe przez robotników pozostały nie zmienione, przecież nie było jej tu blisko rok. Minęli pastwiska bydła, skąd dochodziło porykiwanie stad i pokrzykiwania pasterzy, zaganiających je do zagród. Przyglądała się skubiącym trawę krowom, których szarej skórze słońce nadawało śniady odcień. Kilka uniosło spłaszczone pyski, kiedy młode, krępe byczki najpierw udawały szarżę, po czym pierzchły pod opiekę matek. Zdawały się pytać, kiedy wróci Lano, aby wyczyniać dzikie sztuczki ze skorymi do gniewu dorosłymi bykami. Im bliżej była domu, tym bardziej ogarniał ją smutek. Zmusiła się do zachowania spokoju, kiedy tragarze skręcili w szeroką, wytyczoną drzewami aleję wiodącą do serca posiadłości. Przed nimi widniał okazały główny budynek, zbudowany z belek i papierowych parawanów, odsuniętych, aby podczas południowego upału chłodzić wnętrze podmuchem wiatru. Dom był okazały, ale nagle coś ścisnęło ją za gardło - żaden pies nie leżał rozciągnięty wśród kwiatów akasi, z wywalonym językiem i ogonem merdającym w oczekiwaniu na powrót pana Acomy. Pod nieobecność pana zawsze mieszkały w psiarni, teraz ta nieobecność stała się już nieodwołalna. Jednakże dom, mimo że bez ukochanych osób, opuszczony i pusty, oznaczał zacisze. Wkrótce będzie mogła udać się do świętego gaju uwolnić smutek, który tłumiła przez siedem długich dni. Kiedy lektyka wraz z orszakiem mijała koszary, żołnierze garnizonu ustawili się w szyku wzdłuż drogi, którą miała przechodzić. Ich zbroje i rynsztunek utrzymany był nienagannie, jednak, nie licząc Keyokego i Papewaio, dostrzegła tylko jeden pęk oficerskich piór. Poczuła w sercu lodowate ukłucie i spojrzała na Keyokego. - Dlaczego jest tak niewielu wojowników, Keyoke? Gdzie pozostali?

Keyoke patrzył przed siebie, nie zwracając uwagi na kurz, który przylgnął do jego malowanej zbroi, i pot ściekający spod hełmu. Odparł drętwo: - Ci, którzy mogli, wrócili, pani... - odparł ceremonialnie. Mara zamknęła oczy, nie mogąc ukryć wstrząsu. To proste zdanie oznaczało, że prawie dwa tysiące żołnierzy zginęło u boku jej ojca i brata. Wśród nich wielu po latach wiernej służby, niejeden trzymał straż u jej dziecinnego łóżeczka. Większość służyła rodowi Acoma od pokoleń... Zszokowana policzyła stojących - razem z jej eskortą było ich trzydziestu siedmiu. Żałosny ułamek sił, którymi dowodził ojciec. Z dwóch i pół tysiąca żołnierzy noszących zieleń Acomów pięciuset przeznaczonych było do nadzorowania odległych posiadłości w miastach i prowincjach. Trzystu poległo w wojnie z barbarzyńcami jeszcze przed ostatnią kampanią. Zatem kiedy u szczytu potęgi Acoma mieli dwa tysiące żołnierzy, teraz główna posiadłość chroniona była przez niespełna pół setki ludzi. Potrząsnęła ze smutkiem głową; wiele kobiet wraz z nią opłakiwało stratę, ale ona poza osobistym bólem miała świadomość, że ród nie wytrzymałby napaści nawet jakiejś zuchwałej bandy z gór. Jasne było teraz, dlaczego Keyoke naraził posiadłość na takie niebezpieczeństwo, przeznaczając aż dwudziestu czterech z trzydziestu siedmiu na eskortę. Żaden szpieg Minwanabich nie mógł się domyślić, jak słaby jest ród Acoma. Uczucie beznadziejności opadło ją jak dławiący całun mgły. - Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej, Keyoke? - Odpowiedzią było milczenie, ale i tak wiedziała - stary wódz bał się, że taka ilość złych wieści mogłaby ją załamać, a do tego nie mógł dopuścić. Zginęło dla niej zbyt wielu żołnierzy, aby mogła po prostu poddać się rozpaczy; wtedy ich poświęcenie dla honoru rodu stałoby się farsą bez znaczenia i daremną śmiercią. Potrzebowała każdego okruchu przemyślności i sprytu, na jaki mogła się zdobyć, aby rzucona w wir rozgrywki Rady uniknęła sideł intrygi czy zdrady. A ta waśń nie ustanie, dopóki nie pokona pana Minawanabi. Niewolnicy zatrzymali się na dziedzińcu. Z głową wysoko uniesioną, zmusiła się do wyjścia z lektyki i wkroczenia pod zdobione spiralnie łuki portyku, który otaczał budynek. Zaczekała, aż Keyoke odprawi lektykę i wyda rozkazy eskorcie. Kiedy ostatni żołnierz oddał honory, odwróciła się do składającego ukłon hadonry, zarządcy. Człowiek ten był nowy na swym stanowisku i nie znała jego zezowatego oblicza. Ale obok stała malutka, zasuszona postać Nacoi, niańki, która doglądała jej od dzieciństwa. Za nimi czekała reszta służby. Ponownie dotarło do niej, jak wiele się zmieniło; pierwszy raz w życiu nie mogła rzucić się w dające otuchę ramiona starej kobiety. Pani Acoma musiała ceremonialnie skinąć głową i kroczyć dalej, pozwalając, aby Nacoya i hadonra udali się za nią drewnianymi schodami w cienisty półmrok ogromnego domu. Musi przetrwać ten dzień i udawać, że nie zauważa odbicia swego własnego bólu w oczach Nacoi. Na moment lekko przygryzła wargi. To nerwowe przyzwyczajenie często ściągało na jej głowę zrzędzenie niani. Odetchnęła i wkroczyła do domu. Zagubione echo kroków ojca

dźwięczących na wygładzonej drewnianej podłodze sprawiło, że poczuła się bardzo samotna. - Pani? Mara stanęła, ukrywając zaciśnięte dłonie w pogniecionej bieli szaty. - Słucham? Hadonra odezwał się ponownie: - Witamy w domu, pani - dodał oficjalnie. - Jestem Jican, pani. Mara spytała miękko: - Co się stało z Sotamu? Jican wbił wzrok w ziemię: - Uszło z niego życie i udał się w ślad za swoim panem. Zdołała jedynie skinąć głową i podjąć marsz w kierunku swoich komnat. Nie zaskoczyła jej wiadomość, że stary hadonra odmówił przyjmowania jedzenia i picia po śmierci pana Sezu. Był starszym człowiekiem, a więc trwało to tylko kilka dni. Zastanawiała się z roztargnieniem, kto mianował Jicana na to stanowisko. Kiedy skierowała się do jednej z obszernych komnat otaczających z obu stron wewnętrzny ogród, odezwała się Nacoya: - Pani, twoje pokoje znajdują się po przeciwnej stronie. Mara ledwo zdobyła się na jeszcze jedno skinienie; teraz do niej należały najprzestronniejsze w budynku apartamenty, dotychczas zajmowane przez ojca. Kroczyła sztywno, przemierzając przestrzeń kwadratowego ogrodu, który znajdował się w sercu każdej rezydencji w Tsurani. Rzeźbione drewniane kraty otaczające leżące powyżej balkonowe krużganki, kwietniki i fontanna pod drzewami na dziedzińcu wyglądały tak znajomo, a jednak obco po dniach przeżytych wśród kamiennych budynków świątyni. Stanęła przed drzwiami z wymalowaną sceną legendarnego zwycięstwa Acomy nad jakimś dawno zapomnianym wrogiem. Przez drzwi wślizgnął się Jican. Przez chwilę zawahała się. Wzruszenie na widok swoich rzeczy w komnacie ojca nieomal wyprowadziło ją z równowagi, jakby ten pokój ją zdradził. Ostatni raz przestąpiła próg tego wieczoru, kiedy kłóciła się z ojcem. Choć była zrównoważonym i posłusznym dzieckiem, ten jeden raz jej własna złość dorównała ojcowskiej. Niepewnie postąpiła naprzód. Wkroczyła na niewielkie podium, spoczęła na poduszkach, po czym skinieniem ręki odprawiła czekające na rozkazy służące. Weszli Keyoke, Nacoya i Jican. Skłonili się oficjalnie. Papewaio pozostał przy drzwiach, strzegąc wejścia od strony ogrodu. Mara odezwała się ochrypłym głosem: - Chciałabym odpocząć, podróż była męcząca. Zostawcie mnie teraz. - Służące natychmiast opuściły pokój, jednak troje dostojników stało niezdecydowanie. Mara spytała: - Czego chcecie? - Trzeba zrobić wiele rzeczy, takich, które nie mogą czekać, Mara-anni - odparła Nacoya. W dobrej wierze użyła zdrobnienia. Jednak dla Mary symbolizowało ono wszystko to, co

utraciła. Przygryzła wargi, kiedy hadonra rzekł: - Pani, wiele spraw zostało zaniedbanych od... śmierci twego ojca. Trzeba szybko podjąć wiele decyzji. - Pani, nie zostałaś przygotowana do rządzenia wielkim rodem. Musisz opanować to wszystko, czego uczyliśmy Lanokotę - dodał Keyoke. Głowę wypełniały jej jeszcze wspomnienia złości, jaką oboje z ojcem wrzeli w noc przed jej odjazdem. Teraz boleśnie przypomniało się jej, że to nie brat jest następcą ojca. Odezwała się niemal błagalnie: - Nie teraz. Jeszcze nie. Nacoya rzekła: - Dziecko, nie wolno ci zawieść honoru rodu. Ty... Mara uniosła głos, ochrypły od zbyt długo tłumionych emocji: - Powiedziałam, jeszcze nie teraz! Nie święciłam czasu żałoby! Wysłucham was, gdy wrócę ze świętego gaju. - Ostatnie słowa powiedziała z niknącym gniewem, jakby jej drobne ciało zużyło całą energię, na którą mogło się zdobyć. - Proszę - dodała cicho. Jican zrobił krok w tył, w roztargnieniu skubiąc rąbek szaty, gotów do wycofania się. Zerknął na Keyokego i Nacoyę, którzy nie ruszyli się z miejsca. - Pani, musisz nas wysłuchać. Wrogowie wkrótce wyruszą, aby nas zniszczyć. - Keyoke nie ustępował. - Panowie Minwanabi i Anasati uważają dom Acoma za pokonany. Żaden z nich w ciągu kilku następnych dni najprawdopodobniej nie dowie się, że nie przyjęłaś jednak ostatecznych ślubów, lecz nie możemy być tego pewni. Być może szpiedzy donieśli im już o twym powrocie. Jeśli tak się stało, twoi wrogowie już knują, jak skończyć z Acomami raz na zawsze. Nie wolno ci odsuwać od siebie obowiązków. W krótkim czasie musisz się wiele nauczyć, jeśli Acomowie mają mieć jakąkolwiek szansę na przetrwanie. Sława i honor twej rodziny są teraz w twoich rękach. Mara wysunęła podbródek tak, jak czyniła to od dzieciństwa. Wyszeptała: - Zostawcie mnie samą. Nacoya weszła na podwyższenie. - Dziecko, wysłuchaj Keyokego. Nasza strata rozzuchwaliła naszych wrogów, nie masz czasu na uleganie słabości. Wykształcenie, które niegdyś odebrałaś, stosowne dla żony syna dostojnego domu, to za mało dla głowy rodu. - Nie prosiłam o tę godność! - krzyknęła, czując, jak niebezpiecznie ściska się jej gardło, a oczy zaczynają szczypać od powstrzymywanych łez. - Jeszcze tydzień temu miałam zostać siostrą Lashima, oto wszystko, czego w życiu pragnęłam! Jeśli honor Acomów zależy od mojej zemsty na Minwanabich, jeśli potrzebuję porady i instrukcji, to wszystko będzie musiało poczekać do czasu, aż odwiedzę święty gaj i oddam hołd pamięci zabitych!

Keyoke rzucił okiem na Nacoyę, a ta skinęła głową. Młoda pani Acoma była bliska załamania i nie można było się jej sprzeciwiać, ale stara niańka gotowa była poradzić sobie nawet w tych okolicznościach. Powiedziała: - Wszystko jest przygotowane na twoje odwiedziny w gaju. Ośmieliłam się wybrać ceremonialny miecz twego ojca, aby przywołać jego duszę, i pierwszą szatę męską dla duszy twego brata. Keyoke wyciągnął rękę, wskazując oba przedmioty złożone na bogato wyszywanej poduszce. Widok miecza, który ojciec przypinał na specjalne okazje, i stroju podarowanego bratu podczas ceremonii wstąpienia do grona mężczyzn był ponad siły wyczerpanej, pogrążonej w smutku dziewczyny. Ze łzami napływającymi do oczu rzekła: - Zostawcie mnie! Zawahali się, chociaż nieposłuszeństwo wobec głowy rodu niosło za sobą ryzyko ukarania, nawet śmiercią. Hadonra pierwszy odwrócił się i opuścił komnatę. Keyoke poszedł w jego ślady, lecz Nacoya, już odwrócona, powiedziała: - Dziecko, w gaju wszystko jest gotowe. - Potem powoli wyślizgnęła się, zamykając za sobą drzwi. Nareszcie sama, Mara pozwoliła łzom spłynąć po policzkach. Opanowała łkanie, wstała i podniosła poduszkę ze złożonymi na niej mieczem i szatą. Obchody żałoby były wewnętrzną sprawą rodziny; tylko jej członkom wolno było wejść na polanę skupienia. Ale w normalnych okolicznościach okazała, złożona ze służby i domowników procesja maszerowałaby wraz z ocalałymi członkami rodziny aż do żywopłotu odgradzającego wejście na polanę. Dziś jedynie samotna postać wyłoniła się z tylnego wejścia do komnat. Mara delikatnie niosła poduszkę, wlokąc w pyle pognieciony i brudny rąbek swej sukni. Nawet głucha i ślepa, pamiętałaby drogę. Jej stopy znały ścieżkę, prowadzącą do ostatniego kamienia tkwiącego w korzeniu sękatego drzewa gniazdoo obok obrzędowej bramy. Otaczający gaj bujny żywopłot chronił przed spojrzeniem niepowołanych oczu. Przebywać mogli tu tylko Acomowie, kapłan Chochocana, który poświęcił gaj, i ogrodnik pielęgnujący krzewy i kwiaty. Bramy przesłaniał żywopłot, uniemożliwiając zaglądnięcie tu z zewnątrz. Minęła wejście i pospieszyła na środek gaju. Tam, wśród galerii kwitnących wonnych drzew owocowych, niewielki strumyk przepływał przez świętą sadzawkę. Falująca powierzchnia wody odbijała niebieskozielone niebo przez zasłonę zwisających gałęzi. Na skraju wody tkwił w ziemi wielki głaz, wygładzony wiekami działania żywiołów. Niegdyś głęboko wyryto na nim podobiznę shatra, lecz dzisiaj herb Acoma był ledwo widoczny. Był to natami rodziny, święty głaz kryjący w sobie duszę Acomów. Gdyby musieli stąd uciekać, byłaby to jedyna rzecz, którą na pewno by zabrano w podróż, i każdy należący do rodu gotów byłby zginąć w jego obronie: gdyby natami wpadł

w obce ręce, byłby to koniec rodziny. Tam, pod kamienną płytą leżącą przy żywopłocie zakopano trzy natami zdobyte przez przodków Acomów, odwrócone tak, aby ich rzeźbione herby nigdy już nie ujrzały światła słońca. Przodkowie wyeliminowali trzy rodziny z rozgrywek Rady. Tym razem Aconom groził ten sam los. W pobliżu kamienia widniał świeżo wykopany dół, z piętrzącą się obok stertą wilgotnej ziemi. Złożyła do niego poduszkę z mieczem ojca i strojem brata. Gołymi rękami zgarnęła ziemię z powrotem do dołu i wygładziła ślady, nie zważając na to, że uwalała błotem białą suknię. Niespodziewanie, całkiem niestosownie ogarnęła ją wesołość, którą z najwyższym trudem udało się jej zdusić, kontynuowała ceremonię. W pobliżu sadzawki spoczywały: niewielka buteleczka, kosz z tlącymi się węgielkami, mały sztylet i czysta, biała suknia. Zawartość flakonika, wonne olejki, wlała do sadzawki i patrząc na różnobarwne refleksy światła, powiedziała cicho: - Spocznij, mój ojcze. Spocznij, mój bracie. Wróćcie na rodzinną ziemię i w spokoju uśnijcie wśród przodków. Odłożyła buteleczkę i mocnym szarpnięciem rozdarła stanik sukni. Pomimo upału dreszcz przebiegł jej małe piersi, kiedy podmuch wiatru smagnął odkrytą, wilgotną korę. Raz jeszcze rozpruła suknię, jak nakazywała stara tradycja. Przy drugim szarpnięciu krzyknęła, nieco tylko głośniej od cichego skowytu. Zwyczaj nakazywał dzielić się z przodkami swoim bólem. Jeszcze raz szarpnęła okrycie, zdzierając suknię z lewego ramienia, tak, że zwisała teraz do talii. Ale w krzyku, który nastąpił, wyraźniej brzmiał gniew niż ból po stracie. Sięgnęła lewą ręką i zdarła suknię z prawego ramienia. Tym razem zaszlochała na całe gardło, a ból eksplodował z głębi trzewi. Tradycja, której źródła ginęły w zamierzchłych czasach, zdołała w końcu oswobodzić spętane emocje i jej krzyk przeszył polanę niby ryk ranionego zwierzęcia, kiedy dała upust całej swej złości, niezgodzie, męce i stracie. Wyjąc z bólu, niemal oślepiona łzami, zatopiła rękę w koszu z tlącymi się węgielkami. Nie zważając na żar kilku niewygasłych bryłek, pomazała piersi i odsłonięty brzuch popiołem, co symbolizowało pożogę serca. Ziemią spod natami pomazała włosy. Wyrosła z tej ziemi i wróci do niej, jak dusze tych, co zginęli. Uderzyła pięścią w udo, intonując pieśń żałobną, niemal zagłuszoną łkaniem. Zawodziła rozpaczliwie, kołysząc się w przód i w tył. Potem ujęła mały sztylet, pamiątkę rodzinną wielkiej wartości, używaną od wieków tylko przy tej ceremonii. Przeciągnęła obnażonym ostrzem przez lewe ramię, a piekący ból pozwolił na chwilę zapomnieć o tępym ciężarze w piersi. Trzymała ramię nad sadzawką, aby krople krwi zmieszały się z wodą, jak nakazywał obyczaj. Ponownie szarpnęła strzępy szaty, zdzierając ją zupełnie. Jedynie w przepasce na biodrach, ze

zdławionym krzykiem odrzuciła łachmany. Targając włosy, przez ból starała się pozbyć udręki, Zanuciła stare słowa, wzywające przodków na świadków jej niedoli, po czym rzuciła się na pokrywającą miejsce pochówku świeżą ziemię i złożyła głowę na rodzinnym natami. Ceremonia dobiegła końca i ból płynął jak woda wyciekająca cienką strugą z sadzawki, unosząc jej łzy i krew do rzeki, a stamtąd do dalekiego morza. Jak lament złagodzi ból, tak ceremonia przyniosła oczyszczenie. Teraz przyszli chwila na własną, skromną żałobę, kiedy łzy i płacz nie przynoszą ujmy, toteż pogrążyła się w żalu, który fala za falą wypływał z najgłębszych zakamarków duszy. Nagle w ciszę wdarł się jakiś dźwięk, zaszeleściły liście, jakby ktoś przedzierał się przez zwisające gałęzie. Zrozpaczona Mara nie zwróciła na to uwagi, nawet kiedy ciemna postać opadła tuż obok. Zanim zdążyła otworzyć oczy, silne palce szarpnęły ją za włosy. Walczyła ogarnięta potworną falą strachu, dostrzegając kątem oka czarne ubranie mężczyzny. Cios w twarz ogłuszył ją, a szyję błyskawicznie oplotła cienka linka, którą odruchowo złapała. Jej palce uwięzły w pętli, która miała ją zabić w okamgnieniu. Napastnik zacisnął garotę, lecz jej dłoń nie pozwalała węzłowi na zmiażdżenie tchawicy. Nie mogła złapać tchu. Próby wezwania pomocy uwięzły jej w gardle. Próbowała się wykręcić, ale napastnik szarpnął za sznur i przytrzymał ją mocno w uścisku. Kopnięcie, którego nauczył ją brat, wywołało jedynie drwiący pół śmiech, pół jęk. Pomimo zręczności nie mogła równać się z mordercą. Sznur zacisnął się, wrzynając się boleśnie w rękę i szyję, tamując oddech. Poczuła, że mężczyzna podciągają w górę. Tylko niezdarny chwyt za sznur chronił jej kark przed złamaniem. Własny puls dzwonił jej w uszach. Wolną ręką drapała bezradnie napastnika. Palce zaplątały się w ubraniu. Szarpnęła się, ale była zbyt słaba, by przewrócić mężczyznę. Rzężąc, słyszała oddech mordercy, kiedy dźwigał ją z ziemi. Jej dusza, pokonana brakiem powietrza, osunęła się w ciemność.

Rozdział drugi Oceny Mara poczuła na twarzy wilgoć. W chaosie powracających zmysłów spostrzegła, że Papewaio delikatnie trzyma jej głowę w ramionach i zwilża jej twarz mokrą szmatką. Otworzyła usta, chcąc coś powiedzieć, lecz słowa nie mogły wydostać się przez ściśnięte gardło. Odkaszlnęła i z trudem przełknęła ślinę, przezwyciężając opór obolałych mięśni szyi. Zamrugała, usiłując zebrać myśli, jednak docierał do niej tylko potworny ból szyi i gardła, i niewiarygodnie wspaniały widok nieba, którego niebieskozielone przestworza zdawały się uciekać w nieskończoność. Poruszyła prawą ręką. Dłoń przeszył ból przywracający pamięć. - Co z zabójcą? - prawie bezgłośnie wyszeptała. Papewaio głową wskazał kształt rozciągnięty przy sadzawce, w której odbijało się światło słońca. - Nie żyje. Nie zważając na ból, obróciła głowę, by spojrzeć w tym kierunku. Ciało zabójcy leżało na boku, palce jednej ręki bezwładnie zwisały w zmąconej krwią wodzie. Był niski, szczupły jak trzcina, niemal delikatny, odziany w czarny strój bez ozdób. Spod ściągniętego kaptura i zasłaniającej go uprzednio chusty ukazała się gładka, chłopięca twarz naznaczona na lewym policzku niebieskim tatuażem - kwiatem hamoi stylizowanym na sześć koncentrycznych okręgów o falistych konturach. Obie ręce ufarbowane miał na czerwono aż po nadgarstki. Wzdrygnęła się. Papewaio pomógł jej się podnieść. Cisnął na bok szmatę która pozostała z poszarpanego stroju i podał białą suknię przeznaczoną na koniec ceremonii. Mara ubrała się, nie zwracając uwagi na plamy, którymi poranione ręce znaczyły delikatnie haftowaną tkaninę. Skinieniem głowy dała znak, aby wyprowadził ją z polany. Podążyła ścieżką, która choć tak znajoma, nie napawała jej już otuchą. Ból szyi dobitnie uzmysłowił jej, że wrogowie potrafią dotrzeć nawet do samego serca posiadłości Acoma. Bezpieczne lata dzieciństwa należały definitywnie do przeszłości. Na okalające polanę ciemne żywopłoty patrzyła teraz jak na kryjówkę morderców, a od cienia rzucanego przez szerokie konary ulo wiało chłodem. Przerażona, zdołała się jednak opanować i przekroczyła bramę z oczekiwaną od głowy rodu godnością. Nacoya i Keyoke czekali tuż za bramą, wraz z głównym ogrodnikiem i jego dwoma pomocnikami. Keyoke sam przerwał milczenie, pytając po prostu:

- I co? Papewaio odpowiedział z ponurą zwięzłością: - Tak jak przypuszczałeś, zaczaił się. Bractwo Hamoi. Nacoya wzięła Marę w objęcia, które od lat łagodziły jej ból, jednakże pierwszy raz w życiu Mara niewiele znalazła w nich ukojenia. Niedawne wypadki znać było wciąż jeszcze w jej ochrypłym głosie, kiedy spytała: - Co za Bractwo Hamoi, Keyoke? - Czerwone Dłonie Bractwa Kwiatów. Zawodowi mordercy do wynajęcia, nie należący do żadnego klanu, fanatycy, którzy wierzą, że Turakamu uświęca tych, którzy zabijają lub zostają zabici, że śmierć jest jedyną modlitwą, której wysłucha Bóg. Kiedy podejmują się zadania, przysięgają zabić swą ofiarę lub umrzeć, próbując tego dokonać. - Przerwał, gdy ogrodnik odruchowo uczynił ręką gest odpędzający złe moce. Czerwony Bóg wzbudzał strach. Keyoke dodał cierpko: - Naturalnie, drogo sobie liczą za te specjalne usługi religijne. No, a opłaceni, faktycznie dokładają starań, by usługę wykonać w całości. - Dlaczego nie powiedziano mi o nich wcześniej? - Nie są częścią zwykłego kultu Turakamu. W tego rodzaju sprawy ojcowie nie wtajemniczają córek, jeżeli nie są następczyniami. - W głosie Nacoi dało się odczuć przyganę. Mara odwróciła się, chociaż świat jeszcze tańczył jej przed oczami, i piastunka otrząsnęła się z zaskoczenia. Choć było już za późno na wyrzuty sumienia, Mara rzekła: - Zaczynam rozumieć, co miałaś na myśli, kiedy mówiłaś o sprawach, które nie mogą czekać. Oczekując, iż odprowadzą ją teraz z powrotem, Mara uczyniła ruch, jakby zamierzała udać się do swych komnat. Jednak staruszka powstrzymała ją i Mara, zbyt wstrząśnięta, by oponować, poddała się jej woli. Papewaio wystąpił i przyklęknął na trawie. Cień ceremonialnej bramy przesłonił mu twarz i całkowicie skrył wszelkie uczucia, kiedy podawał Marze rękojeść miecza. - Pani, błagam o łaskę śmierci od ostrza. Mara długo wpatrywała się w niego, nie pojmując. - Co mają znaczyć twoje słowa? - Wtargnąłem na polanę medytacji Acoma, pani. Potworność tego uczynku, dotąd blednąca wobec zamachu, dotarła do Mary dopiero teraz. Papewaio wszedł na polanę, aby ją ocalić, choć wiedział, iż w ten sposób nieodwołalnie skazuje się na śmierć. Jako że Mara wydawała się niezdolna do najmniejszego ruchu, Keyoke spróbował łagodnie wyjaśnić prośbę Papewaio.

- Zakazałaś Jicanowi, Nacoi i mnie odprowadzać cię na polanę. Nie wspomniałaś nic o Papewaio. Ukrył się w pobliżu ceremonialnej bramy i kiedy usłyszał odgłosy walki, wyprawił po nas ogrodnika, a sam wszedł na polanę. Wódz Acoma obdarzył swego towarzysza niespotykaną wylewnością uczuć; na moment kąciki jego ust powędrowały w górę, jakby wyrażał uznanie dla zwycięstwa odniesionego w niełatwej bitwie. Zaraz jednak ten cień uśmiechu wyparował z jego twarzy. - Wszyscy wiedzieliśmy, że zamach na ciebie był jedynie kwestią czasu. Na nieszczęście zabójca wybrał akurat to miejsce; Papewaio wiedział, jaką cenę zapłaci za wejście na polanę. Mara nie miała wątpliwości, co oznaczały słowa Keyokego: przekraczając granicę polany, Papewaio obraził przodków Mary i zasłużył na śmierć. Gdyby jednak tego nie zrobił, skutki byłyby o wiele bardziej opłakane. Gdyby zginęła ona - ostatnia z rodu Acomów, wszyscy mężczyźni i kobiety, których Papewaio miał za przyjaciół, byliby tułaczami, niewiele lepszymi od niewolników czy banitów. Żaden wojownik nie mógł postąpić inaczej; przecież przysięgał oddać życie za honor Acomów. Keyoke właśnie oznajmiał Marze, że Papewaio zasłużył na godną wojownika śmierć od ostrza, jako że poświęcił się dla swojej pani i tych wszystkich, których kochał. Ale myśl, że przez własną nierozwagę musiałaby utracić oddanego wojownika, miałaby utracić oddanego wojownika, była nie do zniesienia. - Nie - odpowiedziała odruchowo. Biorąc to za odmowę prawa do godnej śmierci, Papewaio pochylił głowę. Czarne włosy przesłoniły mu oczy, kiedy gładko, bez najmniejszego drżenia rąk, wbił miecz w ziemię u stóp swojej pani. Ogrodnik, nie kryjąc żalu, dał znak dwójce swoich pomocników którzy podbiegli z liną do Papewaio. Jeden zaczął wiązać z tyłu jego ręce, drugi przerzucił gruby zwój liny przez tęgi konar. Mara nie rozumiała, aż nagle pojęła: przygotowywali dla Papewaio najpodlejszą śmierć, śmierć przez powieszenie, jak dla złoczyńcy albo niewolnika. - Przestańcie! - wykrzyknęła. Wszyscy znieruchomieli. Pomocnicy ogrodnika nadal wznosząc ramiona, patrzyli wyczekująco. Najwyraźniej nie cieszyła ich spełniana właśnie powinność, a zamieszanie wywołane okrzykiem pani jeszcze bardziej wzmogło ich zawstydzenie. Odezwała się Nacoya: - Córko, takie jest prawo. Owładnięta chęcią urągania wszystkim, Mara zacisnęła powieki. Napięcie ostatnich dni, żałoba, zamach, a teraz jeszcze pośpieszna egzekucja Papewaio, do której doprowadziła swoją lekkomyślnością - wszystko to przerastało jej siły. Z trudem starając się nie rozpłakać, Mara odpowiedziała twardo: - Nie... jeszcze nie zdecydowałam. - Popatrzyła na kamienne twarze. - I wszyscy zaczekacie,