ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 230 648
  • Obserwuję974
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 290 690

Fikcyjna narzeczona - Boswell Barbara

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Fikcyjna narzeczona - Boswell Barbara.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK B Boswell Barbara
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Beti8• 2 lata temu

Dzięki

Transkrypt ( 25 z dostępnych 232 stron)

BARBARA BOSWELL Fikcyjna narzeczona

ROZDZIAŁ PIERWSZY Kristina Fortune często nieoczekiwanie wpadała do biura brata i Julii Chandler wcale nie zdziwił jej widok. Uniosła oczy znad biurka i uśmiechnęła się do przyrodniej siostry swojego szefa. Kristina jednym susem znalazła się przy niej i rzuciła na blat biurka ilustrowany magazyn. - Zobacz, co tu mam! Na kolorowej okładce wielkie litery głosiły, że w środku numeru znajduje się lista „dziesięciu najbardziej atrakcyj­ nych kawalerów w USA". - To egzemplarz sygnalny, w kioskach będzie dopiero jutro. Spójrz, co jest na piętnastej stronie! Błysk w jej oku nie wróżył nic dobrego. Kristina, wscho­ dząca gwiazda działu reklamy, miewała pomysły działające na pracowników działu produkcji jak płachta na byka. Julia rzuciła okiem na wskazaną stronę; lista wybrańców prezentowała się naprawdę okazale. Figurowali na niej: syn byłego prezydenta, milioner znany z telewizji, skandalizu- jący piosenkarz, pewien dopiero co rozwiedziony senator, aktor wybrany niedawno „najbardziej seksownym mężczy­ zną roku", sławny autor kryminałów, gwiazda koszykówki, a na ósmym miejscu... Z ust Julii wyrwał się okrzyk. - Michael Fortune!

Kristina spojrzała na nią triumfalnie. - Jak to się jutro ukaże, wszystkie kobiety w całym kra­ ju rzucą się na mojego brata! Wyobrażasz sobie? Michael stanie się obiektem powszechnego pożądania! Julia nie podzielała jej entuzjazmu. Pracowała w Fortune Corporation od ponad roku i zdążyła już poznać swego szefa na tyle, by wiedzieć, jak zareaguje na podobne „wyróżnię- nie . Michael całe życie poświęcił należącej do rodziny firmie i bynajmniej nie łaknął takiego rodzaju sławy. Fakt, że po ukazaniu się owej nieszczęsnej listy kobiety zaczną go ści­ gać, nie mógł zyskać jego aprobaty. Kristina z wyraźną niecierpliwością przestępowała z no­ gi na nogę. - Jak myślisz, co on na to powie? Julia przez chwilę się zastanawiała. Rodzina Fortune'ów była nieprzewidywalna, nigdy nie można było mieć pew­ ności, co im wpadnie do głowy i kto poniesie tego konse­ kwencje. Nie wiedziała zresztą, jaką rolę w całej tej aferze odgrywa jej rozmówczyni. - Może być niemile zaskoczony - powiedziała oględnie. - Pewnie wolałby się znaleźć na liście najlepiej prosperu­ jących biznesmenów w kraju. Kristina skrzywiła się z niesmakiem. - Firma! Firma! Tylko jedno mu w głowie! Najwyraźniej wyprowadzona z równowagi, zaczęła wielkimi krokami przemierzać sekretariat jak lew zamknięty w klatce. Zupełnie jak jej brat, pomyślała Julia. Wszystkich człon­ ków tej rodziny rozsadzała energia; stale musieli działać,

być w ruchu. Ciekawe, jak się zachowują, kiedy się zbiorą w jednym miejscu... Na samą myśl o tym Julia, osoba opa­ nowana i zrównoważona, czuła, jak ogarnia ją nieprzyjemny zawrót głowy. - To nie człowiek, to robot! Mutant! - Podczas wędrów­ ki od ściany do ściany Kristina nie przestawała mówić. - Pracoholik! Przecież on nie ma żadnego życia osobistego, myśli tylko o interesach. W głowie ma komputer, a w sercu dyskietki. Nic do niego nie dociera, nie ma żadnych ludzkich uczuć. - Utkwiła w Julii baczne spojrzenie. - Widziałaś, żeby kiedyś okazał jakieś emocje? Sekretarka z trudem zachowała powagę. - Owszem, tego dnia, kiedy Anne Campell z laborato­ rium badawczego przyprowadziła swoje bliźniaczki. To był tak zwany dzień otwarty i każdy mógł dziecku pokazać swo­ je miejsce pracy. Jej córeczki postanowiły same przepro­ wadzić kilka doświadczeń. Michael wszedł, kiedy właśnie posypywały się pudrem i polewały próbkami perfum. - Przełknęła ślinę, by się nie roześmiać na wspomnienie miny szefa. - Zaskoczył je, przestraszyły się i zrzuciły na podłogę półkę z próbkami. Michael był siny z wściekłości. Chyba wtedy doświadczał właśnie „ludzkich emocji", tak przynaj­ mniej myślę. Kristina wzruszyła ramionami. - To się nie liczy, chodzi mi o sprawy firmy. - Zatrzy­ mała się i znowu spojrzała na pismo leżące na biurku. - Dobrze wyszedł na tym zdjęciu, prawda? Chociaż to mój brat, muszę przyznać, że niezły z niego facet. Julia przyjrzała się mężczyźnie na fotografii. Niebieskie dżinsy, białe polo ze znakiem firmy, wysoki, dobrze zbu-

dowany, o silnie zarysowanej szczęce, błękitnych przenikli­ wych oczach i zmysłowych ustach - niewątpliwie musiał przykuć na dłużej spojrzenie każdej czytelniczki. Każdej bez wyjątku. Julia tego nie okazywała, ale od początku uważała swojego szefa za wyjątkowo atrakcyjnego mężczyznę. Nigdy nie zapomniała pierwszego spotkania, kiedy to czternaście miesięcy temu zjawiła się u niego na rozmowie kwalifikacyjnej. Została przyjęta i przez kilka tygodni przy­ zwyczajała się do jego obecności. Nigdy przedtem żaden mężczyzna nie działał na nią w ten sposób: najmniejszy jego gest, sam odgłos jego kroków - wprawiały ją w stan dziw­ nego podniecenia. Serce biło jak oszalałe, ręce zaczynały drżeć, czuła, że się czerwieni. Na szczęście nikt nic nie za­ uważył i mogła z udanym spokojem wysłuchiwać opowie­ ści bardziej doświadczonych koleżanek o wszystkich sekre­ tarkach nieszczęśliwie zakochanych w Michaelu, które mu­ siały odejść z pracy, niezdolne pogodzić uczuć z zawodo­ wymi obowiązkami. Julia nie zamierzała podzielić losu swych poprzedniczek. Przeczytała kilka książek na temat niebezpieczeństw, jakie niesie z sobą biurowy romans i wiedziała, że nie zaryzykuje utraty pracy z powodu fascynacji swym przełożonym. Z czasem emocje przygasły, serce na jego widok przestało jej bić jak szalone i mogła spokojnie poświęcić się pracy. W pewnym sensie uodporniła się na jego urok; miała zresztą zbyt dużo zdrowego rozsądku, by popełniać błędy godne nastolatki. Zresztą, nawet gdyby chciała je popełnić, nie miała żadnych szans: Michael patrzył na nią nie widzą­ cym wzrokiem, jak na jeden z biurowych sprzętów. Była szybka i niezawodna jak komputer albo faks, i o wiele

sprawniejsza niż drukarka, która stale się psuła. Nie groziło jej z jego strony najmniejsze zainteresowanie i mogła się czuć całkowicie bezpieczna. Kristina nie zamierzała ustąpić. - Został uznany za jednego z najbardziej atrakcyjnych facetów w USA - ciągnęła. - Pracujesz z nim po wiele go­ dzin dziennie, jesteś samotna. Jakie on na tobie robi wra­ żenie? Powiedz, ale szczerze... Julia roześmiała się ze sztuczną swobodą. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Szczerość z jej strony byłaby niewybaczalną głupotą. Nie miała złudzeń co do swojej sytuacji; od Michaela dzie­ liła ją przepaść. On wydawał jej polecenia, a ona skrupu­ latnie je wypełniała, ale należeli przecież do dwóch różnych światów. Była wystarczająco mądra, by to wiedzieć i się z tym pogodzić. - Bądź spokojna - dodała Julia. - Z mojej strony nic mu nie grozi. - Ja wcale... - zaczęła Kristina i urwała. W progu ukazał się Michael Fortune we własnej osobie, jeszcze przystojniejszy niż na fotografii. Przez moment stał bez słowa w drzwiach oddzielających sekretariat od jego ogromnego gabinetu, a potem przeniósł chłodny wzrok z Julii na siostrę. - Słyszałem, jak tu rozrabiasz, strasznie głośno mówisz. Czyżbyś przyszła mi zdać sprawozdanie z jakichś nowych osiągnięć waszego działu? A może znowu wpadłaś na jakiś genialny pomysł, który okaże się kompletnym niewypałem? - W jego głosie brzmiała drwina, ale Kristina wcale się tym nie przejęła.

- Mam mnóstwo genialnych pomysłów, ale na razie nic ci nie powiem. Muszę jeszcze dopracować szczegóły. Do­ piero kiedy wszystko będzie zapięte na ostatni guzik... - Zjawisz się tu, żeby uzdrowić atmosferę i wnieść po­ wiew świeżego powietrza do tego zatęchłego, konserwatyw­ nego biura? - przerwał jej brat zniecierpliwiony. - Doskonale to określiłeś. Dodałabym jeszcze, że wasze metody działania są przestarzałe, zupełnie jakby od czasów Nixona nic się nie zmieniło. Wasz sposób prowadzenia ne­ gocjacji... Michael machnął ręką. - Dla ciebie to bajki o żelaznym wilku, nie masz pojęcia o funkcjonowaniu dużego przedsiębiorstwa. Daj sobie spo­ kój, siostrzyczko, i zajmij się swoją małą działką. Julia w milczeniu asystowała przy tej rozmowie, przy­ pominającej szybką wymianę piłek. Tych dwoje dzieliło coś znacznie więcej niż wiek i płeć. Należeli do zupełnie innych gatunków ludzi. Kristina była otwarta i swobodna, Michael - zamknięty w sobie i sztywny. Rodzina uważała go za człowieka zagadkowego i nieprzeniknionego, a Julia - po kilkunastu miesiącach spędzonych u jego boku - widziała w nim kogoś, kto po prostu nie ma potrzeby okazywania uczuć i dzielenia się emocjami. Jako introwertyczka doskonale to rozumiała i nieomyl­ nie rozpoznawała. Sama była na dodatek nieśmiała i dość skryta. Michael natomiast odznaczał się pewnością siebie i stanowczością graniczącą z arogancją. Był też strasznie uparty i nieprzejednany. Nieraz widziała, jak skutecznie opiera się cudzej argumentacji i naciskom. Nikomu z człon­ ków jego rodziny nigdy nie udało się go przekonać do nie-

zwykle towarzyskiego trybu życia, jaki rodzina ta prowa­ dziła. W oczach Kristiny ukazały się niebezpieczne ogniki. - Właśnie przeglądałyśmy sobie z Julią ten oto popu­ larny magazyn - oświadczyła z niewinną miną i podała bra­ tu kolorowe pismo. Julia spuściła oczy i zaczerwieniła się. Michael poczuł do niej coś w rodzaju sympatii i współczucia. Kristina jak zwykle swoim trajkotaniem zawraca jej głowę i przeszkadza w wypełnianiu obowiązków. Wiedział, że Julia Chandler nigdy nie pozwoliłaby sobie na czytanie jakiegoś szmatław­ ca w godzinach pracy. Jest taka akuratna, punktualna, dokładna i obowiązkowa. W niczym nie przypomina jego dotychczasowych sekreta­ rek. Poczuł niemiły dreszcz na samo wspomnienie tego, co działo się przedtem, zanim zaczęła u niego pracować. Bez przerwy znosił aluzje i uszczypliwe uwagi o swojej skłonności do wymiany personelu. Powszechnie panowała opinia o jego absurdalnych wymaganiach, sprawiających, że najbliższe współpracownice nie potrafiły zagrzać miejsca w jego biurze dłużej niż przez kilka tygodni. Pracownicy działu personalnego załamywali ręce i prześcigali się w pro­ gnozach dotyczących tego, co nazywali „gorącym biurkiem Michaela". Stryj Jake, stojący na czele korporacji, radził mu złośliwie, żeby zasięgnął porady psychologa i nauczył się, jak układać stosunki z personelem, by firma nie ponosiła kosztów nieustannych zmian. - To kwestia umiejętności życia z ludźmi - mawiał sen­ tencjonalnie, posapując z wyższością. Michael nie sądził, że ma się czegokolwiek uczyć, a rady

stryja wydawały mu się absurdalne. Jeśli ktoś nie potrafi się pogodzić z jego stylem pracy, wolna droga! Zresztą Jake w roli specjalisty od stosunków międzyludzkich wydawał mu się komiczny. - Zapiszę się do psychoterapeuty, jeżeli ty również to zrobisz - powiedział kiedyś Jake'owi i ten obraził się śmier­ telnie. Potem nastała Julia Chandler i jego niepowodzenia się skończyły. Julia w lot wszystko chwytała, była dokładna, inteligentna i lojalna. Jej obecność sprawiła, że mógł prawie w ogóle nie opuszczać gabinetu, co było jego niedościgłym dotąd ideałem. Ponadto była spokojna, opanowana i nie rzu­ cała się w oczy. Michael szczególnie doceniał jej sposób bycia: szara myszka w obszernym kostiumie i pantoflach na niskim obcasie w niczym nie przypominała sekretarek w obcisłych sweterkach i mini, które dotąd go prześlado­ wały. Julia nie chciała na siebie zwracać uwagi i nikogo nie chciała w sobie rozkochać. Przychodziła najwcześniej ze wszystkich, wychodziła ostatnia, a w międzyczasie pra­ wie nie podnosiła oczu znad papierów. Teraz też siedziała za biurkiem, milcząca i opanowana, czekając, aż gwałtowna wymiana zdań pomiędzy rodzeń­ stwem dobiegnie końca. Ciemne włosy miała ciasno zebrane w koczek z tyłu głowy, szare oczy spokojnie utkwione w Kristinie. Michael nigdy się nie zastanawiał, czy Julia jest ładna. Nie była klasyczną pięknością, ale mogła się podobać. Nie jemu, oczywiście, tylko tak w ogóle... Michaelowi nie przy- szłoby do głowy patrzeć na nią w ten sposób. Doceniał jej przydatność i ani przez chwilę nie planował zrobienia cze-

gokolwiek, co mogłoby spłoszyć najlepszą sekretarkę, jaką kiedykolwiek miał. Nie narzekał na brak kobiet. Miewał krótkotrwałe związ­ ki, bez zobowiązań, których podstawową zaletą było to, że nie przeszkadzały mu w pracy. - Zobacz, jacy przystojni faceci są na piętnastej stronie. - Co mnie obchodzą jacyś faceci. - Michael wzruszył ramionami, słysząc głos siostry. - Nie zamierzam się upajać widokiem wysmarowanych tłuszczem kulturystów. - Nie chodzi o żadnych kulturystów - parsknęła Kri- stina. - Radzę ci rzucić okiem na tych panów, zwłaszcza jeden z nich jest bardzo interesujący. Julia zamarła. Miała wrażenie, że widzi, jak ktoś wchodzi na jezdnię wprost pod rozpędzony samochód. Powinna go ostrzec, ale głos uwiązł jej w gardle. Zahipnotyzowana pa­ trzyła, jak Michael otwiera magazyn na wskazanej stronie i przebiega wzrokiem nieszczęsną listę. Ciszę przerwał do­ piero szelest upadającego na podłogę pisma. Magazyn wy­ sunął się z rąk Michaela i leżał teraz u jego stóp niczym konający ptak. - Kto jest za to odpowiedzialny? - Głos Michaela był martwy i obojętny, spojrzenie - lodowate; słowa padały wyraźne i ciężkie jak kamienie. W tym pozornym spokoju czaiła się groźba. Julia wie­ działa, że wybuch może nastąpić lada chwila. Widywała już u niego ten rodzaj zimnej wściekłości, kiedy coś w firmie szło nie tak jak trzeba. Znała ten ton i ponury, zwiastujący niebezpieczeństwo wzrok. Kristina chyba się nie zorientowała w sytuacji albo po prostu nic sobie nie robiła z gniewu brata.

- Fajne, prawda? Teraz będziesz jeszcze sławniejszy i wszystkie... Spojrzał na nią niczym bazyliszek. - To karygodne naruszenie mojej prywatności! Czy ty tego nie rozumiesz? Jeśli to twój pomysł, jeśli to ty wpadłaś na taki... chwyt reklamowy, jeśli to ty do nich zadzwoni­ łaś... Kristina wzruszyła ramionami. - Nie mam z tym nic wspólnego. - To jak się tam znalazłem? Skąd mieli moją fotografię? Przecież ktoś im musiał ją dać! - Nic im nie dawałam! Sami na to wpadli. Jesteś taki sławny, że to się musiało tak skończyć. - Wiem, że to teraz bardzo modne zwalać winę na ofiarę - zaczął zdławionym głosem - ale może mi łaskawie wy­ tłumaczysz, dlaczego sądzisz, że ponoszę odpowiedzialność za to... to... Julia nigdy nie widziała jeszcze, żeby zabrakło mu słów. Kristina brawurowo to wykorzystała. - Zastanów się sam. Masz dwadzieścia dziewięć lat, je­ steś samotny, przystojny i bogaty. Należysz do znanej ro­ dziny i zajmujesz w rodzinnej firmie odpowiedzialne sta­ nowisko. Z czasem pewnie zastąpisz swojego stryja na sta­ nowisku generalnego dyrektora. Wszystko to sprawia, że jesteś bardzo łakomym kąskiem i dlatego właśnie znalazłeś się na tej liście. Michael nie wyglądał na przekonanego. - A zdjęcie? Może powiesz, że sam je wysłałem? - Nie wiem, kto to zrobił. Może twoja matka wpadła na pomysł, żeby ogłosić wszem i wobec, jakiego ma

wspaniałego syna, w nadziei, że jakaś dziedziczka ogro­ mnej fortuny spadnie nam tu z nieba i dorzuci trochę zło­ ta do rodzinnego kopczyka. Twoja mamusia, jak wiesz, bardzo lubi pieniądze i zrobiłaby niejedno, żeby je zdo­ być. Zachował kamienną twarz; stał teraz, górując nad obiema kobietami, i Julię ogarnął lęk w obliczu emanującej od nie­ go siły. Kristina nic sobie z tego nie robiła. - Nie zamierzam tracić więcej czasu na podobne głupoty - odezwał się po chwili milczenia. - Julio, czy mogłabyś wyprowadzić moją siostrę? Odwrócił się i lekkim, lamparcim krokiem poszedł do swojego gabinetu, cicho zamykając za sobą drzwi. W po­ koju zapanowała cisza, którą przerwała Kristina. - Może niepotrzebnie nagadałam na jego matkę, ale to przecież naprawdę stara czarownica, z którą nikt nie może wytrzymać. Poznałaś już Sheilę, prawda? O tak, spotkała już kiedyś Sheilę, pierwszą żonę Nate'a, matkę Michaela, Kyle'a i Jane. Nate, adwokat i młodszy brat Jake'a, w rodzinnej korporacji zajmował się kontrakta­ mi, patentami i wszystkim, co wymagało znajomości prawa oraz jego kruczków. Kristina była córką Nate'a i Barbary, jego drugiej żony, stanowiącej przeciwieństwo Sheili. Julia nie zamierzała się wypowiadać na temat tej ostatniej. Jako osobie zatrudnionej w firmie, nie wypadało jej krytykować matki szefa. Kristina wcale na to nie czekała. Sama doskonale dała sobie radę z charakterystyką pierwszej żony ojca. . - Nie wiem, jak to nieszczęsne rodzeństwo Michaela może z nią stale mieszkać. Tatuś mi powiedział, że ona spe-

cjalnie zachodziła trzy razy w ciążę, żeby mieć się na kim wyżywać do końca życia i zagwarantować sobie opiekę na starość... Na szczęście zadzwonił telefon i Julia z ulgą podnios­ ła słuchawkę. Kristina chwilę poczekała, a potem w pod­ skokach opuściła sekretariat, zabierając z sobą kolorowe pismo. Reszta przedpołudnia minęła bardzo pracowicie i kiedy koleżanki przyszły zabrać Julię na lunch, zastały ją pogrą­ żoną w papierach. - Pora zrobić sobie przerwę - oznajmiła Lynn. - Dokąd idziemy? Może do Loon Cafe, żeby sobie popatrzeć na ja- piszony podłączone do komórek. Co wy na to? Julia zamrugała powiekami. - To już tak późno? Diana spojrzała na nią z wyrzutem. - Tak się przejęłaś pracą, że nawet nie zauważyłaś. Trud­ no, ale nawet niewolnik ma prawo od czasu do czasu coś przekąsić, i ten czas właśnie nadszedł. Chodziły tak razem na lunch dwa, trzy razy w tygodniu i zawsze zabierały Julię. Wstała zza biurka i wtedy właśnie wszedł Michael. - Chciałam iść coś zjeść - wyjaśniła. Spojrzał na nią z mieszaniną zdumienia i niezadowo­ lenia. - Zjeść? - powtórzył tonem człowieka, który nigdy nie pozwala sobie na podobne fanaberie. Koleżanki wymieniły znaczące spojrzenia. - Tak, dokończę po powrocie - powiedziała. Nie jest niewolnicą i ma prawo do chwili odpoczynku.

Michael położył na jej biurku stos dyskietek. - Trudno, poczekam z tym do twojego powrotu. - Od­ wrócił się i zniknął za drzwiami gabinetu. Margaret zadygotała, jakby przeniknął ją na wylot mroźny powiew. - Brr, jak zimno! Kiedy ben człowiek wchodzi, tempe­ ratura spada poniżej zera. Prawdziwy sopel lodu. Diana cicho zachichotała. - Zrobiłby karierę, gdyby się przerzucił na produkcję mrożonek... Julia stanęła w obronie swojego szefa. - Ma dzisiaj niedobry dzień - powiedziała, nie wspo­ minając o nieszczęsnej liście - i mnóstwo ważnych spraw na głowie. Opuściły biuro i ruszyły korytarzem w stronę windy. - A czy on w ogóle miewa dobre dni? - skrzywiła się Lynn. - Widziałaś, żeby się kiedyś uśmiechnął? - Jest po prostu bardzo opanowany. - Julia znowu ujęła się za Michaelem. - To bardzo miły człowiek, kiedy się go lepiej pozna. Margaret nie wyglądała na przekonaną. - Skoro tak mówisz... - powiedziała i zaraz się oży­ wiła. - Zjedzmy lepiej coś na ulicy, dobrze? Przejdziemy się i zobaczymy, gdzie jest jakaś wyprzedaż! Dopiero wieczorem, kiedy wracała do domu, Julia przy­ pomniała sobie, co Kristina mówiła o Sheili Fortune, matce Michaela rozwiedzionej z jego ojcem. Julia do pracy jeździła autobusem, bo nie przysługiwał jej darmowy parking należący do konsorcjum, a miejsca po-

stojowe w mieście były za drogie. Nie narzekała na komu­ nikację miejską. Jeśli akurat nie miała nic do czytania, pa­ trzyła przez okno i rozmyślała. Dzisiaj co prawda miała z sobą kryminał, ale położyła go na kolanach i pogrążyła się w myślach o Michaelu. Doszła właśnie do wniosku, że burzliwe, zakończone rozwodem małżeństwo rodziców mogło stać się powodem jego wrogiego stosunku do zalegalizowanego związku. Na tym punkcie Michael miał po prostu obsesję. Julia nigdy w życiu nie słyszała, by ktoś w ten sposób wyrażał się o in­ stytucji małżeństwa. W ciągu ostatniego roku w rodzinie odbyły się trzy śluby, a Michael robił, co mógł, by swe uczestnictwo w tych podniosłych wydarzeniach sprowadzić do minimum. Za każdym razem - kiedy jego kuzynka Caroline wychodziła za Nicka Valkova, kiedy jego brat Kyle żenił się z Samanthą Rawlings i kiedy siostra Caroline, Allison, poślubiała Rafe'a Stone'a - kazał Julii samej wy­ bierać ślubne prezenty. - Proszę kupić coś wedle swojego uznania. Mnie nie interesuje nic, co ma związek z tym smutnym obrzędem. - Mówiąc to, wręczał jej karty kredytowe. - I proszę nie liczyć się z kosztami - dodawał. Nigdy też nie pytał, co kupiła dla nowożeńców. Julia miała nadzieję, że dokonywała słusznego wyboru. Utwierdzały ją w tym serdeczne podziękowania, które znajdowała w kore­ spondencji Michaela. Ona sama szczerze życzyła młodym pa­ rom „wiele szczęścia na nowej drodze życia". Michael nie podzielał jej optymizmu. Za każdym razem, kiedy dawała mu do podpisu kartki z życzeniami, które dołączała do prezentów, uśmiechał się złośliwie i mruczał coś pod nosem.

- Sami tego chcą i sami sobie będą winni - powtarzał. Słyszała już kiedyś podobne słowa: dotyczyły akrobatów ćwiczących na trapezach bez ochronnej siatki. - Wolałbym raczej umrzeć, niż się ożenić - dodawał je­ szcze. Kiedy powtórzył to po raz trzeci, Julia zareagowała. - Lepszy trup niźli ślub? - zapytała, leciutko się uśmie­ chając. - Tak. Lepszy trup niźli ślub - powtórzył zamyślony. - Bardzo trafna uwaga i... do rymu. To by się nadawało na hasło reklamowe. Trzeba by tym zainteresować Caroline, ona jest specjalistką od marketingu. - Ale ona już wybrała ślub - szepnęła Julia. - Dostała w prezencie dwa piękne srebrne lichtarze. Dwa miesiące te­ mu wysłał jej pan życzenia wszelkiej pomyślności. - Pamiętam, że coś podpisywałem, ale o lichtarzach nie miałem pojęcia i bardzo się z tego cieszę. - Bardzo się jej podobały. - W takim razie, skoro macie tak podobny gust, proszę w odpowiednim czasie kupić również coś dla potomka pań­ stwa Valkov, o ile oczywiście do czegoś takiego dojdzie. - Słyszałam, że już doszło - zauważyła Julia cicho. Julia ponadto słyszała, że specjalistka od marketingu i jej mąż, chemik zatrudniony w laboratorium firmy, są wprost nieprzyzwoicie szczęśliwi. - Tak to właśnie wygląda - oświadczył Michael oskar- życielskim tonem. - Żenią się, a potem nie wiadomo po co mają dzieci. Niektórzy oczywiście robią to w odwrotnej kolejności, ale to niczego nie zmienia. Głupstwo pozostaje głupstwem.

Jego wywód wprawił ją w zakłopotanie. Nigdy przedtem tak szczerze nie rozmawiali o członkach jego rodziny i nie mogła się powstrzymać, by nie zareagować na jego pesy­ mizm. - Nie myśli pan, że pańska kuzynka i jej mąż kochają się i dlatego chcą mieć dziecko? Spojrzał na nią z tak bezgranicznym politowaniem, jak­ by właśnie się dowiedział, że jego nadworna sekretarka w wieku dwudziestu sześciu lat wierzy jeszcze w świętego Mikołaja. - Miłość nie ma z tym nic wspólnego. Dziecko bywa wynikiem przypadku, nadmiaru wypitego alkoholu albo bu­ rzy hormonów. Przyczyny zresztą bywają różne. Caroline może doszła do wniosku, że dziecko mocniej przywiąże mę­ ża do niej i do naszej firmy. Na pewno o tym pomyślała, ponieważ jest mądra i ma głowę do interesów. A Nick też musiał dostrzec niewątpliwy związek między dzieckiem a pieniędzmi. Julia uniosła na niego oczy. - Myli się pan - powiedziała. - Nieraz widziałam ich razem. Od razu widać, że bardzo się kochają. Michael zmarszczył brwi. - Ludzie od niepamiętnych czasów wykorzystują dzieci dla swoich własnych, najczęściej materialnych, celów - oświadczył mentorskim tonem. Nie mogła tego tak zostawić. - Nie zawsze. Czy pańskim zdaniem nikt na świecie nie miewa dzieci z innych powodów niż własny interes? Uśmiechnął się cynicznie i wzrokiem wskazał jej stos papierów leżących na biurku, tak jakby jej naiwne pytanie

nie zasługiwało na odpowiedź. Nie zaskoczyło jej to, ro­ zumiała stan jego duszy: jeśli wierzyć Kristinie, jego matka, Sheila Fortune, urodziła troje dzieci wyłącznie ze względu na pieniądze. Rozumiała go, ale nie podzielała jego opinii. Głęboko wierzyła w miłość, małżeństwo i sens posiadania dzieci. Pochodziła z kochającej się rodziny i miała nadzieję, że kiedyś sama taką stworzy. Przypomniała sobie cudowne, razem spędzone lata. Matka, ojciec, Julia i jej młodsza siostra, Joanna. Na myśl, że te czasy nigdy już nie wrócą, łzy napłynęły jej do oczu, żal ścisnął gardło. Pozostały jej tylko piękne wspomnienia. Ojciec zmarł z powodu komplikacji po operacji wyrostka, kiedy Julia miała sie­ demnaście lat. W trzy lata później matka zginęła w wy­ padku samochodowym, w którym Joanna została ciężko ranna. Myśl o siostrze sprowadziła ją z powrotem na ziemię. Dwudziestoletnia teraz Joanna przebywała w centrum rehabilitacyjnym, gdzie powoli, kosztem ogromnego wy­ siłku, próbowała przezwyciężyć kalectwo. Julia z czuło­ ścią i dumą przywołała obraz swej małej siostrzyczki, która nigdy się nie poddawała i z pomocą rozlicznych specjalistów - fizjoterapeutów, logopedów, psychologów i foniatrów - dzielnie walczyła o powrót do świata nor­ malnych ludzi. Wszystkie plany Julii musiały poczekać; zdrowie Joanny było najważniejsze. Wysoka pensja w korporacji pozwalała na opłacenie jednego z najlepszych ośrodków rehabilitacyj­ nych w kraju. Dlatego też Julii zupełnie nie raził pracoho­ lizm szefa; nie miała w życiu nic poza pracą, codziennymi

telefonami do siostry i cotygodniowymi wizytami w cen­ trum rehabilitacyjnym. Szczęśliwe małżeństwo z ukochanym i kochającym mężczyzną oraz ich poczęte z miłości dzieci muszą po­ czekać. Kiedyś na pewno znajdzie takiego mężczyznę. Albo on znajdzie ją.

ROZDZIAŁ DRUGI - Znowu worek listów do naszego gwiazdora! - Denny, pracownik działu pocztowego, z zadowoloną miną wtasz- czył sporych rozmiarów plastikowy wór do pokoju Julii i umieścił go obok dwóch innych na podłodze. - To nie wszystko, trzeba tu zrobić trochę miejsca, bo się nie zmieści. Julia nie podzielała jego dobrego humoru. - Pan Fortune nie będzie zadowolony... Denny wzniósł oczy do nieba. - Nie do wiary! Słyszałem, że go to złości, ale nie mam pojęcia dlaczego. Kumple z działu przesyłek też strasznie się dziwią. Gdyby tak do mnie pisały te wszystkie kobitki, byłbym w siódmym niebie. Uważnie przyjrzała się niskiemu grubaskowi, który wy­ glądał na więcej niż jego dwadzieścia lat i pomyślała, że do niego „te wszystkie kobitki" nie napiszą. Nie napisze ani jedna. - Pan Fortune nie lubi rozgłosu - wyjaśniła. Denny przytaszczył kolejny worek i przysiadł, by trochę odsapnąć. Zwykle po dostarczeniu przesyłki natychmiast wychodził, ale tego dnia wydawał się wyjątkowo rozmowny. - Musieliśmy sprowadzić dwie nowe osoby do segre­ gowania listów. - Obrzucił dumnym wzrokiem stojące na podłodze wory, jakby stanowiły jego własność. - Pracuję

tu od pięciu lat i czegoś takiego nie widziałem. Zasuwamy jak szaleni. Julia milczała, nie chcąc podsycać jego monologu. - Musimy otworzyć każdą przesyłkę do pana Michaela - ciągnął niezrażony Denny. - Chyba że ma taki specjalny kod. Julia skinęła głową. Żeby wprowadzić nieco ładu w cha­ os wywołany nawałem listów od wielbicielek, poprosiła sta­ łych klientów firmy o opatrywanie listów specjalnym ko­ dem. - Otwieramy nawet takie, na których jest napisane „do rąk własnych" albo „osobiście". Pan Fortune kazał nam otwierać zwłaszcza takie. - Denny konspiracyjnie ściszył głos. - Nieraz można w nich znaleźć niezłe... załączniki. Julia drgnęła. - Niesamowite, co te facetki tam wkładają! Jedna przy­ słała mu majtki z wypisanym na wierzchu numerem swo­ jego telefonu, druga takie czarne koronki, a jeszcze inna podwiązki! Nigdy takich nie widziałem, bo teraz wszystkie noszą rajstopy... Julia uniosła głowę i spojrzała na niego karcąco. - Mam nadzieję, że tę... bieliznę oddajecie do domów opieki. Denny uśmiechnął się obleśnie. - Żaden szanujący się dom opieki nie wziąłby czegoś podobnego. To nie jest taka zwykła bielizna... Przesyłają też różne zdjęcia. To ci dopiero zabawa! Pan Fortune po­ wiedział, że możemy sobie je brać i my z chłopakami tak robimy. Oglądamy sobie, a czasem się wymieniamy. Jonesy to nawet jedno sprzedał za dziesięć dolców! Dawał

mi za moje dwadzieścia, ale figa! Takie cudo nie jest na sprzedaż! Julia powstrzymała uśmiech i zerknęła na zegarek. - Zrobiło się późno, a mam strasznie dużo pracy... Denny niczego nie zauważył. - Najlepsze są filmy wideo - mówił dalej podnieconym głosem. - Leży sobie taka facetka, cała goła, przeciąga się, oblizuje i takim schrypniętym głosem nawija, co mu zrobi, jak się spotkają. Do tego gra muzyka, palą się świece... Julia zerwała się, omal nie przewracając krzesła. - Muszę zanieść szefowi coś do podpisu, to pilne. Denny z ociąganiem zaczął się zbierać do wyjścia. - Proszę mu powiedzieć, że robimy wszystko, jak kazał. W workach są same listy, resztę sobie zabieramy. Mogła sobie wyobrazić, z jakim entuzjazmem pracow­ nicy działu przesyłek wykonują ostatnie polecenia szefa... - No nie! Znowu przynieśli nowe! - Michael stał w drzwiach gabinetu i z obrzydzeniem spoglądał na worki. - Denny zapewnił mnie, że w środku są tylko listy. Wszystkie, jak to określił, „załączniki", on i jego koledzy rozdzielili między siebie, zgodnie z pańskim poleceniem - wyjaśniła Julia. - Tylko listy! - jęknął Michael. - Trudno sobie wyob­ razić, co takie listy zawierają. - Denny mnie uświadomił. - Mówiąc to miała ochotę przygładzić jego ciemną czuprynę; na wszelki wypadek szybko splotła dłonie. - Bardzo sobie chwali pańskie ko­ respondentki. - To jakiś koszmar... - W głosie Michaela zabrzmiało zmęczenie. Wszedł do sekretariatu, z trudem omijając wor-

ki. - Odkąd to świństwo pojawiło się w sprzedaży, nie mia­ łem chwili spokoju. Kobiety dobijają się do mnie w dzień i w nocy. Musiałem zastrzec telefon, z domu wymykam się w przebraniu, wślizguję się do windy jak złodziej, nie mogę wejść do żadnej restauracji. Podają mi swoje wymiary, opo­ wiadają najbardziej intymne sprawy, zupełnie jakbym... Zarumienił się nagle jak mały chłopiec. Ogarnęło ją dziwne wzruszenie, ale zachowała kamienny wyraz twarzy. - Denny i jego ekipa robią, co mogą, żeby wziąć na siebie pierwszy impet. Mam na myśli fotografie i filmy, któ­ re przechwytują i potem... sumiennie przeglądają. Spojrzał na nią z wyrzutem. - Nie ma w tym nic śmiesznego. Przecież w całej tej sprawie nie chodzi tylko o mnie. W grę wchodzi funkcjo­ nowanie firmy, a to jest najważniejsze. Julia skinęła głową. - Owszem, trochę nam to utrudniło pracę. Cały system komputerowy na tym ucierpiał. Jest tak przeciążony, że od czasu do czasu się zawiesza. - Wiem! - Michael zbladł z wściekłości. - Od trzech dni nie mogę się z nikim porozumieć! W takich warunkach przecież nie można pracować. To koszmar! Miał rację; ona też odczuwała tego skutki. - Kiedy mówiłem Kristinie, że umieszczenie mnie na tej idiotycznej liście stanowi naruszenie mojej prywatności, nie zdawałem sobie sprawy z rozmiarów katastrofy. Te stale zajęte telefony i zatkane faksy, te tłumy dziennikarzy że­ brzących o wywiad! Te wszystkie stacje telewizyjne zapra­ szające mnie do programów, indywidualnie albo w towa­ rzystwie pozostałych dziewięciu idiotów!

Julia zrobiła minę wyrażającą przekorne zrozumienie. - W towarzystwie zawsze raźniej... Istnieje nadzieja, że kilka wielbicielek rzuci się też na kogoś innego. Chyba nie dostrzegł ironii w jej głosie. - Co to za pocieszenie! Nie mogę tak żyć! Nie dość, że ja sam nie mogę się skupić na pracy, to jeszcze cała firma ma trudności, bo wysiada aparatura. Przez chwilę krążył po pokoju jak lew w klatce, a potem nagle zatrzymał się przed biurkiem Julii. - Nic z tego nie rozumiem. Dlaczego one to robią? Spoważniała, rozumiejąc bezmiar zagubienia szefa. - Publikując listę napisali, że tych dziesięciu wybrańców to książęta z bajki lat dziewięćdziesiątych - odezwała się poważnie. - Widocznie istnieje taka potrzeba i wiele Kobiet marzy o księciu z bajki, a kiedy dostaje jego adres, nie mo­ że się powstrzymać i wybiega mu na spotkanie. Michael skrzywił się z niesmakiem. - Książę z bajki! Nonsens! Dzisiaj żadna dziewczyna nie chce być Kopciuszkiem! Też pomysł! Julia spokojnie skinęła głową. - Coś w tym jest. Książę z bajki jako recepta na życie rzeczywiście wydaje się ciut przestarzały, a co do Kopciu­ szka... Zawsze myślałam, że to osoba patologicznie bierna i niezdolna do samodzielnego życia. Tylko że te kobiety, które do pana piszą, nie mają w sobie nic z Kopciuszka. Są energiczne i przebojowe i śmiało próbują szczęścia w konkursie na żonę Michaela Fortune'a. Wzruszył ramionami. - Nie ma takiego konkursu i nigdy nie będzie żadnej żony Michaela Fortune'a. Gdybym nawet kiedyś postanowił

popełnić podobne głupstwo, na pewno nie będę szukał kan­ dydatki w pocztowym worku. Nikt by tak nie postąpił! Na co one liczą w takim razie? Po co bombardują mnie listami? - Nie tracą nadziei na szczęśliwy los. - Nadzieja jest matką głupich i do takich należą nadaw- czynie tych listów. Jego koncepcja wydała jej się nieco zbyt uproszczona. - To nie tylko kwestia głupoty - powiedziała z namy­ słem. - W wielu przypadkach w grę wchodzą też pewne ambicje. Skrzywił się cynicznie. - Dobrze znam tego rodzaju ambicje. Wszystko to po­ twierdza tylko od dawna znaną mi prawdę, że kobietom zależy wyłącznie na pieniądzach i że zrobią wszystko, żeby je zdobyć. - Zbytnie uogólnienie - odparła Julia z niespotykaną u niej stanowczością. - I nadmierny pesymizm. Musiała bronić przedstawicielki swej płci przed zarzu­ tem, że wszystkie bez wyjątku lecą na fortunę Michaela i ro­ dziny Fortune'ów. Gra słów sprawiła, że lekko uśmiechnęła się do siebie. Nigdy dotąd na to nie wpadła; nazwisko Mi­ chaela wydało jej się nagle bardzo znaczące. Ale przecież „fortune" oznacza również szczęście, los, a co za tym idzie - przeznaczenie. Michael obserwował ją spod oka. Oparł się o ścianę i skrzyżował ręce. Uznała, że zanosi się na dłuższe prze­ mówienie. - Od wspomnianej reguły nie ma wyjątku, żadnego. Je­ stem gotów podać bardzo dobry przykład. Otóż osobą, która wysłała do tego brukowca moje zdjęcie, okazała się moja