ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 585
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 225

Francuska wróżba - Williams Cathy

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :485.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Francuska wróżba - Williams Cathy.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK W Williams Cathy
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 108 osób, 73 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 152 stron)

CATHY WILLIAMS Francuska wróżba

ROZDZIAŁ PIERWSZY Alyssia upuściła swoją drogą torbę od Gucciego, która miękko opadła na ziemię u stóp dziewczyny. Do licha! - pomyślała ze złością, ocierając pot z czoła. Lot z Londynu na Lazurowe Wybrzeże był bardzo mę­ czący. Z lotniska w Nicei wyruszyła taksówką, która nie­ stety miała popsutą klimatyzację. Kiedy dotarła już do miasteczka oddalonego o kilka kilometrów od Nicei, z trudem wysiadła z samochodu. Jej uda przykleiły się do pokrytego skajem siedzenia. Teraz stała w tumanach kurzu przed domkiem, który już od dawna miał być wyremontowany, jak zapewniała firma budowlana. Był to budynek o ciekawym kształcie. Z małego patio biegła ścieżka prowadząca na plażę. Stojąca obok tarasu betoniarka sugerowała jednakże, iż roboty nadal trwały. Alyssia skrzywiła nos z irytacji. Kiedy ojciec odprowa­ dzał ją na lotnisko, powiedział, że mała odmiana na pewno jej nie zaszkodzi i że najprawdopodobniej będzie się świet­ nie bawić. Teraz jednak nie była tego już taka pewna. Było jej gorąco, pot oblepił całe ciało, a zmęczenie dało się już mocno we znaki. Na myśl o tym, że w ramach

zmian wspomnianych przez ojca w najbliższym czasie nie będzie miała bieżącej wody w kranie, opadła już całkowi­ cie z sił. - I to mają być wakacje mojego życia?! - prychnęła pod nosem. Miała dwadzieścia dwa lata i dotychczas otaczano ją troskliwą opieką i luksusem. Wizja pobytu w tej mieścinie i na dodatek w takich warunkach przerosła jej najczarniej­ sze wyobrażenia o wakacjach nad morzem. Co ja mam teraz zrobić? - zastanawiała się. Po chwili jednakże podniosła torbę z ziemi i chwyciła pozostały bagaż. Energicznym krokiem ruszyła ku drzwiom domu. Postanowiła, że nie podda się tak łatwo. Miała już dosyć Londynu i wiecznych zobowiązań towarzyskich. Chciała uciec od tego wszystkiego. Sama się o to prosiłam, pomyślała. Wiedziała jednak, że ojciec miał rację, mówiąc, iż przy­ da jej się odmiana. Postawiła bagaż na ganku i wyjęła klucze z torebki. Kiedy już miała włożyć klucz do zamka, dostrzegła, że drzwi są lekko uchylone. Rewelacja. W środku pewnie czeka na mnie horda gbu­ rowatych robotników. To by było na tyle, jeśli chodzi o mój odpoczynek... Pchnęła drzwi i weszła do środka. W myślach przygo­ towała już kilka wersji chłodnego przywitania niechcia­ nych gości. Alyssia czuła, że powoli, zgodnie z tempera-

turą powietrza, wszystko zaczyna się w niej gotować. Już miała dosyć tych wymarzonych wakacji. Do diabła, jak mam panować nad swoim temperamen­ tem? I to w takiej sytuacji?! Rzuciła gniewnie torby na podłogę w korytarzu. Wzięła głęboki wdech i ruszyła w głąb domu - Oczekiwałem pani, panno Stanley - odezwał się głę­ boki męski głos. Chłodny ton przywitania podziałał na dziewczynę ni­ czym przysłowiowy kubeł zimnej wody. Zamiast jednak ją uspokoić, jeszcze bardziej rozdrażnił już i tak rozedrga­ ne nerwy Alyssi. Wyprostowała się dumnie i wydęła wargi. Obrzuciła uważnym spojrzeniem nieznajomego, który tak niemile ją zaskoczył. Był wysokim mężczyzną o atletycznej sylwet­ ce. Dostrzegła też, że jego szare oczy patrzyły teraz na nią z taką samą uwagą. O ile jednak Alyssia była przyzwy­ czajona do męskich spojrzeń, nigdy jeszcze nikt nie przy­ glądał się jej tak intensywnie. Jeszcze trzy dni temu, kiedy koleżanki zaciągnęły ją do wróżbity, z wielkim niedowierzaniem słuchała o czekają­ cych ją niespodziankach. Teraz jednak, patrząc na nie­ znajomego, skłonna była uwierzyć w usłyszaną przepo­ wiednię. Mężczyzna miał w sobie coś, co sprawiało wrażenie, że żyje pełnią życia i zupełnie nie dba o to, co ktoś mógłby o nim myśleć. Utkwił spojrzenie szarych oczu w Alyssi, czekając na jej reakcję.

Co za bezczelność! Czy on nie wie, że to bardzo nie­ ładnie tak się komuś przyglądać? - pomyślała ze złością, zupełnie ignorując fakt, że sama już od dobrych paru minut nie spuszcza z niego wzroku. - Kim pan jest? Być może pan mnie oczekiwał, ale ja, mogę pana zapewnić, nikogo się tu nie spodziewałam! - wybuchła. Splotła ręce pod biustem i uniosła nieco wyżej brodę. Tak zastygła w bezruchu. Nie zamierzała się zbliżać do nieznajomego. W końcu była tu zupełnie sama, a w oko­ licy nie znała nikogo, kto mógłby jej pomóc w razie ja­ kichś kłopotów. Lodowaty ton jej głosu zupełnie nie podziałał na nie­ proszonego gościa. W rzeczy samej wyglądał tak, jakby się właśnie niczego innego po niej nie spodziewał. Dziewczyna była lekko zaskoczona. Zwykle, kiedy używała takiego tonu, mężczyźni zaczynali się płaszczyć przed nią i przepraszać za swoje przewinienia. Bezwiednie zacisnęła dłonie w pięści. - A zatem, czy dowiem się w końcu, kim pan jest, czy też mam wezwać policję? - Cóż, musiałabyś bardzo głośno krzyczeć, bo... tele­ fon nie jest jeszcze podłączony - zauważył z nie skrywaną satysfakcją. Alyssia spojrzała na niego ze złością. - Co tu robisz? - zapytała, również rezygnując z for­ my grzecznościowej. Próbowała opanować narastającą furię, ale nie do końca

jej się to udawało. Tym bardziej że nieznajomy zrobił coś zupełnie nie do pomyślenia. Odwrócił się do niej plecami i ruszył w głąb domu. Poszła za nim. Przemierzył kuchnię i wyszedł do ogrodu. - Przepraszam bardzo, a ty niby dokąd idziesz?! - krzyknęła za nim. - Jeszcze nie odpowiedziałeś* na moje pytanie. Nie zareagował. Przeszedł pomiędzy krzakami róż i zniknął za wysoką mimozą. Alyssia dogoniła go w chwili, kiedy opadł na drewnia­ ną ławkę ogrodową. W oddali dostrzegła zarys błękitnego morza oraz kamienną ścieżkę prowadzącą na plażę. W tej chwili jednakże miała ważniejsze sprawy na głowie niż podziwianie przyrody. Zatrzymała się kilka kroków przed nieznajomym, nie­ pewna, czy ma podejść bliżej. Kimkolwiek jest, najwyraźniej jest mu zupełnie obojęt­ ne to, że uznam go za gbura i prostaka. Nawet nie sili się na odrobinę kurtuazji, pomyślała. - Ojej! Zupełnie o tym nie pomyślałem! - zawołał na­ gle. - Cóż, z pewnością jesteś zmęczona, głodna i jest ci bardzo gorąco. A na dodatek nie odpowiedziałem na twoje pytania. Ależ ze mnie gbur... - W rzeczy samej - odparła sztywno. - Pewnie nie przywykłaś do tego, by ignorowano twoje żądania, prawda? Alyssia już otworzyła usta, żeby skomentować jego aroganckie zachowanie, nie dał jej jednak po temu okazji.

- Siadaj, zanim ugniesz się pod ciężarem swojego roz- bujałego ego - rzucił ostrym tonem. - Zaraz ci wszystko opowiem. Wskazał jej miejsce obok siebie. - Jak śmiesz?! - krzyknęła oburzona, mimo wszystko wykonując jego polecenie. W tej chwili już było nieważne, jak bardzo jest zmę­ czona i głodna. Gałą energię skupiła na mężczyźnie, który wzbudzał w niej z każdą chwilą coraz większą niechęć. Denerwowało ją również to, że o ile on znał jej imię i na­ zwisko, to dla niej jego dane nadal pozostawały niewia­ domą. Musiała jednak przyznać, że widok jego opalonych ramion wzbudzał w niej dziwne uczucie. Tylko spokojnie, strofowała się w myślach. To wina tego upału. - Nie wiem, co ty sobie myślisz - zaczęła- ale zapew­ niam cię, że mój ojciec nie będzie zachwycony moją re­ lacją ze spotkania z tobą. Jesteś arogancki, gburowaty i nie będę tego tolerować ani chwili dłużej. Uniósł brew. - Doprawdy? - zapytał beztrosko, a Alyssia ledwie powstrzymała się, żeby go nie spoliczkować. Nie była jednak pewna, czy nieznajomy nie zechciałby jej oddać. Wyglądał dosyć groźnie i najwyraźniej był nie­ obliczalny. Wyprostowała się dumnie i spojrzała mu prosto w oczy. Znowu poczuła dziwne mrowienie wzdłuż krzyża.

Co się ze mną dzieje? - zdziwiła się. Może jestem chora? Tylko tego by mi jeszcze brakowało... - Wiele jest jeszcze do zrobienia w domu - odezwał się nagle. - Trzeba dokończyć instalację elektryczną, pod­ łączyć telefon... Zostałem dłużej, żeby się tym zająć. - Dlaczego ojciec nie powiedział mi, że tu będziesz podczas mojego pobytu? - zapytała ze zdziwieniem. Po­ czuła jednakże ulgę, że on będzie w domu tylko w okre­ ślonych godzinach. Mogę go przecież unikać, dopóki nie skończy pracy, zauważyła. Wzruszył ramionami i utkwił wzrok w twarzy dziew­ czyny. O czym on myśli? Dotychczas umiała czytać w męskich spojrzeniach ni­ czym w książce. Wiedziała, że jest piękna, i przywykła do tego, że wszyscy ją adorowali; Jednakże siedzący obok mężczyzna był zagadką. Dobrze chociaż, że wiem już, dlaczego siedzi u mnie w domu, pomyślała. - Nie wiem nawet, jak się nazywasz - zauważyła cicho. - Morrison. - Wstał i podał jej rękę. - Piers Morrison. Uścisnęła ją z ociąganiem. - Ile czasu tu jeszcze zostaniesz? Bo, widzisz, przyje­ chałam do Francji, żeby uciec od ludzi, a nie po to, żeby na nich wpadać na każdym kroku. - Chcesz uciec od ludzi? - zdziwił się. - Ale dla­ czego?

- Sądzę, że nie powinno to interesować stolarza pra­ cującego u mnie, prawda? Mężczyzna zaśmiał się krótko. - Cóż, nigdy jeszcze nie nazywano mnie stolarzem - wyznał - ale zawsze musi być ten pierwszy raz, niepra­ wdaż? Jeżeli chodzi o mój pobyt tutaj... przyznam szcze­ rze, że nie wiem, jak długo tu zostanę. Na pewno jednak tyle dni, żeby skończyć pracę. - I to ma być odpowiedź? - Tak. W dodatku jest to jedyna odpowiedź, jakiej mo­ żesz się spodziewać. - Uśmiechnął się szeroko. - Świetnie - mruknęła. Było gorąco, a ból głowy nasilał się z każdą minutą. Żałowała, że w ogóle zgodziła się na ten wyjazd. Po co tu przyjechałam? Przecież większość dziewczyn zazdrości mi życia w luksusie, a moje znajomości impo­ nują prawie każdej znanej mi osobie... Jestem atrakcyjna, bogata i lubiana, więc o co mi chodzi? Nie znała odpowiedzi na to pytanie. Przeczuwała jednak, że w jej życiu czegoś brak. Już od dłuższego czasu drażniło ją otaczające ją zblazowane towarzystwo. Gdy zaś poczuła objawy klaustrofobii, postanowiła niezwłocznie opuścić Londyn. Chciała również przygotować się do nieuchronnej rozmowy ze swoim narzeczonym. Wiedziała już, że musi z nim zerwać, bo ich cele życiowe coraz bardziej zaczęły od siebie odbiegać. A kilka dodatkowych faktów całkowicie przekreślało możliwość życia w rodzinnym stadle. Teraz najbardziej pragnęła odpocząć w samotności.

No tak, stolarz, przypomniała sobie nagle. Mężczyzna stal cierpliwie i czekał na jej kolejne pytania. - W porządku - odezwała się w końcu. - Teraz kiedy wiem już, co tu robisz, z pewnością możemy dojść do porozumienia. Uśmiechnął się lekko, jakby wiedział coś, o czym ona nie miała pojęcia. Rozdrażniło ją to na nowo. - Chcę, żebyś kończył pracę przed piątą. W ten sposób będę mogła cieszyć się odrobiną prywatności. - Och. - Uniósł jedną brew. — Czy ojciec niczego ci nie powiedział? No, najwyraźniej nie... — zauważył po chwili. - Tak się składa, że ja tu mieszkam. - Proszę? - Nie zamierzam się powtarzać. Zresztą dobrze usły­ szałaś. - Ależ to niemożliwe... - Poczuła, że jej puls przy­ spieszył. Wpadła w panikę. Wakacje z tym neandertalczykiem?! I to mają być te wspaniałe niespodzianki, które mnie czekają w przyszło­ ści? Ten wróżbita był chyba niespełna rozumu... - Przykro mi, ale musisz się z tym pogodzić. A teraz, czy skończyłaś już przesłuchanie? Przesłuchanie?! Nawet jeszcze nie zaczęła. O nie, dłu­ żej tego nie zniosę... - Mój ojciec zapłaci ci za wynajęcie pokoju w miastecz­ ku. Na pewno jest tu jakiś pensjonat. - Nawet jeśli jest, to nie jestem zainteresowany tym pomysłem. Pracuję do późna w nocy i nie zamierzam po-

tem tułać się po okolicy. Musisz znieść moje towarzystwo i tyle - skwitował. - A jeśli nie...? - wybuchła. - Jeżeli ci się tu nie podoba, to wracaj do Londynu. Tam pewnie wszyscy przyzwyczaili się już do twoich za­ chcianek. - Ty... Ty...! - Wstała i zamachnęła się, chcąc spolicz­ kować impertynenta. Mężczyzna chwycił ją błyskawicznie za nadgarstek. - Wyjaśnijmy sobie kilka kwestii - powiedział groźnym tonem. - Będziemy dzielić ten dom, czy ci się to podoba, czy nie. I wiedz, że nie zamierzam znosić na­ padów dziecinnej histerii. Takie zachowanie może działa na zgraję twoich chłopców, ale mnie nie bawi. Jeśli nie umiesz zachowywać się w sposób cywilizowany, to lepiej schodź mi z drogi. Czy to, co powiedziałem, jest dla ciebie jasne? Alyssia poczuła, jak czerwienieją jej policzki. Nikt je­ szcze nie odważył się tak do niej mówić. Bardzo jej się to nie podobało. Moje reakcje są rzeczywiście dziecinne. Zachowuję się dokładnie tak, jak rozwydrzony bachor. Facet ma jednak czelność, żeby, będąc zwykłym robotnikiem fizycznym, tak mnie strofować - pomyślała. - To cię będzie kosztować posadę - rzuciła ostro. Puścił jej dłoń, jakby ten kontakt fizyczny budził w nim odrazę. - O, idziemy na skargę do tatusia, czy tak? - naigrywał

się z niej. - Czyżby nikt do tej pory nie odważył się po­ wiedzieć ci prawdy? - Nie. - Natychmiast pożałowała swojej szczerości. Ten człowiek na nią nie zasługuje. - Być może bym się nad tobą poużalał, ale nie mam czasu. Jeżeli zaś chodzi o rozmowę z ojcem, to nawet cię do niej zachęcam. Być może jednak niemile zaskoczy cię jego reakcja... - Chciał jeszcze coś dodać, ale zrezygno­ wał w ostatniej chwili. Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę domu. Alyssia tupnęła ze złości. Ten facet jest nie do zniesienia -bezczelny, gburowaty i do tego taki zadowolony z siebie. Znowu mimowolnie ruszyła za nim. - Nie miałam pojęcia, że psychologia i filozofia są również domeną stolarzy. Szarpnęła gniewnie błękitną wstążkę, która podtrzymy­ wała jej długie włosy. Opadły kaskadą na ramiona i plecy. Piers odwrócił się do niej i na chwilę zastygł w bezru­ chu. Alyssia dostrzegła coś w jego oczach. Zachwyt? Po­ nieważ jednak trwało to tylko ułamek sekundy, pomyślała, że pewnie jej się przywidziało. - Nie, muszę być Platonem, żeby dostrzegać to, co oczywiste - odparł lodowatym tonem. - Od małego mia­ łaś wszystkiego za dużo. Za dużo zabawek, ubranek, wiel­ bicieli... A to zupełnie nie przygotowało cię do życia w wielkim świecie. Wierz mi, nie możesz całego życia spędzić tylko z ludźmi, którzy ci się przypochlebiają. Prę-

dzej czy później zauważysz, że życie polega na czymś zupełnie innym. - Dzięki wielkie za tę cenną radę, mistrzu, ale czy zanim wysłucham kolejnych pereł mądrości z twojego re­ pertuaru, mogłabym się wykąpać? Uśmiechnął się szelmowsko, a oczy znowu zalśniły mu dziwnym blaskiem. Pod ich spojrzeniem poczuła, że robi jej się coraz go­ ręcej. - Za godzinę będę jadł lunch. Jeśli chcesz, możesz się do mnie przyłączyć. Zakładam oczywiście, że do tej pory twoje maniery znacznie się polepszą... No, a teraz idź się wykąpać. Alyssia zignorowała uwagę dotyczącą jej manier. Uśmiechnęła się słodko i powiedziała: - Och, do tego jeszcze kucharz... Jest bardzo wysoki, zauważyła, patrząc na Piersa. Sama miała prawie metr osiemdziesiąt, a i tak musiała podnosić głowę, żeby spojrzeć mu prosto w oczy. - Mam wiele talentów - szepnął, gdy go mijała. Znowu poczuła dreszcz podniecenia. Zmusiła się jed­ nak do samokontroli i spokojnym głosem powiedziała: - Do zobaczenia na lunchu. Wyszła na korytarz, chwyciła swój bagaż i ruszyła na poszukiwanie pokoju. Na piętrze były trzy sypialnie. Ta, która znajdowała się najbliżej schodów, była już zajęta. Alyssia, widząc męską koszulkę na łóżku, od razu wycofała się z pomieszczenia.

Na wszelki wypadek wybrała najbardziej oddalony pokój. Chciała uniknąć nieoczekiwanych spotkań na korytarzu. Im rzadziej będę oglądać tego pyszałkowatego typka, tym lepiej, pomyślała, zamykając za sobą drzwi sypialni. W duchu musiała mu jednak przyznać, że słusznie ją osądził. Była podatna na wpływy tłumu przyjaciół. Nigdy nie musiała o nic walczyć, bo wszystko, czego chciała, podawano jej na srebrnej tacy. Jej ojciec nie pochwalał stylu życia córki, nie robił jednak niczego wbrew jej woli. Pragnął jedynie, by była szczęśliwa. Wykorzystywała jego dobroć i oddanie. Teraz zaś dopadły ją wyrzuty sumienia Zacisnęła mocno powieki, chcąc powstrzymać łzy. Westchnęła głęboko i opadła na łóżko. Była taka zmęczo­ na.. Nie chciała jednak zbytnio się rozleniwiać. Zimny prysznic od razu postawi mnie na nogi, zdecy­ dowała. Przystanęła na chwilę przy oknie. Jak tu pięknie, za­ chwyciła się na widok piaszczystej plaży i błękitnych fal obijających się o pobliskie skały. Była już wiele razy na południu Francji. Zawsze jednak zatrzymywała się w luksusowych hotelach i całe dnie spę­ dzała w snobistycznych klubach i kasynach. W codzien­ nej gonitwie od jednego do drugiego butiku renomowa­ nych projektantów zabrakło czasu na krótkie wypady na łono natury. Pomyślała o Jonathanie Whalleyu. Jonathan był jej na­ rzeczonym już od dłuższego czasu. Ciężko pracował w fir­ mie swojego ojca.

Alyssia czuła, że jej ojciec nie akceptuje przyszłego zięcia. Nigdy jednak nie powiedział tego wprost. Miał pewnie nadzieję, że sama zrozumiem, iż zupełnie do siebie nie pasujemy, pomyślała dziewczyna. Już od kilku tygodni zastanawiała się, czy rzeczywiście kiedykolwiek kochała Jonathana. Doszła do wniosku, że najwyraźniej nie jest osobą zdolną do miłości, a zatem tym bardziej nie powinna się z nikim wiązać. Nie chciała ni­ komu niszczyć życia. Łzy spływały jej po policzkach, jedna za drugą. Płacz mi w niczym nie pomoże, zauważyła ze złością, ocierając twarz. Weszła pewnym krokiem do łazienki i energicznie od­ kręciła kurki. Ciekawe, co by Piers pomyślał o Jonathanie? Wszyscy znajomi mówili Alyssi, że ona i jej narzeczony tworzą wspaniałą parę. Pod względem fizycznym byli zre­ sztą do siebie bardzo podobni. Oboje wysocy, mieli jasne, gęste włosy. Tylko kolor oczu Alyssi odbiegał znacząco od stereotypowych wyobrażeń o aniołach. O ile Jonathan miał błękitne oczy, to jej tęczówki były prawie czarne. Musiała jednakże przyznać, iż mimo atrakcyjności na­ rzeczonego nigdy nie czuła się przy nim tak, jak przez te kilka chwil u boku Piersa. W jej związku brakowało na­ miętności. Zastanawiała się nad tym, jak zareaguje Jona­ than, kiedy mu powie, że zrywa zaręczyny. Choć w chwili obecnej było jej to zupełnie obojętne. Powiedziałaby mu to wcześniej, ale wyjechał w podróż służbową. Alyssia

czuła, że dłużej już nie wytrzyma w gwarnym Londynie. Potrzeba ucieczki była tak silna, że ostatecznie wylądo­ wała tu, na Lazurowym Wybrzeżu... Wskoczyła pod zimny strumień wody i westchnęła z ulgą. Tego jej właśnie było trzeba. Orzeźwienia. Po kąpieli rozpakowała bagaż. Włożyła kwieciste szor­ ty odsłaniające jej zgrabne i długie nogi oraz kusy top. Zbiegła po schodach, a zapachy dolatujące z kuchni uświadomiły jej, jak bardzo jest głodna. Piers stał przy piecyku i pochylał się nad skwierczącym na patelni bekonem. Nie odwrócił się do niej, kiedy we­ szła. Spytał tylko, czy się czegoś napije. - Hm... tak, bardzo chętnie. Najlepiej czegoś zimnego i w dużej ilości - odparła. Czekała, aż na nią spojrzy. - Znajdziesz coś takiego w lodówce. Masz dwie nogi, które cię do niej zaprowadzą, oraz dwie ręce, które z niej wyjmą dzbanek. Bo jeśli jeszcze tego nie zauważyłaś, nie jesteś w restauracji. Tu możesz liczyć tylko na siebie. Znowu pochylił się nad patelnią. Jak to możliwe, że ten facet kilkoma tylko słowami potrafi mnie doprowadzić do furii? - zastanawiała się. - A tak przy okazji, nalej i dla mnie - dorzucił po chwili. Chwyciła dzbanek lemoniady oraz dwie szklanki, po czym zaniosła je do jadalni. Tam usiadła, nalewając tylko sobie. Pustą szklankę postawiła ostentacyjnie obok talerza mężczyzny.

- Jeszcze jedno - odezwał się z kuchni. Mogłam się tego domyślić... - Słucham. - Mam nadzieję, że podczas twojej tu obecności pra­ cami będziemy się dzielić równo. Nie mam zamiaru zostać twoim kucharzem i zmywaczem. - Nikt cię o to nie prosi - żachnęła się. Piers wniósł kopiasty talerz smażonego bekonu, koszy­ czek z pokrojoną bagietką oraz dwa omlety serowe. Alyssia poczuła, jak żołądek skręca jej się z głodu. - Wolałem się upewnić, czy zasady są dla ciebie jasne - powiedział, siadając. Dziewczyna zarumieniła się pod jego czujnym spojrze­ niem. - Pyszności - wymamrotała, patrząc w talerz. - Ty ugotujesz obiad - poinformował ją. - W zamra- żalniku jest kilka steków, a w lodówce masz mnóstwo warzyw. - Steków? Warzyw? - Spojrzała na niego z paniką w oczach. - I co ja mam z nich zrobić? Nie umiem gotować. Zawsze z zachwytem patrzyła na talerze podawane do stołu. Pełno było na nich smakowitości i w dodatku tak ładnie serwowanych. Nigdy jednak nie zastanawiała się, jak można coś podobnego przyrządzić. Piers otarł usta serwetką i oparł się wygodniej. Spod gęstych ciemnych rzęs zerkał na speszoną Alyssię. - Sądzę, że masz wspaniałą okazję, by się tego nauczyć - zauważył miękko.

Nie po to wyjechałam na wakacje, żeby sterczeć nad parującymi garami! - pomyślała. - Nigdy nie musiałam gotować. - Tak też myślałem. Poznałem kilka dziewczyn twoje­ go pokroju. Szczęśliwe, że wszystko im podawano pod nos, nie wnikały w szczegóły. - Czy ty nie umiesz być uprzejmy? - Sądzę, że mylisz brak uprzejmości ze szczerością. - No, jasne. Z pewnością uwielbiasz kobiety zręczne i gospodarne. Takie, które mają tysiące przepisów w gło­ wie, a na dodatek wiedzą wszystko o ogrodnictwie i jesz­ cze kilku innych dziedzinach, prawda? Toż to przecież przepis na współczesną Amazonkę. Taka kobieta z pew­ nością umie niejedno. - Czy ja wyglądam na faceta, którego interesowałyby Amazonki? - zaciekawił się. Alyssia była jednakże pewna, że tak naprawdę Piersowi jest obojętne, co ona myśli. I to jeszcze bardziej uraziło jej dumę. - Szczerze mówiąc - zaczęła obojętnym tonem - nie jestem ciekawa, jaki typ kobiet cię pociąga. Jedno mnie tylko zastanawia: czy istnieje w ogóle jakaś kobieta, której mógłbyś się spodobać. Jesteś nie do zniesienia. Ledwie skończyła mówić, już znała odpowiedź. Patrząc na wspaniałe ciało Piersa oraz jego twarz, nie mogła za­ przeczyć, że sama jest nim zauroczona. - Na szczęście tylko ty tak sądzisz. I to dlatego, że nie biegam wkoło, spełniając każdą twoją zachciankę - wy-

tknął jej. - Być może chłopcy, których znasz, przymilają ci się na wszystkie sposoby, ja nie zamierzam. Zresztą widać wyraźnie, że nigdy jeszcze nie miałaś do czynienia z prawdziwym mężczyzną. Alyssia sapnęła gniewnie i odsunęła krzesło od stołu. Policzyła w myślach do dziesięciu i spojrzała wyniośle na Piersa. - Jakież to zaskakujące, że już po kilku godzinach znajomości ze mną tyle o mnie wiesz. Marnujesz się. A tak w ramach uzupełnienia twojej wiedzy... nie spoty­ kam się z chłopcami. Mam narzeczonego. Klasnął w dłonie, po czym założył je za głowę. - Aha, już rozumiem. - Nie sądzę - ucięła. Ta rozmowa donikąd nie prowa­ dziła, a Alyssia czuła się coraz bardziej nieswojo. Nie zwykła zwierzać się obcej osobie. Piers jednakże prowo­ kował ją do takich szczerych odpowiedzi. Mam tego dość! - pomyślała. Wstała od stołu i zaczęła zbierać talerze. Pośpiesznie wrzuciła je do zlewu i umyła nieznanym płynem do na­ czyń. - Jakie masz plany na później? - zapytała obojętnym tonem. Miała nadzieję, że on zajmie się konkretnym po­ mieszczeniem w domu i w ten sposób ona zyska odrobinę prywatności. - Sądzę, że to nie twoja sprawa. Ostatecznie jestem przecież tylko stolarzem, prawda? Alyssia obejrzała się przez ramię.

Czyżby domyślał się, o co mi chodzi? Od pierwszej wymiany zdań z Piersem miała wrażenie, że on wie coś, o czym ona nie ma pojęcia. Był tajemniczy. Wypytał ją bardzo gruntownie, a ona nadal niewiele o nim wiedziała. Diabli nadali ten astrologiczny bełkot! - pomyślała, przypominając sobie przepowiednię wróżbity. I to ma być miła niespodzianka?! - A jakie ty masz plany na popołudnie? - spytał Piers. - Może pójdziesz na plażę? Jest prywatna, więc nikt ci tam nie zakłóci spokoju... To jest świetne miejsce na prze­ myślenia. Mogłabyś na przykład zastanowić się nad swoim związkiem... - Słucham?! - Wydało jej się, że się przesłyszała. A może nie? Po Piersie można się było wszystkiego spo­ dziewać. - Widzę, że nie wahasz się wyrażać swojego zdania, nawet gdy cię o to nie pytają. Ale bardzo cię pro­ szę, na przyszłość zatrzymuj dla siebie swe opinie. - Oczywiście, Wasza Wysokość. Co tylko pani każe - powiedział, parodiując ukłon. - Czyżbym trafił w sedno? - Nie wiem, o czym mówisz, i nie chcę wiedzieć. Idę na plażę, bo tylko tam sobie od ciebie odpocznę. Wytarła ostatni talerz i odstawiła na półkę. W pokoju przebrała się w bikini i chwyciła ręcznik. Już po chwili szła wybrukowaną ścieżką. Plaża z bliska była jeszcze piękniejsza. Riwiera Francuska miała swój specy­ ficzny czar, który hipnotyzował turystów. No i to po­ wietrze...

Alyssia rozłożyła ręcznik i położyła się na nim. Słońce ogrzewało jej plecy, a szum fal ukołysał ją do snu. - Aż się prosisz o poparzenie. - Męski głos wyrwał ją z drzemki. Usiadła i w pierwszym odruchu zakryła się szortami. Piers stał nad nią z dziwnym wyrazem twarzy. Zupełnie jakby patrzył na stworzenie z innej planety. - Co tu robisz? - spytała gniewnie. W zasadzie nie wstydziła się swojego ciała, była prze­ cież proporcjonalnie zbudowana. Łagodne zaokrąglenia zaś tylko dodawały jej kobiecości. Jednakże pod czujnym spojrzeniem szarych oczu Piersa zupełnie nie wiedziała, jak się powinna zachować. - A jak myślisz? - spytał, wskazując swoje kąpielów­ ki. - Przyszedłem się opalać. Nie musisz się zakrywać - dorzucił z krzywym uśmiechem. - Wcale się nie zakrywam - zapewniła go szybko. - Doprawdy? Jakoś z mojej perspektywy wygląda to całkiem inaczej. Zresztą nie pociągasz mnie jako kobieta, więc nie martw się. - Nie wiem, jak to wygląda z twojej perspektywy, ale mówię ci, że się nie zasłaniam! - wybuchła. - A tak w ogóle, to co miała oznaczać ta ostatnia uwaga? Nie odpowiedział, tylko położył się wygodnie obok niej. Alyssia nie mogła oderwać wzroku od jego opalonego ciała. Wiedziała, że to bardzo niegrzecznie tak się w kogoś wpatrywać, ale jakaś siła kazała jej patrzeć i patrzeć.

O co chodzi? - myślała. Przecież na świecie jest mnó­ stwo umięśnionych facetów. Jonathanowi też niczego nie brak... Przecież Piers przed chwilą powiedział, że go zu­ pełnie nie pociągam, więc... Muszę się ochłodzić, posta­ nowiła. To wina tego upału. Wstała i otrzepała nogi z piasku. Zdjęła okulary prze­ ciwsłoneczne i poszła popływać. Kiedy wróciła, Piers spał, lekko przy tym pochrapując, czapka zaś zsunęła mu się na twarz. Gbur, pomyślała, stojąc nad nim. Nagle wpadła na świetny pomysł. Złapała butelkę po soku i pognała na brzeg. Nabrawszy zimnej wody, pod­ biegła do śpiącego mężczyzny. Zsunęła mu czapkę z twa­ rzy i wylała na niego zawartość butelki. - Nie chcemy przecież, byś się poparzył na słońcu, prawda? - spytała słodko. Zanim zdążył zareagować, chwyciła ręcznik i z głoś­ nym śmiechem pobiegła do domu. Po raz pierwszy tego dnia poczuła się wolna i szczęśliwa. Taka mała rzecz, a cieszy, pomyślała mściwie.

ROZDZIAŁ DRUGI Pół godziny później Alyssia wciąż czuła się wspaniale. Podśpiewując, szła do miasteczka. Po drodze mijała uro­ cze domki otoczone pięknymi ogrodami, w których za­ równo kolor kwiatów, jak również ich zapach zupełnie ją oczarowały. Kiedy znalazła pocztę, zadzwoniła do ojca. Tylko nie­ liczni znali ten zastrzeżony numer. Zazwyczaj ludzie dzwonili do pana Stanleya przez sekretariat. W wieku pięćdziesięciu trzech lat ojciec Alyssi był nadal bardzo zajęty interesami. Prowadzenie wielkiej kor­ poracji komputerowej zajmowało mu dużo czasu. Był to jednak odpowiedni człowiek na odpowiednim stanowisku. Pan Stanley miał wrodzony talent do prowadzenia nego­ cjacji. Umiał być twardym i agresywnym przeciwnikiem. Tylko jego córka znała głębię jego serca. Dla Alyssi był zawsze łagodnym i czułym ojcem. Kiedy osiemnaście lat temu umarła jego małżonka, pan Stanley przelał całą swoją miłość na malutką Alyssię. Teraz wiedziała już, że w swoim czasie zaczęła nad­ używać dobroci ojca.

Dlatego Piers uważa mnie za rozwydrzoną smarkulę - pomyślała. Westchnęła cicho, czekając na połączenie. Gdy usłyszała służbowy ton ojca, uśmiechnęła się pod nosem. - Tato, to ja, a nie twój partner w interesach - powie­ działa. Czuła prawie, jak ojciec uśmiecha się ciepło. - Witaj, córeczko. A więc dotarłaś cała i zdrowa na Riwierę? Jaką masz tam pogodę? Tu jest okropnie. Cały czas pada albo zanosi się na deszcz. Typowa angielska pogoda. Alyssia zaśmiała się wesoło. - Tutaj pogoda jest świetna. - Spoważniała nagle. Mia­ ła tyle ważniejszych spraw do omówienia niż pogoda. - Tato, dlaczego nie powiedziałeś mi, że będę musiała mieszkać z jakimś stolarzem? - spytała oskarżycielsko. - Stolarzem?! - zdziwił się pan Stanley. - No, tak. Z Piersem Morrisonem. - Czy on ci powiedział, że jest stolarzem? - Ojciec Alyssi był bardzo zaskoczony. - To nie żaden stolarz, tylko światowej sławy architekt. Tylko na moją osobistą prośbę zajął się naszym domkiem. - Naprawdę? Ten typek niczym mi nie zaimponuje, pomyślała gniewnie, przypominając sobie jego przewinienia. - Cóż, a nie mógłbyś go przekonać, żeby skończył pracę już po moim wyjeździe? To najbardziej nieznośny człowiek, jakiego kiedykolwiek spotkałam...

- Przykro mi -przerwał jej ojciec.- Tak jak powiedzia­ łem, wyjątkowo zgodził się zająć domem. Nie mogę go teraz prosić, żeby wziął sobie urlop, tylko dlatego, że ty go nie lubisz, kochanie. Zresztą on nie jest moim pracownikiem. Dziwię się, że pozwolił ci tak myśleć. Przecież jest właści­ cielem jednej z największych firm architektonicznych w Eu­ ropie. Gdyby nie to, że kiedyś zrobiłem przysługę jego ojcu, nawet nie tknąłby czegoś tak małego jak nasz domek. - Ależ, tato! - zaprotestowała - ja nie. - Nawet chciałem cię prosić - mówił dalej - żebyś była dla niego miła. Nie chciałbym, żebyś go do nas zra­ ziła. Pomyśl choćby o tym, jaką wartość na rynku będzie mieć nasz domek, kiedy ogłosi się, że projektem i wykoń­ czeniem zajął się sam Morrison. - Mam go do siebie nie zrażać! - Alyssia ścisnęła ner­ wowo słuchawkę. - On mnie nie znosi i od samego po­ czątku mnie prześladuje. Nie zna znaczenia słowa „uprzej­ my". I gwiżdżę na to, że jest bogaty i sławny! -krzyknęła gniewnie. - Och, kochanie - przerwał jej ojciec - jest już tak późno... Muszę pędzić na spotkanie. Bądź grzeczna i trzy­ maj się- powiedział i zanim Alyssia zdążyła zareagować, odłożył słuchawkę. Rewelacja! Widzę, że świetnie oceniłam Piersa... Myśl o własnych błędach bynajmniej nie poprawiła jej humoru. Niechętnie ruszyła do domu. Krajobraz mijany po drodze w jakiś dziwny sposób zszarzał, a słońca zaczę­ ło ją drażnić.