ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 154 382
  • Obserwuję932
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 242 309

Gdzie rodzą sie cyklony

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :415.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Gdzie rodzą sie cyklony.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 95 osób, 67 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 34 stron)

Bohdan Kaznowski GDZIE RODZĄ SIĘ CYKLONY Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1985 Okładkę projektował: Marek Soroka Redaktor: Wanda Włoszczak Redaktor techniczny: Irena Chojdak-Rybarczyk

OBCIĘTA MAPA Różnych pytań mógł się spodziewać inżynier Anatolij Gorolejczenko — bądź co bądź ponad miesiąc był nieobecny w Zarządzie Głównym, a i zadanie, które w tym czasie wykonywał na tyłach wroga, też nie należało do codziennych — lecz pytanie, jakie padło z ust urzędnika księgowości, doprawdy mogło wprowadzić w osłupienie. — Nie rozumiem, o co chodzi? — Po prostu, chodzi o to, gdzieście byli, Anatoliju Władimirowiczu? — Dlaczego chcecie to wiedzieć? — Muszę wiedzieć. Jest takie zarządzenie, że trzeba tu wpisać, gdzieście byli. — No to piszcie: w oddziale partyzanckim. — To wiem. Ale gdzie, dokładnie? Urzędnik nie dawał za wygraną. Zawsze był taki dociekliwy i pedantyczny, zawsze byle papierek oglądał po dziesięć razy. Nie zmieniła go, jak się okazuje, nawet wojna. — Jak wam tak bardzo zależy, spytajcie Jewgienija Fiedorowa. — Co wy! On mnie z taką drobnostką nawet nie przyjmie. On jest zresztą chyba w Sztabie Generalnym. Ma ważniejsze sprawy na głowie. Więc gdzieście byli? — Iwanie Piotrowiczu — inżynier mówił wolno, ze źle skrywaną nutką zniecierpliwienia — gdybym was nie znał tyle lat, pewnie bym spytał: „Jak myślicie, komu może zależeć na dokładnej lokalizacji naszych baz partyzanckich? Komu chcecie przekazać tę wiadomość? A może pomówilibyśmy o tym w obecności kogoś z kontrwywiadu?” Księgowy zaniemówił na chwilę. — Co wy, Anatoliju Władimirowiczu! Ja nie wiem, jak wam rozliczyć delegację. Bo jak byliście w mieście, to należy się parę rubelków więcej. A jak byliście na wsi, to mniej. I ja to muszę wiedzieć. Ja się muszę pod tym podpisać. Gorolejczenko dawno nie śmiał się tak serdecznie i szczerze. — Piszcie: w lasach Białorusi. Możecie to podciągnąć pod „wieś”? Bo w żadnym mieście nie byłem. — Można podciągnąć. W lasach Białorusi znalazł się inżynier konstruktor Gorolejczenko pewnej majowej nocy. Spadł pod czaszą spadochronu nie opodal partyzanckiego obozowiska i, chociaż był to jego pierwszy skok w życiu, mniej niepokoił się o własne lądowanie, niż o los dwóch walizek, które razem z nim wyleciały z Moskwy. Zawierały aparaturę, w konstruowaniu której brał udział jeszcze przed wojną, gdy był pracownikiem Służby Hydrologiczno-Meteorologicznej przy Radzie Komisarzy Ludowych ZSRR. Meteorologom potrzebne były stacje automatyczne, takie, które bez obsługi mogłyby rejestrować podstawowe dane i o określonej porze przekazywać je przez radio do stacjonarnych punktów obserwacji. Miałoby to szczególne znaczenie na bezdrożach Syberii i Dalekiej Północy, gdyż nie w każdym miejscu ogromnego terytorium ZSRR można było budować stałe stacje z pełną obsługą. Ten automat, mieszczący się w dwóch futerałach-walizkach, był prototypem opracowanym dla cywilnej „służby pogody”. Lecz wybuchła wojna i wszystko się zmieniło. Już w lipcu 1941 roku Służba Hydrologiczno-Meteorologiczna przekształcona została w Główny Zarząd Hydrologiczno-Meteorologiczny Armii Czerwonej, który wszedł w skład Narodowego Komitetu Obrony. Szefem zmilitaryzowanej, radzieckiej „służby pogody” został znany sprzed wojny Bohater Związku Radzieckiego, badacz polarny, Jewgienij Fiedorow. Teraz, podlegał on bezpośrednio szefowi Sztabu Generalnego. Militaryzacji wymagała komplikująca się sytuacja wojenna. Militaryzacja przewidziana była zresztą w planach mobilizacyjnych. Gorolejczenko nie został zmobilizowany, nie otrzymał munduru, lecz propozycję lotu na tereny objęte działaniami partyzantów, gdzieś między Mohylewem a Witebskiem. Przyjął tę decyzję tak, jak żołnierz przyjmuje rozkaz, zdając sobie sprawę z niezwykłego znaczenia misji. Był wszak nie tylko konstruktorem, lecz również meteorologiem, głęboko rozumiejącym związek wojny z... pogodą. Czyż nie myślał o tym jeszcze na studiach, czyż nie doszedł do wniosku, że wojownicy nawet w prehistorycznych czasach doceniać musieli wpływ pogody na własne poczynania i uwzględniali go planując swoje prymitywne działania? Musieli oni wiedzieć, że napaść na przeciwnika najlepiej jest w nocy, we mgle albo w deszczu. Śnieg utrwala ślady, wiatr przenosi zapachy... A cóż dopiero mówić o wojnie nowożytnej. Czołgi i samoloty, okręty nawodne i podwodne, ba, nawet artyleria, nie mogą obejść się bez prognozy pogody. Wysokość i gęstość zachmurzenia, wiatr przy ziemi i na

wysokości, kierunek i wysokość morskiej fali, zmiany poziomu morza związane z odpływami i przypływami, głębinowe prądy morskie, dryfujące pola lodowe, opady mgły i zawieje, widzialność pionowa i pozioma, słowem dokładna znajomość wszystkich, bez wyjątku, zjawisk występujących aktualnie w atmosferze stała się wręcz koniecznością. Zdobyciem różnorodnych i możliwie najdokładniejszych danych o pogodzie zainteresowani są wszyscy ludzie biorący udział w wojnie. Artylerzysta musi znać siłę i kierunek wiatru, gdyż ma on wpływ na tor lotu pocisku. Te same warunki pogody mogą bądź ułatwić, bądź utrudnić działania bojowe. Niskie chmury przeszkadzają bombowcom, lecz sprzyjają szturmowcom w skrytym podejściu do celu. Mgła nad lotniskiem nie pozwala na start i lądowanie własnym samolotom, lecz jednocześnie chroni przed bombardowaniem wroga. W puszystych cumulusach łatwo ukryć się myśliwcom i wyczekiwać dogodnej chwili do ataku, lecz gdy oddzielne chmury kłębiaste zaczynają łączyć się i powstaje zachmurzenie burzowe typu cumulonimbus, samoloty muszą wracać do swoich baz. Inżynier Gorolejczenko wiedział więc, ile zależy od powodzenia lub niepowodzenia jego wyprawy. Czy szczegółowo tłumaczyć to partyzantom, wśród których się znajduje? Nie musi. Oni wykonują rozkaz Sztabu Partyzanckiego. Dróżkami znanymi jedynie zwiadowcom przyszli na to leśne wzgórze, aby rozpiąć antenę w koronach brzóz, dokonać połączeń, rozwinąć i włączyć stację. — Poczekamy, aż podejmie pracę — przerwał milczenie Gorolejczenko. Nie odpowiedzieli mu ani słowem. Nie spotkał się ze zrozumieniem partyzanckich zwiadowców. Dla nich ten kilkugodzinny marsz był czasem straconym. Gdy wychodzili z obozowiska, oddział szykował się do akcji bojowej. Tymczasem ci trzej, wyznaczeni do pomocy i zapewne ochrony inżyniera, nie biorą w niej udziału. Stąd rozgoryczenie. Siedzą na zwalonym pniu, zaciągają się skrętami i wzruszają ramionami. — Rozkaz, owszem, jest rozkazem, więc wykonaliśmy go — odezwał się wreszcie jeden z nich. — Ale powiedzcie, o czym będzie meldowała ta stacja? Że ptaki śpiewają, że zające biegają, że słoneczko świeci? Aż Moskwa musi o tym wiedzieć? Trzeba im wyjaśnić. I to tak, żeby przestali dąsać się i boczyć, żeby zrozumieli, że to, co robią, jest nieodzownie potrzebne, nawet ważniejsze niż akcja na niemiecki pociąg, w której nie biorą udziału. I tak muszą tu zostać, dopóki stacja nie podejmie pracy, więc spróbuję. — Będzie informować o stanie pogody. Co cztery godziny — powiedział Gorolejczenko. — No i co z tego? — Dobrze. Powiem, co z tego. I oto dowiadują się o rzeczach, których istnienia nawet nie podejrzewali. Przede wszystkim o tym, że już w pierwszym dniu wojny wszystkie dane meteorologiczne stały się ściśle tajne, a kody służące do ich rozszyfrowania znalazły się za siedmioma pieczęciami. W biurze Gorolejczenki także w pierwszym dniu wojny otwarto sejfy pancerne i złamano pieczęcie na kopertach zawierających tajne instrukcje. Dotychczas było tak, że w dowolnym biurze synoptycznym co osiem godzin rozpoczynał pracę telegraf i wyrzucał z siebie kombinację cyfr. Na przykład taką: 1509 27595 62204 97286 95813 09402 98409 00610... W międzynarodowym kodzie meteorologicznym depesza ta oznaczała: „Dziś, 13 maja, o godz. 9.00 czasu środkowoeuropejskiego na stacji hydrometeorologicznej Murmańsk zachmurzenie bez opadów, pół godziny temu była mgła, dwie godziny temu opad deszczu. Ilość opadu 4/10 milimetra. W chwili obserwacji 8/10 nieba pokryte jest chmurami, przy czym 5/10 to zachmurzenie warstwowo-kłębiaste. Brak pierzastego. Dolna podstawa chmur 600 metrów. Temperatura powietrza +15°C, punkt rosy +9°C. Ciśnienie atmosferyczne sprowadzone do poziomu morza wzrosło o 0,2 milibara. Wiatr południowo-zachodni bez porywów 4 m/s. Widoczność pozioma 10 km. Minimalna temperatura w nocy +9°C, na powierzchni ziemi +6°C. Powierzchnia gleby szara, lecz bez szronu. Szczególnych zjawisk atmosferycznych nie ma”. Te dane trafiały na stół meteorologa, gdzie już leżała mapa półkuli północnej z siatką geograficzną i konturami kontynentów. Mapa ta pokryta jest także mnóstwem maleńkich kółeczek, z których każde ma swój numer porządkowy. Kółeczka te, to stacje obserwacyjne. — Podobne do tej, naszej. — Gorolejczenko wskazał na aparaturę. — Gdy zacznie nadawać, a Moskwa odbierze meldunek, kółeczko to zostanie narysowane na mapie półkuli północnej. Stacja podjęła pracę. Inżynier sprawdził czas i, stwierdziwszy, że zgadza się z zaprogramowanym, zarządził odwrót. W drodze powrotnej inżynier dalej opowiadał zwiadowcom, jak przystępują do pracy technicy, których zadaniem jest dokładne opisanie mapy, przetłumaczenie pięciocyfrowych grup szyfru na język ogólnie zrozumiały. Obok każdego kółeczka-stacji nadawczej pojawiają się rozszyfrowane liczby i umowne znaki, określające temperaturę, ciśnienie, prędkość i kierunek wiatru... Myśl człowieka prognozującego pogodę znajduje się w ciągłym ruchu, tak jak w ciągłym ruchu

znajduje się obiekt analizy — masy powietrza. Przyjmuje wciąż nowe i nowe dane. Z największą uwaga studiuje mapę z poprzedniego okresu, aby dokładnie rozpoznać tendencję rozwoju procesu atmosferycznego. Teraz zaczynają się przeliczenia prędkości ruchu mas powietrza, cyklonów i antycyklonów, dróg ich przemieszczania, możliwych terminów pojawienia się nad konkretnymi rejonami chmur burzowych, mgieł i innych fenomenów pogody. Według tej zasady pracowały przed wojną wszystkie biura prognoz na świecie i każdy synoptyk, przyjąwszy dane, mógł sporządzić mapę i według niej przewidzieć pogodę. Rysował zatem linie frontów, czyli linie rozdziału między masami powietrza, łączył jedną linią punkty o jednakowym ciśnieniu, określał obszary obniżonego ciśnienia — cyklony, i podwyższonego — antycyklony. Kolorem żółtym zaznaczał występowanie mgły, zielonym — opady... Każdy synoptyk na świecie rozumie innego synoptyka. I Niemiec, i Rosjanin, i Amerykanin, i Japończyk... Zasłuchali się partyzanci. Nigdy nie słyszeli podobnego wykładu o wszechświatowej zgodzie narodów i o międzynarodowym języku cyfr. Tymczasem z chwilą pierwszego wystrzału, oznaczającego wojnę, runęło to wszystko, co zostało tak precyzyjnie pomyślane i uzgodnione przez ludzi zajmujących się obserwowaniem i prognozowaniem pogody na kuli ziemskiej. Nie ma już tzw. Wielkiej Prognozy, zestawianej dla całego kraju w Centralnym Instytucie Prognoz w Moskwie, ogłaszanej codziennie przez radio i w prasie. Do dnia 22 czerwca do tego właśnie instytutu spływały informacje o pogodzie z tysięcy radzieckich i światowych stacji obserwacyjnych. Teraz danych ze świata zabrakło. Świat podzielił się na dwa obozy i synoptycy nie dysponują już pełnowartościową informacją o światowej pogodzie. Każda z walczących stron od pierwszej chwili wojny liczyć może tylko na „własną” pogodę. Niemcy na swoją, alianci na swoją. Każde państwo utworzyło własny, ściśle tajny, szyfr meteorologiczny. Teraz przetłumaczenie informacji meteorologicznej na naturalny język synoptyczny stało się możliwe jedynie za pomocą specjalnych tablic, szczególnie chronionych przed oczami obcych. Zatem — podwójny kod. Ma on sprawić, że informacja o pogodzie będzie niedostępna dla przeciwnika. A ponadto przy najmniejszym podejrzeniu, że wróg przechwytuje i rozszyfrowuje informację meteorologiczną, kod natychmiast się zmienia. Oto dlaczego radiotelegrafiści odbierający sygnały z niedawno zainstalowanej stacji automatycznej nie mogą zrozumieć, jakie wiadomości ona podaje. A przecież odzywa się z regularnością zegarka. Bo też i zegar jest wmontowany w jej mechanizm. Po kilku dniach nadawania odezwała się Moskwa. Przyszło potwierdzenie, że automat Gorolejczenki pracuje sprawnie i że informacje są wykorzystywane, jeszcze przez pewien czas inżynier musiał pozostać w oddziale partyzanckim, aby doglądać swoją stację i sprawdzać, czy prawidłowo pracuje, aż wreszcie przyszło polecenie powrotu do Moskwy. Eksperyment udany. Tego rodzaju stacje można instalować wszędzie tam, gdzie działają radzieckie oddziały partyzanckie. Owszem, pogratulował Gorolejczence szef radzieckiej „służby pogody” Jewgienij Fiedorow, ale przecież stacja nie rozwiązała wszystkich problemów, nie usunęła rzeczywistych trudności. Synoptycy wciąż byli niedoinformowani. Natomiast oni właśnie, przystępując do pracy, od razu mogli się zorientować, którędy przebiega linia... frontu, nie atmosferycznego, lecz wojennego. Do zimy przełomu lat 1941—42 wojska radzieckie cofały się pod naciskiem wroga. W miarę jak oddziały, tocząc zacięte walki, odchodziły na wschód, coraz więcej miast dostawało się w ręce Niemców, a prawie w każdym była przecież przed wojną stacja obserwacyjna „meteo”, przekazująca dane niezbędne do skonstruowania Wielkiej Prognozy. Ze straconych terenów te wręcz bezcenne informacje przestały napływać. Na część mapy synoptycznej nie można więc było nanieść owych liczb i symboli, z których synoptyk wnioskuje o pogodzie. „Obcięta mapa”. Tak ją nazywano. Mapa z wielką, białą plamą w miejscu krajów znajdujących się pod hitlerowską okupacją. Niemal połowę półkuli północnej obejmował ten pozbawiony symboli obszar, na którym tylko z rzadka pojawiały się cyferki, przekazywane nieregularnie przez oddziały partyzanckie z Białorusi i Ukrainy lub z pokładów samolotów radzieckich, a czasami alianckich, przelatujących nad terytorium zajętym przez wroga. Dopiero w 1942 roku służba meteorologiczna otrzymała wydzielone pododdziały lotnicze, których samoloty spełniały rolę radiosond, a w roku 1943 sformowany został pułk lotniczy dalekiego rozpoznania pogody, którego załogi prowadziły systematyczne loty na dalekie tyły przeciwnika. Wszystkie te przedsięwzięcia — stacje automatyczne Gorolejczenki, meldunki partyzantów, w miarę systematyczne loty zwiadowcze — to były jednak zaledwie półśrodki, nie mogące w pełni zadowolić pracowników służby meteorologicznej.

Wprawdzie radzieccy meteorolodzy mieli już pewne doświadczenie w pracy z „obciętą mapą”, ale nie mogło ono zastąpić pełnej informacji, szczególnie teraz, gdy toczyły się walki i prawidłowa prognoza pogody miała dla dowództwa i znajdujących się w polu oddziałów niebagatelne znaczenie. Poważne prace badawcze i poszukiwania metodologiczne, związane z analizą mapy z niepełną informacją, prowadzono w latach trzydziestych, a w czasie wojny z Finlandią, kiedy od państw związanych politycznie z tym krajem przestały napływać informacje meteorologiczne do ZSRR, wyniki tych badań zastosowano w praktyce. Doświadczenie zdobyte wówczas, teraz owocowało, lecz przecież nie można było opierać się jedynie na domysłach lub rozumować wyłącznie na podstawie analiz teoretycznych. Dlatego musiała być wykorzystana każda możliwość, nawet krótkotrwałego, napływu meldunków o pogodzie z zajętych przez wroga terenów. Mimo tych wszystkich trudności synoptycy alianccy byli w znacznie lepszym położeniu niż niemieccy. I to zawsze, niezależnie od fazy wojny. Niemcy bowiem, zajmując kolejne kraje Europy, rozszerzali wprawdzie obszar, z którego czerpano dane o pogodzie, tworzyli gęstą sieć własnych posterunków obserwacyjnych na podbitych terenach, lecz rozpoczynając wojnę Rzesza pozbawiona została danych z najważniejszych obszarów. Natomiast alianci otrzymywali dane ze stacji położonych w głębi Eurazji i Ameryki, a także ze znajdujących się na wyspach i archipelagach wszystkich oceanów globu, zwłaszcza zaś północnego Atlantyku i Oceanu Lodowatego. Arktyczna „fasada” ziemskiego globu, jak często nazywano północne wybrzeże Eurazji, północne wybrzeża Ameryki, wyspy otaczające dość ciasnym pierścieniem centralną Arktykę i Biegun Północny, pozostawała przecież w rękach państw koalicji antyhitlerowskiej. A te właśnie obszary, razem z tzw. islandzkim minimum, nieprzypadkowo nazwane zostały okołobiegunową „kuchnią pogody”, ojczyzną zachodnich cyklonów i antycyklonów napływających nad Europę. W tej właśnie „kuchni” w największej mierze kształtuje się pogoda europejska. Niestety, poza sporadycznymi przypadkami, alianci, stosując własne szyfry i troszcząc się o zachowanie danych w najgłębszej tajemnicy, nie wymieniali między sobą informacji w sposób zorganizowany. Tak więc radzieccy meteorolodzy musieli wciąż pracować na „obciętej mapie”. Tylko z jednego punktu w Europie informacja napływała przez pewien czas w sposób ciągły. W miarę jak natarcie radzieckie przesuwało linię frontu na zachód, aktywizował się ruch oporu w różnych krajach europejskich. Do obszarów, na których działania partyzanckie przybrały ogromne rozmiary, należała Jugosławia. Związek Radziecki pomagał jugosłowiańskim oddziałom, zaopatrując je w broń, amunicję i środki medyczne. Lotnicy radzieccy przeprowadzali regularne rejsy ponad linią frontu ze zrzutami zaopatrzenia. Zwykle działo się to nocą, a więc w warunkach trudnych pod względem nawigacyjnym, i na dalekich trasach. Zdarzało się, że przebywszy trudną trasę, często pod ogniem niemieckiej artylerii przeciwlotniczej, i osiągnąwszy cel w górach Jugosławii, piloci mimo wszystko musieli wracać razem z ładunkiem do bazy. Na dole, w górskich kotlinach i dolinach, leżała bowiem gęsta mgła, przez którą nie mogły przedrzeć się światła sygnalizacyjnych ognisk. Dlatego sztab lotnictwa dalekiego zasięgu poprosił o pomoc pracowników służby meteorologicznej. Do Jugosławii ze specjalnym zadaniem wysłana została grupa zwiadowcza pod dowództwem majora Anatolija Karakasza. Dotarł na miejsce przeznaczenia drogą niezwykłą i okrężną, przez Teheran, Kair i Brindisi, gdzie już znajdowały się wojska sprzymierzonych. Zwiadowcy radzieccy znaleźli się w centrum ruchu partyzanckiego, w zachodniej części kraju, w rejonie miasta Drwar w Górach Dynarskich. W tym trudno dostępnym, wysokogórskim terenie udało się znaleźć stosunkowo dużą i równą łąkę, na której nie tylko można było przyjmować ładunki, lecz nawet lekkie samoloty. Zwykle przylatywały one, aby zabrać rannych. Właśnie to mikrolotnisko obsługiwał oddział Karakasza. W dzień maskowano je, zarzucając krzakami, gałęziami i kamieniami, nocą zaś, gdy miał przylecieć samolot, pole wzlotów oczyszczano szybko i sprawnie. Jednocześnie prowadzono tu regularne obserwacje meteorologiczne. I cztery razy na dobę do radzieckiego sztabu lotnictwa dalekiego zasięgu, a stąd do Centralnego Instytutu Prognoz w Moskwie szły dane o pogodzie, stając się jakże ważnym dopełnieniem „obciętej mapy”. Przebywając w partyzanckim kraju radzieccy meteorolodzy zauważyli charakterystyczne dla obserwowanego obszaru zjawisko, o którym próżno szukać wzmianki w akademickich podręcznikach. Otóż, jeżeli pod wieczór niebo przejaśniało się, to po kilku godzinach, w nocy, dolina bezwzględnie otulała się mgłą. I odwrotnie, po zachmurzonym zmierzchu niebo nad doliną było czyste. I wtedy startowały samoloty pułku dowodzonego przez Walentynę Gryzodubową, by zrzucić swój ładunek. A więc meteorolodzy, działając na korzyść ogólnej prognozy, rozwiązywali także zadania doraźne, służące im samym, lotnikom pułku Gryzodubowej i, oczywiście, jugosłowiańskim partyzantom. Nie żyło się lekko w tych górach. Niemcy nieustannie prowadzili rozpoznanie lotnicze, pragnąc wykryć i zlikwidować tajne lotnisko. Kilkakrotnie nawet bombardowali dolinę, lecz, na szczęście, radziecka stacja meteorologiczna nie została zniszczona. Pracowała bez przerwy aż do ostatniego niemieckiego natarcia,

którego celem było ujęcie przywódców jugosłowiańskiego ruchu oporu. Partyzantom udało się jednak odeprzeć atak i ujść głębiej w góry. Wraz ze sztabem odeszła też grupa Karakasza, obserwatorzy jedynej, stale działającej radzieckiej stacji meteorologicznej w okupowanej Europie. „PĄCZEK KWIATU” — „Miły Ruppert”. Mnie, doktorze, nie interesuje powierzchowność doktora Rupperta Goltzapfela ani jego czarujący uśmiech. Mnie interesuje to, że danych wciąż mamy zbyt mało. Kontradmirał Konrad, szef służby meteorologicznej Kriegsmarine, siedział sztywno za swym ogromnym biurkiem, na którym rozłożona była mapa obszarów podbiegunowych. I teczka z dokumentami, owoc pracy dzisiejszego gościa admirała, Knoespela. — Przystąpmy do rzeczy bez zbędnych wstępów. My tutaj, w Oslo, już odzwyczailiśmy się od wszelkich ceregieli. Pan też się odzwyczai, doktorze. — Lecz przyzna pan, że doktor Goltzapfel dużo uczynił dla naszej sprawy. — Broni go pan, bo jest pańskim kolegą. Ba, przyjacielem. Dla pana to także „Miły Ruppert”, ale dla mnie nie jest ani miły, ani niemiły. Ja się z nim nie włóczyłem po grenlandzkich lodowcach. Nie mylę się chyba, że to w czasie przedwojennej ekspedycji grenlandzkiej nazwano go „Miłym Ruppertem”. Ja jestem tutaj, w Norwegii, i bardziej mnie interesują wyniki pracy, niż najlepsze nawet chęci. Przyznaję, tych ostatnich doktorowi Goltzapfelowi nie brakuje, ale to jeszcze za mało. Dlatego pan także tu jest, doktorze. Proszę więc do rzeczy. Widzę, że przywiózł pan projekt. — Tak. Opracowując go brałem również pod uwagę wszystkie osiągnięcia „Miłego Rupperta”, to jest doktora... — Mam nadzieję, że niepowodzenia również brał pan pod uwagę. Zna je pan przecież. — Owszem, lecz jestem optymistą. Widzę, jak rozwijamy natarcie — odpowiedział doktor Knoespel. Rzeczywiście hitlerowskie Niemcy rozwijały stopniowo meteorologiczne „natarcie” nie tylko na podbitych ziemiach, co ostatecznie nie było trudne, lecz także na Dalekiej Północy. Regularnie z lotnisk położonych w okupowanej Norwegii, z baz w Petsamo, Kirkenes, Tromsö, Bardufoss, Bodö i Trondheim, startowały Junkersy i Heinkle specjalnie przystosowane do zadań zwiadowczych. Leciały na północny zachód, kursem na Jan Mayen i Spitsbergen, a także na północny wschód ku archipelagowi Nowej Ziemi i wyspie Wajgacz, na różnych wysokościach, od stu do trzech tysięcy metrów, a celem ich było rozpoznanie stanu lodów i sytuacji atmosferycznej na północnym Atlantyku i na Morzu Barentsa. Wkrótce jednak dowództwo hitlerowskie doszło do przekonania, że jakkolwiek loty te nie są pozbawione sensu, to jednak nie spełniają oczekiwanej roli. Służbie meteorologicznej potrzebne były dane na temat pogody i stanu morza, wynikające z obserwacji prowadzonych w sposób ciągły. Ruppert Goltzapfel swoje doświadczenie arktyczne oddał na usługi Kriegsmarine. To on wysunął propozycję, aby na najważniejsze, z synoptycznego punktu widzenia, akweny wysłać specjalnie wyposażone trawlery rybackie. W pierwszy rejs, na pokładzie trawlera „Sachsen”, udał się osobiście. 76 dni i nocy krążył ten statek w Cieśninie Duńskiej, między Grenlandią a Islandią, a więc tam, gdzie znajduje się jeden z podstawowych rejonów formowania się pogody całego północnego Atlantyku. Alianci zbyt późno wykryli meteorologicznego szpiega i „Sachsen” zdążył zebrać wiele cennych informacji. Gdy Knoespel rozmawiał z Goltzapfelem o tym rejsie, „Miły Ruppert” uśmiechnął się tylko w czarujący sposób, rad z sukcesu, lecz dlaczego tak długo udało mu się pozostawać w Cieśninie Duńskiej, wytłumaczyć nie umiał. Jego zdaniem aliantom po prostu nie przyszło na myśl, że Niemcy mogą się zdecydować na tak zuchwałe przedsięwzięcie. W następny rejs „Sachsen”, z tą samą załogą, wyszedł w rejon wyspy Jan Mayen. Stąd, z pedantyczną regularnością, przez sto dni i nocy, przesyłał dane do sztabu Kriegsmarine w Tromsö. Umiejętnie wykorzystując prognozy, niemieckie dowództwo mogło wybierać najdogodniejsze momenty do przerzutu swoich ciężkich okrętów z portów na otwarte morze. Pod osłoną mgieł lub zachmurzonego nieba mogły one atakować alianckie konwoje. Przez pewien okres Niemcom wydawało się, że „Miły Ruppert” opracował idealny, jak na warunki wojenne, plan uzyskiwania danych meteorologicznych. Jeden za drugim wychodziły na północne morza trawlery z synoptykami na pokładach. Wkrótce kontradmirał otrzymywał dane z sześciu tego typu jednostek („Sachsen”, „München”, „Lauenberg”, „Fryze”, „Hessen” i „Wupertall”). Podobne zadanie otrzymało również kilka okrętów podwodnych. Prowadziły one obserwację w morzu, przy czym dowódcy nie mieli prawa podejmowania jakichkolwiek walk. Wymagano od nich tylko jednego: aby o określonej godzinie i to jak najszybciej, zanim przeciwnik zdąży namierzyć okręt, przekazać dane i zamilknąć.

Jednakże brytyjska marynarka wojenna wcześniej czy później musiała rozszyfrować taktykę nieprzyjaciela. Gdy stało się to faktem, okręty brytyjskie zorganizowały prawdziwe polowanie na niemieckich zwiadowców meteorologicznych. W rezultacie na dno poszły trzy z sześciu trawlerów. Mylił się jednak kontradmirał Konrad w ten sposób licząc straty. W rzeczywistości bowiem były one znacznie dotkliwsze. Otóż pewnego dnia między Islandią i Jan Mayen, na granicy mórz Grenlandzkiego i Islandzkiego, nagle przy burcie trawlera „Lauenberg” wynurzył się brytyjski okręt podwodny. Zaskoczona załoga została wzięta do niewoli, statek zaś, ze wszystkim co znajdowało się na pokładzie, odholowano do Anglii. Najcenniejszą zdobyczą okazały się tablice kodów, których Niemcy nie zdążyli zniszczyć. Na pokładzie trawlera znajdowała się również stacja automatyczna, którą Niemcy mieli zapewne zamiar zainstalować na jakiejś wyspie, ale nie zdążyli tego uczynić. W ten sposób alianci poznali jeszcze jeden element meteorologicznej siatki zwiadowczej przeciwnika. Niemieccy meteorolodzy prowadzili akcję rozmieszczania stacji automatycznych dwóch typów. Nawodne, ustawiane na zakotwiczonych bojach na otwartym morzu, przekazywały drogą radiową dane o temperaturze i ciśnieniu atmosferycznym (ich akumulatory mogły pracować dwa miesiące), naziemne zaś, oprócz temperatury i ciśnienia, przekazywały także informacje o kierunku i sile wiatru (akumulatory zdolne do pracy przez dziewięć miesięcy). Nadajniki obydwu typów stacji włączały się automatycznie cztery razy na dobę. Sieć automatycznych stacji była dość gęsta. Nawodne ustawiano w rejonie Islandii, Grenlandii, a nawet Labradoru, naziemne zaś na wybrzeżach Spitsbergenu, Jan Mayen i Wyspy Niedźwiedziej. Montaż owej sieci wymagał dużego wysiłku, a efekty okazały się skromniejsze niż przewidywano. Stacje morskie pod wpływem surowych warunków panujących na morzach północnych, zwłaszcza silnej fali, szybko ulegały awariom, natomiast naziemne stosunkowo łatwo było namierzyć, a zatem zlikwidować. Jesienią 1942 roku niemiecki okręt podwodny wysadził kilkuosobową grupę na wybrzeżu radzieckiej Nowej Ziemi. Gdy specjaliści przystąpili do montażu stacji automatycznej, nadleciał radziecki samolot, którego pilot natychmiast otworzył ogień z broni pokładowej. Stacja została rozbita, lecz osobiście kierujący montażem doktor Goltzapfel zdołał ocaleć. Powrócił na pokład U-boota nie wykonawszy zadania. Tak więc kontradmirał Konrad niewiele miał powodów do zadowolenia, tym bardziej że musiał bez przerwy wysłuchiwać cierpkich uwag ze strony dowódców okrętów i oficerów sztabu Kriegsmarine. Z tym większym zainteresowaniem brał do ręki teczkę z projektem doktora Knoespela. Projekt zaszyfrowany był kryptonimem „Pączek kwiatu”. — Poeta z pana, doktorze — kontradmirał cierpko się uśmiechnął. — Ale to nie ma znaczenia. Taki sam dobry kryptonim jak każdy inny. — Chyba że się rozwinie w piękny kwiat — zareplikował doktor Knoespel. — Mam nadzieję, że tak się stanie. — Życzyłbym tego i panu, i sobie. Tak, miał słuszność doktor Knoespel, pisząc w uzasadnieniu, że Niemcy dłużej nie mogą pozostawać przy rwącym się i nieregularnym systemie osłony meteorologicznej działań bojowych, że trudno im sobie radzić bez stabilnie napływających danych o pogodzie na Północy, zwłaszcza teraz, po 22 czerwca, kiedy rozpoczęli wojnę z ZSRR. Służba meteorologiczna nie może wykonać swego zadania, polegając na danych dostarczanych przez inne służby, a więc niefachowców. Powinna zatroszczyć się o stworzenie własnej sieci informacyjnej. — Tu się z panem zgadzam — kontradmirał oderwał wzrok od tekstu. — Od dawna mi to chodziło po głowie. Plan Knoespela przewidywał coś niesłychanego. Według jego koncepcji należało w najbardziej oddalonych i najważniejszych z synoptycznego punktu widzenia rejonach północnego Atlantyku i zachodniej Arktyki zainstalować stałe grupy specjalistyczne. Tam, w głuchych fiordach, wśród dzikich skał i potężnych lodowców, pod przykryciem nocy polarnej, z dala od okrętów przeciwnika, niemieckie stacje meteorologiczne będą pracowały okrągły rok lub prawie rok. Będą wysyłały w eter zaszyfrowane dane o pogodzie, które powinny być wyłączną własnością Niemiec. Owszem, jest wysoce prawdopodobne, że przeciwnik zdoła namierzyć te stacje. On, Knoespel, zdaje sobie z tego sprawę, lecz przecież razem z „Miłym Ruppertem” uczestniczył w polarnych ekspedycjach i wie, co to jest Daleka Północ. Więc co z tego, że stacje zostaną wykryte przez radionamierniki? W noc polarną dostać się tam nie można ani drogą powietrzną, ani od strony morza, a kiedy zaczną topnieć lody, stacje będą ewakuowane, aby jesienią okręty podwodne znów dostarczyły specjalistów w podobne, a nawet w te same miejsca. Ryzyko rzeczywiście istnieje. W ciągu dnia polarnego przeciwnik będzie usiłował likwidować stacje,

gdyż wie, jak ważną spełniają rolę. Co do tego Knoespel nie ma wątpliwości. Opłaci się nawet Brytyjczykom organizować przeciwko nim wyprawy bombowe. Lecz innego wyjścia nie ma. Zresztą czyż można prowadzić wojnę bez ryzyka? Zwłaszcza że w tym przypadku w grę wchodzą nieliczne grupy ludzi, więc nawet jeżeli będą straty, to niewielkie. Zatem — trzeba zaryzykować. On sam, doktor Knoespel, jest zdecydowany udać się do Arktyki z pierwszą wyprawą. Ostatecznie kontradmirał Konrad zatwierdził projekt wraz z jego lirycznym kryptonimem. Pozostawało zastanowić się nad miejscem, od którego należało zacząć. Po dokładnej analizie interesujących z punktu widzenia meteorologów rejonów wytypowano niewielką norweską wyspę Wulkanicznego pochodzenia, wyspę wiecznie pokrytą lodami. To Jan Mayen położona na 71 stopniu szerokości północnej. Tu dobrze byłoby zainstalować grupę synoptyków, doszedł do wniosku szef służby meteorologicznej Kriegsmarine. Usytuowanie wyspy jest niezwykle korzystne, podejścia do niej trudne, zawsze panuje tam niepogoda, co nawet znalazło wyraz w przyjętym powszechnie określeniu „diabelska wyspa”. Lecz to meteorologów nie powinno zniechęcać, wszak pogoda jest ich żywiołem. Poza tym Jan Mayen leży w pobliżu głównej trasy konwojów, wiodącej przez północny Atlantyk do Murmańska i Archangielska. Tak, to jest argument. Niemcy już próbowali zawładnąć tą wyspą, lecz Anglicy skutecznie odpierali ataki. Owszem, zniszczono na Jan Mayen wiele zabudowań, lecz korzyści z tego nie było żadnej. Wyspa nie utraciła swego strategicznego znaczenia, które zyskała w związku z trasami konwojów, nic więc dziwnego, że tu właśnie Anglicy zainstalowali własną stację meteorologiczną i umieścili silny oddział mający jej bronić. Niestety, z żalem musieli więc Niemcy przyznać, że jednak Jan Mayen nie wchodzi w grę. Kusił również Spitsbergen. Zdaniem Niemców zaletą tego archipelagu stało się to, że Brytyjczycy ewakuowali stamtąd ludność cywilną. Nie będzie ciekawskich oczu, gdyż do Norwegów zaufania hitlerowcy mieć nie mogą. Prawdopodobnie gdzieś na archipelagu mogą być Anglicy, lecz na ten temat nic dokładnego w sztabie Kriegsmarine nie wiedziano. Gdyby tam byli, może dojść do spotkania i starcia. Trzeba więc zachować maksimum ostrożności. Kontradmirał Konrad zadecydował: Spitsbergen będzie miejscem, w którym zasadzi się „Pączek kwiatu”. Pierwszą grupę niemieckich meteorologów Junkers Ju-52 wysadził na archipelagu jesienią 1941 roku. Czterech ludzi spędziło na Spitsbergenie zimę. W maju 1942 przyleciał po nich samolot i odwiózł do Norwegii. W tym samym niemal czasie w innym rejonie Spitsbergenu niemiecki trawler wysadził sześciu ludzi. Tą grupą miał kierować sam doktor Knoespel. Zbudowali obóz główny, a kilka kilometrów od niego zapasowy, na wypadek nieprzewidzianych okoliczności. Obóz nr 2 zaopatrzony został obficie w zapasy żywności i amunicję do broni osobistej meteoszpiegów. Podobny system obowiązywał od tej pory przy instalowaniu wszystkich niemieckich stacji meteorologicznych na obcym terytorium. Zapasowe stanowisko ukrywane było w grotach, wąwozach, rozpadlinach skalnych, odpowiednio do istniejących warunków terenowych. Grupa Knoespela prowadziła obserwacje do sierpnia 1942, po czym okręt podwodny zdjął ekspedycję, pozostawiając na wybrzeżu stację automatyczną. Sam Knoespel nie wrócił do Norwegii. Udał się do Niemiec. Jego plan zyskał uznanie Hitlera. Został nawet wzbogacony. Doktor z ogromną radością przyjął polecenie wyjazdu do Bad Reichenhall. Ta pięknie położona miejscowość w Alpach Salzburskich z powodu braku jakichkolwiek obiektów wojskowych lub przemysłowych nie była narażona na bombardowania. Było tu cicho i spokojnie, nawet luksusowo. Knoespel otrzymał do dyspozycji obszerną, wielopokojową willę. Wkrótce do Bad Reichenhall przybyła pierwsza grupa „turystów”. W rzeczywistości byli to ochotnicy, marynarze z Kriegsmarine, którzy mieli działać w polarnych rejonach, w warunkach całkowitej konspiracji, zdani wyłącznie na własne siły. Oczywiście musieli się do tego odpowiednio przygotować. Przeszkolenie mieli przejść właśnie w tym cichym, alpejskim zakątku. Doktor Knoespel dostał do dyspozycji wszystko, co mu było potrzebne. Wykładowców — najlepszych synoptyków i specjalistów radiowców. Instruktorów — alpinistów i doskonałych narciarzy. Znalazł się tu również najnowocześniejszy sprzęt, przyrządy meteorologiczne i radiowe. W każdej grupie, na które podzielona została „akademia doktora Knoespela”, jeden z kursantów poza normalnym programem przechodził również kurs medyczny, podstawy chirurgii polowej. Słowem wszystko na wysoki połysk. I od tej pory każdego roku do zachodniej Arktyki wysyłano po dwie lub trzy ekspedycje meteorologiczne jednocześnie. „Orzeszek”, „Wiolonczelista”, „Drewniane oko”, „Krzyżak”, „Arktyczny wilk”, „Żartowniś”... Takimi kryptonimami oznaczano każdą z nich. Co czekało tych ludzi po ukończeniu kursu? Knoespel nie ukrywał, że będą żyć w skrajnie trudnych warunkach, lecz większość marynarzy wolała tę perspektywę, widząc w niej więcej szans przetrwania

wojny, niż służbę na okrętach Kriegsmarine, które przecież wcale nierzadko szły na dno z całą załogą. Ogółem Kriegsmarine w czasie wojny wysłała na Daleką Północ trzynaście ekspedycji. Luftwaffe dołożyła trzy. A wszystko po to, aby zdobyć kilka dopełniających punktów na mapie synoptycznej. Prawda, że dodatkowym zajęciem członków ekspedycji była także pelengacja okrętów przeciwnika i statków towarowych oraz podsłuch tych statków alianckich, które nader nieostrożnie nie przestrzegały nakazów zachowania ciszy radiowej. W przekonaniu większości miało ich czekać życie trudne, lecz względnie bezpieczne. Wielu jednak srodze się zawiodło. Na Spitsbergenie stacja pod kryptonimem „Żartowniś” została wykryta przez angielski okręt i dokładnie namierzona. Od niespodziewanego wybuchu pocisku artyleryjskiego zginął doktor Knoespel, a pozostali członkowie ekspedycji zostali wzięci do niewoli. Podobny los spotkał grupy ulokowane na Wyspie Nadziei i na Wyspie Niedźwiedziej. Niektóre punkty Niemcy musieli ewakuować wcześniej, niż pierwotnie zamierzali. Tak się stało ze stacją założoną na radzieckim archipelagu Ziemi Franciszka Józefa. Była to jedyna grupa, której udało się stosunkowo długo przebywać w radzieckiej Arktyce. Obóz zainstalowali na najbardziej na zachód wysuniętej wyspie archipelagu — Ziemi Aleksandra. Zbudowali tam ocieplone domy o podwójnych ścianach, z oknami z pleksiglasu i piecami. Dachy pomalowano na biało, aby trudniej było zauważyć bazę z powietrza — wszak radzieccy piloci często przemierzali tę trasę, lecąc na rozpoznanie pokrywy lodowej w rejonie Ziemi Franciszka Józefa. Pewnego dnia znajdujący się w składzie ekspedycji zawodowy myśliwy upolował białego niedźwiedzia. Wyprawiono ucztę. Mięso misia, owszem, było smaczne, lecz po kilku dniach wszyscy członkowie grupy ciężko zachorowali. Zrazu sądzono, że to dur brzuszny. Gorączka do 40 stopni, bóle i sztywnienie mięśni, wysypka skórna, biegunka, obrzęk twarzy i powiek. Lecz skąd dur brzuszny na tym polarnym bezludziu? Nie był to dur, lecz trychinoza, ciężka choroba pasożytnicza człowieka i zwierząt mięsożernych, wywołana przez włosienie. Niedźwiedź wyglądał zdrowo, a skąd oni mogli wiedzieć, że u zwierząt przebieg choroby jest na ogół lekki, czasem nawet bezobjawowy, podczas gdy człowiek jest na nią bardzo wrażliwy. Ekspedycję zabrał na pokład Focke Wulf i więcej hitlerowcy nie wznawiali prób lądowania na archipelagu. Plan o wdzięcznej nazwie „Pączek kwiatu” nie uwzględniał rozległego akwenu od Ziemi Północnej na wschodzie, poprzez archipelag Ziemi Franciszka Józefa i Nową Ziemię, aż do Wyspy Niedźwiedziej oraz wschodnich wybrzeży Spitsbergenu. Morza Karskie, Barentsa i Białe nie stały się przedmiotem studiów Knoespela. Dlaczego? Przecież na tym ogromnym obszarze toczyła się wojna, i to w najcięższych warunkach klimatycznych. Bardzo niskie temperatury, uporczywe zamiecie śnieżne, długotrwałe mgły i silne sztormy powodujące oblodzenie okrętów — wszystko to utrudniało działania bojowe na północno- wschodnich akwenach, pełnych zatok i zatoczek, szkierów, wysp, fiordów, załamanych linii brzegowych. Mimo to Knoespel, referując plan kontradmirałowi Konradowi, o tym wszystkim nawet słowem nie wspomniał, chociaż był nie tylko meteorologiem, lecz także wybitnym geografem. O tym, jakie warunki panują na północno-wschodnim akwenie, Knoespel dobrze wiedział. Ale wiedział również i to, że istnieje od dawna przygotowywany plan strategiczny zagarnięcia Półwyspu Kolskiego wraz z portami Polarny i Murmańsk, plan przewidujący co do dnia, a nawet godziny, zajęcie wszystkich punktów na tym obszarze. A czy można było nie wierzyć w druzgocącą siłę uderzenia? W żadnym z niemieckich rozkazów nie było nawet wzmianki o jakichkolwiek przewidywanych trudnościach, nie było nawet cienia wątpliwości. Faktem jest, że ofensywa na północy, to tylko jedno z pomocniczych uderzeń, lecz w żadnym sztabie niemieckim nikt nie wyobrażał sobie, aby tam, na odcinku przylegającym do Murmańska, Polarnoje i Zatoki Kolskiej, mogło zajść coś nie przewidzianego. Toteż i wytyczne, które wypłynęły z Berlina do dowództwa sił lądowo-morskich na północnym teatrze działań wojennych, zwracały uwagę na to, by nie bombardować stoczni w Murmańsku. Wcześniej bowiem czy później Półwysep Kolski musi zostać odcięty od kraju i porty, zwłaszcza pozostający pod wpływem Golfstromu, a więc nie zamarzający, Murmańsk znajdzie się w rękach Niemców. Zawładną nim doborowe jednostki korpusu strzelców alpejskich generała Dietla, świetnie wyszkolone, przygotowane do walki w ekstremalnych warunkach, z doświadczeniem bojowym zdobytym w górach Norwegii, między innymi w bitwie pod Narwikiem. A wtedy, siłą rzeczy, północne archipelagi staną się własnością Niemiec. Cóż bowiem bez portów uczynić może Flota Północna admirała Gołowko? Zarówno Flota, jak i radzieckie oddziały lądowe wydawały się być przeznaczone na zagładę. Pogoda jest bardzo dobra. Żadnych przeszkód w użyciu lotnictwa. Słońce świeci przez całą dobę, trwa bowiem polarny dzień. Wymarzone warunki dla lotników, a jest ich wielu: 600 samolotów stacjonuje w

Finlandii, 400 w Norwegii. Jak. więc do tego doszło, że zostało zbombardowane niemieckie lotnisko w Lakselven koło Nordkapu, główna baza Luftwaffe na północy, oraz port w Luostari koło Petsamo, a także statki na redzie i port Kirkenes? Istotnie siły były nierówne. Niemcy przygotowywali ofensywę od dawna, podczas gdy Rosjanie z początkiem wojny znajdowali się w trakcie uzupełniania stanów osobowych swoich jednostek. Radzieckie oddziały wchodziły do boju źle wyekwipowane, nie przeszkolone, nawet niewystarczająco poinstruowane. Toteż straty były duże. Niemcy korzystając ze swej przewagi liczebnej i w sprzęcie bojowym poszli do przodu. Po granitowych skałach, po bezdrożach, przez bagna tundry, 14 armia, dowodzona przez generała Frołowa, cofała się w kierunku Polarnoje, ku wybrzeżom Zatoki Kolskiej. Jeden z walczących na granicy pułków piechoty, nie mogąc wytrzymać niemieckiego naporu w rejonie Titowki, wycofał się, jednakże w nieco innym kierunku niż ogólny, bardziej na północ, na Półwysep Średni, który wraz z Półwyspem Rybackim jest najbardziej na północ wysuniętym punktem zachodniej granicy państwowej ZSRR. Stąd zdziesiątkowany pułk nie miał już dokąd się cofać. Lecz właśnie tam, gdzie półwysep łączy z kontynentem przesmyk, znajduje się pasmo górskie Musta-Tunturi. I stało się coś niesłychanego: pułk, zdołał zorganizować obronę na przesmyku! Było to miejsce bodaj najważniejsze na całym Półwyspie Kolskim. W czyich rękach znajdują się półwyspy Rybacki i Średni, ten zapanuje nad Zatoką Kolską, bez której nie może istnieć Flota Północna. I Niemcy zostali zmuszeni do zatrzymania się przed pasmem Musta-Tunturi. Działania w innych rejonach Północy również nie zakończyły się przewidzianym sukcesem; zdołano przesunąć linię frontu około 35 kilometrów, a w najbardziej odległym od granicy punkcie około 40 kilometrów. Jest to mniej niż połowa drogi do Murmańska. Dlaczego tak się stało? Pytanie takie postawiła hitlerowska gazeta ukazująca się w okupowanej Norwegii. Pisała: „Wiele osób pyta, dlaczego wojska niemieckie nie zdobyły Murmańska? Postaramy się to wytłumaczyć. W Laponii walczą niemieckie oddziały znajdujące się tam od początku kampanii. Walki okazały się nadzwyczaj ciężkie. Trudności ich nie da się opisać. Sam diabeł wymyślił tundrę, sprzyjającą bolszewikom. Na tyłach trzeba walczyć z oddziałami partyzanckimi i oddziałami Armii Czerwonej, które zdołały się tam przedrzeć...” A więc niepowodzenie. Ale niepowodzenie przejściowe. Tak sądził kontradmirał Konrad, podobnie myśleli wszyscy wyżsi dowódcy niemieccy, opierając swe nadzieje na fakcie, że 14 armia jest słaba i nie może liczyć na wzmocnienie, a co więcej, wiedzieli przecież, że na północy nie ma oddziałów radzieckiej piechoty morskiej. Niestety, taka była prawda. Wykrwawione w nierównych walkach, uzupełnione tylko do stanu pokojowego, oddziały 14 armii, broniące się pomiędzy Kandałakszą a Titowką, wymagały natychmiastowej pomocy. Bez niej nie były w stanie oprzeć się naciskowi doborowych wojsk uderzeniowych nieprzyjaciela. A pomocy takiej mogła udzielić jedynie flota. Zaczęto więc tworzyć spieszone oddziały marynarskie, składające się z ochotników, wśród których większość stanowili specjaliści okrętowi czwartego i piątego roku służby. Tworzono je dosłownie z godziny na godzinę i natychmiast rzucano do walki. Kogóż nie było w tej pstrokatej zbieraninie! Przez dwie doby, dniem i nocą, do punktu formowania w Polarnoje napływała rzesza ochotników, którzy nie tylko nigdy nie byli piechurami, lecz piechotę traktowali z pewnym lekceważeniem. Marynarze z okrętów nawodnych i podwodnych, specjaliści ze służby wybrzeża i lotnictwa morskiego, cywile, pracownicy stoczni okrętowych i remontowych, instruktorzy i uczniowie szkół morskich... I właśnie ta „zbieranina” miała natychmiast, od pierwszej chwili, praktycznie bez żadnego przygotowania i przeszkolenia przekształcić się w... piechotę morską. Pod koniec drugiej doby przestano przyjmować ochotników. Ogólna ich liczba przekraczała jedenaście tysięcy i teraz okazało się, że ani 14 armia, ani Flota Północna nie dysponują ekwipunkiem dla takiej masy ludzi. Kroplą w morzu była pomoc, jaką walczący na Półwyspie otrzymali od władz centralnych. Owszem, przyleciały z Moskwy cztery samoloty transportowe pod dowództwem Walentyny Gryzodubowej, ale przywiozły one raptem około trzech tysięcy karabinów. Trzeba było z okrętów zdjąć całą broń ręczną, a z okrętów podwodnych i uszkodzonych samolotów broń maszynową. W tych niejednolicie umundurowanych oraz uzbrojonych oddziałach z upodobaniem powtarzano: jeden marynarz — drużyna, dwóch — pluton, trzech — kompania, czterech — batalion. Pomimo niedoszkolenia, błędów w zachowaniu się pojedynczego żołnierza, w nawet całych grup marynarskich na polu walki, dla 14 armii ochotnicy ci byli cennym nabytkiem. Stanowili świeży zastrzyk krwi. Nie mógł generał Frołow uzyskać tego, aby posuwali się do przodu pochyleni, skokami albo czołgając się. Marynarze idąc do natarcia zdejmowali bluzy, aby pokazać swe koszulki w paski. Toteż i straty były znaczne, większe niż w oddziałach piechoty zaprawionej już w ciężkim boju. A jednak wroga zatrzymano. Sytuacja na lądzie wyjaśniała się z dnia na dzień. Wojna na półwyspie

Kola przybrała inny obrót, niż planowały to niemieckie sztaby. Upadła koncepcja „blitzkriegu”. Rozpoczęły się trudne walki pozycyjne. W tej sytuacji generał Frołow mógł już sobie pozwolić na opuszczenie stanowiska dowodzenia i udanie się do Polarnoje, gdzie mieścił się sztab Floty Północnej. Admirał Gołowko przyjął go w swym gabinecie, jeszcze przedwojennym, tyle że teraz wszystkie ściany zawieszone były mapami i szkicami. Wniesiono samowar. Dowódca Floty nie spieszył się z pytaniami. Wiedział, że gość nie ma zbyt wiele czasu i sam zacznie mówić o tym, co najważniejsze. Ten zaś sięgnął do kieszeni munduru i w milczeniu położył na stole, przed Gołowką, telegram Sztabu Generalnego. Na kartce było tylko jedno zdanie: „W razie odwrotu w kierunku Murmańska bronić go do ostatniego żołnierza”. — Cóż to znaczy? — admirał nie ukrywał zdziwienia. — Chyba to, Arsieniju Grigoriewiczu, że w Sztabie Generalnym siedzą pesymiści. — Smutna, lecz słuszna refleksja. Gołowko zamyślił się. Nie pierwszy raz ma do czynienia z zarządzeniami, które trudno zrozumieć. Choćby to z pamiętnego 22 czerwca. Pierwsza depesza zawiadamiała oficjalnie, że Niemcy skoncentrowali około dwustu dywizji nad granicą i że w najbliższym czasie należy spodziewać się wtargnięcia tych wojsk na terytorium ZSRR. Rozkaz: „postawić Flotę w stan podwyższonej gotowości”. Flota tymczasem stan ten już dawno osiągnęła. Drugie zarządzenie przyszło drogą radiową po upływie kilkunastu minut. „22—23 czerwca możliwa jest niespodziewana napaść faszystowsko-niemieckich wojsk. Może się ona zacząć od działań mających na celu sprowokowanie nas. Nasze zadanie: nie dać się sprowokować do żadnych działań, które mogłyby stać się przyczyną poważnych komplikacji. Trwać w pełnej gotowości do odparcia niespodziewanego uderzenia wojsk hitlerowskich i ich sojuszników. Przechodząc w stan pełnej gotowości bojowej należy jednocześnie starannie ukrywać to przed nieprzyjacielem. Prowadzenie rozpoznania na obcych wodach terytorialnych bez specjalnego rozkazu jest kategorycznie wzbronione”. Jak należało rozumieć to zarządzenie? Czy obsługi dział przeciwlotniczych i myśliwce mogą strzelać do niemieckich samolotów, które, dzień po dniu, dziesiątki razy naruszały radziecką przestrzeń powietrzną? Gdy zaciskając zęby liczono obce samoloty, przelatujące nad Zatoką Kolską, około godziny czwartej rano rozległy się detonacje. W rejonie Polarnoje spadły pierwsze bomby. Jeszcze kilka rozkazów niejasnych, nieprecyzyjnych i dopiero piąty określił sytuację: „W związku ż wrogimi działaniami dywersyjnymi na najbliższych tyłach ogłosić stan wojenny w bazach, rejonach i sektorach umocnionych; wprowadzić najsurowiej przestrzegany system przepustek i wydać zarządzenia, mające na celu ochronę tyłów, a zwłaszcza środki łączności”. — Tak, to jest smutne — powtórzył Gołowko po długiej chwili milczenia. — Smutniejsze mam wiadomości, Arsieniju Grigoriewiczu — kontynuował Frołow. — Te obiecane dywizje... — Co się stało? — Gołowko był wyraźnie zaniepokojony. — Były już w drodze do nas. Niestety, zostały skierowane do Leningradu. Tam musi być niebezpiecznie. — U nas też nie jest wesoło. — Ale my się nie cofamy. Znów zamilkli. Przeciągającą się ciszę przerwał admirał Gołowko: — Bronić Murmańska? Przecież to nie ma sensu! Wycofanie się do Murmańska pociąga za sobą stratę Zatoki Kolskiej. Pozbawia nas wyjścia na ocean. Decyzja takiego odwrotu oznacza samobójstwo Floty Północnej. Wtedy i obrona Murmańska traci sens. — Tak i ja myślę — odpowiedział Frołow. — Ale nie sądzę, żeby sytuacja była aż tak tragiczna. Nasz opór ma na celu nie tylko obronę interesów marynarki, utrzymanie jej głównej bazy, Polarnoje, opór ten ma znaczenie dla całego państwa. Tymczasem Niemcy gromadzą odwody. — Frołow wstał i podszedł do mapy. — Uderzą tu — wskazał rejon Zapadnej Licy. — Z pewnością tu właśnie. Niemcy nie zmienili planów pomimo lipcowych i sierpniowych niepowodzeń. Myślę, że oni się boją i dlatego wkrótce uderzą. I będzie to silne uderzenie. — Czego się boją? — Zimy. Polarnej zimy. Boją się, że utkną w górach i zostaną tam na długą, polarną noc. Dlatego przed zimą zechcą dotrzeć do Polarnoje i Murmańska. — Tak, to jest nie tylko prawdopodobne. To jest logiczne — odpowiedział Gołowko. — Trzeba pomyśleć, co należy zrobić, aby utrzymać się na obecnych rubieżach obrony. — Właśnie dlatego przyjechałem do was, Arsieniju Grigoriewiczu. — Frołow wciąż stał przy mapie. — Ciekawa rzecz — ciągnął wolno. — Proszę spojrzeć.

Lapońskie zgrupowanie łączyły na tyłach, w Norwegii, linie ciągnące się wzdłuż wybrzeży do Varanger fiordu, do Kirkenes, do Zatoki Pieczengskiej, do Linachamari i do Petsamo. Innych dróg o tak dużym znaczeniu nieprzyjaciel nie posiadał. Kolei żelaznych tu nie było, a zdolność przepustowa szos na terytorium Finlandii, od Rovaniemi do Petsamo, i wzdłuż Norwegii, od Tormsö do Kirkenes, była tak niewielka, że można ich nie brać pod uwagę jako podstawy zaopatrzenia. Z tego jasno wynikało, że zdolność bojowa i dalsze losy korpusu strzelców alpejskich Dietla, a nawet wszystkich wojsk niemieckich znajdujących się Laponii, zależy od sytuacji na morskich liniach komunikacyjnych. Niemcy doskonale rozumieli, że zajęcie półwyspów Średniego i Rybackiego umożliwiłoby im kontrolę wejścia do Zatoki Kolskiej. I istotnie zaplanowali uderzenie w rejonie Zapadnej Licy oraz koło przesmyku między Musta-Tunturi a Półwyspem Średnim. Po wyjściu na wybrzeże od zboczy Musta-Tunturi do Zapadnej Licy ustawili kilka baterii artyleryjskich, których zadaniem było udaremnienie zaopatrzenia wojsk radzieckich na obu półwyspach, które w gruncie rzeczy stały się wyspami, gdyż Zatoka Motowska, przez którą można się było tam dostać, znalazła się pod ogniem artyleryjskim. Innej jednak drogi niż przez Zatokę Motowską nie było. — Sytuacja wesoła nie jest — stwierdził Gołowko. — Flota jeszcze raz zdobędzie się na wysiłek i odda czternastej armii wszystkie swoje odwody. Półwysep i zbocza Musta-Tunturi muszą być utrzymane. Ale to nie wszystko. To sytuacji zasadniczo nie zmieni. Oto „pięta achillesowa” Niemców: morskie linie zaopatrzenia. Mimo iż nieprzyjaciel ma na tym obszarze operacyjnym przewagę liczebną, możemy sprowadzić ją do zera. Ale musimy uderzyć na jego linie komunikacyjne. To jest główne zadanie. Już się samo określiło. Wykorzystamy wszystkie siły i środki, aby uprzedzić niemiecki zamiar i udaremnić transporty posiłków dla lapońskiego zgrupowania. Niech Niemcy nawet marzą o ofensywie. — I to jest najlepsza obrona Murmańska — zakończył rozmowę Frołow. WARTOWNICY POGODY Poprzez niemieckie zapory w północnej Arktyce, pokonując sztormy, mgły i lody, szły do radzieckich portów karawany transportowe aliantów. Tysiąc trzysta statków w siedemdziesięciu siedmiu konwojach przeszło dwiema trasami — dłuższą letnią i krótszą zimową — w ciągu wojny. W rejonie Wyspy Niedźwiedziej przejmowały konwoje okręty radzieckiej Floty Północnej, aby bezpiecznie przeprowadzić powierzone ich opiece statki do Murmańska i Archangielska. W ciągu wojny w tym celu Flota wykonała ponad trzysta wyjść w morze. I właśnie w Archangielsku i Murmańsku zaczynała się „bitwa o cyfry” dla synoptycznych i lodowych map. Gdy załamała się niemiecka koncepcja wojny błyskawicznej na półwyspie Kola, hitlerowscy stratedzy nie zmienili zdania na temat znaczenia Murmańska. Nie mogąc zająć go, postanowili zniszczyć. Był więc Murmańsk ustawicznie bombardowany. W ciągu 1941 i 1942 roku Luftwaffe wykonała 86 nalotów i zrzuciła na miasto i port ponad trzydzieści tysięcy bomb różnych kalibrów. Lotniska nieprzyjaciela znajdowały się tak blisko, że nie zawsze nawet służba ostrzegawcza mogła zdążyć z ogłoszeniem alarmu. W mieście raz po raz wybuchały pożary, lecz bez względu na to, jak również bez względu na pogodę, kolej i port pracowały bez przerwy. Była noc polarna i dokoła panowała ciemność. Ta ciemność okazała się sojusznikiem, ukrywała przed oczami niemieckich pilotów obiekty naziemne. Gorzej było, gdy nastał polarny świt. W jasności dnia lotnictwo nieprzyjaciela bombardowało celniej. Wśród obiektów podlegających atakom z powietrza znajdował się także budynek z wiatromierzem na dachu. Była to siedziba murmańskiej stacji meteorologicznej. Już podczas jednego z pierwszych nalotów udało się niemieckim pilotom tak silnie uszkodzić budynek, że meteorolodzy musieli przenieść się do innego domu, położonego na krańcach miasta. Lecz i tam dosięgły ich bomby. Specjaliści od cyklonów i antycyklonów zapomnieli, że lotnicy, wszyscy bez wyjątku, a więc niemieccy również, wiedzą, co to jest meteorologia, i zdają sobie sprawę, że każda stacja meteorologiczna przeciwnika jest opłacalnym celem. Nie zamaskowano odpowiednio domu na peryferiach miasta. Wyniesiono urządzenia pomiarowe na zewnątrz, umieszczono je w klasycznych budkach. I zostały zauważone. Zginęli radiooperatorzy Ziemliańska i Kupcew, kilku synoptyków zostało rannych i kontuzjowanych Spłonął dom, lecz udało się uratować przed ogniem bezcenne archiwum meteorologiczne. Mimo to z dyżuru nie zrezygnowano. Kapitanowie statków, dowódcy okrętów i lotnicy potrzebowali przecież prognoz. Pracowano więc wśród gruzów, pod gołym niebem. Jeszcze podczas bombardowania zestawiane były kolejne mapy pogody. Dopiero po kilku dniach murmańscy meteorolodzy znaleźli kolejne pomieszczenie w budynku na prospekcie Lenina. Ale teraz, nauczeni doświadczeniem, dobrze zamaskowali

stację. Gdy admirał Gołowko przejeżdżając przez miasto wstąpił do budynku przy prospekcie Lenina, zastał ludzi pracujących w skupieniu. — Widzę, że jednak nie daliście się — powiedział na przywitanie. Jeden z synoptyków podniósł zmęczoną twarz znad arkusza mapy i spytał: — A czy wiecie, towarzyszu admirale, co to jest ostatni huragan na ziemi? — Ostatni huragan? — Tak. To jest takie dramatyczne wydarzenie, wskutek którego giną wszyscy ludzie na planecie. Wszyscy oprócz jednego, meteorologa-obserwatora. — Szczęściarz! — uśmiechnął się Gołowko. — Nie. To konieczność. Ktoś przecież musi odnotować to wydarzenie. Gołowko zrozumiał, że ci ludzie dumni są ze swojej pracy. Zresztą nie tylko oni, ale on również doskonale zdawał sobie sprawę, jak ważna przypadła im rola. Przecież od ich działania w niemałym stopniu zależał sukces bojowy operacji okrętów i lotnictwa Floty Północnej. Murmańscy „zwiadowcy pogody” zestawiali prognozy dla znacznego obszaru, dla wybrzeża i całego Półwyspu Kolskiego. Znajdując się na przednim skraju „wojny meteorologicznej”, jako synoptycy wojskowi, przewidywali także pogodę dla podstawowych rejonów działania Floty: mórz Norweskiego, Barentsa, Białego i Karskiego. Admirał codziennie, regularnie, wysłuchiwał meldunków o pogodzie, nazywając ją zawsze, bez względu na to, jaka była, drugim przeciwnikiem. — Czego wam naprawdę potrzeba? — pytał admirał wiedząc, że wymagań wygórowanych nie mają; nigdy się nie skarżyli. — Ciągle nie mamy stałych przepustek. Ktoś w sztabie przegapił tę sprawę. — Dobrze. Będziecie mieli. Stałe przepustki były im bardzo potrzebne. Nawet przy wszystkich zaostrzeniach, przy ostrym ograniczeniu poruszania się po ulicach, zwłaszcza w nocy, oni musieli docierać do kapitanów statków ze swymi arkuszami nie wtedy, kiedy „zezwala się”, lecz wtedy, kiedy „trzeba”. Skąd Murmańsk czerpał informacje? W zasadzie z radzieckich stacji meteorologicznych, przede wszystkim z północnych, arktycznych stacji polarnych. Dane z tych punktów napływały w miarę systematycznie. Pozostawały jeszcze ośrodki centralne, ale tu sprawę komplikował fakt, że łączność z Moskwą była utrudniona. Niemcy uniemożliwili połączenia telegraficzne, zrywając słupy i niszcząc linie. Trzeba było posługiwać się środkami radiowymi, lecz i tu pojawiły się trudności. Murmańsk znajduje się w strefie intensywnych polarnych burz magnetycznych, utrudniających rozchodzenie się fal radiowych, co bezpośrednią łączność radiową czyni mało efektywną i nieregularną. — Znów ta cholerna zorza! — denerwowano się w murmańskim biurze prognoz, gdy rozjaśniały się na niebie promieniste lub pulsujące łuki, owe przepiękne tajemnicze promienie, korony, zasłony, draperie. Białawe, zielonkawe, żółtawe luminescencje rozrzedzonych gazów. Gdyby nie wojna, pewnie nawet ci ludzie, oswojeni ze zjawiskami atmosferycznymi, chętnie by podziwiali urok zórz polarnych. Ale nie teraz, kiedy tak ogromne znaczenie miała każda pewna informacja. A przecież oni najlepiej wiedzieli, że zorzom polarnym towarzyszą zaburzenia pola magnetycznego ziemi, wywierając bardzo niekorzystny wpływ na warunki odbioru radiowego. Gdy nad Murmańskiem pojawiała się zorza, na mapie synoptycznej mogło zabraknąć danych napływających z Moskwy, a tym samym ryzyko nietrafnej prognozy niepomiernie się zwiększało. Od czasu do czasu napływały również dane o pogodzie z zagranicy — z Grenlandii i Islandii oraz niektórych stacji na Wyspach Brytyjskich. Cieszono się wówczas jak z gwiazdkowego podarunku; każda dopełniająca mapę cyfra była niezwykle cenna. — Znów pomyliłaś się, Olgo Nikołajewno. W „Gardzieli” wiał południowo-wschodni, a ty powiedziałaś północno-zachodni. Olga Komowa, synoptyk w dyrekcji Północnej Drogi Morskiej, poczuła, jak uginają się pod nią nogi. Zawsze lękała się tego człowieka, któremu dwa razy na dobę przynosić musiała komunikat meteorologiczny. Był to strach irracjonalny, bo nigdy przecież dyrektor nie podniósł na nią głosu, nie beształ, gdy pomyliła się w swych przewidywaniach. On nie był taki, jak kapitanowie statków idących do Archangielska, którzy nie przebierali w słowach wieszając psy na pracownikach „służby pogody”, gdy płynąc z Atlantyku lub z Arktyki na Morzu Barentsa, a zwłaszcza w „Gardzieli” — szerokiej cieśninie łączącej to morze z Morzem Białym — lub na samych podejściach do portu natrafiali na pogodę inną, niż przewidywana. Mimo to kapitanów Komowa nie bała się. A dyrektora zawsze. Może dlatego, że zwracał się do niej przez „ty”, jak

zresztą do wszystkich. I nikt się temu nie dziwił, ani nie miał dyrektorowi za złe. Bo dyrektorem Północnej Drogi Morskiej był pełnomocnik Ludowego Komisarza Obrony, sam Iwan Dymitriewicz Papanin, czterdziestoośmioletni badacz polarny, były kierownik stacji polarnych na Ziemi Franciszka Józefa, na przylądku Czeluskin, na pierwszej radzieckiej stacji naukowo-badawczej „Biegun Północny 1”, na arktycznej krze lodowej, której dryf trwał dwieście siedemdziesiąt cztery dni. Papanin znał się na meteorologii i umiał interpretować mapę synoptyczną. Nauczył się tego w Arktyce. Ze stacji „Biegun Północny 1” wraz z trzema towarzyszami pomagał w słynnym przelocie do Ameryki Walerego Czkałowa i Michaiła Gromowa. Ze stacji arktycznej na pokład samolotu radiooperator Ernest Krenkel przekazywał komunikat meteorologiczny zestawiony przez synoptyków Piotra Szyrszowa i Jewgienija Fiedorowa. To oni nauczyli Papanina czytać tę specyficzną mapę. Nawet do głowy nie przyszło Komowej tłumaczyć się z błędnej prognozy. Słysząc przyganę Papanina, zwyczajnie rozpłakała się. I to dyrektora stropiło. Jął uspokajać tę kobietę, od której z pewnością wymagał zbyt wiele. Dwa komunikaty meteorologiczne na dobę, jeden w południe, drugi o północy, owszem potrzebne były kapitanom statków, lecz praktycznie pozbawiały Komową możliwości wypoczynku. Gdyby zresztą tylko te dwa komunikaty miała zestawiać, ale ileż to razy w jej ciasnym pokoiku w nieoczekiwanych momentach odzywał się dzwonek telefonu. Sztab Papanina potrzebuje uzgodnienia ostatniej prognozy. Komowa zakładała półkożuszek i biegła na ulicę Pomorską „uzgadniać”. Papanin zawsze był w swoim biurze. Tak samo jak dziś. — No, nie becz, Olgo Nikołajewno. Ja wiem, co to jest Morze Białe. Czemu stoisz? Siadaj. Morze Białe... Surowe i groźne. Kapryśne. Wydawałoby się, że jego lodowy reżim nie podlega żadnym prawom nauki. Niezupełnie rozpoznane prądy podwodne, nieoczekiwane zmiany kierunków wiatrów, nagie, wbrew wszelkim przewidywaniom, zapadająca gęsta mgła — to jest Morze Białe. Tam gdzie jeszcze niedawno była wolna od lodów przestrzeń, nagle pojawiała się kra, całe pola lodowe tarasujące drogę statkom. Kapitanowie wpadają w lodowe pułapki. — To nie morze — Komowa uspokajała się z wolna. — To ja. To ten cyklon. Powinnam była przewidzieć. — Cyklon, antycyklon, daj spokój. Wiem przecież, co to jest. Cyklon jest osobliwy, jak każde zjawisko atmosferyczne. Istotnie trudno przewidzieć jego prędkość i drogę przemieszczania. Ten, który wprowadził Komową w błąd, przyszedł znad Atlantyku w sposób typowy, zwykły, nie budzący niepokoju. Nie krył w sobie żadnych zagrożeń. Kierował się w obszar na południe od Archangielska, więc zgodnie z prawem, wedle którego wiatry w cyklonie wieją w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, Komowa przewidziała kierunek północno-zachodni. Lecz cyklon zawrócił nagle. Gdy znalazł się nad Zatoką Meczeńską, u podstawy Półwyspu Kanin, między morzami Białym i Barentsa, wiatr zmienił kierunek na południowo-wschodni. — Mamy zadanie specjalne — zmienił temat Papanin. — Chcę, żebyś wzięła udział w tych pracach, Olgo Nikołajewno. Wiesz, co znajduje się na północnym brzegu Dwiny. Skinęła głową. Wiedziała, oczywiście, że konwoje idą nie tylko do Murmańska, lecz także tu, do Archangielska, największego portu Morza Białego, u ujścia północnej Dwiny. Wiedziała też, że wojna wymagała maksymalnego wydłużenia okresu nawigacji na morzu i w delcie rzeki. Wykorzystano zatem pomoc „służby pogody” w pełnym jej zakresie, włączono do pracy oprócz meteorologów także znawców pokrywy lodowej, hydrologów, hydrotechników, locmenów rzecznych, znawców mielizn i głębin, wąskich koryt i zakoli nurtu kapryśnej Dwiny. A teraz statki ze sprzętem bojowym przyszły w ostatniej chwili i natychmiast musiały odejść, aby nie znaleźć się w lodowej pułapce. Rozładowywano je więc nie tylko na lewym brzegu Dwiny, dokąd sięga linia kolejowa, łącząca Archangielsk z centrum Rosji, lecz także na brzegu prawym, przy nabrzeżach nie mających kolejowych bocznic. Nie było także mostu przez północną Dwinę, po którym wydobyty ze statków sprzęt bojowy można by beż trudu przewieźć i oddać kolejarzom. Właśnie ten problem miał rozwiązać Papanin i jego ludzie. Tej pierwszej wojennej zimy pogoda w Archangielsku była niestała. Silny nurt północnej Dwiny szybko obrastał lodem, tworzyły się bryły i nieregularne w swym kształcie kry, ponakładane na siebie i nawzajem się przenikające. Pomysł, aby wprost na Dwinie położyć tor kolejowy i w ten sposób połączyć brzegi, wydawał się prosty, lecz jego realizacja okazała się bardziej skomplikowana, niż przypuszczano. Papanin powołał specjalną grupę specjalistów, w skład której weszli i inżynierowie drogowcy, i budownictwa wodnego, i teoretycy glacjolodzy, i hydrometeorolodzy. Należało jak najszybciej przeprowadzić badania pokrywy lodowej na Dwinie i celnie wybrać optymalną trasę. Wszystko to wytłumaczył Papanin synoptykowi Komowej, lecz ona nie od razu zrozumiała, czego od niej oczekuje. — W czym więc mogłabym być pomocna?

— Zorganizujesz, Olgo Nikołajewna, sieć posterunków hydrometeorologicznych. Będziesz obserwowała zachodzące zmiany. Pomożemy przyrodzie, nie ma innej rady. Na wybranym odcinku pogrubimy i wyrównamy pokrywę lodową na rzece. Teraz zrozumiała. — Lód kontra lód? — Otóż to. Bardzo trafnie to określiłaś. Glacjolodzy zajęli się obliczaniem wytrzymałości stworzonej sztucznie pokrywy lodowej. Wprowadzono do akcji pompy; tłoczyły one wodę, która niemal natychmiast zamarzała. Tak wyrównano powierzchnię pokrywy. Następne warstwy układano tak, jak buduje się lodowisko dla łyżwiarzy. I na utworzonej w ten sposób tafli położono tor. W pierwszych dniach stycznia 1942 roku ruszyły pociągi. Na wagonach stały czołgi, samoloty, działa, samochody, słowem ten ładunek, który na początku zimy przyszedł do Archangielska morzem, z kolejnym konwojem. Natychmiast wszystko to odjechało na południe, do centralnych rejonów Związku Radzieckiego, aby wziąć udział w walkach. A Olga Komowa przez cały ten czas nie miała chwili wytchnienia. Nakładając na nią nowy obowiązek Papanin nie zwolnił jej przecież z obowiązku starego — codziennych meldunków o pogodzie. Teraz, gdy sprzęt bojowy z prawego brzegu Dwiny został wywieziony, nagle odczuła, jak wiele ma wolnego czasu. Mogła się poświęcić bez reszty komunikatom, które nieprzerwanie szły w eter w zaszyfrowanej formie. Odbierane na statkach na Morzu Białym, Karskim, Barentsa, pomagały kapitanom w wytyczeniu właściwej drogi. Nigdy nie miała potwierdzenia ich odbioru. Statki szły w strefie ciszy radiowej, aparaty na pokładach ustawione były stale na „odbiór”. Nie można było ryzykować, aby zostały namierzone przez wrogie jednostki Kriegsmarine, czego skutkiem mógł być niespodziewany napad z powietrza albo spod wody. Grupy cyfr szły więc w jedną tylko stronę. Oznaczały pogodę i mrówczą pracę synoptyka Olgi Komowej. Kapitanów interesowało głównie to, jaki jest stan lodów i pogody w „Gardzieli” oraz na Morzu Białym. W Arktyce zawsze w skład komunikatu meteorologicznego wchodzą dane o stanie wód oceanu i o polach lodowych. Dane te mieszczą się w ogólnym pojęciu „pogoda”. Stan lodów... To właśnie lody występujące na trasie Północnej Drogi Morskiej, ciągnącej się wzdłuż całej północnej „fasady Rosji”, od Archangielska na zachodzie, poprzez morza Barentsa, Karskie, Łaptiewów, Wschodniosyberyjskie, Czukockie, aż do Beringa, decydują o żegludze na tym obszarze, i nie tylko o żegludze, ale i o pogodzie. Dwanaście milionów kilometrów kwadratowych lodu stanowi główną „lodówkę” północnej półkuli i ma decydujący wpływ na pogodę w Europie i Eurazji. To lody są „ziemią” pod stopami uczestników dryfujących ekspedycji i stałych stacji obserwacyjnych na północnych wyspach. Arktyczną służbę hydrologiczno-meteorologiczną słuszniej byłoby nazwać „służbą pogody i lodów”. Komowa musiała więc również brać je pod uwagę, opracowując komunikaty. Znów zadzwonił telefon w małym pokoiku Komowej. Podniosła słuchawkę, lecz nie usłyszała wezwania do sztabu Papanina. Odezwał się męski głos, który kogoś jej przypominał. — Alosza? Przepraszam, jaki Alosza? — Nie pamiętasz mnie, Olgo? Mówi Aleksander Edwardowicz Pogosow. Ile to już lat nie widziała tego sympatycznego motorzysty z parowca „Czeluskin”, statku, który tak często widzi w koszmarnych snach! Minęło już siedem lat od tej tragicznej chwili, a ona wciąż pamięta ten straszliwy mróz i słyszy metaliczny trzask nacierających na siebie lodów i gruchotanych burt „Czeluskina”. Do dziś nie daje jej spokoju widok wysoko wzniesionej rufy i zapadającego w głąb Morza Czukockiego kadłuba. I ludzi stojących na lodowej krze. Wszyscy zdążyli zejść z pokładu. Tam poznała Aloszę Pogosowa. Była wówczas synoptykiem na stacji polarnej na Morzu Czukockim. Kiedy we śnie ukazywał się jej ten straszliwy obraz, budziła się i zawsze wpadała w popłoch. A jeśli teraz, w tej chwili, gdzieś zupełnie blisko ginie angielski, amerykański albo radziecki statek? Ginie przez ciebie, Olgo, bo wczoraj przepowiedziałaś czystą wodę, sytuację sprzyjającą żegludze, a on natrafił na krę lodową. Obiecałaś spokojny rejs przez Morze Białe, nie przewidziałaś komplikacji. I czuła się bezradna. A teraz taka radość! Alosza przyjechał. — Natychmiast przychodź — niemal krzyknęła do słuchawki. — Jeżeli możesz — dodała ciszej. Po kilkunastu minutach już był u niej. Zgarnęła ze stołu nie wypełnione jeszcze cyframi i symbolami arkusze map i zaprosiła drogiego gościa, by siadał. — Jak mnie znalazłeś? — spytała. — Przypadkiem — odpowiedział Pogosow. — Wyobraź sobie jestem w dyrekcji Drogi Morskiej i słyszę, jak jakiś nie ogolony marynarz klnie meteorologów. A właśnie korytarzem szedł Papanin. Jak nie ryknie, jeszcze głośniej od tego marynarza: „Ogoliłbyś się lepiej, zamiast mordę drzeć. Zapamiętaj sobie raz na zawsze, że Olga Nikołajewna Komowa jest kobietą świętą”. Od razu wiedziałem, że to o ciebie chodzi. Papanin dał mi telefon do ciebie, no i jestem.

— Tak powiedział? Święta kobieta? Ja jestem świętą! — Tak powiedział. Słowo honoru. — Ach, dajmy temu spokój. Powiedz lepiej, co porabiasz w Archangielsku. — Jak to, co? Pracuję. Latam. Jestem nawigatorem. — Ostatnio byłeś w Leningradzie. W Instytucie Arktyki, o ile się nie mylę. — Tak, ale jest wojna, Olgo. Nisko, często w locie koszącym, aby nie przeoczyć ani jednego szczegółu lodowego pejzażu, suną nad polarnymi morzami samoloty lodowego zwiadu. Przylgnąwszy do iluminatorów, z uwagą wpatrują się w lody powietrzni zwiadowcy, hydrolodzy, a ich ołówki, sznurkiem przywiązane do rękawów kurtki, kreślą na mapie wymyślne linie, koła, romby, wielokąty... Praca latających hydrologów podobna jest do pracy synoptyków. Jej rezultat to mapa sytuacji lodowej. Na tej mapie, która zrzucona zostanie z powietrza na pokład statku, idącego wśród pól lodowych, pozaznaczane są wszystkie pęknięcia i wszystkie zwałowiska, wszystkie wolno płynące kry i obszary czystych wód. Pogosow, podobnie jak pozostali piloci, nawigatorzy i hydrolodzy Leningradzkiego Instytutu Arktyki, jeszcze przed wojną nauczył się określać z powietrza, „na oko”, kierunek i prędkość dryfu pól lodowych, ich wielkość, grubość, gęstość, powierzchnię i granicę wód czystych. W takich wyprawach prowadził jednocześnie obserwację zjawisk atmosferycznych i stanu morza. Lodowa mapa służyła także jako nieocenione źródło wiadomości dla naziemnych synoptyków. Przy jej pomocy udało się przewidywać wiatr, jego siłę i kierunek, a już to jedno mogło służyć za podstawę praktycznych wskazówek dla kapitanów statków. Lodowy zwiad nad Morzem Białym prowadzili piloci wojskowi i polarni Flotylli Białomorskiej, wchodzącej w skład Floty Północnej. W Archangielsku bazował klucz samolotów cywilnego zwiadu powietrznego: jeden bombowiec i dwa dwupłatowe Po-2. W kluczu było trzech pilotów i jeden nawigator, Aleksander Pogosow. Dlaczego tylko jeden na trzy samoloty? Gdy do Archangielska docierała ściśle tajna wiadomość o zbliżaniu się kolejnego konwoju alianckiego, startował na zwiad bombowiec. Etatowego hydrologa nie było na jego pokładzie. Pogosow spełniał jego rolę. Samolot zygzakami przeczesywał przestrzeń nad Morzem Białym i „Gardzielą”, zbierając potrzebne dane, a nawigator Pogosow zestawiał mapę lodów. Teraz powstawało zagadnienie, jak tę mapę dostarczyć na pokład okrętu prowadzącego konwój? Zaczynało się najtrudniejsze. Załodze samolotu bombowego kategorycznie zabroniono zbliżać się do konwoju, gdyż marynarze z okrętów ochrony mieli bezwzględny rozkaz otwierania ognia do jakiegokolwiek samolotu. Wobec niebezpieczeństwa napadu powietrznego na wszelki wypadek strzelano do wszystkich maszyn, jakie znalazły się w zasięgu okrętowej obrony przeciwlotniczej. Wyjątek stanowiły Po-2. Wróciwszy z lotu zwiadowczego na bombowcu, nawigator Pogosow przesiadał się więc do kabiny Po-2 i natychmiast startował. Wraz z nim leciał samolot bliźniaczy. Nie miały one żadnej osłony, gdyby więc stało się coś złego jednemu z nich, drugi miał obowiązek udzielić mu pomocy, w najgorszym zaś przypadku wracać i zawiadomić Archangielsk o tym, co się zdarzyło. Marynarze dobrze znali ten „śmieszny samolocik” i tylko do Po-2 nie otwierali ognia. Jeden z nich leciał zatem na wysokości 500—600 metrów, drugi o 400 metrów niżej. Dolatywały do statku prowadzącego konwój, najczęściej lodołamacza, i zrzucano na jego pokład coś, co gwarowo nazywano „wimplem”, chyba z tej racji, że do rulonu z twardej tektury przymocowana była kolorowa taśma. W rulonie znajdował się zwitek mapy z naniesioną na niej najłatwiejszą drogą. Dalej dwupłatowce prowadziły karawanę przez lody, wskazując najlepsze przejście. Statki dochodziły do Archangielska, rozładowywały się u nabrzeży portowych i piloci znów startowali, by odprowadzić konwój do „Gardzieli”. Zwiadowcy, rzecz jasna, mogli latać tylko przy dobrej pogodzie. Utrzymywali się w powietrzu od czterech do pięciu godzin. Aby zwiększyć długotrwałość lotu, samoloty wyposażone zostały w dodatkowe zbiorniki paliwa. W przypadku nadejścia opadu śniegu, natychmiast szły na zniżenie, lądowały wprost na tafli lodowej i tu załogi oczekiwały na polepszenie się widzialności. Za każdym razem, kiedy Pogosow wybierał się w drogę, brał komunikat meteorologiczny autorstwa Komowej. — Popatrz — mówiła teraz do swego gościa. — Czy to nie dziwne? Tyle czasu współpracujemy tak ściśle, właściwie robimy to samo, w tym samym mieście, a nic nawzajem o sobie nie wiemy. Nawet tego, że jesteśmy tak blisko siebie. Napijesz się herbaty?

ARKTYCZNY PATROL W kwietniu 1940 roku pod ciosami hitlerowskich Niemiec padła Dania. Król duński, Christian, i jego poddani musieli podporządkować się dyktaturze. Do poddanych tych należały również 22 tysiące mieszkańców duńskiej Grenlandii, biali i Eskimosi, z gubernatorem wyspy, Eske Brunem, na czele. Gubernator był wstrząśnięty kapitulacją swego kraju i za nic w świecie nie chciał podlegać führerowi. Najchętniej wypowiedziałby mu wojnę, gdyby posiadał wystarczające siły. Oczywiście stanowisko gubernatora nie dawało mu tego rodzaju uprawnień, jednakże kompetencje jego sięgały tak daleko, że był w stanie stworzyć... osobistą armię. I stworzył ją. Prawdziwą, duńsko-grenlandzką, pod własnym dowództwem. Był w stopniu generała. Osobliwa była to armia. Oprócz głównodowodzącego wchodziło w jej skład siedmiu ludzi: jeden kapitan, jeden lejtnant i pięciu kaprali. Szeregowców nie było, gdyż Eskimosi są zwolnieni z obowiązku służby wojskowej, nie bez przyczyn zresztą. Otóż dla Eskimosów zupełnie niezrozumiałe jest pojęcie człowieka-wroga. Gdy po raz pierwszy wiosną 1940 roku usłyszeli od białych, że ludzie rozpoczęli wojnę, wpadli w osłupienie. Czy to możliwe, że istnieją na świecie dwunożne istoty, które nie darzą się sympatią? Czy to możliwe, że istnieją całe państwa wrogów? Czy można uwierzyć w to, co mówią Duńczycy, że gdzieś tam daleko, za morzem, trwa wielka bitwa między ludźmi, płoną ich domostwa, płaczą osierocone i poranione dzieci? A jeżeli tak jest, jak zapewniają Duńczycy, i ci wrogowie pojawią się tu, na grenlandzkiej ziemi? Czy trzeba będzie do nich strzelać? Nie. W tak strasznej sprawie Eskimosi uczestniczyć nie mogą. Gubernator mieszkał w grenlandzkim osiedlu Godthab na zachodnim wybrzeżu wyspy. Na tym samym wybrzeżu, w eskimoskich wioskach, skupiała się właściwie cała ludność Grenlandii. Brzeg wschodni pozostawał niemal bezludny. Podejścia z morza do wschodniego wybrzeża były ustawicznie blokowane przez potężne zwały dryfujących lodów i statki, jeśli docierały tam, to z ogromnym trudem, a i to nie każdego roku. Przejście z zachodu na wschód po lądzie było rzeczą prawie niemożliwą, gdyż całą Grenlandię pokrywa gigantyczna, poprzecinana głębokimi rozpadlinami, tarcza lądolodu. Nieliczni mieszkańcy wschodniego brzegu wyspy skupili się zasadniczo w dwóch punktach: Scoresbysund i Angmagssalik, nie licząc kilku pojedynczych stacji meteorologicznych rozrzuconych na wybrzeżu. Reszta powierzchni wyspy stanowiła arktyczną pustynię i jej właśnie rozkazał bronić swemu „wojsku” generał Eske Brun. Ludzie ci, sześciu Duńczyków i jeden Norweg, noszący oficerskie i podoficerskie stopnie, dużo byli warci. Każdy z nich to doświadczony myśliwy polarny, każdy z nich przeżył w Grenlandii niejedną zimę, a zatem doskonale poznał jej przyrodę oraz ludzi, i każdy z nich szczerze nienawidził Hitlera, który napadł na jego daleką, południową ojczyznę. Pełnomocnikiem gubernatora na wschodnim brzegu wyspy został trzydziestodwuletni Iw Paulsen, kiedyś sprzedawca w kopenhaskim sklepie, później polarny myśliwy. Pod jego dowództwem służbę pełnili: Marius Jensen, Kurt Olsen, Peter Nilsen, Eli Knudsen, Karlos Zibel i Henry Rudi. Ten ostatni właściwie nie był zobowiązany do służby pod rozkazami duńskiego gubernatora, miał wszak własnego króla norweskiego, lecz Hitler był wrogiem i jego ojczyzny, toteż Henry Rudi nie chciał pozostawać na uboczu. Dziwny to był człowiek. Niemal całe życie spędził na wyspie, ściślej na archipelagu arktycznym, na Spitsbergenie. Tam polował na białe niedźwiedzie, wówczas jeszcze licznie występujące. W ciągu wielu zim na Spitsbergenie zabił ponad tysiąc niedźwiedzi, jednak wszystkie pieniądze uzyskane za skóry po prostu przepijał w czasie krótkich dni na stałym lądzie. Pieniądze się kończyły i Rudi musiał wracać na północ, aby odtworzyć zasoby. Nic więc dziwnego, że upodobnił się bardzo do rdzennych mieszkańców Północy, Eskimosów. I on nie mógł sobie wyobrazić, jak można celować z karabinu do człowieka. Zresztą żaden z tych ludzi właściwie nie zdawał sprawy sobie z tego, gdzie i przeciwko komu ma działać. I dlaczego gubernator tak nalega, aby jak najszybciej przystąpić do obrony wschodniego wybrzeża. Czyżby Hitler miał jakąś sprawę w Grenlandii? I czy można na serio traktować udział w wojnie kilku myśliwych, gdy toczy się ona pomiędzy potężnymi państwami z udziałem najnowocześniejszej techniki. Ale gubernator ani przez chwilę nie wątpił, że na podległej mu wyspie wcześniej czy później pojawi się wróg. Raczej nawet wcześniej niż później, i to bezwzględnie na wschodnim brzegu. A to dlatego, że wiedział, iż tu, w Arktyce, na północnym Atlantyku, trwa wojna swoista, „meteorologiczna”. Wiedział, że w Grenlandii, zarówno na wschodzie jak i zachodzie, działa kilkanaście duńskich stacji meteorologicznych, które od początku wojny podjęły pracę dla potrzeb sojuszników, mających bazy wojenne niezbyt daleko, bo w Islandii. Ani do Niemiec, ani do zajętej przez Hitlera Danii dane meteorologiczne nie były wysyłane. Musiało to niepokoić niemiecką służbę „meteo”. Jego pewność była tym bardziej uzasadniona, że już latem 1940 roku czterech uzbrojonych duńskich zdrajców, wyposażonych w aparaturę radiowo-meteorologiczną, próbowało „osiedlić się” na wschodnim

brzegu wyspy, na północ od Scoresbysundu, jednak norweska kanonierka „Fritjof Nansen” udaremniła ten zamiar. Później ta sama kanonierka jeszcze dwukrotnie przeszkodziła Niemcom w lądowaniu na wschodnim brzegu, po czym nastąpił okres względnego spokoju. Czyż nie były to wystarczająco poważne przesłanki, na podstawie których Eske Brun mógł przewidywać próby następnych desantów? Rozumieli to doskonale i alianci. Jeszcze latem 1940 roku Stany Zjednoczone rozpoczęły obserwację Grenlandii i wysłały na grenlandzkie wody specjalne okręty patrolowe. Jeden ze znanych amerykańskich ekspertów, admirał Eduard Schmidt, noszący dziwne przezwisko „Góra Lodowa”, stanął na czele wydzielonego oddziału, którego zadaniem było poszukiwanie i niszczenie tajnych stacji meteorologicznych. Że Niemcy będą lądować, nie ulegało wątpliwości. Nie wiedziano jednak, w którym miejscu i kiedy? Dwudziestego drugiego sierpnia 1942 roku z okupowanego, norweskiego portu Tromsö wyszedł w morze niewielki rybacki kuter. Nie było w tym nic niezwykłego. Wojna wojną, lecz przecież rybacy muszą z czegoś żyć. Morze było puste, lecz gdyby zjawił się jakiś uważny obserwator, zdziwiłoby go zapewne, że kuter wykonuje dziwne manewry. Zamiast płynąć na otwarte morze, z niejasnego powodu szedł ku niewielkiej wysepce u północnych wybrzeży Norwegii, aby zatrzymać się w zacisznej zatoczce. Stał tam na kotwicy aż do czasu, gdy nad jego masztami przeleciał samolot zwiadowczy. Otrzymawszy z jego pokładu komunikat o stanie lodów, kuter ruszył na Morze Grenlandzkie. Był to „Sachsen”, ten sam, który krążył w Cieśninie Duńskiej i w rejonie wyspy Jan Mayen w latach 1940 i 1941. Teraz szedł w swój trzeci rejs, bardziej od poprzednich odpowiedzialny, szedł zygzakami, starając się uniknąć spotkania z jakimkolwiek okrętem lub statkiem. Jego nadajnik radiowy milczał, na górnym pokładzie nie było żywej duszy. Po pięciu dniach „Sachsen” dotarł do północnego wybrzeża wyspy Sabine i ostrożnie wszedł do zatoki. Tu osiadł na mieliźnie. Wówczas na pokład wysypali się ludzie w szarych mundurach. Było ich osiemnastu. Jedenastu członków załogi, trzech meteorologów, dwóch radiotelegrafistów, lekarz i szyper statku, jednocześnie dowódca całej grupy, lejtnant Kriegsmarine Herman Ritter. Właściwie Ritter nie był zawodowym wojskowym. Był badaczem polarnym. Ponad pięć lat przeżył na Spitsbergenie, ani razu nie opuszczając archipelagu. Znakomicie znał surowe warunki Arktyki. Przedtem przez kilka lat pływał na statkach wielorybniczych, wychodzących nawet na morza arktyczne. Miał pięćdziesiąt dwa lata. Jeszcze miesiąc temu Herman Ritter nawet nie myślał, że znajdzie się w Grenlandii. Oczekiwał polecenia wyjazdu do Japonii, gdzie miał wykonać delikatne zadanie związane z operacjami w radzieckiej Arktyce. Należało nawiązać kontakt z japońskimi kolegami, którzy chcieli skorzystać z rad doświadczonego polarnika i meteorologa. Jednakże coś się musiało zmienić. Przyjął bez entuzjazmu nowe zadanie. Co innego bowiem konsultacja w Japonii, co innego zaś wtargnięcie na cudze terytorium. Nie dano jednak Ritterowi wyboru. Posłano go do Grenlandii, aby wypełnił specjalną i superzaszczytną misję, więc będzie pracował dokładnie i ofiarnie, a jeśli zajdzie potrzeba, będzie walczył. Wszystko jedno z kim, z Duńczykami, Norwegami, Eskimosami, Amerykanami... Wszak na północnym Atlantyku czekają na jego komunikaty dowódcy U-bootów i krążowników. I otrzymają je — jak zwykł mówić admirał Doenitz — „w potrzebnym miejscu i koniecznym czasie”. Początek nie był zachęcający. „Sachsen” osiadł na mieliźnie. Ritter musiał podjąć decyzję. Zastanawiał się długo, w końcu uznał, że pozostawi rzecz całą sobie samej. Poczeka, aż statek mocno wrośnie w lody — wszak należało spodziewać się rychłego nadejścia zimy. Jeżeli „Sachsen” zostanie przykryty brezentem i obsypany śniegiem, będzie wyglądał z powietrza jak typowa, grenlandzka góra lodowa, jakich jest tu bez liku. Lejtnant podzielił grupę na dwie części. Dziewięciu ludzi zostało na pokładzie, a druga dziewiątka przeniosła się do dwóch składanych drewnianych domków pół mili od brzegu. Ludzie Rittera przeciągnęli między domami a statkiem kabel telefoniczny i elektryczny. Domy i awaryjne składziki przykryli śniegiem i tylko maszty anten mogły zdradzić ich obecność w tym pustkowiu. Już we wrześniu 1942 roku tajna niemiecka stacja meteorologiczna na wschodnim wybrzeżu Grenlandii przekazała do biura pogody Wehrmachtu pierwsze komunikaty. W sztabie Kriegsmarine triumfowano. Trzykrotnie w ciągu doby, za każdym razem na innej częstotliwości, aby uniemożliwić namiary radiowe, płynęła do Europy bezcenna informacja. Ani jeden z osiemnastu ludzi ukrytych wśród lodów i śniegów nie miał doświadczenia polarnego, a Ritter, ich dowódca, wprawdzie lat kilka przebywał w Arktyce, ale nigdy nie dotarł na Grenlandię. Wprawdzie byli oni poinformowani, że siedemdziesiąt mil od ich miejsca postoju znajduje się eskimosko- duńskie osiedle Eskimoness, lecz nie wzbudziło to żadnego niepokoju. Uważali, że do wiosny będą mieli

spokój, gdyż w czasie polarnej nocy żaden z myśliwych nie opuści osiedla. Jeżeli się czegoś obawiali, to jedynie amerykańskich bomb, lecz i ta groźba zmalała do zera z nastaniem nocy. A gdy nadejdzie wiosna, a z nią długi polarny dzień, przyleci po nich samolot lub podejdzie do zatoki okręt podwodny i znajdą się daleko stąd, w bezpiecznym miejscu. Niemcy niczym nie przypominali grupy naukowców, badaczy polarnych. Nie mieli psich zaprzęgów, aby nie pozostawiać śladów, obuci byli w normalne, wojskowe buty. Wszystko to świadczyło, że dywersyjno-meteorologiczna służba znajdowała się jeszcze w powijakach i nie brano pod uwagę specyficznych warunków, w jakich przyszło jej działać. Zresztą wydawało się, że specjalne obuwie nie było tym ludziom potrzebne. Dookoła panowały ciemności i dowódca zabronił im oddalać się od obozowiska. Jedynie meteorolodzy opuszczali siedzibę, bo musieli odczytywać wskazania instrumentów pomiarowych, umieszczonych — zgodnie z instrukcją — około 150 metrów od zabudowań. W niemieckim obozie, pod 75 stopniem szerokości geograficznej północnej, żyło się cicho i spokojnie. Osiemnastu ludzi przyzwyczaiło się do tego, że nikt ich nie niepokoi, że zaopatrzeni są we wszystko, co niezbędne, a dobroduszny grubas, Otto Müller, nawet nauczył się sporządzać prawdziwe lody ze skandynawskiego mleka i świeżego puszystego śniegu. Mijała zima. Z nastaniem nowego, 1943 roku wśród Niemców w Grenlandii dało się odczuć zaniepokojenie. Niektórzy z nich znali język angielski, więc alianckie doniesienia radiowe o sytuacji na froncie stawały się częstym tematem komentarzy. Ritter, najstarszy i najbardziej wykształcony z całej grupy, lepiej od innych rozumiał, co się dzieje. Kończyła się mianowicie, i to tragicznie dla Niemców, bitwa nad jakże daleką Wołgą. Ritter zdawał sobie sprawę z jej znaczenia i dzielił się niepokojami z lekarzem, Rudolfem Sansee, który wydawał mu się najbardziej ze wszystkich sympatyczny. Nie pomyślał przy tym, że nawet w tych warunkach, na takim odludziu, winien zachować ostrożność, gdyż wszędzie mogą znaleźć się donosiciele, którzy nie bardzo lubią sceptyków. Wśród meteorologów na wyspie Sabine był młody i spokojny człowiek o szarej, niczym nie wyróżniającej się powierzchowności. Między sobą mówili o nim „Cichutki”. Już przy pierwszym spotkaniu w Tromsö, przed wyjściem w morze, Ritter zastanawiał się, dlaczego dowództwo mianowało na stanowisko trzeciego meteorologa tego człowieka, i który „nie odróżnia barometru od termometru”. Na pytanie lejtnanta, czemu ten właśnie człowiek ma być jego drugim zastępcą, odpowiedziano mu, aby nie zawracał sobie głowy niepotrzebnymi drobiazgami. — Nauczy się wszystkiego na „zimowisku”. Nie trzeba go tylko musztrować, on ma własne kłopoty. „Cichutki” mógłby na dobrą sprawę być synem Rittera, lecz w jego zachowaniu lejtnant wkrótce zauważył zbytnią pewność siebie, zupełnie nie usprawiedliwioną stanem wiedzy meteorologicznej. Od pierwszego dnia pobytu w Grenlandii potrafił się tak „ustawić”, że dowódca stacji, chcąc nie chcąc, musiał go uznać za swojego zastępcę i odsunąć na drugi plan zastępcę etatowego, kierownika naukowego ekspedycji, Gottfrieda Weissa. „Cichutki” wtrącał się do wszystkiego. Dotychczas jakoś udawało się Ritterowi uniknąć wszelkich konfliktów, lecz w końcu doszło do zderzenia. Ritter leżał na pryczy z książką w ręku. Lektura pochłaniała go, autor dobrze znał Arktykę. Szczególnie interesowały go rozdziały poświęcone Spitsbergenowi, tak miłemu sercu lejtnanta. Nagle bez pukania wszedł „Cichutki” i w oka mgnieniu książka znalazła się w jego rękach. Stwierdziwszy, że nazwisko nie jest aryjskie, spytał twardo: — No cóż, podoba się? Ritter był wściekły. — Po pierwsze, nie zapraszałem pana do siebie. Po drugie, proszę pozwolić, że sam sobie będę wybierał lekturę, a po trzecie, znajdujemy się na Grenlandii i ja tu dowodzę. Słyszy pan? Ja tu dowodzę! Po niespełna półgodzinie skonfundowany radiotelegrafista meldował Ritterowi, że pan trzeci meteorolog przekazał mu tekst zaszyfrowanej depeszy. Oczywiście, przypomniał panu trzeciemu meteorologowi, że konieczna jest zgoda pana lejtnanta, lecz on zauważył: „Wystarczy już tych głupstw, Günter. Natychmiast przekazać depeszę, bo będziesz miał poważne nieprzyjemności”. Więc on, Günter, nie ośmielił się przeciwstawić. Nie było już wątpliwości. W obozie znajdował się oficjalny przedstawiciel gestapo albo Abwehry i, trzeba przyznać, człowiek ten uczciwie zarabiał na swoją pensję. Lecz czy on, Ritter, zarabia nieuczciwie? Wprawdzie jego umysł nie podlega owym coniedzielnym „praniom mózgu”, jak lejtnant nazywał zajęcia polityczne przeprowadzane przez „Cichutkiego”, jemu nie da się wmówić, że czarne jest białym i odwrotnie, i on nie może potulnie potakiwać, kiedy tamten tłumaczy, że Niemcy na wszystkich frontach odnoszą olśniewające sukcesy. Lecz przy tym wszystkim stara się jak najlepiej wykonać to, co do niego należy. To przecież pod jego kierownictwem została założona i działa bez zastrzeżeń, pod nosem nieprzyjaciela,

pierwsza i, jak dotychczas, jedyna niemiecka stacja meteorologiczna w Grenlandii. Działa w ciągu całej, ciemnej i długiej nocy polarnej. Już wkrótce nadejdzie zimny, lecz jasny marzec. Weselej zrobi się na sercu, można będzie sobie pozwolić na dłuższe nieco spacery po okolicy. Zatem jest bardzo dobrze. Meldunki idą do sztabu bez komplikacji, trzy razy na dobę. Krótkie informacje, w każdej zaledwie kilka kombinacji cyfr: 24876 55013 99841 77600 00001 12424 38746 65938, i tonie ugodzony torpedą amerykański transportowiec „Dorchester”. Czas — godzina trzecia pięćdziesiąt pięć, trzeciego lutego 1943. Miejsce — pięćdziesiąt mil od przylądka Farwell, południowa Grenlandia. Ginie sześciuset pięciu z dziewięciuset czterech amerykańskich marynarzy. Kolejny meldunek — 77396 77576 46577 24242 99868 87011 30404 — i ginie sześć statków z konwoju w Cieśninie Duńskiej pomiędzy 6 i 10 marca 1943. Komunikaty idą do sztabu, stąd na krążowniki, kontrtorpedowce, okręty podwodne, samoloty wyposażone w torpedy. I pogrążają się w głębi oceanu jednostki morskie przeciwnika, usiłujące przejść przez północny Atlantyk, którym włada również i on, lejtnant floty niemieckiej, Herman Ritter. Zastępca głównodowodzącego grenlandzkiej armii, pełnomocny przedstawiciel na wschodnim brzegu, Iw Paulsen, przeżył tu niejeden rok i doskonale znał powierzony mu teren. Jak nikt inny rozumiał złożoność i zagrożenia, jakie niosło zadanie, które właśnie otrzymał. Brzmiało ono następująco: od wiosny 1942 roku przeprowadzać regularny objazd i dokładną obserwację odcinka wybrzeża od 70 do 77 stopnia szerokości geograficznej. Po prostej jest to nieco ponad 400 mil, lecz wybrzeża Grenlandii nie można mierzyć po prostej. Jest to niewiarygodnie splątana linia, biegnąca daleko w głąb lądu, to znów wchodząca brzegami przylądków i półwyspów w morze. To tysiące zalewów i zatok, wielkich i małych fiordów, wysp i wysepek. A wszystko to trzeba objechać, obejrzeć, zbadać. Czyni to w sumie nie 400 mil, lecz kilka tysięcy, od Scoresbysund na południu do wysepki Ile de France na północy. Taki jest zasięg patrolu. Główna baza Iw Paulsena znajdowała się dokładnie pośrodku tej linii, na brzegu wyspy Claverjng, w osiedlu Eskimoness, gdzie w centrum, na wysokim maszcie, powiewała czerwona flaga Danii przekreślona białym krzyżem. Stąd na okres dziesięciu miesięcy będą wychodziły na północ i południe, wzdłuż wybrzeża, psie zaprzęgi Duńczyków i Eskimosów. Wyruszy także w zwiadowczy rajd Norweg, Henry Rudi. Pozostałe dwa miesiące roku, kiedy panuje tutaj polarne lato, „żołnierze” grenlandzkiej armii spędzą na łodzi motorowej, która posuwać się będzie wzdłuż i w poprzek fiordów, lawirując wśród lodowej kry i ciężkich brył odrywających się od sunących ku morzu lodowców. Będą śledzić z uwagą, czy na wybrzeżu nie pojawił się wróg. Jeżeli tak — najlepiej go zniszczyć. Lecz cokolwiek by się stało, zawsze należy zawiadomić Godthab, stolicę wyspy. Gubernator wówczas połączy się z Islandią, z amerykańską bazą lotniczą, skąd przylecą samoloty bombowe. Całą wiosnę, lato i jesień 1942 roku patrol Paulsena spędził na szlaku, zostawiając na zaśnieżonych taflach fiordów ślady sań. Dokładnie zostały obejrzane rozrzucone po całym wybrzeżu chaty myśliwskie, tak drogie sercu każdego polarnego podróżnika. W takich domkach miejscowi myśliwi i członkowie rozmaitych polarnych ekspedycji zawsze mogli znaleźć osłonę w przypadku fatalnej pogody albo nagłej choroby. Ciepły piec, długie drewniane prycze, ściany z bierwion, zapas żywności pozostawiany przez ostatniego lokatora - cóż jeszcze jest potrzebne zmęczonemu podróżnikowi? Przyszła zima, zgęstniała polarna noc, patrol nie przerywał swojej pracy. I znów nastała wiosna, najmilsza na północy pora roku. 8 marca Iw Paulsen zebrał mieszkańców osiedla Eskimoness i wykreślił na mapie wybrzeża nowe, wiosenne marszruty. Jedna z tras okrążała niewielką wysepkę, sterczącą z morza w odległości 70 mil na północ. Była to wyspa Sabine. Niezbyt wysoki, lecz muskularny, Marius Jensen nie ukrywał niezadowolenia, gdy okazało się, że to właśnie jemu przypadnie w udziale wyjście na tę trasę. Bywał tam niejednokrotnie i nigdy nic dobrego stamtąd nie przywiózł. Północnogrenlandzkie wiatry wiały tam z niepospolitą siłą, nigdy lód pod płozami sań nie był równy. Nawet na polowanie nie warto było tam się wybierać. Zwierzyna nie gorzej od człowieka orientowała się w nie sprzyjających życiu warunkach. -— Słuchaj, Paulsen — zwrócił się do swego dowódcy. — Przecież razem z Olsenem na początku zimy byliśmy w pobliżu Sabine. Przez ten czas, zrozumiała sprawa, żaden statek nie mógł tam podejść. Zresztą sam dobrze wiesz, że tylko zupełnemu idiocie może przyjść do głowy zakładanie obozu na Sabine. Kurt — teraz zwrócił się do Olsena — pamiętasz, jak mało brakowało, a utopilibyśmy się tam w październiku? Nie, Paulsen, pozwól, że pociągnę do Ile de France. Stamtąd nie wrócę z pustymi rękami. Jeżeli nie znajdę tych twoich Niemców, to chociaż mięsa dla psów przywiozę. Dogadaliśmy się?

— Dosyć, Marius. Pleciesz głupstwa — obruszył się Paulsen. — Pojedziesz na Sabine. Zawsze starasz się ominąć tę wyspę. Wiem, że tam nie jest słodko, ale kto lepiej od ciebie zna wszystkie wiodące do niej podejścia? Raz tam próbowałeś utonąć, teraz będziesz mądrzejszy, prawda? A na Ile de France pojedzie ktoś inny. Powiedzmy, Eli Knudsen. Wiesz, że mamy mało ludzi, a prawdziwa robota właśnie teraz, z wiosną, się zaczyna. Słowem, nie trać czasu i ruszaj. Trzy psie zaprzęgi okrążały wyspę Sabine. Jensen nie mylił się. Tak jak poprzednio na powierzchni morza leżał pokruszony lód i nie wiadomo było, gdzie jest granica lądu i wody. Lodowe zwałowiska zdawały się oddychać — krążyły wokół siebie i wolno odpływały na południe, a na ich miejsce z północy szły następne. Nie zdążył Jensen krzyknąć, uprzedzić Eskimosów o niebezpieczeństwie, gdy jedne z sań, zaczepiwszy płozą o bryłę, przewróciły się. Psy ruszyły galopem i wpadły w lodową kaszę, a ludzie, skacząc z kry na krę, usiłowali wydostać się z wody i jednocześnie ratować zaprzęg. Udało się opuścić niebezpieczne miejsce, ale teraz trzeba było jak najszybciej dotrzeć do myśliwskiego domku, aby ogrzać się, osuszyć, uspokoić psy, odpocząć. Domek stał na południowym brzegu wyspy, nad niewielką zatoką, noszącą złowieszczą nazwę „Przystań Germanii”. (W 1869 roku statek „Germania” usiłował przejść tą drogą do Bieguna Północnego, lecz przedsięwzięcie to nie udało się i załoga musiała w zatoce spędzić zimę). Ruszyli ku chacie, gdy nagle... Wprost przed nimi, przed progiem odległego o pięćdziesiąt kroków domku, stały dwie postacie. W pierwszej chwili Jensen pomyślał nawet, że to pewnie jego towarzysze samowolnie zmienili szlak i trafili tutaj, aby się spotkać z pozostałymi członkami patrolu. Był pewien, że za chwilę jeden ze stojących ruszy ku nim z radosnym okrzykiem powitania, drugi zaś wejdzie do wnętrza chaty, aby przygotować gorącą herbatę. Nic takiego jednak się nie stało. Przeciwnie, dwie ludzkie postacie rzuciły się nagle do panicznej ucieczki, po chwili drapały się już po stoku ośnieżonego i zlodowaciałego wzniesienia, by dotrzeć do jego szczytu i zniknąć z oczu przybyłych. Jensen stał oszołomiony, Eskimosi również. Żaden z nich nie zdjął nawet broni z ramienia. Nagle zdali sobie sprawę z tego, co się stało. Oto przed kilkoma sekundami zobaczyli tych, których z takim uporem szukali cały rok. Jensen i Eskimosi weszli do myśliwskiej chaty. Na drewnianym stole stał termos z dymiącą kawą, na pryczy leżał jakiś dziwny płaszcz i pas z bronią. Jensen wyjął pistolet. Był 11 marca 1943 roku, samo południe. Skąd Marius Jensen miął wiedzieć, że Niemcy wtargnęli w obszar Grenlandii latem 1942 roku. Nie wiedział również, że udało im się wedrzeć do radzieckiej Arktyki, wiele tysięcy mil od maleńkiego osiedla Eskimoness. Tam, na morzach Białym, Karskim, Barentsa, nad brzegami Oceanu Lodowatego, walczył z wrogiem inny naród i jego arktyczne patrole — radzieccy synoptycy, meteorolodzy, hydrolodzy, zwiadowcy przestrzeni lodowych. PIRACI W „KRAINIE CZARÓW” Coraz częściej niemieckie okręty podwodne poprzez cieśniny Nowej Ziemi zapuszczały się na Morze Karskie. Od 1942 do 1944 roku wykonały one w ten rejon ponad dwadzieścia rajdów, ustawiły setki pływających min, zatopiły wiele radzieckich statków transportowych i barek. Na Morzu Karskim działało siedemnaście U-bootów zorganizowanych w grupy „Wiking” i „Gryf”. Lecz same okręty podwodne, jakkolwiek mogły poczynić wiele spustoszeń, działały na zasadzie „swobodnego polowania”. Tego było za mało dla dowództwa Oberkommando der Kriegsmarine we Flensburgu. Toteż w dowództwie Grupy Marynarki „Północ” w Oslo intensywnie pracowano nad „definitywnym rozwiązaniem problemów radzieckiego transportu”, którego kręgosłup stanowiła Północna Droga Morska. Na lato 1942 zaplanowana została wielka operacja, opatrzona poetyckim kryptonimem „Wunderland” — „Kraina Czarów”. W operacji tej okręty niemieckie miały wykonać następujące zadania: w sposób skryty przeniknąć na Morze Karskie i za pomocą ognia artyleryjskiego oraz torped topić wszystkie spotkane jednostki radzieckie, a poza tym uderzyć na porty arktyczne, Dikson i Amderma, czyli sparaliżować trasę Północnej Drogi Morskiej. Oczywiście, powstało zagadnienie osłony meteorologicznej planowanych działań. Była to sprawa trudna, jednak należało poczynić jakieś kroki. Zaczęto od wertowania dokumentów w archiwach i przeglądania specjalistycznych księgozbiorów. Ze sprawozdań przedwojennych ekspedycji polarnych wyjęte zostały wszystkie dane, które mogłyby rzucić jakieś światło na warunki, z jakimi spotkać

się mogą okręty Kriegsmarine na surowym, bardzo zimnym, nawet w środku lata, Morzu Karskim. Powstała również konieczność rozpoznania warunków na trasie prowadzącej do tego morza. Niemiecki sztab morski postanowił zrazu skierować do radzieckiej Arktyki trawlery meteorologiczne takie, jakie już działały na północnym Atlantyku. Jednocześnie radiooperatorzy, zarówno na lądzie jak i na morzu, mieli zająć się przesłuchiwaniem eteru i przechwytywaniem rozmów prowadzonych pomiędzy radzieckimi stacjami polarnymi, portami i jednostkami pływającymi. Przede wszystkim należało zrozumieć język cyfr, skonstruować klucz do szyfrów zawierających dane o pogodzie i stanie lodów. Wysiłki te nie przyniosły spodziewanych rezultatów. Najpierw zrezygnowano z użycia trawlerów. W dowództwie Grypy Morskiej „Północ” specjaliści morscy zgodzili się z sugestią swych kolegów, sztabowców z dowództwa Norweskiego Wybrzeża Północnnnego w Tromsö, że niepowodzenie akcji przygotowawczej mogłoby postawić pod znakiem zapytania skuteczność całej operacji. Ponieważ nie zdołano również znaleźć klucza do szyfrów, zmienianych zresztą bardzo często, nawet kilka razy na dobę, skorygowano plan. Postanowiono wysłać w rejs zwiadowczy na Morze Karskie dwa okręty podwodne, które miały obserwować stan lodów na północ od Nowej Ziemi i w centralnych obszarach morza, pomiędzy wyspami Białą i Dikson. Dopiero w ślad za U-bootami z zacisznego fiordu norweskiego miała wyjść chluba i duma niemieckiej marynarki, główny bohater operacji „Kraina Czarów”, ciężki krążownik, zwany również „kieszonkowym” pancernikiem, „Admirał Scheer” pod dowództwem komandora Willi Mendsena-Bolckena. Podwodne okręty zwiadowcze sprawnie wykonały swoje zadanie, co nie było sprawą łatwą, gdyż Willi Mendsen-Bolcken miał duże wymagania. Rozumiał on doskonale, że jednym z najważniejszych warunków powodzenia jego akcji na tak trudnym akwenie jest dokładna znajomość pokrywy lodowej i jej poludniowych granic. W tym konkretnym przypadku nawet prawdopodobne przeciwdziałanie radzieckiej floty schodziło na plan drugi. Wszak do przyjęcia bitwy morskiej „Admirał Scheer” był dobrze przygotowany. Jego prędkość 28 węzłów, zasięg pływania 21 500 mil morskich i uzbrojenie: 6 dział kalibru 280 mm, 8 dział 150 mm, 6 dział 105 mm, 8 dział kalibru 37 mm, 8 wyrzutni torpedowych oraz samoloty, sprawiały, że mógł stawić czoło najgroźniejszemu przeciwnikowi. Morski ten kolos okrążył archipelag Nowej Ziemi od północy i wyszedł na Morze Karskie nie opodal Przylądka Upragnionego od strony granicy lodów, wykorzystując pomyślną sytuację meteorologiczną, bowiem południowe wiatry zepchnęły ciężki, pakowy lód daleko na północ. Okręty podwodne nie towarzyszyły hitlerowskiemu rajderowi. Wykonawszy lodowy i meteorologiczny zwiad, jeden z nich przyczaił się w wodach Morza Karskiego i oczekiwał na okazję do napaści na jakiś towarowy statek, drugi zaś przystąpił do wykonania zadania stanowiącego integralną część operacji „Kraina Czarów”. Dwudziestego piątego sierpnia o godzinie piątej na wyspie Dikson odebrano rozpaczliwą radiodepeszę: „Napadł na nas nieprzyjacielski okręt, ostrzelał, palimy się, palimy, dużo ognia”. Telegram wysłany został ze stacji polarnej na Przylądku Upragnionym, najdalej na północ wysuniętym cyplu Nowej Ziemi. Był to drugi z kolei napad niemieckiego okrętu podwodnego na radziecką stację badawczą. Pierwszy miał miejsce w lipcu. Ofiarą napaści stała się wówczas stacja „Małe Karmakuły”, również na Nowej Ziemi, lecz położona znacznie dalej na południe niż Przylądek Upragniony. Wtedy na stacji zginął jeden członek załogi, a czterech zostało rannych. I oto znów wróg zaatakował maleńkie osiedle polarników. Dlaczego? To oczywiste. Przecież obok Przylądka Upragnionego przeszedł w warunkach niezłej widzialności „Admirał Scheer”. Może nie został zauważony, ale gdyby stało się inaczej, radzieccy radiotelegrafiści natychmiast zawiadomiliby o tym Wielką Ziemię. Należało więc odwrócić ich uwagę od ciężkiego krążownika, zlikwidować ewentualnych świadków jego przejścia, a także stworzyć wrażenie, że Niemcy prowadzą w radzieckiej Arktyce jedynie wojnę podwodną. A poza tym, i to był chyba powód najważniejszy, skromna stacja „Przylądek Upragniony”, jak zresztą większość radzieckich zimowisk, była bardzo ważnym stanowiskiem obserwacyjnym, śledzącym zmiany zachodzące w morzu i w powietrzu. Ta stacja miała zresztą szczególne znaczenie: znajdowała się w miejscu, gdzie zlewają się ze sobą morza Karskie i Barentsa. Zniszczenie jej zostało przewidziane w planie operacyjnym „Kraina Czarów”. Stało się jednak coś, czego Niemcy nie przewidzieli. Na ogień prowadzony z niemieckiego okrętu załoga stacji odpowiedziała strzałami z broni ręcznej i maszynowej. Walka trwała krótko, bo i siły były nierówne. Wkrótce płomienie ogarnęły niemal wszystkie zabudowania nadbrzeżne. Spłonął dom mieszkalny, stacja meteorologiczna, budynek pilotów i magazyn. Uszkodzony został budynek radiostacji, aparatura jednak ocalała. Po dokonaniu tych zniszczeń okręt oddalił się nie wysadziwszy desantu. To był sukces. Niestety, obrońcy stacji, walcząc z wrogiem i szalejącym ogniem, zapomnieli o ważnym szczególe. W radiodepeszy przesłanej do Dikson nie podali kierunku marszu U-boota. Tymczasem „Admirał Scheer” szedł kursem na wschód przez Morze Karskie. W końcu sierpnia nad

morzem stała gęsta mgła. Gdy widzialność nieco się poprawiała, z pokładu krążownika startował niewielki samolot rozpoznawczy, którego pilot miał do spełnienia dwa zadania. Prowadził zwiad lodowy i szukał radzieckich statków. Jeszcze w lipcu Japończycy zawiadomili Berlin, że ze wschodu, Północną Drogą Morską, wyruszył konwój z pszenicą i materiałami strategicznymi. Eskortowany był przez lodołamacze i niszczyciele. W tym samym czasie wywiad niemiecki doniósł, że w przeciwnym kierunku z Archangielska również ruszyła karawana radzieckich transportowców. Miejscem kluczowym na całej trasie Północnej Drogi Morskiej, miejscem najbardziej interesującym hitlerowców, była Cieśnina Wilkickiego, pomiędzy archipelagiem Ziemi Północnej a półwyspem Tajmyr. Komandor Willi Mendsen-Bolcken liczył, że tam właśnie spotka radzieckie statki. Upływały dni i żadnych śladów zapowiedzianych konwojów rajder nie wykrył. Wprawdzie raz pilot zwiadowca zameldował z pokładu samolotu, że widzi grupę statków, ale przecież i z okrętu „widziano” czasami podobne grupy, które okazywały się fatamorganą, arktycznym mirażem. W południe 23 sierpnia, piątego dnia trwania operacji „Kraina Czarów”, pilot zwiadowca dostrzegł, teraz już wyraźnie, jedenaście statków handlowych i dwa lodołamacze stojące na kotwicach nie opodal wejścia do Cieśniny Wilkickiego. Miały one przejść z Morza Karskiego na Morze Łaptiewów, ale czekały na poprawę warunków nawigacyjnych. „Admirał Scheer” natychmiast ruszył w kierunku łatwej, zdawałoby się, zdobyczy, lecz... w sprawę wmieszała się pogoda. Nagle przed dziobem krążownika stanęła gęsta kurtyna mgły i wiatr nieoczekiwanie zmienił kierunek. Wiał teraz z północy i ustawiał przed okrętem coraz trudniejszą do przejścia białą barykadę. Lody zaczęły naciskać na opancerzony kadłub. Blisko dwie doby mgła otulała pancernego kolosa, blisko dwie doby lody i prądy morskie spychały go z żądanego kursu. Na nic się zdały wysiłki nawigatorów. Nie byli oni w stanie ustalić położenia krążownika. Na domiar złego samolot zwiadowczy uległ awarii, a drugiego na pokład nie zabrano. Kiedy wreszcie „Admirał Scheer” wyrwał się z lodów na czyste wody, pozostał „bez oczu”. W tej sytuacja wyjście było tylko jedno. Opanować jakiś radziecki statek i zawładnąć wszystkim, co znajduje się na pokładzie, zwłaszcza zaś tajnymi kodami i mapami sytuacji lodowej. Była to jedyna szansa powodzenia operacji „Wunderland”, która w gruncie rzeczy jeszcze się na dobre nie zaczęła. Dwudziestego piątego sierpnia, tuż po południu, z pokładu okrętu zauważono radziecki statek, „Admirał Scheer” natychmiast ruszył w jego kierunku i przekazał krótkie, lecz istotne, pytania: „Kim jesteście? Skąd i dokąd idziecie? Jaka jest sytuacja w Cieśninie Wilkickiego? Przerwać pracę radiostacji, spuścić banderę!” Statek, ku któremu zdążał „Admirał Scheer”, był sławnym na radzieckiej północy lodołamaczem parowym „Aleksander Sybiriakow”. Tym samym, który dziesięć lat temu, w roku 1932, przeszedł po raz pierwszy w historii w ciągu jednego okresu nawigacyjnego szlak całej Północnej Drogi Morskiej, od Archangielska do Cieśniny Beringa, i wyszedł na Ocean Spokojny. Ten zasłużony parowiec, uczestnik niejednej naukowej i łowieckiej wyprawy polarnej, miał teraz na pokładzie zupełnie innych pasażerów i inne otrzymał zadanie. Miał dostarczyć na kilka arktycznych zimowisk ładunek i zmianę ludzi. Ze stu czterech osób, znajdujących się na parowcu, tylko trzydzieści dwie wchodziły w skład grupy bojowej. „Aleksander Sybiriakow” nie usłuchał polecenia. Przeciwnie, radiotelegrafiści otwartym tekstem zawiadomili Dikson i całą Arktykę o pojawieniu się na Morzu Karskim wrogiego okrętu. Znajdujące się w pobliżu statki towarowe pospiesznie kryły się wśród lodów, zaś dowódca „Sybiriakowa”, kapitan Anatolij Kaczarawa, aby zyskać na czasie, odpowiedział pytaniem o nazwę i przynależność państwową jednostki. W odpowiedzi z pokładu niemieckiego rajdera padła japońska nazwa „Sisijama”, a po chwili na wietrze załopotała, nie wiadomo dlaczego, bandera... Stanów Zjednoczonych. Teraz Rosjanie nie mieli już najmniejszych wątpliwości. Kaczarawa rozkazał załodze przygotować się do walki. Dwa niewielkie działa na dziobie, dwa nieco większe na rufie, kilka przeciwlotniczych karabinów maszynowych i broń osobista załogi, to było wszystko, co mógł Kaczarawa przeciwstawić krążownikowi, którego oprócz dział bronił potężny studwumilimetrowy pancerz, zaś na pokładzie znajdowało się ponad dziewięciuset marynarzy. Dowódca lodołamacza zdawał sobie sprawę, że nie ma żadnych szans w tym pojedynku, lecz musiał stanąć do walki. Krążownik szedł bowiem na wschód, w kierunku Cieśniny Wilkickiego, gdzie zgromadziły się dwa konwoje. I dlatego trzeba go było zatrzymać, a ponadto nie można było pozwolić, aby w ręce Niemców wpadła tajna dokumentacja. Kaczarawa wydał rozkaz: — Do boju! Tego boju nawet nierównym nazwać nie można. Ciężki krążownik „Admirał Scheer” od początku wojny zdążył już niejedno zdziałać na Atlantyku, zdołał zatopić kilka dziesiątków bezbronnych statków pływających pod różnymi banderami, lecz nigdy się nie zdarzyło, aby którykolwiek z nich ośmielił się przeciwstawić rozkazom jego dowódcy. To, co robili ci z lodołamacza, było tak niewiarygodne, że komandor Mendsen-Bolcken stał na swym mostku oniemiały ze zdumienia. W stronę krążownika pomknęły pociski ze wszystkiego, co mogło na „Sibiriakowie” strzelać. I o dziwo, krążownik odszedł poza zasięg ognia z

lodołamacza. Dopiero teraz w odpowiedzi gruchnęły działa podstawowego kalibru. Parowy lodołamacz stanął w płomieniach. Pociski z „Scheera” uszkodziły jego rufowe działa, a następnie rozbiły dziobowe, wywołały wybuch znajdujących się na pokładzie beczek z benzyną, trafiły w burtę w okolicy przedziału maszynowego i kotłowni, zdemolowały pomost i pokład dziobowy. Ginęli ludzie — pasażerowie i członkowie załogi. Usiłował jeszcze kapitan Kaczarawa skryć się za niewielką, skalistą wyspą Biełucha, lecz nic z tego nie wyszło. Statek nie miał możliwości manewrowania. Pozostali przy życiu, ranni i poparzeni, przeszli do szalupy ratunkowej. O godzinie trzynastej minut czterdzieści dziewięć radiostacja „Sybiriakowa” umilkła na zawsze. Lecz przedtem jeszcze, gdy do płonącego statku zbliżył się niemiecki kuter z marynarzami uzbrojonymi w automaty, szyfrant Michaił Kuzniecow zdążył wykonać rozkaz ciężko rannego Kaczarawy i zniszczyć wszystkie tajne dokumenty, mapy i tablice szyfrowe. W tej samej chwili starszy mechanik Nikołaj Boczurko otworzył kingstony. Przez denne zawory zaczęła wlewać się do kadłuba woda i weteran radzieckiej floty polarnej, parowy lodołamacz „Aleksander Sybiriakow”, poszedł na dno Morza Karskiego. Samolot wysłany z Dikson na miejsce bitwy nie znalazł tam ani „Sybiriakowa”, ani „Scheera”. Na powierzchni morza nie było nic, co świadczyć mogło o przebiegu dramatu. Ze znajdujących się na pokładzie ludzi tylko palaczowi Pawłowi Wawiłowowi udało się uratować, Kiedy lodołamacz szedł na dno, uczepił się on jakiegoś bierwiona i dzięki temu wir tonącego statku nie wciągnął go w głąb morza. Dotarł do wysepki Biełucha. Przeżył na niej trzydzieści cztery dni, żywiąc się jedynie otrębami, których worek fale wyrzuciły na skały. Wawiłowa zauważył wreszcie samolot. Pilot wodował w pobliżu wyspy i wziął wycieńczonego marynarza na pokład. Był to pierwszy świadek, który mógł złożyć relację o tym, co zaszło. Osiemnastu ludzi, którzy znaleźli schronienie w szalupie ratunkowej, dopędził niemiecki kuter i zabrał do niewoli. Niewielu z nich przeżyło wojnę w obozach koncentracyjnych. Komandor Willi Mendsen-Bolcken miotał się po swym mostku, rzucając przekleństwa. On pierwszy zrozumiał, że operacja „Kraina Czarów” została zagrożona. Krążownik ujawnił swą obecność zbyt wcześnie, zanim zdążył się spotkać z jakimkolwiek konwojem, i wszystko czego zdołał dokonać to zatopienie starego parowca. W tej sytuacji nie pozostawało nic innego, jak zaatakować Dikson. I to jak najszybciej. Tylko po udanej akcji komandor mógłby jakoś wytłumaczyć się przed dowództwem. A zatem, zaatakować port, wysadzić tam desant fizylierów, zniszczyć centrum radiowe, stację meteorologiczną, wziąć do niewoli sztab operacji morskich zachodniego rejonu Arktyki i przetrzebić ludność miasteczka. Cenną zdobyczą byłyby też tajne dokumenty, mapy sytuacji lodowej oraz tablice kodów meteorologicznych, którymi nie udało się zawładnąć w czasie spotkania z parowcem „Aleksander Sybiriakow”. Jednakże Dikspn zdołało przygotować się do obrony i, gdy w mglistą noc 27 sierpnia 1942 roku niemiecki krążownik zbliżył się do portu, już nań oczekiwano. Cała, nie biorąca udziału w obronie, ludność została ewakuowana daleko w tundrę i niemal wszystkie statki z portu i redy odesłano w głąb Zatoki Jenisiejskiej. Rozpoczęła się bitwa artyleryjska, lecz teraz do niemieckiego krążownika biły armaty i z brzegu, i z lodołamacza „Siemion Dieżniew”, i z parowca „Rewolucjonier”. Na brzegu zajęli też stanowiska bojowe polarnicy z Dikson, dobrze przygotowani i przeszkoleni ochotnicy, wśród których było niemało kobiet. W tym czasie kierownictwo sztabu operacji morskich podjęło również akcję ochrony ważniejszych dokumentów, tych właśnie szyfrów, tablic, map oraz kronik z wynikami długoletnich obserwacji meteorologicznych i hydrologicznych. Dwaj pracownicy sztabu otrzymali polecenie przeniesienia dokumentacji daleko od wybrzeża, w tundrę. Mieli jej bronić do ostatniej chwili, zaś w momencie krańcowego niebezpieczeństwa, gdyby desantowi niemieckiemu udało się opanować Dikson, zniszczyć. Zginając się pod ciężarem worków z tajnymi dokumentami, wśród wybuchów pocisków artyleryjskich z dział pancernika „kieszonkowego”, odchodzili w głąb tundry synoptyk Wiaczesław Frołow i hydrolog Michaił Somow. Bój trwał około dwóch godzin. Ponad czterysta pocisków z ciężkich dział krążownika spadło na niewielki skrawek lądu. Poważnie został uszkodzony lodołamacz „Siemion Dieżniew” oraz statki „Kara” i „Rewolucjonier”. Siedmiu marynarzy zginęło, dwudziestu zostało rannych, lecz Dikson wytrzymało. Planowany desant nie doszedł do skutku, a celny ogień artyleryjski zmusił wreszcie dowódcę pirata do postawienia zasłony dymnej i odejścia na pełne morze. Ani na chwilę nie została przerwana łączność Dikson z Wielką Ziemią. Dowódca Floty Północnej admirał Gołowko zanotował w dzienniku: „Z opóźnieniem wynoszącym trzydzieści sześć godzin od chwili zjawienia się »kieszonkowego« pancernika »Admiral Scheer« na Morzu Karskim Flota przedsięwzięła przeciwko niemu odpowiednie środki. Dowódcy Flotylli Białomorskiej polecono wysłać, przy sprzyjającej pogodzie, do Arktyki bombowce w celu odszukania i zniszczenia faszystowskiego rajdera. Podobny rozkaz otrzymał dowódca lotnictwa Floty. Odpowiednie rozkazy wydano również dowódcy brygady okrętów podwodnych i dowódcy brygady torpedowców”.

Napotkawszy dwukrotnie opór, ze strony „Sybiriakowa” i załogi miejscowości Dikson, „Admirał Scheer” wycofał się z arktycznych linii komunikacyjnych. Wykorzystując całą moc swych maszyn, wracał tą samą drogą, jaką przedostał się na Morze Karskie — wzdłuż granicy lodów — do szkier norweskich i ukrył się w jednej z baz hitlerowskiej floty. Więcej nie widziano go nigdy na radzieckich wodach. „Admirał Scheer” odszedł nie wykonawszy swego zadania, a tym samym zakończyła się operacja pod poetyckim kryptonimem „Kraina Czarów”. Ale nie wszyscy piraci wycofali się razem z nim. Pozostały na radzieckich wodach północnych niemieckie okręty podwodne. Tak jak poprzednio, w dalszym ciągu czaiły się w podmorskich zasadzkach, oczekując na pojawienie się kolejnej ofiary. Atakowały statki transportowe i napadały na stacje polarne, które od początku wojny przestały pełnić swą pokojową służbę, pożyteczną dla całej ludzkości i stały się posterunkami. Na wszystkich polarnych stacjach radzieckiej Arktyki przebywało czterystu czterdziestu siedmiu ludzi, hydrometeorologów, radiotelegrafistów, mechaników, lekarzy i pracowników pomocniczych. Jednym z nich był Borys Kremer, weteran Północnej Drogi Morskiej, który oddał Oceanowi Lodowatemu kilka dziesiątków lat życia. Przebywał on w najróżniejszych zakątkach Arktyki, od Ziemi Franciszka Józefa aż do Zatoki Prowidienija na Czukotce, jednakże prawdziwą jego miłością była Ziemia Północna, duży, wiecznie pokryty lodowcami, archipelag za 80 równoleżnikiem, bezludna kraina zwana „Małą Grenlandią”. Tu jeszcze przed wojną meteorolog Kremer, w towarzystwie radiotelegrafisty Gołubiewoja, spędził półtora roku. Tak długo nie mogły doń dotrzeć żadne statki. Ale wojna zastała Kremera w Dikson. Odpoczywał po trudach pracy na Ziemi Północnej. Pewnego dnia Borys Kremer wezwany został do centrum radiowego. Wzywała go Moskwa, a właściwie dyrektor Północnej Drogi Morskiej, Iwan Papanin. Dał on do zrozumienia Kremerowi, że czeka go trudne, lecz niezwykle poważne zadanie: uruchomić dotychczas nieczynne, zakonserwowane, maleńkie zimowisko na Wyspie Domowej u zachodniego brzegu Ziemi Północnej. Posterunek ten stał się bezwzględnie potrzebny. Pogoda, ruchy lodów, obserwacja oceanu i powietrza we wschodniej części Morza Karskiego stały się jednym z warunków utrzymania w eksploatacji Północnej Drogi Morskiej. Dane te były również niezbędne Flocie Północnej. Zadanie rzeczywiście było trudne, a sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej, kiedy zaczęto rozważać możliwość przerzucenia posterunku na Wyspę Domową. Statek właściwie nie wchodził w grę, gdyż na Morzu Karskim grasowały U-booty. Ponadto szybciej byłoby samolotem. To prawda, lecz wodnopłat mógł zabrać na pokład tylko trzech ludzi z osobistym bagażem, gdyż maszynę należało zatankować do pełna, aby mogła wrócić do Dikson. Kremer zgodził się lecieć, wiedząc, że będzie miał kłopoty z żywnością. To co z poprzednich zimowisk pozostało na Wyspie Domowej, na pewno nie przypominało produktów z domowej spiżarni. Jeżeli zaś chodzi o mięso, pozostawało jedno: polowanie. Wyruszyli mimo wszystko. Było ich trzech. Meteorolog i dowódca w jednej osobie, Borys Kremer, radiotelegrafista i jednocześnie drugi meteorolog, Wsiewołod Skworcow, oraz mechanik, a zarazem kucharz, Ilia Szencow. Natychmiast po przybyciu na miejsce przystąpili do pracy. Zewnętrznie wojna niewiele tu zmieniła — wciąż te same okresy obserwacji, te same metody, te same przyrządy. Lecz w polarnym powietrzu czuć było czające się niebezpieczeństwo. Upływały dni i miesiące bez wiary w to, że wkrótce przybędzie zmiana. Żyli biednie. Jedząc byle co i byle jak, z trudnością doczekali wiosny. W końcu minęło lato 1942, a oni ciągle tkwili na posterunku. Kremer nie wiedział, że grupa, która go miała zmienić, znajdowała się na pokładzie lodołamacza „Sibiriakow” i podzieliła los pozostałych pasażerów. Wreszcie późną jesienią nad zimowiskiem pojawił się samolot słynnego pilota polarnego, Iwana Czerewicznego. Ale nawet tak znakomity lotnik wodować koło wysepki nie mógł, zbyt wysoka i silna była fala. Zrzucił więc ładunek żywności, ale skrzynki rozbiły się o ostre skały. Ocalała tylko jedna. A zatem w dalszym ciągu musieli polować. Tłuszcz fok i białych niedźwiedzi służył za oświetlenie, zaś ich mięso musiało uzupełniać braki ubogiego menu. Wskutek niedożywienia, braku witamin i skrajnie trudnych warunków pracy rozchorował się Szencow. Pozostałym członkom ekspedycji doszedł nowy obowiązek — opiekować się chorym. Pomocy lekarskiej nawet nie oczekiwano. Pracowali teraz we dwóch. Pracowali resztkami sił, lecz Dikson regularnie otrzymywało komunikaty cogodzinne, ponieważ tak życzono sobie w sztabie Floty Północnej. Stawianie takich wymagań tym skrajnie wyczerpanym ludziom mogło wydawać się niezrozumiałe. Może nawet niektórzy zastanawiali się, czy w sztabie Floty Północnej podjęto słuszną decyzję. W rzeczywistości komunikaty te były konieczne. Spełniały one rolę swoistego „meteo-kamuflażu” — niech przeciwnik dojdzie do przekonania, że nad Oceanem Lodowatym bez przerwy znajdują się samoloty, potrzebujące danych. Decyzja sztabu była więc