ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Gedeon - Browning Dixie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Gedeon - Browning Dixie.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK B Browning Dixie
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 311 stron)

Bronwyn Williams Gedeon

PROLOG Czerwiec, 1725 rot Urias umierał. Życie uchodziło zeń z każdą kroplą krwi cieknącej z ran na brudny pokład francuskiej brygantyny „Saint Germaine". Jego dumny, nowy statek tonął. Fokmaszt strzaskała armatnia kula, grotmaszt płonął. A na horyzoncie majaczyły brzegi Jamajki. Usta wykrzywił mu grymas bólu, lecz zimno ogarniające jego ciało i uczucie okropnej straty okazały się silniejsze. Nie mógł znieść myśli, że nie zobaczy już dorastających syna i córki. Przed oczyma majaczył obraz ukochanej żony, która odeszła już dawno. Blanche. Zbielałe usta wymówiły bezgłośnie imię zmar­ łej. Urias nie wierzył w nieśmiertelność duszy, lecz teraz za­ czął żarliwie przemawiał do ukochanej: „W końcu dopadł mnie ten łajdak, moja najmilsza. Od ponad dwudziestu lat czekałem, aż ten francuski smark ruszy moim śladem. Jego ojciec był istnym diabłem, oszustem, lecz poko­ nałem go jego własną bronią. Sama najlepiej wiesz, że nie je­ stem szulerem, ale on obdarłby mnie ze wszystkiego, gdybym nie zasiadł z nim do stolika. Zgarnąłem więc wszystko dla cie­ bie i dla dzieci, a jeszcze podwoiłbym tę fortunę, lecz stary De- larouche wstał z grobu, by wykonać swój ostatni ruch".

Stojący nad Uriasem mężczyzna o przystojnej twarzy, wykrzywionej teraz wściekłości;), już w chwili gdy wciąg­ nięto Uriasa na pokład, oświadczył, że jest synem Delarou- che'a. Kapitan o szczurzej twarzy był zapewne jego krew­ nym, gdyż nosił to samo nazwisko. Brygantyna wyłoniła się o świcie ze spowijającej wybrzeże mgły i oddała ostrzegaw­ czy strzał ponad dziobem „Dumy Portsmouth". Działonowy jednak okazał się wyjątkowo nieudolny. Ku­ le, które miały tylko ostrzec załogę pięknego, nowego szku- nera Uriasa, trafiły statek na linii wody oraz w fokmaszt. Za­ skoczona, nie uzbrojona załoga była bezradna, gdy na pokła­ dzie ich statku zaroiło się od napastników. Urias, choć powa­ lił dwóch, został wzięty do niewoli, a większość jego ludzi zginęła podczas pierwszych pięciu minut walki. Resztę jeń­ ców zawleczono na pokład francuskiego statku, po czym splądrowano ładownię szkunera. Na nieszczęście rozochoceni walką i rabunkiem francuscy korsarze podpalili okręt, który po chwili płonął już jak pochod­ nia. Uriasa, choć był śmiertelnie ranny, ogarniał pusty śmiech na widok bezsilnej furii Delarouche'a, który szalał na pokładzie, zmuszając swych ludzi, by zeszli do płonących ładowni. - Ty czarci pomiocie! - ryknął, lecz Urias nie poczuł już nawet uderzenia w głowę zadanego płazem miecza. - Mów, gdzie ukryłeś złoto mego ojca! Urias uśmiechnął się pogardliwie i splunął na wytworne buty Francuza. Dobry Boże, czyż ten młody głupiec niczego jeszcze nie zrozumiał? Urias sprzedał cały swój dobytek, a za uzyskane pieniądze nabył ów śliczny statek i towar, który miał podwoić majątek. I oto bezmyślne, francuskie małpy wszystko to posłały na dno.

Znów pomyślał o swej łagodnej, ślicznej żonie, która uro­ dziła mu zdrowe bliźniaki. Kiedy umarła od nagłej gorączki, sprowadził do swego domu jej owdowiałą matkę, by zajęła się wnukami. Pride i Prudence. Każdy chciałby mieć takie dzieci, jak­ kolwiek on pragnął, by jego córka miała mniej dumy i więcej rozwagi, a syn odwrotnie. Jęknął, gdy na głowę spadł mu kolejny cios. Zamknął oczy. Poprzez szum morza i świst wiatru w takielunku docie­ rał do niego huk płomieni i przekleństwa żeglarzy. Nad jego załogą, a raczej nad jej resztką, niech zlituje się Bóg. - Gdzie jest złoto mego ojca, suczy, jankeski synu? Urias powstrzymał się przed obelżywą odpowiedzią i znów zamknął oczy. Francuski dandys krzyknął ze złości i splunął na rannego. - Gdzie, do wszystkich diabłów, gdzie?! Ojciec przed śmiercią tyle razy mówił mi o wielkiej fortunie, jaką mu skradłeś; o fortunie, która wystarczyłaby na zakup stu takich zawszonych wysp jak twoja! Przy kolejnym kopniaku coś wypadło mu z kieszeni i z grzechotem potoczyło się po deskach pokładu. Kapitan schylił się i podniósł przedmiot. Urias ze smutkiem dostrzegł w jego zbrukanych krwią rękach swą ulubioną fajkę z korze­ nia wrzośca, inkrustowaną hebanem i kością słoniową. Francuz wzruszył ramionami, wsunął fajkę do kieszeni i z całych sił wymierzył Uriasowi kopniaka w krocze. - Toute sa fortune a ete reduite a zero - Non! To być nie może... nie może! Syn tego kundla musiał ją gdzieś ukryć! Zbyt słaby, nawet by drżeć od okropnego chłodu, jaki

przenikał mu ciało, Urias zdobył się jeszcze na wyzywającą odpowiedź: - Jest dobrze ukryta - szepnął. - Głęboko zakopana... na wieki w posiadaniu... mojej pani... W chwilę później jego ciało rzucono rojącym się za burtą rekinom.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Listopad, 1728 Prudence z niesmakiem popatrzyła na plisowany stanik z różowego jedwabiu i obszerne spódnice. Strój należał jesz­ cze do jej matki, lecz babka uparła się, że tego wieczoru ma ubrać się w tę właśnie suknię. A to oznaczało również gorset, pończochy, pantofle i wstążki. - Prudence! Jeszcze nie jesteś gotowa? - Zaraz schodzę, babciu. Muszę się uczesać. Pośpiesznie zebrała gruby brązowy warkocz w kok. - Czy mam przysłać ci do pomocy Lilian? - Dziękuję, babciu, nie trzeba. Jestem już prawie gotowa. W głosie Prudence zabrzmiały nutki paniki. Gdyby Lilian zobaczyła jej ubiór, natychmiast wezwałaby Hosannah, i wielka dama za karę zabroniłaby wnuczce wychodzić z do­ mu aż do wiosny następnego roku. Zrzuciła buty, buty Pride'a, z których jej brat wyrósł już przed trzema laty, i porwała z wieszaka koszulę oraz halkę. Chciała zdążyć, zanim wyzwolenica, czarna Lillah, wejdzie do pokoju. Niewątpliwie znów będzie musiała cierpieć towarzystwo Alberta Thurstona. Dostrzegła dodatkowe nakrycie przy sto­ le w jadalni, gdy wspinała się po pniu wielkiego dębu; w ten

sposób wymykała się i wracała do swej sypialni z wypraw myśliwskich, wędkarskich lub nocnych eskapad; a raczej z eskapad Haskella i Nye'a. Haskell i Nye. Czy istnieli naprawdę, czy też byli tylko wyimaginowanymi awanturnikami z cudownych opowieści, jakimi raczył ich ojciec? Wciąż miała przed oczyma jego ob­ raz, jak paląc swą ulubioną fajkę, opowiada niestworzone historie o dwóch nie znających strachu młodych żegla­ rzach... Jak było, tak było, lecz oni są jak najbardziej realni. Przez ostatnie trzy lata, od czasu gdy piraci zamordowali im ojca i zatopili śliczny, nowy szkuner z ładunkiem rzadkich futer, górskiego tytoniu, indygo i drewna, Prudence i jej brat Pride przebierali się za dwóch opryszków, Haskella i Nye'a, by mścić się na każdym piracie, który zamierzał na wyspie wy­ dać zdobyte nieuczciwie pieniądze na gorzałkę, ladacznice i grę w kości. Ale to, co początkowo było zwykłą zemstą, szybko stało się koniecznością, gdyż ich babka, Hosannah, zabroniła wnu­ kowi wypraw na morze, a na maleńkiej wysepce nie było zbyt wielu możliwości zarabiania na życie. Parsknęła pogardliwie i energicznie wciągnęła na swe smukłe nogi białe, jedwabne pończochy, po czym związała je pod kolanami paskami materiału, gdyż podwiązki dawno już jej gdzieś się zapodziały. I jeszcze ten przeklęty gorset! Uderzyła butem w ścianę oddzielającą jej sypialnię od po­ koju Pride'a. - Ej! - zawołała stłumionym głosem przez cienkie prze­ pierzenie. - Czy jesteś już gotów zejść na dół? Babcia znów zaprosiła na kolacją Alberta. Jeśli zaraz po posiłku nie żabie-

rzesz go, powiem mu coś paskudnego, a wtedy babcia zamk­ nie mnie na tydzień w pokoju o starych sucharach i wodzie. - Jeśli nasz los szybko się nie odmieni, podziękujesz jeszcze opatrzności za stare suchary i wodę. Zeszłej nocy o mało nie złapał nas ten jednooki diabeł. Prudie, dlaczego chciałaś zabrać mu pistolet? Był zbyt pijany, aby z niego strzelać. - Gdybym nie potknęła się na tym przeklętym korzeniu, z całą pewnością zdobyłabym tę broń. Niedbale związany kok już się rozsypywał i dziewczyna szybko upięła go szpilkami. Też kłopot! Komu poza babcią chciałoby się każdego wieczoru przebierać do kolacji, skoro nie było co postawić na stół. Gdy jeszcze żył tata, kolacje były warte strojenia. Teraz bliźniaki miały dużo szczęścia, gdy na stole pojawiła się sa­ łatka ze szkarłatki, kukurydziane placki oraz trochę mięsa, jeśli udało się im upolować jakiegoś ptaka. I pomyśleć tylko, że jedzenie zmarnuje się na takiego Alberta, który żarł jak świnia, z tym tylko, że mniej apetycznie. Babcia uparła się, że Prudence musi szybko wyjść za mąż. Ale jaki wybór miała na tej zapomnianej przez Boga i ludzi wyspie? Jej przyjaciółka, Annie Duvaal, mogła sobie wzdy­ chać do Albertów Thurstonów czy rudych Olecków. Ale nie ona. Ojciec zawsze twierdził, że na wyspie nie ma odpowied­ niego kandydata na męża dla jego córki. I miał całkowitą ra­ cję. Już wolałaby całe życie spędzić samotnie, jak Lillah, niż poniżyć się i wyjść za Alberta. Kiedy jednak weszła do salonu, z najlepszego fotela dźwignął się nie Albert Thurston, lecz smagły, wytworny dżentelmen w różowym, sięgającym kolan surducie i niebie-

skiej, jedwabnej kamizelce. Miał przy tym na sobie więcej koronek i żabotów niż ona i Hosannah razem wzięte. - Pragnę panu przedstawić mego wnuka Pride'a Androsa i moją wnuczkę Prudence - oświadczyła z dumą Hosannah. - Dzieci, to jest pan Claude Delarouche, człowiek, który od­ kupił interesy waszego ojca. - Myślałem, że nabył je pan Simpson - bąknął Pride, pod­ czas gdy siostra wpatrywała się w wyelegantowanego gościa. Był jej wzrostu i bajecznie pachniał wodą kolońską. - Pan Simpson przeszedł na emeryturę - wyjaśnił Francuz. Miał twardy akcent i ugrzecznione maniery. Zanim jesz­ cze Lillah oznajmiła, że kolacja podana, Prudence zdecydo­ wała, że stanowczo już woli prostackiego Alberta niż śliskie­ go, francuskiego węgorza. - Matko Boska, przez miesiąc będziemy głodować - sze­ pnął Pride, podsuwając siostrze krzesło. - Udziec wieprzo­ wy, pieczony cefal, faszerowana gęś, krem z owoców, śliwki w cieście... Co wstąpiło w babcię, że tak hojnie otworzyła przed tym piskorzem spiżarnię? Jego siostra dobrze wiedziała, o co chodzi. Wszystko wy­ jaśniły znaczące spojrzenia Francuza i napomknięcia babki o dostatnim życiu, jakie wiodła w Hunt House w Albemarle, oraz o ręce do interesów Uriasa Androsa, który jałowe piaski wybrzeża potrafił zamienić w kwitnący port. Dziewczyna pojęła, że wystawiono ją na sprzedaż. U Prudence od pomysłu do czynu nigdy nie było daleko. - Babciu, czy to ten gąsior, którego wczoraj ustrzeliłam? - zapytała, dobrze wiedząc, że Hosannah zamierzała dłużej potrzymać ptaka w spiżarni, by mięso skruszało. - Za pier-

wszym strzałem tylko go ogłuszyłam i o mało nie oddziobał mi ucha, gdy do niego dotarłam. Starsza pani uśmiechnęła się tylko i podała gościowi ta­ lerz z plackiem z ostatnich śliwek, jakie zebrały wnuki tego lata. - Kochane dziecko lubi się droczyć - wyjaśniła gościo­ wi. - Odziedziczyła tę cechę po moim zmarłym mężu, który, jak na duchownego, miał wielkie poczucie humoru. Francuz nie spuszczał z Prudence wzroku, co dziewczynę bardzo krępowało. Jej wielkie oczy o nieokreślonym, szaro­ zielonym kolorze ciemniały, ilekroć wpadała w złość. Po pię­ ciu minutach w towarzystwie Claude'a Delarouche'a dostała wręcz furii; z jakichś niejasnych powodów osoba gościa wy­ woływała u niej gęsią skórkę. - Naprawdę? A ja lubię sztormową pogodę, panie Dela- roach - odparła, gdy mężczyzna zaczął utyskiwać na upor­ czywe, wilgotne i zimne wiatry. - Delarouche, s'il vous plait - poprawił z bolesnym pra­ wie wyrazem twarzy Francuz. Choć nie był brzydkim mężczyzną, jego twarz budziła w Prudence odrazę. Wieczór wlókł się w nieskończoność i dziewczyna szero­ ko już ziewała, kiedy Hosannah kazała podać porto, głośno się sumitując nie najlepszą jakością wina. - Mój drogi, nieżyjący już zięć, Urias, nie zniósłby w do­ mu takiego cienkusza. Już domawiając tych słów, zarumieniła się po korzonki włosów, gdyż jej uwaga w żaden sposób nie dawała się po­ godzić z wizerunkiem zamożności, jaki próbowała stworzyć. Francuz był bardzo układny; to Prudence musiała mu

przyznać. Wszelkimi możliwymi sposobami chwalił wino, komplementował dom, ignorując ślady na dywanach w miej­ scach, gdzie stały meble, które Hosannah musiała sprzedać, zachwycał się szlacheckim pochodzeniem babki, chwalił od­ wagę Pride'a i urodę Prudence. Przemawiał długimi, kwie­ cistymi zdaniami, nie spuszczając przy tym wzroku z dziew­ czyny. Ona pragnęła już tylko odejść od stołu, lecz nie chciała stracić tak wystawnej kolacji. Zapewne musiała jej wystar­ czyć za śniadanie i obiad nazajutrz. - Babciu - odezwała się, gdy za gościem zamknęły się wreszcie drzwi. - On jest straszny. Jak mogłaś kogoś takiego zaprosić do naszego domu? - Wiązały go interesy z twoim ojcem. A skoro zapragnął złożyć nam uszanowanie, zaprosiłam go. - Nie lubię go, i za pensa nie wierzę. Gdyby pan Simpson nie skłonił taty do sprzedania... - Cicho, dziecko. Twojemu ojcu nikt niczego nie był w stanie wmówić. Sama o tym najlepiej wiesz. Urias posta­ nowił znów wypłynąć w morze. Powiedziałam mu, że nic dobrego z tego nie wyniknie, i miałam rację. Nic dobrego, pomyślała Prudence, jak zawsze zdumiona tym, że jej babka nie dostrzegła belki we własnym oku, a przeszkadzało jej źdźbło w cudzym. - W każdym razie nie spodziewaj się, że zacznę robić słodkie oczy do tej żaby w wytwornych koronkach i ze zło­ tymi klamrami przy butach - burknęła wojowniczo dziew­ czyna. - To bardzo przystojny mężczyzna, Prudence. O niena­ gannych manierach.

- Już wolę zostać starą panną. - Głupstwa opowiadasz, dziecko. Twój ojciec nie żyje, a ja nie zamierzam troszczyć się o ciebie do końca życia. Najwyższa pora, byś pomyślała o przyszłości. Prudence ogarnęły tkliwsze uczucia. Do babki nigdy nie dotarło, że tak naprawdę od dobrych kilku lat to właśnie wnu­ ki troszczą się o nią. Sześciu mężczyzn zgromadzonych na pokładzie niewiel­ kiego żaglowca „Polly" życie naznaczyło swym piętnem. Był wśród nich Ned, młodziutki harpunnik, którego straszliwie pobito i zostawiono na pewną śmierć. W ostatniej dosłownie chwili natknął się na niego Gedeon McNair. Teraz krzepki siedemnastolatek był gotów za swego kapitana oddać życie. Najpotężniejszy i budzący największą grozę był Gouge, który w walce stracił oko. Jego kompani jednak utrzymywa­ li, że jednym widzi lepiej niż inni dwoma, i to przez lunetę. W obozie wielorybniczym Gouge dzielił posłanie ze swą ukochaną świnią, której życia, ilekroć kończyła się żywność, zażarcie bronił przed załogą. Crow był szczupłym, bardzo muskularnym i przystojnym mieszańcem. Gedeon przed kilku laty uratował go od śmier­ ci, wyciągając z pułapki zastawionej na niedźwiedzia. Najstarszy, liczący sześćdziesiąt dziewięć lat, był Tobias Burrus. Przybył z Barbados, nie mając pensa przy duszy. Utrzymywał, iż jego pradziadek, Will Burrus, należał do szlachty w Jamestown i został na Barbados deportowany. Je­ go pretensje do tytułu szlacheckiego niewiele obchodziły Ge­ deona, który zatrudnił starego żeglarza ze względu na jego doświadczenie w wielorybnictwie.

Lear nosił na twarzy ślad po ciosie mieczem. Rana nie zarosła jak należy i teraz lewe oko opadało mu tak, że prawie stykało się z kącikiem ust, które nieustannie wykrzywiał dzi­ waczny grymas. Gedeon przyciągnął go zapewne tym, że również był oszpecony. Cała ta piątka, a i pozostali przebywający w obozie ludzie oddawali bałwochwalczą wręcz cześć jednemu człowiekowi - Gedeonowi McNairowi. Wszyscy byli wyrzutkami, któ­ rych młody człowiek przygarnął, pragnąc za wszelką cenę rozpocząć nowe życie jako wielorybnik. Los go nie rozpieszczał. Jako chłopiec uciekł od okrutnego ojczyma tylko po to, by trafić na niesławny okręt piracki „Gwiazda Zaranna". Tam przeszedł twardą szkołę i nauczył się, że niektórzy ludzie już w chwili narodzin nie posiadają duszy. Poznał też wielką prawdę, iż niezależnie od tego, jak nisko czło­ wiek upadnie, wciąż może wrócić na uczciwą drogę. Załoga gotowa była oddać za niego życie, lecz nikt nie potrafił przebić muru wyniosłości, jakim otaczał się postaw­ ny, barczysty, młody kapitan. - Dwa dni i noc - ostrzegł teraz Gedeon. - Tyle czasu wystarczy wam, by sprzedać swe udziały i wydać trochę pie­ niędzy na rum oraz uciechy u Szybkiej Mary. Resztę możecie wysłać swoim rodzinom lub odłożyć na stare lata. Słowa kapitana przyjęto jękiem zawodu, lecz nikt nie pró­ bował protestować. Praca u Gedeona każdemu przynosiła wielkie korzyści. Kapitan wyśmienicie znał się na wieloryb- nictwie, płacił dobrze, dbał o załogę, ale nie był człowie­ kiem, z którym się dyskutowało. - I pilnujcie sobie wzajemnie pleców - ostrzegł jeszcze, gdy spuszczali na wodę szalupę.

- Kapitanie, nie boimy się opryszków - zapewnił Ned, klepiąc się po przytroczonym do pasa nożu. Gedeon ponuro pokiwał głową. Jego jasne włosy rozwie­ wał wiatr. Każdego, kto widział go w lnianej koszuli, skó­ rzanej kamizelce i nieprzemakalnych, sięgających połowy umięśnionych nóg butach rybackich, uderzały wyjątkowo re­ gularne rysy oraz niezwykła głębia niebieskich oczu. Ale przy obcych, którzy mogliby nabrać mylnego prze­ konania, że Gedeon jest przystojnym mężczyzną, celowo odwracał twarz, ukazując znamię szpecące mu prawy poli­ czek. Jedną z wielu rzeczy, jakich nauczył się w życiu, było unikanie wszelkiego fałszu; w słowach, w czynach i w wy­ glądzie. Uspokojony tym, że załoga będzie się trzymać razem, Gedeon przeszedł do swej kajuty. Przed zejściem na ląd mu­ siał jeszcze napisać listy przewozowe. Sezon zaczął się wy­ jątkowo wcześnie i zapowiadał się dobrze. Zgromadzili już blisko dwieście beczek tranu, a mieli nadzieję liczbę tę po­ troić. W dwie godziny później, schowawszy pod kamizelkę owinięte w ceratę papiery, spuścił na wodę niewielką szalupę i skierował ją do brzegu. Na wachcie zostawił Tobiasa, któ­ rego po dziewiątej klandze miał zmienić Crow. Crow na ląd schodził na krótko, tylko po to, by sprzedać swe udziały i po­ robić sprawunki. Był mieszańcem, w którego żyłach płynęła krew murzyńska i indiańska, i nie lubił pijać z obcymi bia­ łymi. Wprawdzie obdarzony był nieludzką siłą i potrafił go­ łymi rękami skruszyć najgrubsze wiosło, miał jednak na tyle rozsądku by, jeśli tylko to możliwe, unikać kłopotów. Załatwiwszy sprawy z urzędnikiem w kantorze, Gedeon

ruszył do większej z dwóch tawern na wyspie, do „Przecie­ kającej Baryłki". W wieczór taki jak ten, choć nie był czło­ wiekiem pijącym ponad miarę, kilka kolejek dobrze mu zro­ bi. Miał niewiele ponad trzydzieści lat, a na jego barkach spoczywało wiele ciężkich obowiązków. W tawernie panował straszliwy zgiełk i zaduch, w powie­ trzu unosiły się kłęby dymu. Niemniej ludziom, pragnącym wesoło spędzić czas, miejsce to było bardzo bliskie. Przy sto­ liku nieopodal drzwi kilku członków jego załogi grało w ko­ ści, więc przestrzegł ich jeszcze raz, by samotnie z wygraną nie opuszczali tawerny. Poza tym należało obawiać się nie tylko rzezimieszków; Gedeon słyszał, że od czasu gdy An- dros sprzedał tawerny, oszustwa przy grze nie tylko były to­ lerowane, lecz zgoła należało się ich spodziewać. Cicho złożył zamówienie u piersistej szynkarki i rozejrzał się po sali. Oprócz własnej załogi dostrzegł kilka znajomych twarzy. Mógłby przysiąc, że niektóre pamięta jeszcze z cza­ sów spędzonych z Willem Lewisem na Ocracoke, gdy na wyspie roiło się od pilotów. Najprawdopodobniej jednak byli to tylko piloci wprowa­ dzający statki do przystani oraz rybacy, których widywał w najprzeróżniejszych portach. Poza sezonem Gedeon często woził towar przez wewnętrzne cieśniny, więc tych ludzi nie­ ustannie spotykał. Z jakichś względów jednak tego wieczoru był wyjątkowo czujny i niespokojny. - Przeklęty łotr wyciągnął na mnie pistolet! - wzniósł się ponad gwar czyjś oburzony głos. Ged rozejrzał się, lecz w ciżbie nie dostrzegł nikogo. Ktoś wybuchnął śmiechem, ktoś inny głośno zażądał następnej ko­ lejki.

To Portsmouth, nie New Providence - napomniał się w duchu. A na wyspie tej od lat już gromadziły się najgorsze szumowiny z mórz. Na Boga, jak wytrzymał tyle lat na po­ kładzie „Gwiazdy Zarannej"? Jako niewinne, piętnastoletnie pacholę wypłynął z wujem w morze, a w wieku dwudziestu dwóch lat wrócił jako pirat, z rozpłataną czaszką i prawie od­ rąbaną ręką. Pozostawiono go na przystani na Ocracoke, aby tam dokonał żywota. Wiele osób mogło zaświadczyć o procederze, jaki upra­ wiał niegdyś Gedeon McNair, ale tylko nieliczni wiedzieli, że robił to wyłącznie z posłuszeństwa dla swego wuja, który jako dzieciaka pociągnął go na morze. Will Lewis również nie został piratem z własnego wyboru. Ale Will był słabym i chorowitym człowiekiem; nie potrafił stawić czoła swemu podstępnemu sternikowi. Turek wszczął na pokładzie bunt, który kosztował życie kapitana i wiernej mu załogi. Gdyby pewna wdowa o imieniu Barbara mieszkająca na Ocracoke nie zajęła się troskliwie konającym Gedeonem, młodzieniec dołączyłby do nich w piekle. Nieświadomie pocierał znamię barwy truskawki szpecące mu prawy policzek. Piętno diabła, jak mawiali niektórzy. Ów znak zapewniał mu pełen lęku szacunek co bardziej przesąd­ nych ludzi, i Ged był za to losowi wdzięczny. W tamtych czasach bardzo potrzebował pomocy - niedoświadczony dzieciak ciśnięty między najokrutniejszych mężczyzn, jakich można spotkać czy to na lądzie, czy na morzu, a w dodatku cierpiący na tak okropną chorobę morską, iż na widok zwy­ kłego suchara wywracały się w nim wnętrzności. Gdy tak pociągał małymi łykami mocne piwo, był świa­ dom spojrzeń rzucanych w jego stronę przez kobiety. Z ja-

kichś niezrozumiałych względów kobiety zawsze do niego lgnęły, chyba że odczuwały wstręt do jego znamienia. W swoim czasie kapitan w pełni z tego korzystał. Ale teraz już nie. - Dzięki, kochanie, ale dzisiejszego wieczoru na nic bym ci się nie przydał - oświadczył grzecznie jednej z dziewcząt od Szybkiej Mary, która już o tak wczesnej porze oferowała w tawernie swoje usługi. Dziewczyna była śliczna i Gedeon dziwił się samemu sobie, że wcale go nie kusi. Mężczyzna ma pewne potrze­ by i jest z nim źle, jeśli nie może ich zaspokoić. Tego wieczora jednak był w osobliwym nastroju, który zdumiewał nawet jego. Barbara. Byli małżeństwem przez osiem lat, ale ona i ich malutki synek Adam umarli na żółtą febrę owej straszliwej zimy w tysiąc siedemset dwudziestym trze­ cim roku. Gedeon przywołał szynkarkę, lecz tym razem zamiast pi­ wa zamówił rum. Tego dnia wiał zimny, wilgotny wiatr z północnego wschodu, ale choć mocno doskwierało mu ra­ mię, w duszy czuł jeszcze większy ból. Czasami w takie samotne wieczory zastanawiał się, dlaczego tak haruje, nie mając przy sobie nikogo bliskiego, o kogo mógłby się trosz­ czyć. Miał siostrę, Maggie Rawson, która żyła na wyspie Hatteras. Była całą jego rodziną. Jego dziedzicami zatem zo­ staną zapewne jej dzieci, gdyż sam nie zamierzał się już że­ nić. Ku swemu żalowi dawno zrozumiał, że cokolwiek czło­ wiek zdobędzie, i tak to w końcu straci. Najpierw jego oj­ ciec, później matka, wuj, żona i synek. Za dużo smutku jak na jedno życie. Coś go nosiło, nie mógł usiedzieć w miejscu. Zapłacił

więc rachunek i wyszedł. Chwilami miał wrażenie, że ściany, całkiem bez powodu, zaciskają się wokół niego. Był zbyt ożywiony, by iść spać, a nie był też w nastroju, by upić się w sztok lub zatracić w grze w kości i swawolach u Szybkiej Mary. Wyspa Portsmouth miała niecałe dwie mile szerokości, a jej północny koniec, zwężając się, zakręcał na południowy zachód. Nie było na niej żadnego miasta z prawdziwego zda­ rzenia; po prostu wzdłuż wybrzeża skierowanego w stronę lądu ciągnęło się kilkanaście magazynów, dwie tawerny i kil­ kadziesiąt nędznych domów. Wijące się przez moczary poprzecinane licznymi strumie­ niami drogi prowadziły obok domostw skrytych za ścianami karłowatych sosen i cedrów, które chroniły je przed strasz­ nymi sztormami. Gedeon popatrzył markotnym wzrokiem na niewielką chatę ze zwietrzałych belek. Kiedyś żył w podobnym domu. W domu, który Barbara odziedziczyła po swym pierwszym mężu. Po śmierci jej i dziecka wynajął chatę i opuścił wyspę. Później dowiedział się, że sztorm w roku tysiąc siedemset dwudziestym piątym zwalił ogromny cedr, który kompletnie ją zniszczył. Są mężczyźni, którzy znajdują ukojenie na lądzie; inni na morzu. Dla takich jak Gedeon nie było spokoju ani tu, ani tu. Prudence odczekała, aż Lillah pójdzie do swego domku, po czym wyszła z łóżka. Podłoga zawsze skrzypiała, a młoda Haitanka miała tak czuły słuch, że słyszała nawet dźwięk za­ padającej nocy. Co gorsza, była kobietą z natury bardzo po­ dejrzliwą. Czasami Prudence odnosiła wrażenie, iż wyzwo- lenica dobrze wie, skąd pochodzą miedziane pensy, które

otrzymuje za swą służbę. Rodzeństwo odważało się dawać jej tylko miedziaki. Srebro trafiło się rzadko, a złoto nie czę­ ściej niż jaja oposów. Złote gwinee oraz hiszpańskie srebro, które rabowali swym pijanym ofiarom, przechowywali na dnie koszyka z przyborami do szycia. To było zabezpiecze­ nie na przyszłość. Ale Lillah niczego się nie domyślała i Prudence z Pri- de'em, ilekroć dostrzegli stojący na kotwicy podejrzany sta­ tek, niezwłocznie ruszali na nocną wyprawę. Tego dnia, tuż po południu, do portu zawinęła brygantyna „Dobry Przyja­ ciel" i teraz już jej załoga dojrzała, by rodzeństwo zebrało plon. Wszyscy wiedzieli, że „Dobry Przyjaciel", gdy tylko opuści wewnętrzną cieśninę, wywiesza flagę z trapią czaszką i skrzyżowanymi piszczelami. Nikt jednak nie ważył się pis­ nąć na ten temat słowa. Pride czuwał aż do zmierzchu w „Prze­ ciekającej Baryłce", próbując wyłowić najodpowiedniejsze ofiary na wieczorną eskapadę. W każdej chwili załoga mog­ ła, zataczając się, ruszyć Haul Over Road do przybytku Szyb­ kiej Mary. Prudence zdecydowała już nawet, co zrobi z łupem. Część zrabowanego towaru wymieni na beczułkę przyzwoitego po­ rto, by babcia nie musiała już nigdy świecić oczyma przed gośćmi pokroju Claude'a Delarouche'a. Kupi też zapewne dywan, by zabezpieczyć dom od ciągnącej od dołu wilgoci. Podczas deszczowej pogody lub wyjątkowo wysokich przy­ pływów woda podchodziła pod budynek i sprawiała, iż reu­ matyzm nie pozwalał się ruszać nieszczęsnej babci. Ponieważ księżyc jasno świecił, poczerniła sobie twarz sa­ dzą z komina. Szybko zaplotła warkocz i ciasno upięła go na czubku głowy. Po raz setny chyba pomyślała, że lepiej by

było, gdyby nie miała tak długich i gęstych loków, bo trudno je było utrzymywać w porządku. - Prudie! Otwórz. Zaskoczona podeszła na palcach do okna i szeroko je otworzyła. Zamajaczyła przed nią usmolona sadzą twarz Pri- de'a, siedzącego okrakiem na najbliższej gałęzi wielkiego dębu. - Co ty tam robisz? - zapytał gorączkowym szeptem. - Dlaczego tak się guzdrzesz? Jeśli nie będziemy na miejscu za pięć minut, wrócimy do domu z pustymi rękami. Połowa załogi „Przyjaciela" leży już w sztok pijana, a druga spiera się, czy iść do „Popasu z Butelką", czy też, dopóki są jeszcze w stanie, ruszać do Szybkiej Mary. Naciągnęła na głowę wełnianą, czarną czapkę przypomi­ nającą szlafmycę i sięgnęła po ciężki, skałkowy pistolet na­ leżący niegdyś do ich ojca. - Musiałam poczekać, aż Lillah wróci do siebie, a ona dziś zasiedziała się w kuchni wyjątkowo długo. Szybko zsunęli się po pniu dębu i cicho zeskoczyli na zie­ mię. Trzymając się najgłębszego mroku, ruszyli ścieżką w stronę Haul Over Road. W połowie drogi między tawer­ nami a domem Szybkiej Mary znajdował się niewielki za­ gajnik karłowatych palm, ostrokrzewów oraz niewysokich cedrów, w którym zastawiali zawsze zasadzki. Nie czekali długo. Pojawiło się czterech wciąż spierają­ cych się mężczyzn, jakkolwiek byli już tak pijani, że trudno było zrozumieć ich bełkot. Dwójka napastników, nazywających siebie Haskell i Nye, odczekała, aż mężczyźni dojdą do środka zagajnika, i dopie­ ro wtedy bezszelestnie zastąpiła im drogę.

- Stać! Oddajcie wszystko, co macie! - zawołał pierwszy wyrostek, a drugi w tym czasie trzymał ich na muszce. W jakieś dwadzieścia minut później ten, który nazy­ wał siebie Nye, wślizgnął się zgrabnie do domu przez okno na pierwszym piętrze. Po chwili wychylił się i ostrzegł towa­ rzysza: - Tylko tym razem nie wleź na krzesło przy oknie. - A ty nie rzucaj butami! - odparł szeptem stojący w cie­ niu olbrzymiego dębu Haskell. - W zeszłym tygodniu długo musiałam przekonywać babcię, że to gałąź uderzała w ścianę domu. Prudence odczekała jeszcze pięć minut i wspięła się po drzewie. Drżąc z zimna, cicho otworzyła okno i wsunęła do środka nogi. Opuściła skrzydło okna i zapaliła świecę. Zdjęła wełnianą czapkę, odwinęła płócienny pas, którym maskowała piersi, i wsunęła to wszystko pod materac. Roz­ puściła włosy i z rozkoszą drapała się po głowie. Coraz mniej lubiła nocne wypady, lecz jak inaczej zdołaliby zarobić na życie? Babcia nigdy nie wyraziłaby zgody, aby jej wnuczka podjęła pracę w którejś z tawern, a i ona sama przyznawała, że nie zniosłaby tego zajęcia. Pride próbował szukać pracy na przystani, lecz ciągle jej było mało, a ci, którzy już ją mie­ li, zazdrośnie jej strzegli. Im specjalnie bieda nie dokuczała, lecz Hosannah nie przywykła do podobnych niewygód. Pochodziła z bardzo bogatego domu, a od chwili śmierci Uriasa stawała się coraz bardziej i bardziej wymagająca, zapominając o tym, że sytu­ acja materialna rodziny uległa radykalnej zmianie. Prudence szczerze kochała kobietę, która ją i jej brata wy­ chowywała od najwcześniejszego dzieciństwa. Dla babci

mogłaby harować jak wół dzień i noc, ale na wyspie nie było pracy dla przyzwoitej kobiety. Mogłaby wprawdzie wyjść za mąż, ale wtedy musiałaby zajmować się tylko mężem. Nie po raz pierwszy zastanawiała się, co zrobiliby bez Lil­ ian. Co by się stało, gdyby nagle odeszła? Nie obiecywała przecież, że zostanie z nimi na zawsze. Prudence miała jedenaście lat, gdy pewnego majowego, upalnego poranka ze szkunera zeszła na ląd czarna kobieta i spytała, gdzie mieszka najbogatszy człowiek na wyspie. Ktoś skierował ją do domu Uriasa. Kiedy stanęła w progu, miała na sobie czarną, wysoko zapiętą pod szyją suknię, sztywny, biały turban oraz fartuch. Słońce rzucało migotliwe, granatowe lśnienia na jej atramentowoczarne, wysokie czoło i dumne policzki. - To pan mnie potrzebuje? - zapytała najbardziej chłod­ nym tonem. Urias był akurat w domu, gdyż poprzedniego dnia Hosan- nah przewróciła się i trzeba było pomagać jej wchodzić i wy­ chodzić z łóżka. - Jak wszyscy diabli - odparł. - Skąd jesteś, kobieto? - Pan da mi mieszkanie, utrzymanie i godziwy zarobek, a ja będę dla pana uczciwie pracować. - Wszystko co chcesz - odparł pośpiesznie Urias. - A te­ raz idź i sprowadź moje szkraby ze strychu, zanim pospadają i połamią sobie nogi i ręce. Od tamtego czasu Lillah mieszkała z nimi. Była nie­ zwykłą osobą, wysoką jak mężczyzna i dumną jak paw; ty­ powa Haitanka z Karoliny Południowej. Do dzisiaj nikt nie wiedział, co skłoniło ją do przyjazdu na wyspę Portsmo­ uth, ani od kogo dowiedziała się, że Urias Andros rozpacz-

liwie potrzebuje gospodyni, która zajęłaby się dwójką je­ go niesfornych dzieci i schorowaną teściową. Po tylu la­ tach wszyscy po prostu zaakceptowali fakt, że Lillah „wie wszystko". Pru przeszła na palcach do głównego holu i wsunęła do koszyka z szyciem zarobione tej nocy pieniądze; więcej mie­ dziaków niż złota, za co dziękowała opatrzności. Uważała pilnie, by monety nie zabrzęczały. Miedziaków wystarczy, aby zapłacić Lillah za kilka następnych tygodni, a babcia do­ stanie nowy, wełniany szal i porto, które pomogą jej prze­ trwać zimę. Jak długo jednak mogą ciągnąć swój proceder? Co stanie się z babcią, gdy w końcu ktoś złapie ich na gorącym uczyn­ ku? Taka hańba z pewnością zabije Hosannah. Staruszka by­ ła najgłębiej przekonana, że jej wnuczka, którą zakochany w córce ojciec dobrze wyszkolił w sztuce walki, jeździe kon­ nej, polowaniu i obchodzeniu się z bronią, stanowczo prze­ kracza wszelkie granice przyzwoitości. Dlatego też postano­ wiła wydać dziewczynę za pierwszego dżentelmena, który poprosi o jej rękę. Ale Prudence, choć dla ukochanej babci zrobiłaby wszy­ stko, nie miała najmniejszego zamiaru wychodzić za Alberta Thurstona lub Jeremy'ego Olecka. Ani też za to ślimacze łaj­ no Claude'a Delarouche'a. Niedaleko, w wytwornie urządzonej kajucie kapitańskiej na francuskiej brygantynie „Saint Germaine", dwóch męż­ czyzn prowadziło przy koniaku rozmowę. - Dlaczego nie pozbędziesz się tego durnia Simpsona? -

warknął wyższy. - On nie jest w stanie znaleźć nawet końca swego krzywego nosa. - Och, Jacques, trochę cierpliwości. Ono tam jest... Czyż Andros nie wyjaśnił dokładnie, gdzie można je znaleźć? „W posiadaniu mojej pani" - powiedział. Czyżbyś sądził, że miał na myśli którąś z kobiet z burdelu? - O czymś takim głośno się nie mówi. Jeśli mężczyzna utrzymuje kobietę, robi to w całkowitej dyskrecji. Szczupła twarz Claude'a pociemniała z gniewu. - Był starym, obleśnym wieprzem. Gdyby nie on, był­ bym bardzo zamożnym człowiekiem. Wstał i nalał sobie kolejną szklankę, nie fatygując się nawet, by podsunąć butelkę kuzynowi, który był bękartem spłodzonym przez jego trochę niespełna rozumu stryja. Chwilowo potrzebował Jacques'a, lecz gdy już osiągnie swój cel... - Przeszukaliśmy wszystkie magazyny i pozostałe statki. Czy uda ci się skłonić tę staruchę, aby wpuściła cię do swego domu, gdzie też należałoby trochę pomyszkować? Ja mogę jeszcze raz iść do burdelu, gdyż przyznaję, że za pierwszym razem moją uwagę pochłonęły trochę inne sprawy. Kapitan pokazał w uśmiechu zepsute zęby. - Non, mon ami. Mam dużo lepszy plan. - Claude za­ dumał się, skrzyżował nogi i z przyjemnością popatrzył na swe białe, jedwabne pończochy nad trzewikami o wyso­ kich obcasach. - Złoto jest w tamtym domu. Czuję to! Na­ leży do chłopaka, lecz jeśli przytrafi mu się jakaś zła przy­ goda. .. - To zostanie dziewczyna. - Zatem najprostszym rozwiązaniem jest małżeństwo.

Kiedy kobieta wychodzi za mąż, staje się własnością męża. A w tym niezdrowym klimacie żony nie żyją długo. Jacques odwrócił się na krześle, nalał sobie koniaku i wzniósł szklankę. - Moje gratulacje, kuzynie.