..
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Widziała przed sobą ścianę ulewnego deszczu i
wartki błotnisty potok, w którym całkiem ugrzęzły jej
buty. Melanie Montgomery trzęsła się z zimna i ze
zmęczenia, z trudem utrzymując rozpostarty nad głową
prochowiec. Kiedy wychyliła w końcu głowę, ujrzała
wyjątkowo posępny krajobraz. Kolumbijska dżungla
tonęła w sinej, dymiącej mgle. Dopiero na linii
horyzontu majaczyły postrzępione szczyty gór,
przypominając jej, jakby nie dosyć miała zmartwień, że
do domu było strasznie daleko. Po raz pierwszy, odkąd
przyjęła zaproszenie Marii Teresy, żałowała swej
pochopnej decyzji. W każdym razie zaczęła się
zastanawiać, czy nie przeholowała z samodzielnością.
Matka powstrzymywała ją oczywiście przed tym
„szczeniackim wybrykiem", wymieniając tysiąc
nieszczęść, jakie mogą się przydarzyć samotnej
dziewczynie podróżującej po obcym kraju. Melanie
znała tę czarną listę na pamięć. Długo by mogła
opowiadać o losie najmłodszego dziecka w rodzinie...
Nawet Paul i Elise, zaledwie kilka lat od niej starsi, z
jakiegoś tajemniczego powodu nie raczyli uznać, że ich
dwudziestopięcioletnia „siostrzyczka" stała się dorosłą
kobietą. Nadal traktowali ją jak zbuntowaną nastolatkę.
Więc cóż dopiero mówić o matce…
Philip zaproponował jej ucieczkę w małżeństwo, ale
uznała ten krok za zbyt drastyczny. I dość ryzykowny. W
końcu chodziło o wyrwanie się spod nadopiekuńczych
skrzydełek rodziny, a nie schronienie pod inne skrzydła.
Bardzo ich wszystkich kochała, jednak doszła do
wniosku, że przebrali miarkę. Zwłaszcza Elise miała
denerwujący zwyczaj węszenia i wtrącania się do życia
młodszej siostry przy każdej okazji. Jakby
wychowywanie dwójki własnych dzieci nie pochłaniało
jej dostatecznie dużo czasu i energii.
Tak więc Melanie, nie zważając na katastroficzne
przepowiednie matki, z milczącym uporem
przygotowywała się do podróży. Zapewne ten sam
wrodzony upór sprawił, że mały sklep z upominkami,
który zaczęła prowadzić po ukończeniu college'u,
rozkwitł jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Po
trzech latach mogła być z niego naprawdę dumna.
Zdobyła klientów, którzy przyjeżdżali do ich małego
miasteczka w północno-wschodnim Tennessee z
odległych okolic po to tylko, żeby sprawdzić, czy
wymyśliła lub sprowadziła coś nowego. Zaproszenie od
Marii Teresy nadeszło akurat w momencie, kiedy
poczuła się swoim zajęciem znużona.
Po podróży do Ameryki Południowej spodziewała
się nie tylko turystycznych wrażeń, ale i świeżych
pomysłów na… upominki. Z Marią Teresą przyjaźniły
się przez cztery lata college'u. W każde wakacje, kiedy
Kolumbijka wybierała się do swojego domu w Villa
Yicencias, błagała przyjaciółkę, żeby z nią pojechała.
Jednak zawsze miały pecha. Zawsze coś krzyżowało
im plany. Tym razem Melanie podjęła nieodwołalną
decyzję. Musiała tylko dotrzeć pod właściwy adres.
Potoczyła wzrokiem po szarym, mokrym krajobrazie i
ciężko westchnęła. Och, żeby z tej mgły wyłonił się
nagle autobus i zabrał ich stąd…
Mogło być jeszcze gorzej, pomyślała natychmiast.
Gdyby nie przewodnik, czułaby się jak ostatnie żywe
stworzenie na tonącej w deszczu planecie. Zaczęła
wypatrywać sylwetki Julia w wąwozie, do którego
stoczył się samochód. Dostrzegła tylko pojazd, kilkaset
metrów poniżej drogi, przewrócony na bok i zatopiony
do połowy w błotnistej mazi. Gdyby nie błyskawiczny
refleks Julia, spadliby tam oboje razem z samochodem.
Zorientował się nagle, że gigantyczna lawina błota
porywa ich ze sobą, że nie mają najmniejszej szansy na
ucieczkę. Wrzasnął, żeby skakała. Melanie zrobiła to
natychmiast - bez wahania, zadziwiająco sprawnie. Auto
potoczyło się po śliskim zboczu, a Julio, oniemiały,
czekał, aż się zatrzyma. Potem zszedł do niego ostrożnie,
obszedł dookoła kilka razy, kręcąc rozpaczliwie głową.
Wysłużone cztery kółka były jego narzędziem pracy,
źródłem utrzymania rodziny, a tu koniec…
Cholerny świat, pomyślała Melanie. W tej okolicy
trudno mu będzie wyczarować jakiś porządny dźwig.
Według mapy, Villa Vicencias dzieli od Bogoty nie
więcej niż sto trzydzieści kilometrów. Drobiazg, myślała
jeszcze na lotnisku. W Tennessee taką trasę przemierza
się w niespełna dwie godziny. Tutaj jednak musieli
pokonać potężny łańcuch górski (droga wznosi się
miejscami do trzech tysięcy sześciuset metrów ponad
poziom morza), żeby dotrzeć do otoczonego dżunglą
miasta. Niestety, pogoda zatrzymała ich w wysokich
górach, z dala od ludzkich osad, bez żadnej nadziei na
pojawienie się w mgle autobusu.
Ciekawe, co by zrobiła Elise na moim miejscu?
Tylko że siostra nigdy nie znalazłaby się w podobnej
sytuacji. Elise nie podjęła w swoim życiu ani jednej
pochopnej decyzji. Ciągłe porównywanie Melanie do
Elise było najbardziej irytującym zwyczajem ich matki.
Elise nie miała nigdy żyłki podróżniczej. Skończyła
college, została pielęgniarką, a potem zaczęła wieść
przykładne życie. Po pierwszym nieudanym małżeństwie
wyszła za Damona Trenta i odtąd, nareszcie w swoim
żywiole, z radosnym oddaniem grała rolę matki i żony.
Melanie od dzieciństwa prześladowało pytanie
dorosłych: „Dlaczego nie bierzesz przykładu ze swojej
siostry?" Zacisnęła odruchowo szczęki. Z wyglądu
prawie bliźniaczki: blondynki o skandynawskiej urodzie,
chociaż włosy Melanie były nieco jaśniejsze, o lekko
srebrnym odcieniu, cienkie, ale bardzo gęste. Jak to
dobrze, że zaplotła je przed wyjazdem w warkocz!
Ładnie by teraz wyglądała z zabłoconą szopą. Zielone
oczy sióstr prawie nie różniły się odcieniem. Obie były
wysokie… i na tym kończyło się podobieństwo. Melanie
tryskała życiem, z otwartymi ramionami witała każdy
nowy dzień. I nie bała się ryzyka. Jako dziecko
zamęczała dorosłych pytaniami płynącymi z
niewyczerpanego źródła jej ciekawości.
Ocknęła się z zamyślenia. Powinna myśleć tylko o
tym, jak wydostać się z tarapatów. To nie Stany, gdzie
pierwszy zatrzymany kierowca podwiózłby ją do
najbliższego domu, w którym zapytałaby, czy może
skorzystać z telefonu i po kłopocie. Od kilku godzin nikt
tędy nie przejeżdżał, żadnych śladów życia w zasięgu
wzroku… Poczuła gęsią skórkę na plecach. Nigdy dotąd
nie czuła się tak bezradna i samotna.
- Julio? Gdzie jesteś? - usłyszała własny zdławiony
głos i jakiś szelest za plecami. Odwróciła się gwałtownie.
Jej przewodnik oddychał ciężko, nadaremnie próbując
wytrzeć twarz z błota.
- Przykro mi, senorita Montgomery, nie udało mi się
wyjąć pani bagażu.
Pogratulowała sobie trzeźwości umysłu. W ostatniej
chwili przed skokiem złapała torebkę z pieniędzmi i
paszportem. Szkoda, że nie mogą się na razie do niczego
przydać…
- Co my teraz zrobimy? - spytała.
Julio wzruszył ramionami. Melanie zrozumiała z
jego opowieści w czasie podróży, że zbliża się do
pięćdziesiątki, ma sześcioro dzieci, w tym dwoje już
dorosłych mieszkających w Kartagenie, i jest bardzo
szczęśliwy, że dzięki tej „fantastycznej maszynie"
zarabia na godne życie całej ósemki.
Stali w milczeniu, pogrążeni w rozpaczy. Słowa
pocieszenia na nic by się zdały, nawet gdyby Melanie
potrafiła je wykrztusić. Widziała na własne oczy, jak ten
cudowny samochód, od którego zależał los wielkiej
rodziny, stoczył się jak piłka po błotnistym stoku. Groza.
Pierwszy odezwał się Julio.
- Tam dalej, kilka albo kilkanaście kilometrów stąd,
jest jakaś osada. Nie ma innego wyjścia. Musimy iść na
piechotę.
Tymczasem… Na przeciwległym krańcu
kontynentu, w Buenos Aires, Justin Drake,
przedstawiciel Treńt Enterprises w Ameryce
Południowej, prowadził ważne negocjacje z
potencjalnym wspólnikiem firmy. Choć znał hiszpański,
wytężał całą swoją uwagę, żeby nie uronić ani słowa
Argentyńczyka, który mówił z prędkością karabinu
maszynowego.
- Musi pan zrozumieć - powiedział dobitnie Jorge
Villaneuva - że zawarcie spółki z Trent Enerprises leży
także w interesie firmy, którą ja reprezentuję, ale nie
mogę podjąć takiej decyzji bez zgody moich dyrektorów.
Nie wątpię, że pan rozumie…
- Oczywiście, że rozumiem - odpowiedział Justin z
lekkim uśmiechem. Argentyńczyk stracił zimną krew, a o
to mu właśnie chodziło… - Jednakże liczymy na
konkretną odpowiedź w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.
W innym razie zmuszeni będziemy zmienić plany.
- Ależ to niemożliwe! - wybuchnął Jorge. - Trzeba
być cudotwórcą, żeby w dwa dni zwołać wszystkich
członków rady na specjalne posiedzenie. Chyba zgodzi
się pan… - przerwał, gdy w drzwiach pojawiła się
sekretarka.
- Proszę mi wybaczyć, senor Drake. Senor Trent
dzwoni z Chicago. Powiedział, że musi z panem
niezwłocznie rozmawiać.
Justin spojrzał na Argentyńczyka, który wyraźnie
zbladł. Przeprosił go natychmiast i wyszedł do swojego
gabinetu.
- Damon?
- Cześć, Justin. Przepraszam, wiem, że rozmawiasz
z Villaneuvą, ale nie mogłem z tym czekać.
- Co się stało?
- Kiedy najwcześniej mógłbyś wylecieć z Buenos
Aires?
- Wylecieć?! Sam wiesz, że prowadzę niezwykle
delikatne pertraktacje.
-Wiem. Nie prosiłbym cię o pomoc w błahej
sprawie.
Damon Trent był nie tylko jego pracodawcą, ale
najbliższym przyjacielem. I rzadko prosił o pomoc
kogokolwiek. Justin zdrętwiał. Damon musiał wpaść w
prawdziwe tarapaty.
- Jasne. Mów, co mam robić.
- Chcę, żebyś poleciał do Bogoty. Siostra Elise
zniknęła.
- Melanie… - Justina oblał zimny pot - zginęła w
Kolumbii? A co za licho poniosło ją właśnie tam?!
- Z tego co zrozumiałem, wybrała się w odwiedziny
do koleżanki. Szkoda gadać. Poleciała trzy dni temu.
Przysięgła, że zadzwoni, gdy tylko dotrze na miejsce.
Telefonowaliśmy do przyjaciółki. Ona też nie dostała
żadnej wieści. Pomyślała, że Melanie odłożyła wyjazd.
- A wiesz przynajmniej, czy dotarła do Kolumbii?
- Tak. Pierwszą noc spędziła w hotelu
"Tequendama" w Bogocie, ale rankiem się
wymeldowała. Nie mamy pojęcia, dokąd pojechała, ale
tak na zdrowy rozum musiała wynająć jakiś samochód i
ruszyć do Villa Vicencias.
- Cholera! Musiała upaść na głowę, żeby pakować
się tam sama!
- Powiedz jej to osobiście - odrzekł sucho Damon.
- Spokojna głowa. Powiem jej dużo więcej. Jak
tylko odnajdę gówniarę.
- Masz nadzieję, że ci się uda?
Justin wyobraził sobie, co mogło spotkać samotną
młodą kobietę w Kolumbii, ale tylko głośno przełknął
ślinę i odpowiedział opanowanym głosem:
- Znajdę ją, Damon. Już mnie tu nie ma.
- Dzięki, Justin.
- Dobrze, że zwróciłeś się z tym do mnie. Szkoda
tylko, że nie wiedziałem wcześniej o tej wyprawie.
- Szczerze mówiąc, prawie nikt nie wiedział. Kiedy
zadzwoniła do nas jej matka, Melanie była już w drodze.
Justin spotkał ją tylko raz w życiu, dobrych kilka lat
temu, kiedy była uczennicą. Pamiętał, że miała zielone,
błyszczące oczy i rozbrajający uśmiech. Mimo młodego
wieku zdawała się doskonale wiedzieć, co chce zrobić ze
swoim życiem. Ilekroć Elise próbowała skrytykować jej
plany albo do czegoś namówić, dziewczyna stawała
okoniem. Wyglądała na rogatą duszę, ale żeby do
Kolumbii… Na samotną wycieczkę?!
Przypomniał sobie, że nie skończył rozmowy z
Damonem.
- Będę z tobą w kontakcie.
- W porządku. Aha, jeszcze jedno… - Damon
zawiesił głos.
- Co takiego?
- Nie ryzykuj, Justin. Spróbuj się dowiedzieć, gdzie
ona jest… jeśli to możliwe, ale nie baw się w bohatera.
Proszę cię.
- Kto? Ja? Za wiele lat spędziłem w gabinecie za
biurkiem, żeby sprawdzać swoje kwalifikacje na
bohatera.
- Tylko że ja pamiętam, co robiłeś, zanim zacząłeś
pracować u mnie, więc nie czarujmy się. Wilka zawsze
ciągnie do lasu. Bądź ostrożny, stary.
- Dobrze, dobrze. Swoją drogą, dziękuję, że mi
przypomniałeś stare czasy. Mógłbym odnowić niektóre
kontakty.
- A czy mógłbyś tego nie robić?
- Nie bój się. I tak wrócę do ciebie.
- Dzięki za pocieszenie.
- Drobiazg.
Justin odłożył słuchawkę, ale wpatrywał się w nią
jeszcze kilka sekund, zbierając myśli. Połączył się z
Marią.
- Zamów bilet na najbliższy samolot do Bogoty.
Rezerwacja w jedną stronę.
Musi jeszcze pojechać do domu, żeby się przebrać.
W garniturze biznesmena nie zrobiłby dobrego wrażenia
w tych kilku zakątkach Kolumbii, które zapamiętał
najlepiej i których nie zapomni do końca życia…
Boże, nie mogła wybrać gorszego miejsca na
świecie. Przysiągł sobie kilka lat temu, że nigdy tam nie
wróci. Ale tak to już bywasz niektórymi deklaracjami.
Czają się na człowieka, żeby dopaść go w najmniej
spodziewanym momencie i zrobić "zygu, zygu".
Naprawdę nie ma wyjścia…
Był już przy drzwiach, kiedy przypomniał sobie o
Villaneuvie.
- Wybaczcie, panowie - zaczął w progu sali
konferencyjnej - ale musimy przerwać nasze spotkanie.
Zmuszają mnie do tego nadzwyczajne okoliczności.
Mam nadzieję, że wrócę za tydzień i będę do panów
dyspozycji.
- Za tydzień! - powtórzył nieswoim głosem Jorge. -
A więc pan Trent odrzuca nasze warunki?
- Tego nie powiedziałem.
- Ale sytuacja jest dostatecznie wymowna. Proszę
mi dać kilka godzin…
- Nie mam nawet czasu. Muszę zdążyć na samolot.
- Gdzie zatem możemy pana znaleźć? Dokąd
dzwonić, kiedy tylko dostanę formalną zgodę?
- Proszę zostawić wiadomość - odpowiedział Justin
po chwili milczenia - w hotelu "Tequendama" w
Bogocie. - Dostrzegł ulgę w oczach Argentyńczyka,
który doskonale wiedział, że Trent Enterprises nie
prowadzi żadnych interesów w Kolumbii.
Pożegnali się pospiesznie, a Justin wrócił myślami
do Melanie. Co też się mogło wydarzyć?
Kilka godzin później wciąż zadawał sobie to samo
pytanie. W hotelu doskonale pamiętali, kiedy się
wymeldowała, i że jakiś człowiek pomagał wynosić jej
bagaże. Nic więcej. Żadnych śladów, nie potrafili nawet
podać rysopisu mężczyzny ani marki jego samochodu.
Justin poczuł się wściekle bezradny. Jedyne, co mu
pozostawało, to wynająć samochód i podążyć przez góry
"najprostszą" drogą, która wiodła do Villa Vicencias.
Deszcz nie ułatwiał sprawy. Kiedy już znalazł pojazd i
kierowcę, dowiedział się, że trasa jest trudna, a po kilku
dniach ulewnych deszczy wręcz karkołomna. Uchwycił
się więc nadziei, że tylko pogoda zatrzymała Melanie w
drodze. Nie mógł się doczekać tego spotkania. Już on jej
uświadomi - w kilku krótkich lekcjach - co może
przydarzyć się młodej damie podróżującej samotnie po
obcym kraju. Jednocześnie modlił się w duszy, żeby
pierwszej lekcji nie miała już za sobą.
Chyba po raz pierwszy w życiu Melanie narzekała
na swój los. Domiasteczka dotarli po zmierzchu. Ulice z
powodu słoty były opustoszałe, ani śladów życia, na
szczęście jednak Julio zachowywał się tak, jakby
najgorsze mieli za sobą. Znalazł nocleg, potem zaczął
szukać ekipy ratowniczej, która wyciągnęłaby samochód.
Czyli nie poddał się… Nigdy nie czuła się tak samotna.
Jej słaba znajomość hiszpańskiego okazała się
bezużyteczna. Ludzie tutaj mówili zbyt szybko, żeby
mogła wychwycić więcej niż dwa albo trzy słowa. Nie
było też telefonów, a więc żadnej szansy na kontakt z
Marią Teresą.
Zastanawiała się rozpaczliwie, co robić - spróbować
wrócić do Bogoty czy znaleźć inny samochód i jechać
dalej.
Następnego ranka o nic już się nie martwiła. Z
gorączką, w głębokiej malignie, widziała tylko jak przez
mgłę twarze ludzi, które, nie wiedzieć czemu, pojawiały
się i znikały, coraz mniej wyraźne. Potem była pewna, że
krząta się wokół niej matka, podaje lekarstwa, poprawia
kołdrę, wypominając oczywiście jej głupotę. Czasami
przychodziła Elise. Dotykała czoła Melanie chłodnymi
dłońmi, przemawiała łagodnie i podsuwała jej coś do
zjedzenia. Melanie próbowała tłumaczyć, jak bardzo
chce się od wszystkich wyzwolić, że czuje się stłamszona
ich miłością. Wydawali się nie rozumieć. Mruczeli nad
nią pocieszająco, a raczej nad jej chorym, rozpalonym
ciałem.
- Zwały błota zatarasowały drogę. - Kierowca
zjechał na pobocze. Mimo że przestało padać, chmury
wisiały nisko nad dżunglą i nadal wyglądały groźnie.
W Justinie wzbierał coraz większy niepokój.
Czyżby gwałtowna fala błota i kamieni zmiotła ich z
drogi? Wygrzebał się z samochodu i podszedł do skraju
zbocza.
- Co zamierza pan robić, senor? Dalej nie
pojedziemy.
Dobre pytanie. I była na nie tylko jedna odpowiedź.
- Muszę iść na piechotę. Proszę. - Justin wręczył
mężczyźnie zwitek pieniędzy.
- Chce pan tu zostać? - Szofer spojrzał na niego jak
na szaleńca.
- Nie. Chcę dalej szukać mojej znajomej.
- Ale, senor, jak pan wróci do Bogoty?
- O to będę martwił się później.
Mężczyzna wzruszył ramionami, całkowicie
przekonany, że wszyscy norteamericanos są stuknięci.
Justin zapiął pod szyję nieprzemakalną kurtkę, wziął
plecak i ruszył przed siebie. Godzinę później dostrzegł
samochód, który mógł należeć do przewodnika Melanie,
a przez następną godzinę usiłował się do niego zbliżyć -
z duszą na ramieniu i nadzieją, że nie znajdzie w środku
ludzi. Gdyby tam byli, szanse na przeżycie mieliby
zerowe.
Zajrzawszy przez szybę, odetchnął z ulgą i w tej
samej sekundzie na przednim siedzeniu dostrzegł
apaszkę Melanie. Pamiętał nawet dzień, kiedy Elise
pochwaliła się udanym prezentem dla siostry: "Spójrzcie,
jaki niesamowity deseń". Justin sam nie wiedział, co
czuje. Z jednej strony wielką ulgę, że jest na właściwym
tropie. Z drugiej, wyobraźnia podsuwała mu
najtragiczniejsze scenariusze tego, co mogło się
wydarzyć. On sam znał Kolumbię jak własną kieszeń i
najgorszemu wrogowi nie życzyłby takich doświadczeń.
Po kilku latach pracy w brygadzie antynarkotykowej
zaklinał się, że nigdy więcej jego stopa nie postanie na
tej ziemi.
O ironio losu! Gdyby natknął się teraz na "starych
znajomych", znalazłby się w większym
niebezpieczeństwie niż Melanie. Ale nie było wyjścia.
Damon wiedział, co robi, prosząc właśnie jego o pomoc.
Podróż do najbliższego miasteczka okazała się
znośna, chmury bowiem, jakby na zaklęcie Justina,
powstrzymały się z ulewą do chwili, kiedy przekroczył
próg jedynego w tej okolicy, obskurnego hoteliku.
Zapytał o Melanie. Oczywiście nie mogli nie zapamiętać
kobiety o jej wyglądzie. Dotarła tutaj z przewodnikiem
dzień albo dwa dni temu, ale wynajęła pokój w
prywatnym domu. Jakiś mężczyzna podał mu dokładny
adres i wtedy Justin zaczął się poważnie zastanawiać: czy
poczekać do rana, czy też dalej kusić licho i przedzierać
się po ciemku przez deszczową nawałnicę po to jedynie,
żeby wygarnąć smarkuli, co myśli o jej niedorzecznych
planach wakacyjnych.
Mężczyzna, który przyprowadził ją do miasteczka,
dziękował podobno Bogu, że odpowiedzialność za
Amerykankę spadła na kogoś innego. W pierwszej
chwili, kiedy Justin usłyszał, że dziewczynie nic się nie
stało, zachwiał się na nogach. Potem zaczęła wzbierać w
nim złość, ale natychmiast się opanował. Z tego, co
wiedział o Melanie, nie tylko mu nie podziękuje, ale
będzie wściekła, że jakiś facet śmiał jej deptać po
piętach. Wyrecytuje mu, że
"nie jest dzieckiem", "sama wie, co ma robić", "nie
potrzebuje anioła stróża" itd. Spróbuje odwrócić kota
ogonem. Nie szkodzi. Teraz już mu wszystko jedno. Im
szybciej wyciągnie ją z Kolumbii i odstawi do domu, tym
lepiej. Wzruszył ramionami. O tej porze na pewno
jeszcze nie śpi. No i powinna wiedzieć o jego obecności
w miasteczku… Co za różnica, dzisiaj, czy jutro… Woli
mieć to z głowy. Trafił pod wskazany adres bez kłopotu.
Kobieta w średnim wieku otworzyła drzwi na
oścież, zdążył zapukać, i przyjęła jego wyjaśnienie z
okrzykiem ulgi.
- Dzięki Bogu! Tak się cieszę, że pan przyjechał!
Piękna lady jest chora, ma wysoką gorączkę. Może pan
coś poradzi. Proszę za mną. O, Najświętsza Panienko,
jak to dobrze! Jak to dobrze!
Serce podeszło mu do gardła. Niemożliwe, żeby
przed wyjazdem nie zaszczepiła się przeciwko malarii…
Kiedy weszli na górę, kobieta uchyliła drzwi i cofnęła się
zdecydowanie, czekając, aż Justin wejdzie pierwszy.
W małej sypialni paliła się tylko nocna lampka.
Kobieta leżąca w łóżku wcale nie przypominała mu
uczennicy, którą poznał kilka lat temu. Melanie jako
młoda dziewczyna wydawała mu się interesująca.
Dorosła Melanie była olśniewająco piękna. Miał
nieprzepartą ochotę dotknąć jej aksamitnego policzka.
Sprawdzić, czy rzeczywiście jest tak delikatny…
Leżała spokojnie niczym śpiąca królewna. Zupełnie
bezbronna, w jakimś obcym domu, w zapomnianym
przez Boga i ludzi miasteczku. Justinowi nie mieściło się
to w głowie. Co też mogło skłonić dorosłą kobietę - bo
przecież Melanie nie wygląda na niesforną nastolatkę -
do narażania się w tak głupi sposób?!
Nie mógł pozbierać myśli ani oderwać od niej oczu.
Mimowolne podniecenie wprawiło go w jeszcze większe
zakłopotanie. Usiadł na brzegu łóżka i zaczął gładzić jej
długie, miękkie włosy. Podziwiał regularne rysy twarzy,
lekko wystające kości policzkowe, prosty delikatny nos i
ślicznie wykrojone usta. Były lekko nabrzmiałe, jakby
stworzone do pocałunków. Kiedy musnął palcami
rozpalone policzki, Melanie uniosła powieki… i, o
dziwo, w jej wzroku Justin nie dostrzegł śladu
zaskoczenia.
- Witaj… - szepnęła miękko - zdążyłeś na przyjęcie.
Rodzinka stawiła się w komplecie. Ty też mi powiesz, że
jestem głupia i tak dalej?
Mimowolnie rozejrzał się po pokoju. Byli sami. O
czym ta dziewczyna mówi? Kto według niej przyjechał?
Ujął w ręce jej rozpaloną dłoń, a potem gładził powoli
wszystkie palce, jeden po drugim, masując lekko
opuszki.
- Hm, wydają rodzinne przyjęcie, ale powiedz, na
jaką to cześć…
- Zapomniałam - mruknęła zbolałym głosem. -
Strasznie tu gorąco. Dlaczego nikt nie włączył
klimatyzacji?
- Z troski o twoje zdrowie. Mogłabyś się przeziębić.
- Elise powinna mnie ostrzec, że przyjedziesz.
- Elise nie wiedziała, gdzie jesteś.
- Och, ona i mama zawsze wiedzą, gdzie jestem.
Założę się, ze wynajęły drużynę tropicieli, którzy śledzą
każdy mój krok. - Powiedziała to z takim niesmakiem, iż
Justin ledwie powstrzymał się od śmiechu.
Przedni pomysł, pomyślał. Drużyna tropicieli
zaoszczędziłaby wszystkim zmartwień.
- Kochają cię - odparł poważnie.
- Wiem - westchnęła ciężko. - Ja też ich kocham, ale
mam prawo do własnego życia.
- Po to właśnie uciekłaś do Kolumbii? Żeby żyć
własnym życiem?
- Próbowałam, ale była ulewa, prawdziwy potop,
ślisko… no i samochód, którym jechałam, stoczył się w
przepaść.
- Rozumiem. Trudno być niezależnym bez
samochodu.
Uśmiechnęła się i tym jednym uśmiechem
oczarowała go na dobre.
- Wiem, że jesteś nieprawdziwy…
- Nie?
- Po co Justin Drake miałby tu przyjeżdżać? Nawet
gdyby… Nie siedziałby przy mnie i nie słuchał
opowieści o rodzinnych kłopotach.
- Ach tak? Nie siedziałby? A to dlaczego?
- Bo Justin jest wspaniałym, przebojowym facetem,
który nie zagrzewa nigdzie miejsca. Wiesz, tacy jak on
nie mają czasu. Gonią przecież po całym świecie w
poszukiwaniu nowych celów. Wciąż przesuwają granice.
Zdobywają szczyty.
- Ta ironia w głosie… Zdaje mi się, że ów Justin,
czy jak mu tam, naraził ci się.
- Nie, skąd, to porządny facet, tylko rzeczywiście…
nie w moim typie. "Dominujące osobowości" nie są tym,
co tygrysy lubią najbardziej… - Melanie uśmiechała się,
ale nie mogła dokończyć zdania. - Wydajesz mi się tak
prawdziwy… - westchnęła żałośnie - ale nic nie widzę…
Zaciskając usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem,
Justin przetarł jej twarz wilgotnym ręcznikiem.
- Spróbuj teraz zasnąć.
- Co za niemądra propozycja… Przecież śpię.
Nachylił się, żeby pocałować ją w policzek. Melanie
odwróciła niespodziewanie głowę i wtedy na ułamek
sekundy spotkały się ich wargi. Justin podskoczył
odruchowo, ale pokusa wydała mu się nie do
przezwyciężenia. Tylko jeden pocałunek, pomyślał.
Jej usta rozchyliły się natychmiast. Były drżące i
niewiarygodnie słodkie. Błądził po nich językiem,
oddając im swoją wilgoć, zapraszając do zabawy, coraz
bardziej pospiesznie i zachłannie - wstydząc się nieco, że
wykorzystuje chorą, majaczącą dziewczynę. Wyobraził
sobie furię, w jaką wpadnie Melanie, kiedy wyzdrowieje.
Zdecydował jednak natychmiast, że chwila w jej
ramionach warta jest nie tylko własnych wyrzutów
sumienia, ale i awantury, którą z pewnością zrobi mu…
później.
ROZDZIAŁ DRUGI
Melanie otworzyła oczy. Pokój, którego nie
poznawała, skąpany był w słońcu. Nareszcie! Odzyskała
przytomność, nie słyszała żadnego deszczu, a doskwierał
jej tylko głód. Przeciągnęła się z uśmiechem. Jak długo
to mogło trwać: gorączka, majaczenie, dzień zlewający
się z nocą, natarczywe sny, z których każdy był projekcją
jej lęków i pragnień? Jak gdyby, nie wychodząc z kina,
oglądała przegląd filmów z Melanie Montgomery w roli
głównej. Najpierw, zagubiona w dżungli, mokła w
ulewnym deszczu. Potem matka, w zgodnym chórze z
rodzeństwem, wypominała jej karygodny brak rozsądku.
W "happy endzie" wystąpił Justin Drake.
W skrytości ducha musiała przyznać, że jak na
człowieka, którego spotkała jeden jedyny raz w życiu,
pan Drake zrobił na niej piorunujące wrażenie. Pamiętała
każdy szczegół jego wyglądu - wzrost, brązowo-
miedziane włosy i oczy, które zmieniały barwę w
zależności od nastroju: od głębokiego błękitu, poprzez
kolor szaroniebieski do srebrnego. Najdziwniejsze oczy,
jakie widziała. I silny, głęboki głos. Jeżeli natura bywa
hojna, to Justin należał do jej wybrańców.
Ale przecież nie jego urody obawiała się
najbardziej. Mimo młodego wieku i braku doświadczenia
Melanie podświadomie wyczuwała w takich
mężczyznach jak Justin zagrożenie własnej wolności.
Instynkt nakazywał jej ucieczkę. Założyła, że czego oczy
nie widzą, tego sercu nie żal, i odtąd konsekwentnie
unikała Justina Drake'a. Nagle, po kilku latach od ich
pierwszego i jak dotąd jedynego spotkania, ten człowiek
pojawia się w jej śnie. I to w jakim śnie… Wszedł do
pokoju, jak gdyby ten dom należał do niego, i jak gdyby
ona należała do niego!
Na myśl, że tak mogłoby być naprawdę, Melanie
dostała gęsiej skórki. Chociaż nigdy nie pragnęła zostać
własnością mężczyzny, intuicja jej podpowiadała, że ten
facet niezwykle czule troszczy się o wszystko, co
posiada… Śniła, że usiadł na brzegu łóżka, trzymał ją za
rękę i całował. Czuła, że topnieje w jego ramionach. Usta
Justina były ciepłe i stanowcze. Dziwne… jak na sen,
pamięta ten pocałunek bardzo dokładnie, czuje go
jeszcze i płonie na samo wspomnienie. Co się z nią
dzieje?! Melanie usiadła raptownie. Ile można myśleć o
Justinie Drake'u z powodu jakiegoś głupiego snu?
Ściągnąwszy przez głowę pożyczoną koszulę, podeszła
do miski, nalała do niej wody z dzbanka i, szczękając
zębami, zaczęła się myć. Musi dzisiaj koniecznie
zdecydować, w jaki sposób ruszyć w dalszą drogę.
Ciekawe, czy Julio zdołał odzyskać samochód i bagaże.
Wiele od tego zależy.
Zamyślona, ledwie usłyszała, że ktoś otworzył
drzwi. Odwróciła się, żeby przywitać gospodynię domu,
poczciwą kobietę, która troszczyła się o nią jak matka,
ale w progu stał nie kto inny, tylko Justin Drake.
Zdumiony, przez kilka sekund nie odrywał wzroku
od pustego łóżka i dopiero po chwili spojrzał w kąt
pokoju. Pewien był, że Melanie śpi. Tymczasem ona
stała przed nim bez ruchu, niczym blada nimfa, okryta
płaszczem długich włosów, z oczami szeroko otwartymi
ze zdumienia.
- Co ty tu robisz? - wydobyła z siebie zdławiony
okrzyk.
- Dlaczego wstałaś z łóżka? - zapytał niemal
równocześnie.
Melanie sięgnęła po koszulę, owinęła się nią jak
ręcznikiem, rumieniąc się ze złości i wstydu.
- Nie powinnaś wstawać z łóżka - powtórzył
łagodnie, robiąc krok w przód.
- A ty nie powinieneś wchodzić do mojego pokoju!
Wynoś się stąd!
Drżała jak liść na wietrze. Justin nie był jednak
pewien, czy to z wyczerpania, czy ze złości, czy z obu
powodów jednocześnie. Postawił na podłodze walizkę,
którą dotąd trzymał w ręku, i zbliżył się do Melanie na
odległość wyciągniętej ręki. Zniżył głos do szeptu i
biorąc ją za łokieć, zaprowadził do łóżka.
- Za wcześnie na wstawanie. Potrzebujesz jeszcze
kilku dni, żeby odzyskać siły.
Melanie nie umiała zaprotestować. Czuła, że słabnie
i uginają się pod nią nogi. Z ulgą opadła na posłanie.
- Skąd się tu wziąłeś? - spytała zdumiona.
- Szukałem cię.
- Po co?
- Twoja rodzina odchodziła od zmysłów.
- Przecież nic mi nie jest…
- Bezsprzecznie. Właśnie widzę, że wszystko jest w
porządku: chora, zdana na pastwę losu w jakiejś
kolumbijskiej dziurze. Pewnie nigdy dotąd nie wiodło ci
się lepiej.
- Nie jesteś ich prywatnym detektywem. Nie mieli
prawa…
- Może i nie. Ale przyjechałem tutaj, więc spróbuj
nie stawiać oporu i pozwól, że ci pomogę.
- Nie potrzebuję twojej pomocy.
- Melanie, bądź rozsądna. Nie znasz nawet języka.
Twój przewodnik wyjechał. Co zamierzasz robić w takiej
sytuacji?
Julio zostawił ją? Liczyła na jego pomoc w
zorganizowaniu transportu. Ze swoim hiszpańskim
niczego nie załatwi. Westchnęła załamana.
- Zamierzam wydostać się z tego miejsca, nawet na
piechotę, jeżeli nie uda się inaczej, i dotrzeć wreszcie do
Villa Vicencias.
- Chcesz powiedzieć, że nie zrezygnowałaś ze
złożenia wizyty swojej przyjaciółce?!
- Oczywiście. Niby dlaczego miałabym zmienić
plany?
- Bo ta przygoda powinna cię czegoś nauczyć.
Powinnaś być mądrzejsza o jedno życiowe
doświadczenie: to nie jest miejsce dla samotnej kobiety!
Dlatego!
- Pozwolę sobie nie komentować twojego
zabawnego oświadczenia.
- Nie przyjechałem cię rozśmieszać, Melanie.
Zapominasz o jednej podstawowej rzeczy: nie jesteś w
Stanach. Tutaj nie tolerują kobiet, które obnoszą się z
taką… postawą.
- Z jaką znowu postawą? Z czym ja się obnoszę?
- Z pozą nieustraszonej Zosi Samosi: ze wszystkim
sobie radzisz, żadnej pracy się nie boisz, w dżungli
kolumbijskiej czujesz się bezpieczniej niż na
Manhattanie…
- Dosyć! Rzeczywiście umiem sobie radzić, więc i
tym razem nie zginę.
- Melanie - Justin wziął głęboki oddech i policzył w
myśli do dziesięciu. - W porządku. Umiesz. Ale skoro
już tu jestem, chciałbym ci pomóc. Jeśli pozwolisz.
- W czym chcesz mi pomóc?
- W dotarciu na miejsce. Dokąd tylko zechcesz.
- Jak się do tego zabierzesz?
- Po pierwsze, powiesz mi, gdzie mieszka twoja
przyjaciółka. Potem załatwię jakiś transport.
Melanie poczuła, że po raz pierwszy, odkąd
wyskoczyła w biegu z samochodu, nie ma ściśniętego ze
strachu gardła. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, w
jakim była stanie. I przyznała się w duchu, że oszukiwała
samą siebie z czystej próżności.
- Przepraszam za to całe gadanie. Byłam
zdenerwowana. Masz rację. Oczywiście chętnie
skorzystam z twojej pomocy. Sama niczego bym nie
załatwiła.
Justin dopiero teraz osłupiał. Łatwa kapitulacja nie
była w jej stylu. Potulne przeprosiny ni stąd, ni zowąd…
Nie, Melanie Montgomery musi być naprawdę w
kiepskim stanie. Wyprostował się i obdarzył ją
najpogodniejszym ze swoich uśmiechów.
- Pójdę poszukać prowiantu. - Wskazał palcem
stojącą przy drzwiach walizkę. - Dzielny Julio odzyskał
twoje ciuchy. Założę się, że ta wiadomość postawi cię na
nogi. - Uśmiechnął się jeszcze raz na pożegnanie
ciepłym, przyjaznym uśmiechem, który wzbudził w
Melanie dziwny dreszcz i przypomniał o sennych
majakach.
O Boże… Justin przyjechał naprawdę. A więc to nie
był żaden sen. Całowali się na jawie, wszystko działo się
na jawie! Co za wstyd… Rzuciła mu się w ramiona jak
jakaś nimfomanka. I pewnie go sprowokowała. Ciekawe,
co on sobie pomyślał. Zdrętwiała z przerażenia. Nikt nie
może odpowiadać za to, co robi albo mówi, kiedy jest
nieprzytomny. Miałam gorączkę, bredziłam, to był
kompletny odjazd, muszę go o tym przekonać. Ten
sympatyczny facet, Justin Drakę, nie obchodzi mnie nic a
nic!
Gdy Justin zamknął za sobą drzwi, Melanie
wyskoczyła z łóżka i rzuciła się do walizki. Wyciągnęła
pierwsze z brzegu dżinsy oraz sweter - i w pół minuty,
mimo zawrotów głowy, była gotowa do wyjścia.
Na korytarzu uderzył ją w nozdrza zapach
gotowanego jedzenia. Poczuła wilczy głód i, niewiele
myśląc, powędrowała na palcach do kuchni.
- Myślałem, że umówiliśmy się co do jednego: że
zostajesz w łóżku - usłyszała za sobą podniesiony głos.
Zadrżała, potem odwróciła się gwałtownie na
pięcie, tracąc równowagę. Justin złapał ją w ostatniej
chwili i trzymając za łokcie, lekko potrząsnął.
- Ale ty masz w nosie wszystkie umowy, prawda?
- Nie jestem dzieckiem, Justinie.
- Ale daję słowo, że zachowujesz się jak dziecko.
Nie masz za grosz zdrowego rozsądku.
- Dzięki za tak rzetelną ocenę mojej osobowości.
- Zawsze do usług.
Stali tak naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem, aż
Justin poczuł, że Melanie drży. Zwolnił uścisk i
natychmiast się opanował.
- Skoro już jesteś na nogach, usiądźmy do stołu.
Śniadanie gotowe, - Położył rękę na jej ramieniu i
zaprowadził do kuchni.
Gospodyni przywitała ich szerokim uśmiechem oraz
potokiem niezrozumiałych słów. Melanie wychwyciła
kilka razy esposo, bo wtedy Kolumbijka mówiła wolniej
i patrzyła na Justina z uwielbieniem i matczyną
pobłażliwością.
- Czy ty jej powiedziałeś, że jesteś moim mężem?
- Nie, ale i nie zaprzeczyłem. W końcu co to za
różnica, za kogo mnie wzięła? Niczego nie musimy
tłumaczyć ani prostować.
- Chyba masz rację - powiedziała po dłuższej chwili
milczenia, wzruszając ramionami.
- No, no, co się stało, że Melanie Montgomery
przyznała mi rację. Węglem w kominie zapisać.
- Daj spokój. Z sarkazmem jest ci wyjątkowo nie do
twarzy - powiedziała wyniośle i zaciskając usta, na
próżno starała się ukryć uśmiech.
Ale tobie z tym przekornym uśmiechem jest
wyjątkowo do twarzy, myślał w popłochu. Serce biło mu
jak młotem i coraz czarniej widział najbliższą przyszłość.
Nie umiał zapanować nad własną wyobraźnią, tym
bardziej że naprawdę trzymał Melanie w ramionach. Nie
.. ROZDZIAŁ PIERWSZY Widziała przed sobą ścianę ulewnego deszczu i wartki błotnisty potok, w którym całkiem ugrzęzły jej buty. Melanie Montgomery trzęsła się z zimna i ze zmęczenia, z trudem utrzymując rozpostarty nad głową prochowiec. Kiedy wychyliła w końcu głowę, ujrzała wyjątkowo posępny krajobraz. Kolumbijska dżungla tonęła w sinej, dymiącej mgle. Dopiero na linii horyzontu majaczyły postrzępione szczyty gór, przypominając jej, jakby nie dosyć miała zmartwień, że do domu było strasznie daleko. Po raz pierwszy, odkąd przyjęła zaproszenie Marii Teresy, żałowała swej pochopnej decyzji. W każdym razie zaczęła się zastanawiać, czy nie przeholowała z samodzielnością. Matka powstrzymywała ją oczywiście przed tym „szczeniackim wybrykiem", wymieniając tysiąc nieszczęść, jakie mogą się przydarzyć samotnej dziewczynie podróżującej po obcym kraju. Melanie znała tę czarną listę na pamięć. Długo by mogła opowiadać o losie najmłodszego dziecka w rodzinie... Nawet Paul i Elise, zaledwie kilka lat od niej starsi, z jakiegoś tajemniczego powodu nie raczyli uznać, że ich dwudziestopięcioletnia „siostrzyczka" stała się dorosłą kobietą. Nadal traktowali ją jak zbuntowaną nastolatkę. Więc cóż dopiero mówić o matce… Philip zaproponował jej ucieczkę w małżeństwo, ale uznała ten krok za zbyt drastyczny. I dość ryzykowny. W końcu chodziło o wyrwanie się spod nadopiekuńczych skrzydełek rodziny, a nie schronienie pod inne skrzydła.
Bardzo ich wszystkich kochała, jednak doszła do wniosku, że przebrali miarkę. Zwłaszcza Elise miała denerwujący zwyczaj węszenia i wtrącania się do życia młodszej siostry przy każdej okazji. Jakby wychowywanie dwójki własnych dzieci nie pochłaniało jej dostatecznie dużo czasu i energii. Tak więc Melanie, nie zważając na katastroficzne przepowiednie matki, z milczącym uporem przygotowywała się do podróży. Zapewne ten sam wrodzony upór sprawił, że mały sklep z upominkami, który zaczęła prowadzić po ukończeniu college'u, rozkwitł jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Po trzech latach mogła być z niego naprawdę dumna. Zdobyła klientów, którzy przyjeżdżali do ich małego miasteczka w północno-wschodnim Tennessee z odległych okolic po to tylko, żeby sprawdzić, czy wymyśliła lub sprowadziła coś nowego. Zaproszenie od Marii Teresy nadeszło akurat w momencie, kiedy poczuła się swoim zajęciem znużona. Po podróży do Ameryki Południowej spodziewała się nie tylko turystycznych wrażeń, ale i świeżych pomysłów na… upominki. Z Marią Teresą przyjaźniły się przez cztery lata college'u. W każde wakacje, kiedy Kolumbijka wybierała się do swojego domu w Villa Yicencias, błagała przyjaciółkę, żeby z nią pojechała. Jednak zawsze miały pecha. Zawsze coś krzyżowało im plany. Tym razem Melanie podjęła nieodwołalną decyzję. Musiała tylko dotrzeć pod właściwy adres. Potoczyła wzrokiem po szarym, mokrym krajobrazie i ciężko westchnęła. Och, żeby z tej mgły wyłonił się nagle autobus i zabrał ich stąd… Mogło być jeszcze gorzej, pomyślała natychmiast.
Gdyby nie przewodnik, czułaby się jak ostatnie żywe stworzenie na tonącej w deszczu planecie. Zaczęła wypatrywać sylwetki Julia w wąwozie, do którego stoczył się samochód. Dostrzegła tylko pojazd, kilkaset metrów poniżej drogi, przewrócony na bok i zatopiony do połowy w błotnistej mazi. Gdyby nie błyskawiczny refleks Julia, spadliby tam oboje razem z samochodem. Zorientował się nagle, że gigantyczna lawina błota porywa ich ze sobą, że nie mają najmniejszej szansy na ucieczkę. Wrzasnął, żeby skakała. Melanie zrobiła to natychmiast - bez wahania, zadziwiająco sprawnie. Auto potoczyło się po śliskim zboczu, a Julio, oniemiały, czekał, aż się zatrzyma. Potem zszedł do niego ostrożnie, obszedł dookoła kilka razy, kręcąc rozpaczliwie głową. Wysłużone cztery kółka były jego narzędziem pracy, źródłem utrzymania rodziny, a tu koniec… Cholerny świat, pomyślała Melanie. W tej okolicy trudno mu będzie wyczarować jakiś porządny dźwig. Według mapy, Villa Vicencias dzieli od Bogoty nie więcej niż sto trzydzieści kilometrów. Drobiazg, myślała jeszcze na lotnisku. W Tennessee taką trasę przemierza się w niespełna dwie godziny. Tutaj jednak musieli pokonać potężny łańcuch górski (droga wznosi się miejscami do trzech tysięcy sześciuset metrów ponad poziom morza), żeby dotrzeć do otoczonego dżunglą miasta. Niestety, pogoda zatrzymała ich w wysokich górach, z dala od ludzkich osad, bez żadnej nadziei na pojawienie się w mgle autobusu. Ciekawe, co by zrobiła Elise na moim miejscu? Tylko że siostra nigdy nie znalazłaby się w podobnej sytuacji. Elise nie podjęła w swoim życiu ani jednej pochopnej decyzji. Ciągłe porównywanie Melanie do Elise było najbardziej irytującym zwyczajem ich matki.
Elise nie miała nigdy żyłki podróżniczej. Skończyła college, została pielęgniarką, a potem zaczęła wieść przykładne życie. Po pierwszym nieudanym małżeństwie wyszła za Damona Trenta i odtąd, nareszcie w swoim żywiole, z radosnym oddaniem grała rolę matki i żony. Melanie od dzieciństwa prześladowało pytanie dorosłych: „Dlaczego nie bierzesz przykładu ze swojej siostry?" Zacisnęła odruchowo szczęki. Z wyglądu prawie bliźniaczki: blondynki o skandynawskiej urodzie, chociaż włosy Melanie były nieco jaśniejsze, o lekko srebrnym odcieniu, cienkie, ale bardzo gęste. Jak to dobrze, że zaplotła je przed wyjazdem w warkocz! Ładnie by teraz wyglądała z zabłoconą szopą. Zielone oczy sióstr prawie nie różniły się odcieniem. Obie były wysokie… i na tym kończyło się podobieństwo. Melanie tryskała życiem, z otwartymi ramionami witała każdy nowy dzień. I nie bała się ryzyka. Jako dziecko zamęczała dorosłych pytaniami płynącymi z niewyczerpanego źródła jej ciekawości. Ocknęła się z zamyślenia. Powinna myśleć tylko o tym, jak wydostać się z tarapatów. To nie Stany, gdzie pierwszy zatrzymany kierowca podwiózłby ją do najbliższego domu, w którym zapytałaby, czy może skorzystać z telefonu i po kłopocie. Od kilku godzin nikt tędy nie przejeżdżał, żadnych śladów życia w zasięgu wzroku… Poczuła gęsią skórkę na plecach. Nigdy dotąd nie czuła się tak bezradna i samotna. - Julio? Gdzie jesteś? - usłyszała własny zdławiony głos i jakiś szelest za plecami. Odwróciła się gwałtownie. Jej przewodnik oddychał ciężko, nadaremnie próbując wytrzeć twarz z błota. - Przykro mi, senorita Montgomery, nie udało mi się
wyjąć pani bagażu. Pogratulowała sobie trzeźwości umysłu. W ostatniej chwili przed skokiem złapała torebkę z pieniędzmi i paszportem. Szkoda, że nie mogą się na razie do niczego przydać… - Co my teraz zrobimy? - spytała. Julio wzruszył ramionami. Melanie zrozumiała z jego opowieści w czasie podróży, że zbliża się do pięćdziesiątki, ma sześcioro dzieci, w tym dwoje już dorosłych mieszkających w Kartagenie, i jest bardzo szczęśliwy, że dzięki tej „fantastycznej maszynie" zarabia na godne życie całej ósemki. Stali w milczeniu, pogrążeni w rozpaczy. Słowa pocieszenia na nic by się zdały, nawet gdyby Melanie potrafiła je wykrztusić. Widziała na własne oczy, jak ten cudowny samochód, od którego zależał los wielkiej rodziny, stoczył się jak piłka po błotnistym stoku. Groza. Pierwszy odezwał się Julio. - Tam dalej, kilka albo kilkanaście kilometrów stąd, jest jakaś osada. Nie ma innego wyjścia. Musimy iść na piechotę. Tymczasem… Na przeciwległym krańcu kontynentu, w Buenos Aires, Justin Drake, przedstawiciel Treńt Enterprises w Ameryce Południowej, prowadził ważne negocjacje z
potencjalnym wspólnikiem firmy. Choć znał hiszpański, wytężał całą swoją uwagę, żeby nie uronić ani słowa Argentyńczyka, który mówił z prędkością karabinu maszynowego. - Musi pan zrozumieć - powiedział dobitnie Jorge Villaneuva - że zawarcie spółki z Trent Enerprises leży także w interesie firmy, którą ja reprezentuję, ale nie mogę podjąć takiej decyzji bez zgody moich dyrektorów. Nie wątpię, że pan rozumie… - Oczywiście, że rozumiem - odpowiedział Justin z lekkim uśmiechem. Argentyńczyk stracił zimną krew, a o to mu właśnie chodziło… - Jednakże liczymy na konkretną odpowiedź w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. W innym razie zmuszeni będziemy zmienić plany. - Ależ to niemożliwe! - wybuchnął Jorge. - Trzeba być cudotwórcą, żeby w dwa dni zwołać wszystkich członków rady na specjalne posiedzenie. Chyba zgodzi się pan… - przerwał, gdy w drzwiach pojawiła się sekretarka. - Proszę mi wybaczyć, senor Drake. Senor Trent dzwoni z Chicago. Powiedział, że musi z panem niezwłocznie rozmawiać. Justin spojrzał na Argentyńczyka, który wyraźnie zbladł. Przeprosił go natychmiast i wyszedł do swojego gabinetu. - Damon? - Cześć, Justin. Przepraszam, wiem, że rozmawiasz z Villaneuvą, ale nie mogłem z tym czekać. - Co się stało?
- Kiedy najwcześniej mógłbyś wylecieć z Buenos Aires? - Wylecieć?! Sam wiesz, że prowadzę niezwykle delikatne pertraktacje. -Wiem. Nie prosiłbym cię o pomoc w błahej sprawie. Damon Trent był nie tylko jego pracodawcą, ale najbliższym przyjacielem. I rzadko prosił o pomoc kogokolwiek. Justin zdrętwiał. Damon musiał wpaść w prawdziwe tarapaty. - Jasne. Mów, co mam robić. - Chcę, żebyś poleciał do Bogoty. Siostra Elise zniknęła. - Melanie… - Justina oblał zimny pot - zginęła w Kolumbii? A co za licho poniosło ją właśnie tam?! - Z tego co zrozumiałem, wybrała się w odwiedziny do koleżanki. Szkoda gadać. Poleciała trzy dni temu. Przysięgła, że zadzwoni, gdy tylko dotrze na miejsce. Telefonowaliśmy do przyjaciółki. Ona też nie dostała żadnej wieści. Pomyślała, że Melanie odłożyła wyjazd. - A wiesz przynajmniej, czy dotarła do Kolumbii? - Tak. Pierwszą noc spędziła w hotelu "Tequendama" w Bogocie, ale rankiem się wymeldowała. Nie mamy pojęcia, dokąd pojechała, ale tak na zdrowy rozum musiała wynająć jakiś samochód i ruszyć do Villa Vicencias. - Cholera! Musiała upaść na głowę, żeby pakować się tam sama!
- Powiedz jej to osobiście - odrzekł sucho Damon. - Spokojna głowa. Powiem jej dużo więcej. Jak tylko odnajdę gówniarę. - Masz nadzieję, że ci się uda? Justin wyobraził sobie, co mogło spotkać samotną młodą kobietę w Kolumbii, ale tylko głośno przełknął ślinę i odpowiedział opanowanym głosem: - Znajdę ją, Damon. Już mnie tu nie ma. - Dzięki, Justin. - Dobrze, że zwróciłeś się z tym do mnie. Szkoda tylko, że nie wiedziałem wcześniej o tej wyprawie. - Szczerze mówiąc, prawie nikt nie wiedział. Kiedy zadzwoniła do nas jej matka, Melanie była już w drodze. Justin spotkał ją tylko raz w życiu, dobrych kilka lat temu, kiedy była uczennicą. Pamiętał, że miała zielone, błyszczące oczy i rozbrajający uśmiech. Mimo młodego wieku zdawała się doskonale wiedzieć, co chce zrobić ze swoim życiem. Ilekroć Elise próbowała skrytykować jej plany albo do czegoś namówić, dziewczyna stawała okoniem. Wyglądała na rogatą duszę, ale żeby do Kolumbii… Na samotną wycieczkę?! Przypomniał sobie, że nie skończył rozmowy z Damonem. - Będę z tobą w kontakcie. - W porządku. Aha, jeszcze jedno… - Damon zawiesił głos. - Co takiego?
- Nie ryzykuj, Justin. Spróbuj się dowiedzieć, gdzie ona jest… jeśli to możliwe, ale nie baw się w bohatera. Proszę cię. - Kto? Ja? Za wiele lat spędziłem w gabinecie za biurkiem, żeby sprawdzać swoje kwalifikacje na bohatera. - Tylko że ja pamiętam, co robiłeś, zanim zacząłeś pracować u mnie, więc nie czarujmy się. Wilka zawsze ciągnie do lasu. Bądź ostrożny, stary. - Dobrze, dobrze. Swoją drogą, dziękuję, że mi przypomniałeś stare czasy. Mógłbym odnowić niektóre kontakty. - A czy mógłbyś tego nie robić? - Nie bój się. I tak wrócę do ciebie. - Dzięki za pocieszenie. - Drobiazg. Justin odłożył słuchawkę, ale wpatrywał się w nią jeszcze kilka sekund, zbierając myśli. Połączył się z Marią. - Zamów bilet na najbliższy samolot do Bogoty. Rezerwacja w jedną stronę. Musi jeszcze pojechać do domu, żeby się przebrać. W garniturze biznesmena nie zrobiłby dobrego wrażenia w tych kilku zakątkach Kolumbii, które zapamiętał najlepiej i których nie zapomni do końca życia… Boże, nie mogła wybrać gorszego miejsca na świecie. Przysiągł sobie kilka lat temu, że nigdy tam nie wróci. Ale tak to już bywasz niektórymi deklaracjami.
Czają się na człowieka, żeby dopaść go w najmniej spodziewanym momencie i zrobić "zygu, zygu". Naprawdę nie ma wyjścia… Był już przy drzwiach, kiedy przypomniał sobie o Villaneuvie. - Wybaczcie, panowie - zaczął w progu sali konferencyjnej - ale musimy przerwać nasze spotkanie. Zmuszają mnie do tego nadzwyczajne okoliczności. Mam nadzieję, że wrócę za tydzień i będę do panów dyspozycji. - Za tydzień! - powtórzył nieswoim głosem Jorge. - A więc pan Trent odrzuca nasze warunki? - Tego nie powiedziałem. - Ale sytuacja jest dostatecznie wymowna. Proszę mi dać kilka godzin… - Nie mam nawet czasu. Muszę zdążyć na samolot. - Gdzie zatem możemy pana znaleźć? Dokąd dzwonić, kiedy tylko dostanę formalną zgodę? - Proszę zostawić wiadomość - odpowiedział Justin po chwili milczenia - w hotelu "Tequendama" w Bogocie. - Dostrzegł ulgę w oczach Argentyńczyka, który doskonale wiedział, że Trent Enterprises nie prowadzi żadnych interesów w Kolumbii. Pożegnali się pospiesznie, a Justin wrócił myślami do Melanie. Co też się mogło wydarzyć? Kilka godzin później wciąż zadawał sobie to samo pytanie. W hotelu doskonale pamiętali, kiedy się wymeldowała, i że jakiś człowiek pomagał wynosić jej bagaże. Nic więcej. Żadnych śladów, nie potrafili nawet
podać rysopisu mężczyzny ani marki jego samochodu. Justin poczuł się wściekle bezradny. Jedyne, co mu pozostawało, to wynająć samochód i podążyć przez góry "najprostszą" drogą, która wiodła do Villa Vicencias. Deszcz nie ułatwiał sprawy. Kiedy już znalazł pojazd i kierowcę, dowiedział się, że trasa jest trudna, a po kilku dniach ulewnych deszczy wręcz karkołomna. Uchwycił się więc nadziei, że tylko pogoda zatrzymała Melanie w drodze. Nie mógł się doczekać tego spotkania. Już on jej uświadomi - w kilku krótkich lekcjach - co może przydarzyć się młodej damie podróżującej samotnie po obcym kraju. Jednocześnie modlił się w duszy, żeby pierwszej lekcji nie miała już za sobą. Chyba po raz pierwszy w życiu Melanie narzekała na swój los. Domiasteczka dotarli po zmierzchu. Ulice z powodu słoty były opustoszałe, ani śladów życia, na szczęście jednak Julio zachowywał się tak, jakby najgorsze mieli za sobą. Znalazł nocleg, potem zaczął szukać ekipy ratowniczej, która wyciągnęłaby samochód. Czyli nie poddał się… Nigdy nie czuła się tak samotna. Jej słaba znajomość hiszpańskiego okazała się bezużyteczna. Ludzie tutaj mówili zbyt szybko, żeby mogła wychwycić więcej niż dwa albo trzy słowa. Nie było też telefonów, a więc żadnej szansy na kontakt z Marią Teresą.
Zastanawiała się rozpaczliwie, co robić - spróbować wrócić do Bogoty czy znaleźć inny samochód i jechać dalej. Następnego ranka o nic już się nie martwiła. Z gorączką, w głębokiej malignie, widziała tylko jak przez mgłę twarze ludzi, które, nie wiedzieć czemu, pojawiały się i znikały, coraz mniej wyraźne. Potem była pewna, że krząta się wokół niej matka, podaje lekarstwa, poprawia kołdrę, wypominając oczywiście jej głupotę. Czasami przychodziła Elise. Dotykała czoła Melanie chłodnymi dłońmi, przemawiała łagodnie i podsuwała jej coś do zjedzenia. Melanie próbowała tłumaczyć, jak bardzo chce się od wszystkich wyzwolić, że czuje się stłamszona ich miłością. Wydawali się nie rozumieć. Mruczeli nad nią pocieszająco, a raczej nad jej chorym, rozpalonym ciałem. - Zwały błota zatarasowały drogę. - Kierowca zjechał na pobocze. Mimo że przestało padać, chmury wisiały nisko nad dżunglą i nadal wyglądały groźnie. W Justinie wzbierał coraz większy niepokój. Czyżby gwałtowna fala błota i kamieni zmiotła ich z drogi? Wygrzebał się z samochodu i podszedł do skraju zbocza. - Co zamierza pan robić, senor? Dalej nie
pojedziemy. Dobre pytanie. I była na nie tylko jedna odpowiedź. - Muszę iść na piechotę. Proszę. - Justin wręczył mężczyźnie zwitek pieniędzy. - Chce pan tu zostać? - Szofer spojrzał na niego jak na szaleńca. - Nie. Chcę dalej szukać mojej znajomej. - Ale, senor, jak pan wróci do Bogoty? - O to będę martwił się później. Mężczyzna wzruszył ramionami, całkowicie przekonany, że wszyscy norteamericanos są stuknięci. Justin zapiął pod szyję nieprzemakalną kurtkę, wziął plecak i ruszył przed siebie. Godzinę później dostrzegł samochód, który mógł należeć do przewodnika Melanie, a przez następną godzinę usiłował się do niego zbliżyć - z duszą na ramieniu i nadzieją, że nie znajdzie w środku ludzi. Gdyby tam byli, szanse na przeżycie mieliby zerowe. Zajrzawszy przez szybę, odetchnął z ulgą i w tej samej sekundzie na przednim siedzeniu dostrzegł apaszkę Melanie. Pamiętał nawet dzień, kiedy Elise pochwaliła się udanym prezentem dla siostry: "Spójrzcie, jaki niesamowity deseń". Justin sam nie wiedział, co czuje. Z jednej strony wielką ulgę, że jest na właściwym tropie. Z drugiej, wyobraźnia podsuwała mu najtragiczniejsze scenariusze tego, co mogło się wydarzyć. On sam znał Kolumbię jak własną kieszeń i najgorszemu wrogowi nie życzyłby takich doświadczeń. Po kilku latach pracy w brygadzie antynarkotykowej zaklinał się, że nigdy więcej jego stopa nie postanie na
tej ziemi. O ironio losu! Gdyby natknął się teraz na "starych znajomych", znalazłby się w większym niebezpieczeństwie niż Melanie. Ale nie było wyjścia. Damon wiedział, co robi, prosząc właśnie jego o pomoc. Podróż do najbliższego miasteczka okazała się znośna, chmury bowiem, jakby na zaklęcie Justina, powstrzymały się z ulewą do chwili, kiedy przekroczył próg jedynego w tej okolicy, obskurnego hoteliku. Zapytał o Melanie. Oczywiście nie mogli nie zapamiętać kobiety o jej wyglądzie. Dotarła tutaj z przewodnikiem dzień albo dwa dni temu, ale wynajęła pokój w prywatnym domu. Jakiś mężczyzna podał mu dokładny adres i wtedy Justin zaczął się poważnie zastanawiać: czy poczekać do rana, czy też dalej kusić licho i przedzierać się po ciemku przez deszczową nawałnicę po to jedynie, żeby wygarnąć smarkuli, co myśli o jej niedorzecznych planach wakacyjnych. Mężczyzna, który przyprowadził ją do miasteczka, dziękował podobno Bogu, że odpowiedzialność za Amerykankę spadła na kogoś innego. W pierwszej chwili, kiedy Justin usłyszał, że dziewczynie nic się nie stało, zachwiał się na nogach. Potem zaczęła wzbierać w nim złość, ale natychmiast się opanował. Z tego, co wiedział o Melanie, nie tylko mu nie podziękuje, ale będzie wściekła, że jakiś facet śmiał jej deptać po piętach. Wyrecytuje mu, że "nie jest dzieckiem", "sama wie, co ma robić", "nie potrzebuje anioła stróża" itd. Spróbuje odwrócić kota ogonem. Nie szkodzi. Teraz już mu wszystko jedno. Im szybciej wyciągnie ją z Kolumbii i odstawi do domu, tym lepiej. Wzruszył ramionami. O tej porze na pewno
jeszcze nie śpi. No i powinna wiedzieć o jego obecności w miasteczku… Co za różnica, dzisiaj, czy jutro… Woli mieć to z głowy. Trafił pod wskazany adres bez kłopotu. Kobieta w średnim wieku otworzyła drzwi na oścież, zdążył zapukać, i przyjęła jego wyjaśnienie z okrzykiem ulgi. - Dzięki Bogu! Tak się cieszę, że pan przyjechał! Piękna lady jest chora, ma wysoką gorączkę. Może pan coś poradzi. Proszę za mną. O, Najświętsza Panienko, jak to dobrze! Jak to dobrze! Serce podeszło mu do gardła. Niemożliwe, żeby przed wyjazdem nie zaszczepiła się przeciwko malarii… Kiedy weszli na górę, kobieta uchyliła drzwi i cofnęła się zdecydowanie, czekając, aż Justin wejdzie pierwszy. W małej sypialni paliła się tylko nocna lampka. Kobieta leżąca w łóżku wcale nie przypominała mu uczennicy, którą poznał kilka lat temu. Melanie jako młoda dziewczyna wydawała mu się interesująca. Dorosła Melanie była olśniewająco piękna. Miał nieprzepartą ochotę dotknąć jej aksamitnego policzka. Sprawdzić, czy rzeczywiście jest tak delikatny… Leżała spokojnie niczym śpiąca królewna. Zupełnie bezbronna, w jakimś obcym domu, w zapomnianym przez Boga i ludzi miasteczku. Justinowi nie mieściło się to w głowie. Co też mogło skłonić dorosłą kobietę - bo przecież Melanie nie wygląda na niesforną nastolatkę - do narażania się w tak głupi sposób?! Nie mógł pozbierać myśli ani oderwać od niej oczu. Mimowolne podniecenie wprawiło go w jeszcze większe zakłopotanie. Usiadł na brzegu łóżka i zaczął gładzić jej długie, miękkie włosy. Podziwiał regularne rysy twarzy,
lekko wystające kości policzkowe, prosty delikatny nos i ślicznie wykrojone usta. Były lekko nabrzmiałe, jakby stworzone do pocałunków. Kiedy musnął palcami rozpalone policzki, Melanie uniosła powieki… i, o dziwo, w jej wzroku Justin nie dostrzegł śladu zaskoczenia. - Witaj… - szepnęła miękko - zdążyłeś na przyjęcie. Rodzinka stawiła się w komplecie. Ty też mi powiesz, że jestem głupia i tak dalej? Mimowolnie rozejrzał się po pokoju. Byli sami. O czym ta dziewczyna mówi? Kto według niej przyjechał? Ujął w ręce jej rozpaloną dłoń, a potem gładził powoli wszystkie palce, jeden po drugim, masując lekko opuszki. - Hm, wydają rodzinne przyjęcie, ale powiedz, na jaką to cześć… - Zapomniałam - mruknęła zbolałym głosem. - Strasznie tu gorąco. Dlaczego nikt nie włączył klimatyzacji? - Z troski o twoje zdrowie. Mogłabyś się przeziębić. - Elise powinna mnie ostrzec, że przyjedziesz. - Elise nie wiedziała, gdzie jesteś. - Och, ona i mama zawsze wiedzą, gdzie jestem. Założę się, ze wynajęły drużynę tropicieli, którzy śledzą każdy mój krok. - Powiedziała to z takim niesmakiem, iż Justin ledwie powstrzymał się od śmiechu. Przedni pomysł, pomyślał. Drużyna tropicieli zaoszczędziłaby wszystkim zmartwień. - Kochają cię - odparł poważnie.
- Wiem - westchnęła ciężko. - Ja też ich kocham, ale mam prawo do własnego życia. - Po to właśnie uciekłaś do Kolumbii? Żeby żyć własnym życiem? - Próbowałam, ale była ulewa, prawdziwy potop, ślisko… no i samochód, którym jechałam, stoczył się w przepaść. - Rozumiem. Trudno być niezależnym bez samochodu. Uśmiechnęła się i tym jednym uśmiechem oczarowała go na dobre. - Wiem, że jesteś nieprawdziwy… - Nie? - Po co Justin Drake miałby tu przyjeżdżać? Nawet gdyby… Nie siedziałby przy mnie i nie słuchał opowieści o rodzinnych kłopotach. - Ach tak? Nie siedziałby? A to dlaczego? - Bo Justin jest wspaniałym, przebojowym facetem, który nie zagrzewa nigdzie miejsca. Wiesz, tacy jak on nie mają czasu. Gonią przecież po całym świecie w poszukiwaniu nowych celów. Wciąż przesuwają granice. Zdobywają szczyty. - Ta ironia w głosie… Zdaje mi się, że ów Justin, czy jak mu tam, naraził ci się. - Nie, skąd, to porządny facet, tylko rzeczywiście… nie w moim typie. "Dominujące osobowości" nie są tym, co tygrysy lubią najbardziej… - Melanie uśmiechała się, ale nie mogła dokończyć zdania. - Wydajesz mi się tak
prawdziwy… - westchnęła żałośnie - ale nic nie widzę… Zaciskając usta, żeby nie wybuchnąć śmiechem, Justin przetarł jej twarz wilgotnym ręcznikiem. - Spróbuj teraz zasnąć. - Co za niemądra propozycja… Przecież śpię. Nachylił się, żeby pocałować ją w policzek. Melanie odwróciła niespodziewanie głowę i wtedy na ułamek sekundy spotkały się ich wargi. Justin podskoczył odruchowo, ale pokusa wydała mu się nie do przezwyciężenia. Tylko jeden pocałunek, pomyślał. Jej usta rozchyliły się natychmiast. Były drżące i niewiarygodnie słodkie. Błądził po nich językiem, oddając im swoją wilgoć, zapraszając do zabawy, coraz bardziej pospiesznie i zachłannie - wstydząc się nieco, że wykorzystuje chorą, majaczącą dziewczynę. Wyobraził sobie furię, w jaką wpadnie Melanie, kiedy wyzdrowieje. Zdecydował jednak natychmiast, że chwila w jej ramionach warta jest nie tylko własnych wyrzutów sumienia, ale i awantury, którą z pewnością zrobi mu… później. ROZDZIAŁ DRUGI Melanie otworzyła oczy. Pokój, którego nie poznawała, skąpany był w słońcu. Nareszcie! Odzyskała
przytomność, nie słyszała żadnego deszczu, a doskwierał jej tylko głód. Przeciągnęła się z uśmiechem. Jak długo to mogło trwać: gorączka, majaczenie, dzień zlewający się z nocą, natarczywe sny, z których każdy był projekcją jej lęków i pragnień? Jak gdyby, nie wychodząc z kina, oglądała przegląd filmów z Melanie Montgomery w roli głównej. Najpierw, zagubiona w dżungli, mokła w ulewnym deszczu. Potem matka, w zgodnym chórze z rodzeństwem, wypominała jej karygodny brak rozsądku. W "happy endzie" wystąpił Justin Drake. W skrytości ducha musiała przyznać, że jak na człowieka, którego spotkała jeden jedyny raz w życiu, pan Drake zrobił na niej piorunujące wrażenie. Pamiętała każdy szczegół jego wyglądu - wzrost, brązowo- miedziane włosy i oczy, które zmieniały barwę w zależności od nastroju: od głębokiego błękitu, poprzez kolor szaroniebieski do srebrnego. Najdziwniejsze oczy, jakie widziała. I silny, głęboki głos. Jeżeli natura bywa hojna, to Justin należał do jej wybrańców. Ale przecież nie jego urody obawiała się najbardziej. Mimo młodego wieku i braku doświadczenia Melanie podświadomie wyczuwała w takich mężczyznach jak Justin zagrożenie własnej wolności. Instynkt nakazywał jej ucieczkę. Założyła, że czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal, i odtąd konsekwentnie unikała Justina Drake'a. Nagle, po kilku latach od ich pierwszego i jak dotąd jedynego spotkania, ten człowiek pojawia się w jej śnie. I to w jakim śnie… Wszedł do pokoju, jak gdyby ten dom należał do niego, i jak gdyby ona należała do niego! Na myśl, że tak mogłoby być naprawdę, Melanie dostała gęsiej skórki. Chociaż nigdy nie pragnęła zostać
własnością mężczyzny, intuicja jej podpowiadała, że ten facet niezwykle czule troszczy się o wszystko, co posiada… Śniła, że usiadł na brzegu łóżka, trzymał ją za rękę i całował. Czuła, że topnieje w jego ramionach. Usta Justina były ciepłe i stanowcze. Dziwne… jak na sen, pamięta ten pocałunek bardzo dokładnie, czuje go jeszcze i płonie na samo wspomnienie. Co się z nią dzieje?! Melanie usiadła raptownie. Ile można myśleć o Justinie Drake'u z powodu jakiegoś głupiego snu? Ściągnąwszy przez głowę pożyczoną koszulę, podeszła do miski, nalała do niej wody z dzbanka i, szczękając zębami, zaczęła się myć. Musi dzisiaj koniecznie zdecydować, w jaki sposób ruszyć w dalszą drogę. Ciekawe, czy Julio zdołał odzyskać samochód i bagaże. Wiele od tego zależy. Zamyślona, ledwie usłyszała, że ktoś otworzył drzwi. Odwróciła się, żeby przywitać gospodynię domu, poczciwą kobietę, która troszczyła się o nią jak matka, ale w progu stał nie kto inny, tylko Justin Drake. Zdumiony, przez kilka sekund nie odrywał wzroku od pustego łóżka i dopiero po chwili spojrzał w kąt pokoju. Pewien był, że Melanie śpi. Tymczasem ona stała przed nim bez ruchu, niczym blada nimfa, okryta płaszczem długich włosów, z oczami szeroko otwartymi ze zdumienia. - Co ty tu robisz? - wydobyła z siebie zdławiony okrzyk. - Dlaczego wstałaś z łóżka? - zapytał niemal równocześnie. Melanie sięgnęła po koszulę, owinęła się nią jak ręcznikiem, rumieniąc się ze złości i wstydu.
- Nie powinnaś wstawać z łóżka - powtórzył łagodnie, robiąc krok w przód. - A ty nie powinieneś wchodzić do mojego pokoju! Wynoś się stąd! Drżała jak liść na wietrze. Justin nie był jednak pewien, czy to z wyczerpania, czy ze złości, czy z obu powodów jednocześnie. Postawił na podłodze walizkę, którą dotąd trzymał w ręku, i zbliżył się do Melanie na odległość wyciągniętej ręki. Zniżył głos do szeptu i biorąc ją za łokieć, zaprowadził do łóżka. - Za wcześnie na wstawanie. Potrzebujesz jeszcze kilku dni, żeby odzyskać siły. Melanie nie umiała zaprotestować. Czuła, że słabnie i uginają się pod nią nogi. Z ulgą opadła na posłanie. - Skąd się tu wziąłeś? - spytała zdumiona. - Szukałem cię. - Po co? - Twoja rodzina odchodziła od zmysłów. - Przecież nic mi nie jest… - Bezsprzecznie. Właśnie widzę, że wszystko jest w porządku: chora, zdana na pastwę losu w jakiejś kolumbijskiej dziurze. Pewnie nigdy dotąd nie wiodło ci się lepiej. - Nie jesteś ich prywatnym detektywem. Nie mieli prawa… - Może i nie. Ale przyjechałem tutaj, więc spróbuj nie stawiać oporu i pozwól, że ci pomogę.
- Nie potrzebuję twojej pomocy. - Melanie, bądź rozsądna. Nie znasz nawet języka. Twój przewodnik wyjechał. Co zamierzasz robić w takiej sytuacji? Julio zostawił ją? Liczyła na jego pomoc w zorganizowaniu transportu. Ze swoim hiszpańskim niczego nie załatwi. Westchnęła załamana. - Zamierzam wydostać się z tego miejsca, nawet na piechotę, jeżeli nie uda się inaczej, i dotrzeć wreszcie do Villa Vicencias. - Chcesz powiedzieć, że nie zrezygnowałaś ze złożenia wizyty swojej przyjaciółce?! - Oczywiście. Niby dlaczego miałabym zmienić plany? - Bo ta przygoda powinna cię czegoś nauczyć. Powinnaś być mądrzejsza o jedno życiowe doświadczenie: to nie jest miejsce dla samotnej kobiety! Dlatego! - Pozwolę sobie nie komentować twojego zabawnego oświadczenia. - Nie przyjechałem cię rozśmieszać, Melanie. Zapominasz o jednej podstawowej rzeczy: nie jesteś w Stanach. Tutaj nie tolerują kobiet, które obnoszą się z taką… postawą. - Z jaką znowu postawą? Z czym ja się obnoszę? - Z pozą nieustraszonej Zosi Samosi: ze wszystkim sobie radzisz, żadnej pracy się nie boisz, w dżungli kolumbijskiej czujesz się bezpieczniej niż na
Manhattanie… - Dosyć! Rzeczywiście umiem sobie radzić, więc i tym razem nie zginę. - Melanie - Justin wziął głęboki oddech i policzył w myśli do dziesięciu. - W porządku. Umiesz. Ale skoro już tu jestem, chciałbym ci pomóc. Jeśli pozwolisz. - W czym chcesz mi pomóc? - W dotarciu na miejsce. Dokąd tylko zechcesz. - Jak się do tego zabierzesz? - Po pierwsze, powiesz mi, gdzie mieszka twoja przyjaciółka. Potem załatwię jakiś transport. Melanie poczuła, że po raz pierwszy, odkąd wyskoczyła w biegu z samochodu, nie ma ściśniętego ze strachu gardła. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, w jakim była stanie. I przyznała się w duchu, że oszukiwała samą siebie z czystej próżności. - Przepraszam za to całe gadanie. Byłam zdenerwowana. Masz rację. Oczywiście chętnie skorzystam z twojej pomocy. Sama niczego bym nie załatwiła. Justin dopiero teraz osłupiał. Łatwa kapitulacja nie była w jej stylu. Potulne przeprosiny ni stąd, ni zowąd… Nie, Melanie Montgomery musi być naprawdę w kiepskim stanie. Wyprostował się i obdarzył ją najpogodniejszym ze swoich uśmiechów. - Pójdę poszukać prowiantu. - Wskazał palcem stojącą przy drzwiach walizkę. - Dzielny Julio odzyskał twoje ciuchy. Założę się, że ta wiadomość postawi cię na nogi. - Uśmiechnął się jeszcze raz na pożegnanie
ciepłym, przyjaznym uśmiechem, który wzbudził w Melanie dziwny dreszcz i przypomniał o sennych majakach. O Boże… Justin przyjechał naprawdę. A więc to nie był żaden sen. Całowali się na jawie, wszystko działo się na jawie! Co za wstyd… Rzuciła mu się w ramiona jak jakaś nimfomanka. I pewnie go sprowokowała. Ciekawe, co on sobie pomyślał. Zdrętwiała z przerażenia. Nikt nie może odpowiadać za to, co robi albo mówi, kiedy jest nieprzytomny. Miałam gorączkę, bredziłam, to był kompletny odjazd, muszę go o tym przekonać. Ten sympatyczny facet, Justin Drakę, nie obchodzi mnie nic a nic! Gdy Justin zamknął za sobą drzwi, Melanie wyskoczyła z łóżka i rzuciła się do walizki. Wyciągnęła pierwsze z brzegu dżinsy oraz sweter - i w pół minuty, mimo zawrotów głowy, była gotowa do wyjścia. Na korytarzu uderzył ją w nozdrza zapach gotowanego jedzenia. Poczuła wilczy głód i, niewiele myśląc, powędrowała na palcach do kuchni. - Myślałem, że umówiliśmy się co do jednego: że zostajesz w łóżku - usłyszała za sobą podniesiony głos. Zadrżała, potem odwróciła się gwałtownie na pięcie, tracąc równowagę. Justin złapał ją w ostatniej chwili i trzymając za łokcie, lekko potrząsnął. - Ale ty masz w nosie wszystkie umowy, prawda? - Nie jestem dzieckiem, Justinie. - Ale daję słowo, że zachowujesz się jak dziecko. Nie masz za grosz zdrowego rozsądku.
- Dzięki za tak rzetelną ocenę mojej osobowości. - Zawsze do usług. Stali tak naprzeciw siebie, mierząc się wzrokiem, aż Justin poczuł, że Melanie drży. Zwolnił uścisk i natychmiast się opanował. - Skoro już jesteś na nogach, usiądźmy do stołu. Śniadanie gotowe, - Położył rękę na jej ramieniu i zaprowadził do kuchni. Gospodyni przywitała ich szerokim uśmiechem oraz potokiem niezrozumiałych słów. Melanie wychwyciła kilka razy esposo, bo wtedy Kolumbijka mówiła wolniej i patrzyła na Justina z uwielbieniem i matczyną pobłażliwością. - Czy ty jej powiedziałeś, że jesteś moim mężem? - Nie, ale i nie zaprzeczyłem. W końcu co to za różnica, za kogo mnie wzięła? Niczego nie musimy tłumaczyć ani prostować. - Chyba masz rację - powiedziała po dłuższej chwili milczenia, wzruszając ramionami. - No, no, co się stało, że Melanie Montgomery przyznała mi rację. Węglem w kominie zapisać. - Daj spokój. Z sarkazmem jest ci wyjątkowo nie do twarzy - powiedziała wyniośle i zaciskając usta, na próżno starała się ukryć uśmiech. Ale tobie z tym przekornym uśmiechem jest wyjątkowo do twarzy, myślał w popłochu. Serce biło mu jak młotem i coraz czarniej widział najbliższą przyszłość. Nie umiał zapanować nad własną wyobraźnią, tym bardziej że naprawdę trzymał Melanie w ramionach. Nie