ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

Gorzki los ORP Jastrząb

Dodano: 9 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 9 lata temu
Rozmiar :449.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Gorzki los ORP Jastrząb.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 9 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 23 miesiące temu

Interesujący materiał, warto przeczytać.

Transkrypt ( 25 z dostępnych 40 stron)

Zbigniew Damski GORZKI LOS ORP „JASTRZĄB” Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1987 Okładkę projektował: Marek Soroka Redaktor: Wanda Włoszczak Redaktor techniczny: Janusz Festur

ROZDZIAŁ I Mały stateczek żeglugi przybrzeżnej ominął kilka zakotwiczonych na rozległej redzie Clyde frachtowców i teraz dziób jego mierzył wprost w ledwo majaczącą w mroku sylwetę dużego statku. Stłoczeni na pokładzie marynarze rozpoznali bez trudu: „pasażer”. — Patrzcie, panowie! Pójdziemy przez ten Atlantyk z fasonem, jak przedwojenni klienci „Orbisu”! Kilku parsknęło śmiechem: dobry żart. Toć za taką wycieczkę trzeba by zapłacić ciężkie pieniądze, a oni — za darmo. Na koszt króla Jerzego. Taki statek zresztą, to dobry początek. Jedynie mat zawodowy Czesław Kędziora nie podzielał ogólnej wesołości: — Dobry początek? Ale dzień, psiakrew, feralny... Zakrzyczeli go: — Nie kracz! Stary chłop, a przesądny jak wiejska baba. Zresztą odpukaj sobie i nie strasz. Rzeczywiście: zbliżał się wieczór 13 września 1941 roku, a oni od rana byli w podróży. Najpierw z Dundee do Greenock, w poprzek przez Szkocję, ze wschodu na zachód. Niby niedaleko, bo Wyspa w tym miejscu wąska, ale w wielkiej bazie Royal Navy w Greenock stanęli dopiero późnym popołudniem. A zanim doczekali się na ten stateczek... O tym zaś, że nastąpią jakieś zmiany, wiedzieli tam, w Dundee, już od kilku tygodni. Ale jakie, tego nikt nawet się nie domyślał. Ich okręt, ORP „Wilk” (na którym większość z nich przyszła do Anglii z Polski) sterał się w patrolach tak doszczętnie, że prawie nie schodził z doku. Ostatni remont ciągnął się od dwóch miesięcy i było już wiadome, że po zakończeniu „Wilk” zostanie okrętem ćwiczebnym. Tymczasem zaś załoga okrętu rozrosła się. Przybyli młodzi marynarze po kursach Szkoły Specjalistów Morskich, zorganizowanej w Devonport na pokładzie ORP „Gdynia”, a potem przeniesionej na ląd do obozu szkolnego ORP „Bałtyk” w Bickleigh, przybyli młodzi oficerowie po pierwszej na obczyźnie promocji Szkoły Podchorążych Marynarki Wojennej. Ośmiu oficerów i 92 podoficerów i marynarzy: tylu ludzi tkwiło w połowie sierpnia 1941 roku na pokładzie remontowanego okrętu i w bazie. Raczej bezczynnie. Owszem, wielu nie narzekało. Wszyscy zresztą zdążyli się już zadomowić w uroczym Dundee. „Wilk” bazował tu od dłuższego czasu i polscy marynarze cieszyli się wielką sympatią mieszkańców tego szkockiego, bardzo katolickiego miasta. Szczególny zaś mir mieli — co oczywiste — u płci pięknej. Ogromnie podobało się raczej nie znane tutaj całowanie rączek, szarmanckie maniery, szeroki gest. W kilku przypadkach skończyło się to małżeństwem... Ale była przecież wojna. Drugi polski okręt podwodny, ORP „Sokół” — przekazany polskiej Marynarce Wojennej przez Admiralicję Brytyjską 19 stycznia 1941 roku — chodził już od kilku miesięcy na patrole z bazy w Portsmouth. Obsadzono go również w części oficerami i marynarzami z „Wilka”. Ci przyjeżdżali czasem na krótkie urlopy do Dundee. Opowiadali o blokadzie Brestu, w której „Sokół” brał udział, o patrolach w Zatoce Biskajskiej, o swoim nowym okręcie. Starsi podwodnicy zazdrościli, ale nawet ci, którym specjalnie nie ciążyła przymusowa bezczynność w dokach Dundee, rozumieli, że musi przyjść jakaś odmiana. Szybko, bo przecież i w Royal Navy brak załóg. Na ćwiczebnym „Wilku” pozostanie tylu ludzi, ilu trzeba, a reszta... Nowy okręt. Wieści o nim chodziły już od dawna. Były pogłoski, że wszyscy zejdą ze zmordowanego „Wilka” i obsadzą trzy małe, nowe okręty podwodne. Ale nadzieje te rozwiały się. I dopiero pod koniec sierpnia zaczęło się coś dziać. Najpierw „poczta pantoflowa” doniosła, że zastępca dowódcy „Wilka”, kapitan Jerzy Koziołkowski, podzielił już załogę, sporządzając specjalną listę — na okręcie podwodnym nic się nie ukryje. Dokonał tego pod nieobecność dowódcy okrętu, komandora porucznika Brunona Jabłońskiego, którego wezwano akurat do Londynu, do Kierownictwa Marynarki Wojennej. Nie ulegało wątpliwości: będzie nowy okręt! Starsi podoficerowie i marynarze na próżno jednak dociekali, kto znalazł się na tej nowej liście, bo rzecz wciąż owiana była tajemnicą. Pogłębiło ją jeszcze pojawienie się w Dundee zastępcy dowódcy ORP „Sokół”, kapitana Bolesława Romanowskiego... Ale też wtedy sprawa wyjaśniła się szybko — jest nowy okręt! Dowódcą jego będzie właśnie kapitan Romanowski, a z ogłoszonej wreszcie listy załogi wynikało jasno, że wybrano samych najlepszych, 38 podoficerów i marynarzy. Był tylko jeden szkopuł. Otóż po ten okręt trzeba było pójść aż do Stanów Zjednoczonych! Na drugą stronę Atlantyku. Owianego już bardzo ponurą sławą z racji dziesiątkowanych bezlitośnie przez U-booty konwojów, a ponadto bardzo burzliwego o tej porze roku. Stąd i dni poprzedzające wyjazd były nerwowe. Jedni mieli za złe Brytyjczykom, że nie chcą dać okrętu budowanego na miejscu, we własnych stoczniach, inni cieszyli się — wreszcie Ameryka to potęga, więc i amerykański okręt będzie na pewno najwyższej klasy! I bardzo zdziwiliby się ci pierwsi, gdyby poznali

tajemnice Admiralicji Brytyjskiej: Anglia po prostu nie miała jeszcze w tym czasie odpowiedniej liczby okrętów podwodnych. Nawet dla własnych załóg. Straciła ich bowiem w tym pierwszym okresie wojny tak wiele, że przemysł stoczniowy dochodzący dopiero do „pełnej mocy” nie był w stanie tych braków uzupełnić. Dlatego właśnie i sami Anglicy bardzo liczyli na pomoc USA, na dostawy wszelkich okrętów, także podwodnych. Jak bardzo zaś była im potrzebna ta pomoc, świadczy najlepiej fakt, że przyjęli 50 amerykańskich bardzo stareńkich i wysłużonych kontrtorpedowców. Załogi z miejsca nazwały je (z racji obftego dymienia) „fabrykami dżemu”, ale w służbie konwojowej liczył się każdy okręt. Wszelkie domysły i rozważania uciął wreszcie ostateczny rozkaz: „Wyjazd jutro, 13 września!” Cały dobytek osobisty był już spakowany, pożegnanie krótkie. Każdy przeżywał je zresztą na swój sposób, ale w końcu górę wzięła zwykła nie tylko dla ludzi morza ciekawość. Jakże to będzie? Co spotka mnie tam, po drugiej stronie „wielkiej wody”? Z takimi właśnie odczuciami wspinali się na pokład owego „pasażera”, kiedy ich stateczek dobił już do jego wysokiej, pokrytej łatami wojennego kamuflażu burty. Na osłoniętej redzie Clyde fala była niewielka, więc zaokrętowaniei odbyło się bez trudności, choć statek był starannie zaciemniony. Dopiero we wnętrzu mogli w pełni ocenić, że trafili rzeczywiście na „linera” * dobrej klasy. Na grupę Polaków czekali już smagli Hindusi ze służby intendenckiej. Podoficerowie i marynarze powędrowali po chwili za jednym z nich w głąb statku, oficerów zaś poprowadzono do kabin, niosąc za nimi bagaże. W cieple wygodnej, ze smakiem urządzonej, kabiny poczuł wreszcie kapitan Bolesław Romanowski, jak bardzo jest zmęczony. Napięcie wielu ostatnich dni, wypełnionych bezustanną bieganiną i załatwianiem dziesiątków różnorodnych spraw, dało teraz o sobie znać: zapadł w głęboki fotel. Kiedy się zbudził, wskazówki zegara dawno minęły północ, a statek był w ruchu. Następny dzień zaczął się od naturalnych w takiej sytuacji „odkryć”. Statek nosił nazwę s/s „Cathay” i należał do znanej spółki żeglugowej „P and O Line”. Stosownie do nowej roli został też uzbrojony. O ile jednak wmontowane w pokład armaty przypominały wypożyczone z muzeum zabytki, to rozstawiona licznie na spardekach broń przeciwlotnicza była w dobrym gatunku i skuteczna we wprawnych rękach. Załogę pokładową i hotelową — z wyjątkiem obsady oficerskiej — stanowili Hindusi. Obowiązki swoje spełniali z tak nienaganną elegancją i sumiennością, jakby nie było wojny, a „Cathay” woził nadal w swym luksusowym wnętrzu bogatych handlowców i rozkapryszonych turystów. O tym, że wojna jednak trwa, przypomniał kapitanowi Romanowskiemu widok, jaki tego ranka roztaczał się z pokładu. S/s „Cathay” szedł w konwoju złożonym z ośmiu dużych statków transportowych. Wokół uganiały się cztery spore i nowoczesne niszczyciele, a eskortę uzupełniały krążownik i lotniskowiec, idące w pewnym oddaleniu. Prędkość całej tej armady oceniał kapitan Romanowski na jakieś 15 węzłów. Był to więc konwój specjalny i szybki, czemu zresztą sprzyjał niespodziewanie łagodny stan morza. Resztę dnia wypełniły bezustanne alarmy. Oczywiście ćwiczebne. Najpierw ogłoszono alarm szalupowy i powtórzono go kilka razy, aby każdy zapamiętał drogę do przeznaczonej dla niego łodzi lub tratwy. Potem były alarmy bojowe i przeciwawaryjne, pożarowe i wodne. Kilkakrotnie przypominano też przez rozgłośnię okrętową, że na noc nie wolno rozbierać się i trzeba koniecznie mieć tuż pod ręką pas ratunkowy. Nie było potrzeby dodawać, że na drodze czają się U-booty. Przy okazji tych alarmów okazało się, że s/s „Cathay” wyładowany jest wojskiem od stępki aż po najwyższe pokłady spacerowe. Było tam kilkuset młodych i hałaśliwych lotników RAF **, udających się do specjalnych obozów szkoleniowych i treningowych w Kanadzie, był też duży oddział brytyjskiej piechoty z pełnym, bojowym wyposażeniem. Od jego dowódcy, sprężystego pułkownika z nieodłączną trzcinką pod pachą, kapitan Romanowski dowiedział się później, że ów „skok przez Atlantyk” jest dla niego i jego żołnierzy zaledwie częścią drogi, bo czeka ich jeszcze podróż wokół kontynentu amerykańskiego i przeprawa przez Pacyfik! Taką okrężną drogą mają dotrzeć do Birmy, aby wzmocnić tamtejszą Brytyjską Armię Birmańską generała Huttona. Pułkownik dodał też w zaufaniu, że armia ta składa się zaledwie z jednej dywizji, a zachodzi obawa, że tamtędy właśnie mogą uderzyć Japończycy na Półwysep Malajski. Skoro już przystąpili do osi, łączącej dotąd tylko Berlin i Rzym... * Liner — (ang.) potoczna nazwa liniowego statku pasażerskiego. ** Royal Air Force — (ang.) Królewskie Siły Powietrzne.

Wśród tego ogromnego tłumu pasażerów znalazła się również grupa marynarzy angielskich pod dowództwem lieutenanta Heslopa. Okazało się, że są także podwodnikami i że udają się do Stanów dokładnie w to samo miejsce i w tym samym celu co Polacy: po odbiór okrętu. Początkowa radość z tego odkrycia szybko jednak zgasła, kiedy kapitan Romanowski spostrzegł, iż lieutenant Heslop — mimo młodego wieku — jest po prostu typowym produktem brytyjskiej „szkoły imperialnej”: nadętym zarozumialcem. Zdarzyło mu się już spotykać podobne typy, choć wśród podwodników były one raczej rzadkością. Nawet świeżo przydzielony im na tę podróż oficer łącznikowy, sublieutenant z RNVR *, Roger Burney dał się poznać jako człowiek uczynny i sympatyczny. Obaj angielscy specjaliści z jego ekipy, sygnalista John Daly i radiotelegrafista Martin Dowd, byli także ludźmi solidnymi i bardzo zdyscyplinowanymi podoficerami. W takich więc warunkach i w takim towarzystwie miała im upłynąć ta ledwie rozpoczęta podróż. Jak długo będzie trwała? Nikt nie mówił tego głośno, ale każdy wiedział, że o tym zadecyduje szalejący zwykle jesienią Atlantyk i U-booty. Kapitan Bolesław Romanowski również zdawał sobie z tego sprawę. Miał jednak pod swoją komendą ludzi i czuł się za nich odpowiedzialny. Jako dowódca — po raz pierwszy zresztą samodzielny dowódca okrętu — i jako „współpasażer”. Na swojej jednostce wiedziałby jak zorganizować służbę i życie. Ale jej jeszcze nie było. Mimo to musiał zająć czymś ludzi, aby czas płynął im szybciej i by mieli go mniej na myślenie o niemieckich U-bootach. O jedynych możliwych do podjęcia w tych warunkach decyzjach zaraz powiadomił swoich oficerów. Zaczął od zastępcy. — Andy, niech pan zaproponuje szefom tego statku, że nasi ludzie obsadzą tu różne stanowiska. Artylerzyści pójdą do dział, sygnaliści na wachty obserwacyjne. Nie powinni chyba odmówić. To samo trzeba załatwić elektrykom i mechanikom. „Andy” — jak nazywano porucznika Józefa Anczykowskiego — dopiero wczuwał się w świeżo objętą rolę zastępcy dowódcy okrętu. — Tak jest! Zaraz skoczę do kapitana i „chiefa” *... — Do chiefa może zajrzeć pan, poruczniku Rydzewski! — wtrącił dowódca. — To przecież pańska branża. Oficer-mechanik, porucznik Franciszek Rydzewski, skinął w milczeniu głową. Już przed kilkoma dniami, w chwili przybycia do Dundee, spostrzegł, że ten „klan podwodników” traktuje go prawie jak intruza. To prawda, że nigdy nie pływał na okrętach podwodnych, ale też i nie jego wina, że Kierownictwo Marynarki Wojennej właśnie jemu powierzyło obowiązek technicznego odbioru amerykańskiego okrętu, mianując go na ten czas „pierwszym mechanikiem”. — A co pan zaproponuje, Dyziu? Najstarszy z trójki „jednopaskowych” podporuczników, Andrzej Guzowski, nie namyślał się długo: — Ja bym dla wolnych od wacht i całej reszty zrobił zajęcia z Regulaminu Służby Okrętowej... — Zgoda! — parsknął śmiechem dowódca. — Pański projekt, to i pana będą przeklinać. Ale przyda się. Strasznie się ludziska rozpuścili w tym Dundee! Zasadnicza różnica między „jednopaskowymi” polegała na tym, że Guzowski przybył do Anglii już jako bosman podchorąży najstarszego, trzeciego, rocznika SPMW*** w Bydgoszczy i zdążył tuż przed wojennym mianowaniem do pierwszego stopnia oficerskiego odbyć kilkumiesięczną praktykę na „Sokole”. Tam przylgnął doń przydomek „Dyzio”. Olszewski zaś i Grocholski znaleźli się wśród tych, którzy w maju 1939 roku wyszli na ORP „Iskra” w ćwiczebny rejs, a potem przez Casablankę i Francję dotarli do Anglii, aby tam, w reaktywowanej na ORP „Gdynia” SPMW, dokończyć nauki. Ich stopnie oficerskie były najświeższej daty — od tej pierwszej promocji mijał dopiero jedenasty dzień — i dlatego nie kwapili się z propozycjami. Wreszcie nie wytrzymał Grocholski: — A może by tak chór? Kapitan Romanowski wyraźnie się ucieszył: — Dobra, rób pan chór! Niech śpiewają, tańczą, chodzą na rękach. Byle mieli jakieś zajęcie... * Royal Navy Volunteer Reserve — Ochotnicza Rezerwa Królewskiej Marynarki Wojennej. ** Chief — (ang.) oficer-mechanik statku. *** Szkoła Podchorążych Marynarki Wojennej.

Wieczorem tego dnia kapitan Romanowski wybrał się do swej załogi. Z obowiązku, ale i starym zwyczajem. Bardzo lubił, będąc jeszcze „torpedowym” na „Żbiku” lub „Wilku”, przesiadywać w wolnych chwilach w ciasnym, dziobowym pomieszczeniu torpedominerów, przy kubku gorącej kawy i swobodnych pogwarkach. Tym razem jednak, aby odnaleźć swoich, musiał skorzystać z usług stewarda w malowniczym turbanie. Wewnętrzne pokłady, gdzie rozebrano ściany kabin, aby uzyskać większe pomieszczenia, przypominały bowiem istne mrowisko. Już urządzili się jakoś w wyznaczonym sektorze i zaraz zrobili dowódcy miejsce przy stole. Zasiadła tam okrętowa starszyzna. Młodzi otoczyli ich ciasnym wianuszkiem, ale rozmowa jakoś kulała. Na pytania o warunki życia, wyżywienie i samopoczucie odpowiadali zdawkowo i Romanowski, przyglądając się tak dobrze przecież znanym twarzom, spostrzegł, że coś ich gnębi. Miał już o to zapytać, gdy jeden z bosmanów wypalił: — A bo to dzisiaj, panie kapitanie, rocznica. Druga. Akurat równo dwa lata temu, bo właśnie nocą z czternastego na piętnastego września, przebijaliśmy się na „Wilku” przez Sundy... Romanowski ledwie zdołał ukryć zmieszanie. Zapomniał. Po prostu. W całym galimatiasie ostatnich tygodni i dni nie przyszło mu nawet na myśl, że data 13 września może się wiązać z czymś innym jeszcze, niż terminem zaokrętowania przy ujściu Clyde. Dwa lata! Popatrzył wokół. Oto stersygnalista, bosman Jan Budka. Tam, w Sundach, jeszcze mat. To on stał wtedy na pomoście i on pierwszy wypatrzył światła nadchodzących kontrkursem niemieckich okrętów. Było to w najwęższym miejscu, na Flint Rinne, i tamte dwa niszczyciele niemal otarły się o prawą burtę „Wilka”... Kto był wtedy przy dziale? Aha, mat Tyszka. Nie ma go tutaj. Jest za to mat Buszman. To on obsadzał enkaem i po nim przejechał snop światła niemieckiego reflektora. Myśleli wtedy, że to już koniec. A byli na to przygotowani, i okręt był przygotowany do zniszczenia. Kto miał odpalić torpedy i lonty? Właśnie, starszy bosman Mieczysław Czub. To on przypomniał o rocznicy. Dokładny, jak zawsze. Spokojny, opanowany. Świetny torpedysta. Romanowski niejednego się od niego nauczył. Nic dziwnego, człek o całe trzy lata starszy. Miał kiedy opanować swój fach. Gdy przyszedł na ochotnika do marynarki z rodzinnego Tarnowa, miał niespełna 18 lat. Obok Czuba mat zawodowy Czesław Kędziora, rodem z głębi Rosji. Aż z Wołogodzka. Mechanik. Tam, w Sundach, tylko kilku ich zostało we wnętrzu okrętu do obsługi „diesli”. Kto jeszcze? O, właśnie! Teraz już bosman, a wtedy bosmat Józef Ziajka, mocarz o nadludzkiej wprost sile! W jego dłoniach skręcają się stalowe, kute klucze do zaworów, kiedy na chwilę się „zapomni”. Niewiele zresztą ustępuje mu siłą starszy marynarz Stanisław Ambroszczak... — A pamięta pan, panie kapitanie, jak stawialiśmy miny pod Helem? To bosman Kazimierz Karnowski, wtedy mat i drenażysta w obsadzie torpedowej „Wilka”, a teraz, w załodze nowego okrętu, kierownik maszyn. Ba, jakże nie pamiętać?! Toż natyrali się wówczas setnie. Wszyscy. Czub, Karnowski, mat Ring i marynarz Laksy, nie wyłączając samego porucznika Romanowskiego. Poszło trzydzieści sztuk, a w dodatku ostatnie dziesięć trzeba było przesuwać po torach ręcznie... — A pamięta pan, jak okładali nas bombami, a my leżeliśmy na dnie? Na dziewięćdziesięciu pięciu metrach... — A jak rano pierwszego dnia wojny grzałem z enkaemu do tych szwabskich samolotów nad Oksywiem, co to miały być nasze? Wspomnienia powracają falą, choć to już dwa lata. Mocne, jeśli przetrwały. Kapitan Bolesław Romanowski dał się już im ponieść. Sam przypomina różne zdarzenia. Oceniają je wspólnie, spierają się o szczegóły. Wszystko to przecież przeżywali razem, tuż obok siebie. Że zaś przeżyli, zawdzięczają sobie nawzajem. Temu właśnie, że jeden mógł na drugim polegać. Nikt nie mówi tego głośno, ale wszyscy wiedzą, że tak właśnie jest, że to podstawa podwodniackiego rzemiosła. — I nie daliśmy się! Nie dostali nas. Ano, nie dostali. Radiotelegrafista, mat Smyłła, przypomina, ile to było nerwów i żalu, kiedy Niemcy wrzeszczeli z triumfem przez radio, że posłali właśnie na dno kolejnego polskiego „podwodniaka”. Potem, że już wszystkie pięć. I wtedy przyszło opamiętanie. Łżą, bo przecież oni na „Wilku” żyją! I ile radości mieli już w Anglii, gdy szwedzkie gazety doniosły, że „Sęp”, „Żbik” i „Ryś” internowały się w tamtejszych portach, a potem dotarł do Dundee „Orzeł”... Zasępiły się twarze. Nie ma już „Orła”. I sześćdziesięciu marynarzy, serdecznych przyjaciół i kolegów. — Żeby mi wtedy tam, po przejściu Sundów, powiedział ktoś, że ta wojna potrwa jeszcze dwa lata — odezwał się po chwili mat Kędziora — dałbym w pysk! Ożywili się wszyscy. O, nie tylko on jeden tak wtedy myślał! Toć wierzyli, że zaraz wrócą na Bałtyk. Z

okrętami Royal Navy. A potem ta straszna gorycz klęski. Tak szybko?! Zrozumieli wtedy, że sami zrobili bardzo wiele. Właściwie wszystko, na co było ich stać. Wykonali rozkazy w pełni i do końca. Choć trudno było z początku znieść te niby współczujące spojrzenia i słowa Anglików, spod których przebijało jednak lekceważenie: co tam taka Polska! Aż przyszła i na nich kreska. W Norwegii, potem pod Dunkierką. Zresztą Francja, taka potęga, a wystarczył miesiąc. I wreszcie te bomby na Anglię, te naloty, ta straszna szarpanina na morzu... — Nie ma co! Wygląda na to, że jeszcze powojujemy. Romanowski słuchał i rosła w nim pewność, że z tymi ludźmi można bardzo dużo. Wszystko, jeśli tylko zaakceptują go jako swego dowódcę, jeśli zdobędzie ich zaufanie. Takie, jakim cieszył się nieobecny już wśród żywych dowódca ORP „Wilk”, komandor podporucznik Bogusław Krawczyk. Za ich plecami, wśród tych najmłodszych, cisza, jak makiem siał. Słuchają. Mowa jest bowiem o sprawach i czasach, których nie dane im było przeżyć. „Doszlusowali” później, w Anglii. Chociaż ten, Michał Kmiecik, zdążył już posmakować podwodniackiego chleba na „Wilku” w kilku niełatwych patrolach na Kanale i Morzu Północnym. Jest teraz matem, a Romanowski, który był wówczas zastępcą dowódcy okrętu, pamięta go jeszcze jako zupełnie „zielonego” i straszliwie kaleczącego polszczyznę. Takich, jak on — bardzo młodych ochotników z Francji — przyszło zresztą na pokład „Wilka” więcej. Ot, choćby drugi dwudziestolatek, Władzio Niedzielski. Ten urodził się w Niemczech, gdzie rodzice tyrali „na saksach”, póki nie przenieśli się do lepszej ponoć pracy, do kopalni, na ziemie francuskiego Nordu. Dosłużył się już stopnia starszego marynarza... Im częściej Romanowski z nimi rozmawiał, im więcej się o nich i od nich dowiadywał, tym wyżej ich cenił, ale wciąż nie w pełni rozumiał. No bo dlaczego chłopak rzuca nagle rodzinny dom — cały jeszcze i nie zagrożony — i zmienia go na rekrucką biedę w obozie Coëtquidan? Dlaczego człowiek, który nigdy nie widział kraju swoich rodziców i ledwo zna ich język, uznaje go za swoją Ojczyznę, i to tak dalece, że idzie się za niego bić, w dodatku na morzu? Serdeczny przyjaciel Bolesława Romanowskiego, kapitan Romuald Tymiński, który przez jakiś czas był dowódcą na pofrancuskim dozorowcu „Pomerol”, wiele opowiadał mu o tych osiemnastolatkach. O tym, jak bardzo rwali się do walki. Poznał ich chyba najlepiej, bo już w grudniu 1939 został pierwszym dowódcą organizującego się w Coëtquidan batalionu polskiej Marynarki Wojennej. A trafił tam bardzo okrężną drogą. Był zastępcą dowódcy na „Iskrze” i wędrując z Casablanki przez Francję utknął właśnie w „koczkodańskim” obozie. Z własnej woli, głównie przez wzgląd na tych chłopców — nie darmo był zapalonym harcerzem. Przeprowadził ich wreszcie przez kolejny obóz w Pont-Chateau, koło St. Nazaire, i dotarł z całym baonem szkolnym, liczącym 442 przyszłych marynarzy, do Plymouth gdzieś w końcu kwietnia 1940 roku. Kmiecika, Niedzielskiego i kilku innych stracił Romanowski z oczu, kiedy odszedł na ORP „Sokół”. Wydorośleli przez ten czas i teraz szczerzyli zęby w radosnych uśmiechach: — Panie kapitanie, a jaka to będzie ta amerykańska „soumarina”? Ba! Gdyby sam wiedział... Starsi podoficerowie nie mieli żadnych wątpliwości: dostaną okręt, że palce lizać! Przecież Ameryka to przemysłowa potęga, najbogatszy kraj świata. Byle czego nie produkują, wszystko w najlepszym gatunku. — Najwyższy czas! — dorzucił mechanik, mat Józef Chodun. — Bo już na naszym „Wilku” urabialiśmy ręce po łokcie. Tak się rozsypał... Tym sposobem rozmowa zeszła na Amerykę. Jak to tam będzie? Jak długo pozostaną? — Stasiowi wystarczy parę dni — zakpił ktoś ze śmiechem.— żeby przygadał sobie jakąś amerykańską „girlaskę”! Romanowski odnalazł wzrokiem krępą postać starszego marynarza Stanisława Jarosza i pogroził mu palcem: — To tak? Spróbuj tylko, a jak wrócimy do Dundee, wszystko opowiem twojej żonie! Chyba nie darmo byłem drużbą na waszym weselu? Tamten zrobił urażoną minę: — Przecież nie o mnie gada ten głuptas, to pewno o Stasiu Ambroszczaku! Moja spłakała się strasznie, jak powiedziałem, że idziemy do Ameryki. Ale zaraz dała mi całą listę zamówień. O, ile tego! Trzeba będzie poszukać tych babskich fatałaszków... Romanowski uśmiechnął się w duchu. Miał w swoich bagażach kilka takich list, którymi obarczono go w zaprzyjaźnionych, angielskich rodzinach. Wyspa już dusiła się w pętli niemieckiej blokady morskiej, żywność była na kartki, a o zakupie wielu produktów, nawet tak zwyczajnych jak bielizna czy pończochy, trudno było marzyć. Odmówić? — No to nie gniewaj się, Jarosz! Wiedziałem, że z ciebie dobry mąż... Poruszone przypadkiem „rodzinne sprawy” zmroziły nastrój. Umilkli wszyscy, a już wyraźnie zasępili

się ci, którzy pozostawili swoje rodziny w kraju. Romanowski wiedział, że niektórzy sobie tylko znanymi drogami zdobyli już o nich jakieś wiadomości, ale że wciąż gryzą się ich losem. Bo i było o co. Wieści, jakie podawała czasem angielska prasa lub radio o poczynaniach niemieckich okupantów w Polsce, były zatrważające. Sam Bolesław Romanowski znajdował się w nie lepszej sytuacji. W sierpniu roku 1939 wysłał żonę z dwojgiem małych dzieci z gdyńskiego Oksywia, gdzie mieszkali, do swoich rodziców na wieś, koło Nakła nad Notecią. Fakt, że pozostali na terenach położonych tuż nad samą granicą z Niemcami, długo nie dawał mu spokoju i budził najgorsze przeczucia. Dopiero w początku roku 1940 przyszła za pośrednictwem Czerwonego Krzyża króciutka, lakoniczna wiadomość, że wszyscy żyją i są zdrowi. Przesłał ją brat Romanowskiego, Zbigniew. Zdołał widocznie — jako lekarz — dotrzeć, gdzie trzeba, ale zapewne nie mógł napisać nic więcej. I od tamtej pory cisza. Dodatkowym sygnałem, że czas już się pożegnać z załogą, był ogłoszony przez rozgłośnie s/s „Cathay” komunikat o gaszeniu świateł. Przy nikłym blasku niebieskich lamp awaryjnych kilku starszych podoficerów odprowadziło dowódcę, aby nie pobłądził w plątaninie korytarzy. Kiedy już rozstawali się, starszy bosman Czub zapytał: — A kiedy nareszcie wrócimy, panie kapitanie? Romanowski bez trudu odgadł, o jaki powrót tu chodzi. Oczywiście o ten najważniejszy dla nich wszystkich, do kraju. Co mógł odpowiedzieć? — Czub, niech pan na razie martwi się o to, abyśmy cało dobrnęli do tej Ameryki! ROZDZIAŁ II Każdego kolejnego ranka Bolesław Romanowski budził się z uczuciem ulgi, ale i niedowierzania: to znów noc przeszła spokojnie? Miał twardy sen i czasem z wieczora martwił się, że może nie usłyszeć alarmu, co na przykład na „Wilku” zdarzyło się kilka razy. Ale alarmów nie było, poza ćwiczebnymi, oczywiście. Ostatnio odbyto się nawet ćwiczebne strzelanie z dział i broni przeciwlotniczej, podczas którego celnym ogniem popisali się polscy artylerzyści — mat Buszman, starsi marynarze Jerzy Christ i Edward Szrama — wzbudzając podziw hinduskich kolegów z załogi s/s „Cathay” i uznanie brytyjskich oficerów. Los wciąż jednak był łaskawy, bo wroga jakby wymiotło z ich drogi. Cieszyli się z tego w milczeniu i ukradkiem, żeby nie zapeszyć... Zaskakująco dobroduszny był też ocean, choć zbliżał się przełom września i października, zwykła pod tymi szerokościami geograficznymi pora budzenia się piekielnych sztormów. Szła, oczywiście, wielka, atlantycka fala, ale cały konwój parł nadal z nie zmienioną, niezłą prędkością, zygzakując przy tym dla uniknięcia ewentualnego ataku U-bootów. Romanowskiemu, obserwującemu często ten obraz z wysokości pokładu spacerowego, najbardziej żal było niszczycieli eskorty. Były karzełkami w porównaniu z pasażerskim transatlantykiem i ocean poniewierał nimi bez miłosierdzia. Życie na statku weszło w utarte koleiny, wyznaczane porami posiłków i snu. Nawet ćwiczebne alarmy stały się już czymś powszednim. Polscy podoficerowie i marynarze wychodzili ponadto na regularne wachty na pokład i do maszyny, a dzięki sumienności oficerów kapitan Romanowski nie miał z tym najmniejszych kłopotów. Ludzie szli zresztą na wachty chętnie, aby się po prostu nie nudzić. I tak Bolesław Romanowski odkrył, że nagle ma bardzo dużo wolnego czasu. Wyłącznie dla siebie. Jak nigdy dotąd w ciągu ostatnich lat, szczególnie zaś tych dwóch wojennych. Zgłębianie uroków doskonałej kuchni i pogwarki z oficerami brytyjskimi w przestronnych wypoczynkowych salonach statku — toczone głównie w porze, kiedy to „Kings regulations” * już pozwalały na otwarcie baru — nie zabierały go zbyt wiele. Nic zaś tak jak dłuższe przebywanie sam na sam ze sobą nie skłania człowieka do spojrzenia na własne życie, do prób uporządkowania nagromadzonego dotąd nawału doznań i przeżyć. Punktem wyjścia było po prostu to, co najbliższe: obecne miejsce i sytuacja, czyli pokład s/s „Cathay”. Co tu robi Bolesław Romanowski, od półtora roku kapitan? Oto płynie do Stanów Zjednoczonych po swój własny okręt. Pierwszy, jaki mu powierzono, na którym będzie „pierwszym po Bogu”. A kilka miesięcy temu, w marcu 1941 roku, „stuknął” mu akurat trzydziesty pierwszy rok życia. Wcześnie został dowódcą. Gratulować sobie szybkiej kariery i spełnienia marzeń? Nie miał złudzeń. Jeszcze by na to poczekał, gdyby nie wojna. * „Kings regulations” — (ang.) „Regulaminy królewskie”.

Został oficerem marynarki wojennej, bo sam tego chciał. Bardzo. I to od dawna, od czasu kiedy zaczął chodzić do gimnazjum w Nakle nad Notecią. Zaczytywali się wtedy w Jacku Londonie. Nie krył wówczas swoich marzeń i planów, obnosił się z nimi ostentacyjnie, lekceważył sobie te przedmioty, z których, jego zdaniem, prawdziwy „wilk morski” nie powinien mieć żadnego pożytku. Profesorowie przywoływali go dość często do szkolnej rzeczywistości, sadząc „dwóje”. Maturę zdał raczej wbrew przewidywaniom łacinnika, historyka i rodziny. I z planów swoich nie zrezygnował. Do Torunia, który w 1929 roku był siedzibą Szkoły Podchorążych Marynarki Wojennej, miał zresztą z rodzinnego domu niedaleko. Zanim jeszcze po raz pierwszy posmakował morza, dostał porządnie w skórę. Na lądzie, bo z kandydatami na podchorążych wcale się wówczas nie patyczkowano. Kto nie wytrzymał, odpadał. Szkoła chciała mieć samych najlepszych. Dziewiętnastolatek potrafi jednak sporo przetrzymać, jeśli się bardzo uprze. Ze szkolnych lat najmocniej utkwił mu w pamięci wspaniały rejs pod żaglami „Iskry” i późniejsze praktyki na okrętach. Przekonał się wówczas, że się nie zawiódł, że tego właśnie oczekiwał! A że za nudną, szkolną wiedzą, wbijaną do głów w dużych porcjach, raczej nie przepadał, na siedemnastu promowanych w 1932 roku do stopnia podporucznika marynarki w korpusie morskim, ze starszeństwem od 15 sierpnia 1932 roku, wylądował w tabeli lokat na miejscu piętnastym... Pierwszy służbowy przydział przyjął jak niezasłużony afront i krach wszystkich marzeń. Skierowano go bowiem do Kadry Floty na dowódcę plutonu! Przeklinał niesprawiedliwych przełożonych, którzy zrobili z niego zwykłego „zająca”, los i cały świat. Na wspomnienie tamtych zdarzeń kapitan Romanowski teraz się uśmiechał. Że też człowiek nie potrafił wtedy poszukać winnych trochę bliżej... Prawie przez rok biegał z rekrutami po oksywskich pogórkach, aż wreszcie i do niego uśmiechnęło się szczęście. Stanowisko oficera wachtowego na okręcie przyjął jak wybawienie, choć był to tylko wysłużony, poniemiecki torpedowiec ORP „Kujawiak”. Dość szybko też awansował na zastępcę dowódcy tego okrętu, ale zrezygnował ze stanowiska bez żalu, kiedy w połowie 1934 roku zarysowała się możliwość przejścia do Dywizjonu Okrętów Podwodnych. Udało się i po odpowiednich kursach specjalistycznych został oficerem nawigacyjnym na ORP „Żbik”. Tu już zaczęły się lata „tłuste”. Wszedł do morskiej elity, bo nawet we Flocie uważano podwodników za elitę, robił wreszcie to, co lubił. Poza tym miał niezłą gażę porucznika z niemałymi dodatkami, wygodne mieszkanie w pobliżu portu, żonę, dzieci, przyjaciół. Gdyby nie wojna... Najczęściej te wspomnienia przychodziły podczas długich marszów, jakie Romanowski uprawiał na pokładzie s/s „Cathay”. Codziennie i forsownie, dla zdrowia. Czasem towarzyszył mu któryś z oficerów. Ze „swoich” najlepszym kompanem w tej monotonnej trasie był porucznik Józef Anczykowski, niespełna dwudziestopięciolatek, mocny i wysportowany. Świetny zresztą bokser. Nim na rok przed wojną ukończył SPMW, już zdążył zdobyć mistrzostwo Floty w swojej wadze. Jak wysoko mógłby dojść? No właśnie... — Andy, czy nie zastanawiał się pan, kim byłby pan dziś, gdyby nie wojna? Tamten nie odpowiadał, wietrząc w tym pytaniu jakjś podstęp znanego z ostrych dowcipów dowódcy. — To ja panu powiem. Może mistrzem Polski, a może i olimpijskim. W każdym razie nie musiałby się pan dziś użerać z załogą, jako mój zastępca, i bać się niemieckich torped... Anczykowski wzruszył ramionami: — Może. Ale to nie ja rozpocząłem tę wojnę. O wojnie myśleli zawsze, bo przecież przygotowywali się do niej i w szkole, i na morzu. Było to tak oczywiste, że aż spowszedniało w natłoku codziennych, służbowych spraw, związanych ze szkoleniem załóg i utrzymaniem w sprawności bojowej okrętów. Co o wojnie na morzu wiedzieli naprawdę? Tyle, ile potrafili przekazać im starsi dowódcy, którzy swoje morskie doświadczenia wynieśli przeważnie z lat I wojny światowej, służąc we flotach wojennych trzech zaborców: kajzerowskich Niemiec, Austro-Węgier i carskiej Rosji. Przynieśli też stamtąd kult dla odrębności i wyższości Floty nad innymi rodzajami broni, co znalazło później wyraz w regulaminach, tradycjach i przepisach morskiego ceremoniału młodej, polskiej Marynarki Wojennej. Celebrowano więc uroczyście posiłki w mesach, zawsze w stosownych i zgodnych z przepisami ubiorach — „messdresach” czy „flottenrokach” * — przestrzegano nakazanych etykietą wizyt u przełożonych, koniecznie przy szabli i w ściśle określonym czasie, przyjmowano rewizyty, tańczono na zamkniętych balach w kasynie... * Rodzaj fraka i galowego surduta.

Cały ten sztafaż był dość uciążliwy, ale i miły, bo podkreślał „inność” oficerów Marynarki Wojennej, społeczności niezbyt zresztą wówczas licznej, a kto tego nie lubi? Tworzyło się też w ten sposób poczucie wzajemnych więzi tak potrzebnych na morzu, choć na okrętach obowiązywały pewne nieprzekraczalne progi — na przykład między dowódcą a młodszymi oficerami. Każdy jednak z tych „młodszych” miał niepłonną nadzieję, że zgodnie ze „starszeństwem” zostanie kiedyś dowódcą. Nie zaniedbywano też szkolenia. Romanowski, patrząc teraz wstecz, przyznawał, że na ORP „Żbik” nie miał czasu, żeby się nudzić. Dbał o to zastępca dowódcy, a potem i dowódca tego okrętu, kapitan Bogusław Krawczyk, zwany „Kubą”, oficer młodszej już generacji i prymus SPMW z promocji w 1928 roku. Tacy jak on pilnie śledzili już wszelkie nowości w sztuce podwodnego wojowania i potrafili nakłonić podwładnych do tego, aby nie ociągali się i ostro brali się do pracy. Rosła też flota, przybywało okrętów. Także podwodnych. Budowano je w holenderskich stoczniach. Były to jednostki duże i nowoczesne. W lutym roku 1939 przyszedł do Gdyni z Vlissingen ORP „Orzeł”, przyprowadzony przez cenionego wówczas najwyżej wśród podwodników specjalistę, komandora podporucznika Henryka Kłoczkowskiego. Jego autorytet był tak wielki, że słuchano go we wszystkim. Jeśli „Kłocz” powiedział, że okrętom podwodnym niepotrzebne są aparaty podsłuchowe, bo ich najskuteczniejszą przewagą jest to, że mogą ukryć się w głębinach, to takich aparatów nie instalowano. I Romanowski wierzył kiedyś w każde jego słowo, A teraz na samo wspomnienie tego człowieka wzbiera w nim fala gniewu. Przeklęty „Kłocz”! Wojna. To prawda, że ludzie sprawdzają się najpełniej w warunkach najwyższego zagrożenia. Właściwie już w początkach 1939 roku nikt we flocie nie miał wątpliwości, że wojna wybuchnie, że wisi na włosku. Widzieli, co dzieje się na Bałtyku, jak poczyna tam sobie hitlerowska Kriegsmarine. Zdawali też sobie sprawę z jej liczebności i mocy. O tym zaś, że Dowództwo Floty doceniało narastające zagrożenie, świadczył fakt, iż zaczęto wprowadzać zmiany w obsadach poszczególnych okrętów — mające na celu „odmłodzenie” dowództw oraz załóg - i ogłoszono stan podwyższonej gotowości bojowej. Chociaż z tym ostatnim na razie nie było łatwo, bo świeżo skompletowane załogi musiały się najpierw po prostu zgrać. Zmiany te nie ominęły i Romanowskiego. Bronił się jak lew przed przeniesieniem ze „Żbika”, ale w końcu musiał ulec rozkazom. „Wilka”, na którym miał objąć stanowisko „torpedowego”, czyli oficera broni podwodnej, zastał niemal doszczętnie ogołoconego z oficerów i załogi. Dotychczasowy dowódca, komandor podporucznik Władysław Salamon, został wyznaczony do przejęcia z holenderskiej stoczni w Rotterdamie wyposażanego tam właśnie okrętu podwodnego ORP „Sęp” i zabrał ze sobą najlepszych. W rezultacie na pokładzie „Wilka” pozostał z całej obsady oficerskiej jedynie oficer-mechanik porucznik Zygmunt Jasiński. We dwójkę raźniej było czekać na ściągających z wolna „nowych”. Jedynym naprawdę „nowym” wśród oficerów był odkomenderowany z trałowców podporucznik Henryk Kamiński, który przyszedł na stanowisko oficera nawigacyjnego, bo nowego zastępcę dowódcy okrętu, kapitana Borysa Karnickiego, znał Romanowski dobrze z czasów trzyletniej prawie, wspólnej służby na „Żbiku”. Nie pałali zresztą ku sobie specjalną sympatią. Za to niekłamaną radość sprawił wszystkim fakt wyznaczenia na dowódcę „Wilka” kapitana Bogusława Krawczyka. Popularny „Kuba” był najbardziej chyba lubianym oficerem w całym Dywizjonie Okrętów Podwodnych, a zasłużył sobie na to swą pogodą i taktem wobec podwładnych. Chociaż w służbie nie przepuścił nikomu. I wtedy zaczęła się orka. Właściwie przez całe lato roku 1939 tyrali ciężko na morzu, ćwicząc najrozmaitsze warianty ataków torpedowych, uników, stawiania min. Prawie nie oglądali lądu. Jednak docierały do nich stamtąd wiadomości coraz to bardziej niepokojące, chociaż sprzeczne. Jedne wróżyły rychłe zażegnanie narastającego konfliktu, inne grzmiały na alarm. Gdańsk, „korytarz”, zapewnienie: „Silni, zwarci, gotowi!”. Wszystko to mieszało się z przywleczoną przez kogoś z lądu piosenką, śpiewaną na popularną, lwowską nutę: „Anglia z nami, Francja z nami, my Hitlera w d... mamy!”. I właściwie jej niewybredna treść pokrywała się najdokładniej z tym, co każdy z nich tam, na morzu, dobrze wiedział i czuł: zrobimy wszystko, co trzeba, ale wygrać możemy tylko przy pomocy naszych potężnych sojuszników. Ta, na szczęście, jest zapewniona. Nie darmo obradowali przecież w Warszawie, w Kierownictwie Marynarki Wojennej, przedstawiciele Admiralicji Brytyjskiej pod wodzą komandora H.B. Rawlingsa... Ranek 1 września, czarne krzyże na skrzydłach hydroplanu przelatującego nad basenami portu wojennego na Oksywiu i trzask serii enkaemu z kiosku „Wilka”, przypominał się Romanowskiemu już niejeden raz. I wciąż pamiętał swoje zdumienie. To tak wygląda początek wojny? A gdzie noty dyplomatyczne, zerwanie stosunków, wypowiedzenie?! Wojna... Tu, na s/s „Cathay”, obserwował czasem z wysokości pokładu spacerowego musztrę angielskich piechurów, jadących do Birmy — zawsze zabawną dla Polaka, bo pełną groteskowych podrygów i tupania — i zastanawiał się, czy ci młodzi chłopcy wiedzą o tej swojej wojnie, na którą jadą, więcej, niż wiedział on o swojej przed dwoma laty? Owszem, wielu z nich przeżyło już bombardowanie Wyspy.

Niektórzy może nawet własnych domów. Znają ją z radia, z prasy. Ale czy tam, w dżunglach Birmy, będzie ona taka, jak ją sobie wyobrażają? Sam ich dowódca, mówiąc o tamtejszym klimacie, nazwał go krótko „parszywym” i dorzucił jeszcze parę epitetów. Ile ich wyobrażeń zawali się na miejscu, w bezpośrednim zderzeniu z okrutną, wojenną prawdą? Bo porucznika Romanowskiego — torpedowego z „Wilka” — wyobrażenia o wojnie zawaliły się w ciągu kilku pierwszych dni. Nie tylko zresztą jego. Wszyscy zamknięci wewnątrz skorupy podwodnego okrętu przeżywali to samo. Bomby z okrętów wroga, bomby z samolotów. Przytajanie się na dnie w grzmocie serii tych bomb. Długie, pełne napięcia i strachu oczekiwanie, kiedy spadną następne, i ten szarpiący nerwy czas, kiedy już wszystko ucichło i trzeba by się wynurzyć. Tylko jak, jeśli nie wiadomo (ten cholerny „Kłocz”, z jego teoryjkami o aparatach podsłuchowych!), czy na powierzchni nie czai się okręt wroga... Okazało się, że ta wojna jest po prostu brutalnym polowaniem, przy czym oni z teoretycznych myśliwych stali się zaszczutą zwierzyną. Przeczuwali wtedy, że coś musiało się popsuć w mechanizmie dowodzenia, ale wykonywali rozkazy. Dokładnie. Skąpe zresztą. To właśnie na taki rozkaz postawili zagrodę minową i wywinęli się z tej operacji cudem, bo wytropił ich podczas tej akcji okręt wroga i obrzucił bombami. Potem już tylko wywijali się. Do końca. Na rozklekotanym od podwodnych wybuchów okręcie, bez możliwości dokonania napraw i uzupełnienia paliwa, które wyciekało z rozbitych zbiorników zewnętrznych. Kilka razy próbowali jeszcze poszukać celów dla swych torped — tam gdzie powinni to robić od początku, bo na podejściach do baz wroga, u progu Zatoki Meklemburskiej — ale bez powodzenia. I dokładnie, do końca wykonali ostatni rozkaz: „próbować przejść do Wielkiej Brytanii, a jeśli to niemożliwe, działać na Bałtyku jak najdłużej, a potem internować się w którymś państw skandynawskich”. Czternaście dób. Tyle trwała ich bałtycka odyseja, łącznie ze sforsowaniem Sundów. I jeszcze dalsze pięć dób, zanim 20 września dotarli do angielskich wybrzeży i wynurzyli się naprzeciw May Island. Romanowski nigdy dotąd nie potrafił określić dokładnie tego momentu, w którym zdołał się wreszcie otrząsnąć z dręczącego go przygnębienia, rozbicia i beznadziejności. Nie był w tym zresztą wyjątkiem. Niby cieszyło, kiedy Anglicy z okrętów Home Fleet zakotwiczonych w Scapa Flow, krzyczeli na ich cześć: „Hurrey!” — ale przeszła ta radość, gdy przez blisko miesiąc trzymano ich wśród łysych skał tej bazy, nie chcąc rzekomo nadawać rozgłosu ich obecności. Przejście do Dundee i spotkanie z „Orłem” wywołało wybuch szalonej radości, ale zarazem dowiedzieli się od cudem odzyskanych przyjaciół rzeczy strasznej: „Kłocz” zdradził. Po prostu. Najpierw uszedł z okrętem z nakazanego sektora w bezpieczniejsze miejsce, a potem, pod pozorem choroby, uciekł z „Orła” w Tallinie. Uciekł, bo chory nie zabiera ze sobą do szpitala własnej maszyny do pisania i myśliwskiej strzelby. Miary goryczy dopełniły wieści o ewakuacji Kierownictwa Marynarki Wojennej z Warszawy do Paryża, tak pospiesznej, że już w październiku wznowiło ono urzędowanie w paryskim hotelu „Regina”. I jednocześnie szarpanina z polskim attaché w Londynie o należne odznaczenia bojowe. Odczuć tych nie zdołała złagodzić ani wizyta generała Władysława Sikorskiego, który 17 listopada wraz z szefem KMW kontradmirałem Jerzym Świrskim odwiedził obydwa okręty w Dundee, ani garść odznaczeń, jaka z tej okazji przypadła części obsady „Orła” (załoga „Wilka” nie dostała nic), ani też późniejszy grad awansów oraz wysokich odznaczeń polskich i brytyjskich. Pozostał po tym wszystkim głęboki niesmak (choć Bolesław Romanowski awansował wtedy — wśród innych — do stopnia kapitana i został odznaczony Krzyżem Walecznych), a wśród młodszych oficerów „Orła” i „Wilka” ugruntowało się wręcz przekonanie, że całe Kierownictwo Marynarki Wojennej należy traktować po prostu jak uciekinierów. Jedyną pociechą była serdeczna gościnność mieszkańców Dundee, dzięki której bezdomni marynarze polscy z wolna odzyskiwali równowagę. Wkrótce też uregulowano sprawę ich poborów. Mogli więc wreszcie uzupełnić bardzo dokuczliwe braki w swym odzieniu (z Gdyni wyszli w okrętowych mundurach roboczych), a w końcu stycznia Caledon Shipyard zakończyła też remont okrętu. Po przejściu do bazy Royal Navy w Rosyth 20 grudnia ORP „Wilk” wyszedł na swój pierwszy, bojowy patrol z angielskiego już portu — aż na Kattegat, pod Skagen. Tamte pierwsze, wojenne święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok spędzili już na morzu. Były przykre i Romanowski zawsze wspominał je niechętnie. Życzyli sobie, co prawda, aby przyszłe były już w kraju, ale nikt spośród nich nie miał przecież złudzeń. Ta wojna zapowiadała się na długo. Jakoż i zaczął się kołowrót patroli przeplatanych remontami. Patroli nieudanych, bo nic jakoś nie wychodziło im na „torpedowy strzał”, a i remontów coraz częstszych, bo okręt już odmawiał posłuszeństwa. Dołączyło też do nich w tym czasie kilku oficerów, którzy wydostali się z kraju różnymi drogami: podporucznik Józef Anczykowski, porucznik Jur Mendé, kapitan Jerzy Koziołkowski... I wtedy wybuchła awantura. Właśnie z Koziołkowskim i o niego, a Romanowski odegrał w niej niepoślednią rolę.

Poszło o ucieczkę Koziołkowskiego z Helu. Jachtem, z kilkoma innymi oficerami. Jedną z nielicznych udanych, czym Koziołkowski bardzo się chlubił. Na „Wilku” jednak orzeczono, że była to dezercja. A Romanowski .„oskarżonego” nawet nie próbował bronić, choć przesiedzieli przecież całe trzy lata na jednym kursie SPMW i razem stawali do promocji. Wystarczyło przecież parę słów. Romanowski tylko przed sobą przyznawał się do tego, że bardzo Koziołkowskiego nie lubił. Po prostu i zwyczajnie. Tamten zresztą odpłacał mu tym samym. Jedynie opowiastki z morałem pouczają, że szkolna ława musi koniecznie łączyć ludzi. I choć kapitan Koziołkowski zdołał przekonać swych oskarżycieli, że dowódca Dywizjonu Okrętów Podwodnych dał mu oficjalne zezwolenie ną taką ucieczkę i wyruszył on w przededniu kapitulacji Helu, niechęć pozostała. A że i on sam pozostał na „Wilku” jako torpedowy, więc też nie brakło okazji do tarć i zadrażnień z zastępcą dowódcy, Romanowskim. Te drobne w gruncie rzeczy sprawy przeplatały się jednak z wielkimi, bo wojna rozpaliła się od nowa wielkim płomieniem. 9 maja 1940 roku Niemcy uderzyli na Danię i Norwegię, dzień wcześniej „Orzeł” posłał torpedami na dno parowiec „Rio de Janeiro”, wyładowany niemieckimi oddziałami inwazyjnymi, 4 maja zatonął zbombardowany pod Narvikiem ORP „Grom”, zabierając ze sobą 59 marynarzy, 10 maja Niemcy zaatakowali Holandię i Belgię, a 13 maja przekroczyli granicę Francji. 8 czerwca w bazie w Rosyth na próżno czekali powrotu „Orła” z kolejnego patrolu: po dwóch dobach okręt z całą załogą został uznany za zaginiony bez wieści. I „Wilk” wychodzi na patrol. 20 czerwca nocą wachtę pełni kapitan Bolesław Romanowski. Właśnie wtedy na kursie pojawia się kiosk U-boota. Jest tuż-tuż. Jedyna decyzja — taranować. Po zderzeniu Niemca ani śladu, a ciężko uszkodzony „Wilk” z ledwością dociera do bazy. Dwudziestego piątego czerwca 1940 roku kapituluje Francja. Znów dłuższy remont, ale już w połowie lipca „Wilk” jest na morzu. Oczywiście z Romanowskim na pokładzie. I w początkach sierpnia też. Wtedy właśnie zszedł z „Wilka” Borys Karnicki. Dokąd? Ano, na nowy okręt! Jako przyszły jego dowódca. Romanowski czasem z przekąsem wyrażał się o „obrotności” bardzo pewnego siebie „Boba”, ale teraz musiał się skłonić przed jego przedsiębiorczością i uporem. W jaki sposób Karnicki dotarł samotnie do Admiralicji Brytyjskiej i do dowódcy brytyjskiej floty podwodnej, admirała Maxa Hortona, w jaki sposób zdołał wydębić nowiutki okręt, w to już Romanowski nie próbował nawet wnikać. Wystarczyło, że Karnicki zaproponował: „Chodź do mnie na zastępcę...” Szkoła podwodnego pływania w bazie HMS „Dolphin” w bombardowanym akurat bez miłosierdzia Portsmouth, a potem wyjazd do Barrow in Furness nad Morzem Irlandzkim, gdzie w stoczni „Vickers Armstrong” pod dyrekcją sir Charlesa Cravena powstawało właśnie to nowiutkie „żelazko”, okręt podwodny typu „U” — jak „Urszula”. Do wodowania w dniu 30 września naharowali się setnie, żeby poznać wszystkie jego zakamarki. Potem tyrali jeszcze, z całą już załogą, aż do 19 stycznia 1941 roku, kiedy to dawny HMS „Urchin” zmienił swą nazwę na ORP „Sokół” i została podniesiona na nim biało-czerwona bandera. Była, oczywiście, ogromna gala z udziałem Wodza Naczelnego, generała Sikorskiego, oraz generalicji i admiralicji... A w trzy miesiące później, 26 marca, wyruszy „Sokół” z bazy w Portsmouth na swój pierwszy patrol bojowy. I będzie chodził na te patrole pod Brest i na Zatokę Biskajską niemal przez całe pół roku. W pamięci Romanowskiego pozostała z tamtego okresu jedynie skłębiona mozaika wydarzeń. Nieudany atak ,,Sokoła” na niemieckie ścigacze, a później na spory statek, ucieczki przed samolotem i bombami, rekordowy patrol — 20 dni na morzu! — i remont w dokach Portsmouth pod gradem lotniczych bomb. W tym czasie Anglicy już walczą z Włochami w Afryce Północnej o Tobruk, Dernę i Benghazi, „Bismarck” topi „Hooda” i sam idzie na dno, odkryty najpierw i ostrzelany przez ORP „Piorun” (polska flota nawodna powiększyła się wtedy o ten okręt, a także o ORP „Garland”, ORP „Krakowiak” i ORP „Kujawiak”), a 22 czerwca 1941 roku angielski radiotelegrafista z „Sokoła”, petty officer Chisholm, przynosi do mesy zaskakującą wiadomość: „Wojska niemieckie napadły na ZSRR!” Nikt nie ma wątpliwości, że teraz nastąpi zwrot w tej wojnie. I to bardzo poważny. Najcenniejszy zresztą dla Anglii, bo odetchnie wreszcie od bomb i zagrożenia inwazją. Niemcy będą potrzebowali na wschodzie wielkich sił. Dla Bolesława Romanowskiego takim zaś „zwrotnym dniem” stanie się 20 lipca 1941 roku. Ten dzień będzie pamiętał długo. Przyjechał właśnie z Portsmouth do Dundee, aby odwiedzić przyjaciół, a tam wieść, jak grom: nie ma już komandora podporucznika Krawczyka. Popełnił samobójstwo. Wczoraj. Na „Wilku” żałoba i całkowite rozprzężenie... Nie, nigdy Romanowski nie zdołał pojąć tego czynu. Ginęły wtedy tystące. Zginęła cała załoga „Orła” z serdecznymi przyjaciółmi, z Andrzejem Piaseckim, Heńkiem Kamińskim, Florkiem Roszakiem... Ale w

walce. A tu zdrowy, pogodny, trzydziestopięcioletni zaledwie mężczyzna i znakomity dowódca pozbawia się życia... Kiedy wraca z tą niepojętą wieścią do Portsmouth, niezawodny „Bob” zaraz rusza do Dundee i Londynu. Gdzie i z kim rozmawia, nie wiadomo. Wkrótce jednak Bolesław Romanowski otrzymuje wezwanie na Cavendish Street, do londyńskiej siedziby Kierownictwa Marynarki Wojennej. Nie lubi tam zaglądać, ale tym razem rozmowa jest uprzejma. Pytają o zdrowie i w końcu propozycja równa rozkazowi: „Obejmie pan dowództwo nowego okrętu”. Tak, właśnie tego, po który teraz płynie do USA. Jeszcze wizyta u admirała Maxa Hortona, który potwierdzi decyzję KMW, jeszcze huczne pożegnanie w Portsmouth, na „Sokole”. Potem podróż z pękającą głową do Dundee... Na s/s „Cathay” tymczasem szykuje się wielki, pożegnalny koncert. Za niecałą dobę konwój wejdzie do portu Halifax w kanadyjskiej Nowej Szkocji! Kapitan Romanowski zaś — zaproszony na generalną próbę swego chóru — ma kolejną okazję, aby stwierdzić, że dostał rzeczywiście świetną załogę. Jak to się stało? Na dobór oficerów nie miał żadnego wpływu. Chciał bardziej doświadczonych, nie wyszło. Jakoś będzie musiał dać sobie radę. Ale załogę dobierał przecież Jurek Koziołkowski... I tu nagłe olśnienie. Przygotowywał ją po prostu dla siebie, licząc, że to on zostanie dowódcą nowego okrętu! Dlatego wybrał najlepszych. Cóż, bywa, że ludzie, którzy nawet bardzo się nie lubią, mogą nagle — przypadkiem! — oddać sobie cenną przysługę. Koncert udał się nad podziw. Każdy z zaokrętowanych oddziałów starał się wypaść jak najlepiej, więc też program był bogaty i urozmaicony. Szkockie pieśni, śpiewane przez jednego z angielskich lotników, przeplatały się humorystycznymi scenkami i skeczami, wystawionymi przez piechurów, oraz polskimi ludowymi piosenkami w wykonaniu marynarskiego chóru z solistą, którym był obdarzony pięknym głosem starszy bosman Czub. Występował też magik i pląsały w polskich ludowych tańcach hoże dziewoje, w których tylko nudziarze usiłowali doszukiwać się przebranych marynarzy. Widownia szalała. Wszyscy bawili się tak, jak tylko potrafią się bawić ludzie wolni od wszelkich trosk, co wreszcie było prawdą — przecież mieli już za sobą ocean z U-bootami i dotarli aż tutaj cali i zdrowi! A jutro port. Wszyscy szykowali się na tę chwilę. — Jak tylko minę bramę portu, to wejdę do pierwszego pubu* —- rozmarzył się elektryk, mat Goderski. — I nie wyjdę, aż czas będzie wracać. Zupełnie się rozeschłem na tej łajbie! Kilku od razu poparło ten projekt. Dobry pomysł. Były jednak i wątpliwości: — A czy oni tutaj mają puby? — Idź, głupi! Kanada, to dominium brytyjskie. A czyś ty widział Anglika, który by umiał żyć bez pubów? Świt i hurkot rzucanej kotwicy nadwątlił te nadzieje, a pogrzebał je całkowicie krótki komunikat: nie ma zejścia na ląd. — Ano, cholerny los marynarza... Tłoczyli się więc u burt. S/s „Cathay” stał w dość rozległym awanporcie, ale w pobliżu nabrzeży, przy których cumowały statki rozmaitych bander. Mimo wczesnej pory port kipiał życiem. Potem jeszcze słońce przebiło się przez chmury i oświetliło niezbyt odległe pasma gór, pokrytych lasem. — Hej, wziąłby człowiek plecak i powędrował! Jesień w górach najpiękniejsza... Tymczasem do burty s/s „Cathay” podszedł kolorowy prom i poczęli nań schodzić angielscy lotnicy. To był koniec ich morskiej podróży. Potem dobiła motorówka i zeszło do niej kilku brytyjskich oficerów, a wśród nich kapitan Romanowski. — Nasz „stary” to ma szczęście! Nawet przenikliwy chłód nie był w stanie spędzić ludzi z pokładu. Stali tam i po prostu gapili się na ruch w porcie i oddalone zabudowania miasta. Po tylu dniach na oceanie... Po południu przeszło obok s/s „Cathay” kilka dużych statków kierując się w stronę otwartego morza. Szły tak blisko, że można było odróżnić twarze zapełniających pokłady żołnierzy. Wrzeszczeli raczej niż śpiewali popularną „Tipperary” i z obu stron żegnano się wielkim machaniem rąk. Długo, póki na ostatnim z nich można było dostrzec jeszcze coś więcej, prócz piętrzących się nadbudówek. — Pewno szykuje się konwój do Anglii — mruknął bosman Budka. — A ci cieszą się jak dzieci. Pojęcia nie mają, co ich tam czeka. Jakoż po pewnym czasie wyszły gdzieś z głębi portu cztery niszczyciele. Szły w szyku torowym ku morzu i zaraz wszyscy po numerach burtowych rozpoznali: nasi! Ci właśnie, co przyprowadzili nas tutaj z Anglii! * Pub — (ang.) piwiarnia.

— Rany boskie! To już znów gonią ich na ocean?! — Przecież ledwo chyba zdążyli pobrać paliwo i prowiant. Żeby tak ani doby wypoczynku? — Pieska służba! Ja już tam wolę nasze „żelazka”. Przynajmniej w zanurzeniu morze człowieka nie poniewiera i można się wyspać... O zmroku rozbłysły nad portem silne lampy, a za nim całe rojowisko świateł wyznaczało dość rozległe tereny miasta. — Patrzcie! — wyrwało się komuś. — Toż oni wcale nie przestrzegają black-outu! * Gruchnął śmiech, ale zaraz umilkł w zażenowanej ciszy. Co to wojna potrafi zrobić z człowieka... Już nawet zapomina się, że może istnieć normalny świat, w którym zwyczajnie oświetla się domy i ulice. W nocy s/s „Cathay” podniósł kotwicę i ruszył w dalszą drogę. Już samotnie. Kolejnym celem był New York. ROZDZIAŁ III — Szkoda gadać, panowie! To po prostu gruchot... Po tych słowach w pomieszczeniu starszych podoficerów zapanowało pełne przygnębienia milczenie. Niestety, Mietek Czub ma rację. To prawda. Tym bardziej przykra i bolesna, że jeszcze do tego ranka... To fakt. Żyli jakby w transie, w zdumionym oszołomieniu. Już od chwili, kiedy dojrzeli z morza ogromną łunę w stronie, gdzie Nowy Jork, i potem, kiedy s/s „Cathay” stanął na kotwicy prawie w samym środku oszalałego morza migotliwych, różnobarwnych świateł, wspinających się aż pod niebo. Nie spali wtedy całą noc. Podziwiali. Gigantyczne budowle, gdy wstał już dzień i mały statek zabrał ich na ląd, wąwozy ulic zatłoczonych potokami samochodów, wśród których ich policyjna eskorta na motocyklach z trudem tylko torowała drogę rykiem syren. Szeroką autostradę, kiedy autokary już wyrwały się z miasta, całe szeregi parterowych domków (to i taka jest Ameryka?) i wszelki dostatek w przydrożnym zajeździe. Chłonęli wszystkie te cuda z zachłannością ludzi, którzy przybyli ze świata kartek na żywność i benzynę, domów obłożonych worami z piaskiem, ryku syren obwieszczających nalot. Ze świata wojny. Nie opuściło ich to omroczenie i u celu. Do New London w stanie Connecticut dojechali o zmroku, ale w bazie VII Flotylli Okrętów Podwodnych US Navy już ich oczekiwano. Zaraz też powędrowali do wyznaczonych kwater: osobno marynarze, osobno podoficerowie młodsi i wreszcie starsi. Pomieszczenia były wygodne, dobrze wyposażone, posiłki obfite. Raj! Nic dziwnego, przecież to Ameryka! Dopóki nie zobaczyli okrętu. Port wojenny rozłożył się szeroko w ujściu rzeki Tamizy, a u nabrzeży i pirsów stały okręty podwodne. Było ich sporo, ale raczej starszych typów. Maszerowali w nadziei, że dotrą wreszcie do właściwych basenów, póki nie padła komenda: stój. Mieli przed sobą okręt, który różnił się od innych tylko napisem wymalowanym na kiosku: „S-25”. Ten pierwszy dzień, spędzony w jego wnętrzu, rozwiał złudzenia. Nie takiego okrętu się spodziewali. Byli zresztą zbyt doświadczonymi podwodnikami, aby nie dostrzec od razu, że to grat. Ponury nastrój tamtego wieczora, kiedy już wrócili do swych kwater, usiłował ratować kierownik „diesli”, bosman Ziajka: — Jest nieźle utrzymany... Zakrzyczeli go. Poczekaj, jeszcze wylejesz na nim więcej potu niż na „Wilku”! Sam kapitan Romanowski nie umiał ukryć głębokiego rozczarowania, kiedy wcześniej pokazano mu ten okręt. Ledwo zdobył się na kilka kurtuazyjnych słów, aby nie urazić jego dowódcy, lieutenanta St. Angelo, i zastępcy, dwumetrowego dryblasa, lieutenanta Olsena. Byli najwyraźniej bardzo przywiązani do swego okrętu... Uczucia przykrego zawodu nie zdołał zatrzeć nawet huczny wieczór powitalny, wydany przez dowództwo „S-25” na cześć polskiego „następcy” i jego oficerów. Włoscy przodkowie St. Angela i skandynawscy tyczkowatego Olsena sprawili zapewne, że obaj ci sympatyczni młodzi ludzie nie traktowali przybyszów z Polski jak obcych, egzotycznych gości. Przeciwnie. Za ich niekłamaną serdecznością krył się i szacunek. Przecież ci polscy podwodnicy już walczą naprawdę, i to od dwóch lat. Przyjęli nawet ze zrozumieniem uwagę, że Romanowski i jego załoga woleliby jednak dostać bardziej nowoczesną broń... * Black-out — (ang.) zaciemnienie.

Ale nie było innego wyjścia. Musieli po prostu brać, co dają, i kapitan Romanowski rzucił się w wir spraw związanych z przejęciem „S-25”. A tych było mnóstwo. Zaczęło się od oficjalnych wizyt — najpierw u Dowodzącego Okrętami Podwodnymi Floty Atlantyckiej, którym był rear admiral * R.S. Edwards, potem u dowódcy Bazy Okrętów podwodnych, captaina F.S. Cuttsa, u dowódcy VII Flotylli Okrętów Podwodnych, commandera M. Comstocka, i u lieutenanta-commandera K.G. Hensela komendanta Szkoły Okrętów Podwodnych. Trzeba też było odwiedzić captaina Royal Navy, Garwooda, który był brytyjskim oficerem łącznikowym przy US Navy, i zameldować wreszcie o swoim pobycie ambasadorowi Polski w Waszyngtonie Janowi Ciechanowskiemu. Romanowski zrobił to telefonicznie, ale nie spotkał się z większym zainteresowaniem, kazano mu po prostu złożyć meldunek na piśmie. Potem przyszła kolej na konkrety. Załoga musiała poznać okręt, a czasu było mało, bo dobiegała właśnie pierwsza dekada października 1941 roku. Z przedstawionego przez Amerykanów programu szkolenia Romanowski z miejsca odrzucił całą teorię — miał przecież świetnych specjalistów. Ustalono, że początkowo praktyka będzie odbywała się na urządzeniach treningowych w bazie (na lądzie były nawet ustawione wierne modele okrętów podwodnych typu „S”), a następnie już na „S-25” w ten sposób, że załoga polska i amerykańska będą zmieniały się wachtami, póki w końcu nie pozostaną sami Polacy. Do dnia podniesienia polskiej bandery dowództwo miał sprawować lieutenant St. Angelo. I praca ruszyła pełną parą. Najpierw na lądzie, gdzie w specjalnych urządzeniach można było ćwiczyć wyważanie okrętu, sterowanie nim pod wodą i strzelanie torped, a w głębokim basenie awaryjne opuszczanie okrętu. Bardzo pomocne były albumy ze schematami i przekrojami wszystkich mechanizmów i instalacji. Zupełnie za to nie wypaliła pomoc instruktorów, znających rzekomo język polski. Ich straszliwy żargon wywoływał tylko zabawne nieporozumienia. Załoga zdążyła już zresztą na tyle opanować język angielski, że wystarczyły techniczne opisy. Już w tej fazie szkolenia życzliwość amerykańskich oficerów, którą obdarzali Polaków nieco „na kredyt”, zamieniła się w prawdziwy podziw i uznanie — świetni, zdyscyplinowani fachowcy i marynarze! Oni jednak do swojego okrętu podchodzili jak pies do jeża. Nie mogli jakoś zapomnieć o zawodzie, jaki ich spotkał. Oswajali się z nim powoli, mimo wyraźnych starań amerykańskich kolegów i oficerów: torpedowego — porucznika Keegana, mechanika — porucznika Hunnicuta, i wachtowego — podporucznika Allcorna. Przy nich szlifowali także swe praktyczne umiejętności oficerowie polscy, tym bardziej że kapitan Romanowski prawie co dzień „pędził” na morze. W wyznaczonym akwenie Long Island Sound ćwiczyli zanurzenia z wachty i alarmowe, manewrowanie pod wodą i różne warianty ataków torpedowych oraz wynurzenia do otwarcia ognia z działa. Załoga wciąż jednak była nieufna. Rymowano nawet o okręcie złośliwe wierszyki, a w końcu ludzie zaczęli powtarzać przy każdej okazji: — Ech, żeby to był nasz „Wilk”... Utarło się wśród marynarzy, że zawsze najlepszy okręt to ten, z którego się właśnie zeszło. W przypadku „S-25” sprawa była o tyle prostsza, że o „nowym” okręcie dowiedzieli1 się już sporo, więc porównania z „Wilkiem” nasuwały się same... Najpierw — wiek. Zwodowany w amerykańskiej stoczni „Bethlehem S.B. Co.” w Quincy w 1920 roku „S-25” był jak na okręt podwodny wiekowym staruszkiem, podczas gdy ORP „Wilk”, wodowany we francuskiej stoczni w Hawrze w roku 1929, mógł być traktowany jak mąż w sile wieku. Inne porównania były trudniejsze, bo okręty różniły się wielkością oraz bojowym przeznaczeniem, co jednak nie przeszkadzało, że w oczach załogi wszystko świadczyło na korzyść „Wilka”. „S-25” miał 73 metry długości, a zatem był o całe 5 i pół metra krótszy od „Wilka”, miał też o ponad 150 ton mniejszą wyporność nawodną, co było zrozumiałe, gdyż „Wilk” był ponadto podwodnym stawiaczem min, których mógł zabierać do wnętrza swego kadłuba 40. Prędkość nawodną i podwodną oba okręty miały prawie równą, ale mocno różniły się uzbrojeniem. Znów „lepszy” był „Wilk”, bo oprócz wspomnianych min nosił 6 wyrzutni torpedowych (w tym jedną obrotową) kalibru 550 milimątrów, działo 102-milimetrowe przed kioskiem, a na pomoście podwójny, sprzężony enkaem kalibru 13,2 mm. „S-25” miał tylko cztery aparaty torpedowe 533 mm i jedno działo kalibru 102 mm. Również etatowa załoga „S- 25”, składająca się z 39 ludzi, była o 15 osób mniejsza. * Rear admiral — w polskiej Marynarce Wojennej kontradmirał, captain — komandor, commander — komandor porucznik, lieutenant-commander — kapitan.

Dzieje zaś tego okrętu (o co szczegółowo wypytano amerykańską załogę) najkrócej skomentował mat Kędziora: — Szwendał się jak żydowski handełes po jarmarkach. Rzeczywiście, „S-25” miał dość barwny „życiorys”. Wcielony do służby w US Navy w roku 1923 pełnił ją najpierw w New London, potem aż w Panamie, a później przeniesiony do Floty Pacyfiku z bazą w Honolulu pozostawał tam przez całe 12 lat. Odesłany stamtąd na kontynent amerykański trafił do Filadelfii, gdzie był okrętem ćwiczebnym w szkole podsłuchowców, aż wreszcie powrócił do New London jako okręt szkolny. Był podobno „szczęśliwy”. Raz tylko miał poważniejszą awarię na Pacyfiku, gdzie podczas ćwiczebnego ataku na okręt nawodny tamten przejechał mu po kiosku i zniósł doszczętnie pomost. Do remontu użyto pomostu, który był wkomponowany w pewien pomnik w Honolulu — zdjęto go po prostu stamtąd i zmontowano na „S-25”. Operacja była udana, bo okręt z tym „sztukowanym” pomostem przeszedł bez awarii 6 tysięcy mil morskich przez Pacyfik. Wszystko to raczej nie zachęcało polskich podwodników, stąd to przekorne wychwalanie „Wilka”. I nawet nie chcieli pamiętać, że „S-25” miał nad „Wilkiem” tę zasadniczą przewagę, że nigdy nie eksplodowało w pobliżu jego burt tyle bomb głębinowych i nigdy nie taranował wrogiego okrętu. Że był w podeszłym wieku? To prawda. Ale był „zadbany”. A co najważniejsze, jeszcze „na chodzie”. Zresztą innego nie mieli. Przyszły dowódca wiedział o tym doskonale. Więcej, mógł porównywać swój „nowy nabytek” z opuszczonym nie tak dawno „Sokołem”, okrętem nowiutkim, wprost ze stoczni, która wyposażyła jego wnętrze w najnowsze urządzenia techniczne. Co z tego? Trzeba było pogodzić się z faktami. Toteż kiedy oficer-mechanik, Franciszek Rydzewski, nie przestawał wybrzydzać na tę „kupę szmelcu”, powiedział mu wprost: — Czy pan wie, poruczniku, co trzeba zrobić, kiedy nie można rozwieść się ze starą i kłótliwą żoną? Trzeba ją polubić. Sam zresztą starał się o to, doszukując się w „S-25” jego dobrych stron. Do nich można było zaliczyć wygodne pomieszczenia dla załogi z wentylacją do tłoczenia ciepłego i zimnego powietrza, stację odświeżania tegoż i bardzo dużą lodówkę, która pozostała po okresie pływania w tropikach. Z urządzeń technicznych wygodny był system łączności wewnętrznej — telefoniczny i przez rozgłośnię okrętową — oraz peryskopy podnoszone za pomocą silników elektrycznych. Okręt ponadto dobrze trzymał zanurzenie, łatwo było nim manewrować pod wodą i nieźle dawał sobie radę na fali. Lista mankamentów była jednak dłuższa. Małe umywalki i ubikacje, brak miejsca na suszenie przemoczonej odzieży, maleńka mesa, to tylko niektóre i mniej ważne braki. Do najważniejszych, bo decydujących o sprawności bojowej okrętu, należały straszliwie hałasujące urządzenia napędowe i mechanizmy okrętowe, a także spora trudność w utrzymaniu jednostki pod wodą „na równej stępce” — zgrupowane w okolicach śródokręcia balasty sprawiały, że w czasie manewru zanurzenia okręt gwałtownie nurkował dziobem w dół i trzeba było sporych umiejętności, aby „wyhamować” ten ruch i doprowadzić pokład pod stopami do położenia poziomego. Wszystkie te wady wychwytywano pilnie podczas codziennych ćwiczeń na morzu i prac przy mechanizmach w porcie. A choć czas naglił, to zawsze jednak pozostawało go nieco dla siebie. Dla polskich podwodników Ameryka już z wolna przestawała być „krainą z baśni”, ale nie omijali żadnej okazji, aby ją lepiej poznać. Z początku wielką atrakcją były wizyty w domach amerykańskich kolegów, marynarzy, z którymi zaprzyjaźnili się szybko. Wracali stamtąd zdumieni stylem życia Amerykanów, ale nie zawsze zadowoleni... — U mnie, jak bym przyprowadził kolegę choćby z innego miasta, to matka zastawiłaby stół tak, żeby się uginał! A tu propozycja: „nalej sobie drinka”. Sam nalał sobie pół szklaneczki i przegadaliśmy przy tym do wieczora... Zadziwiało skrzętne liczenie się z groszem, zapobiegliwość, troska o drobne domowe i gospodarskie sprawy. Nie dostrzegali, że oni odwykli już od tego przez dwa wojenne lata, gdy domem tylko okręt, a cały dobytek mieścił się w marynarskim worku lub walizce. Nie mogli też pojąć stosunku Amerykanów do wojny. Obojętnego raczej. Oburzało Polaków, że ta wojna, która pozbawiła ich domów, rodzin i ojczyzny, na której zginęło dotąd tylu ich przyjaciół, która nadal pochłaniała tysiące ofiar, jest dla amerykańskiego marynarza czymś niezmiernie odległym, dziejącym się daleko, w Europie. Owszem, zgadzali się, że Hitler i „nazi” są źli, że trzeba ich pobić. A kto to ma zrobić? Oczywiście, wy sami. Że bardzo ciężko? Przecież wam pomagamy. Dajemy różne towary, broń, okręty... Podobne rozmowy toczyły się również w kasynie oficerskim. Część amerykańskich oficerów rwała się do wojny (tyczkowaty Olsen nawet tak dalece, że czynił już starania, aby przydzielono go jako oficera

łącznikowego do polskiej załogi „S-25”), część dowodziła, że pora, aby amerykańskie okręty chodziły chociaż w osłonie konwojów do Anglii, ale nie brakowało takich, którzy perorowali głośno: — Bzdura! Prezydent Roosevelt wie, co robi. Nie damy się wciągnąć w tę awanturę. Wyciągnęliśmy wnioski z pierwszej wojny światowej! To interes Europy; nie nasz. Skoro sami wzięli się za łby, to niech teras sami sobie radzą. Anczykowski przyznał kiedyś, że już wstawał, żeby dać takiemu w szczękę, ale Romanowski mu to wyperswadował: — Nie warto, Andy! Wszyscy nie nabiorą rozumu, jak jednemu da pan po pysku. A tu jeszcze kupa ludzi rozumuje jak dzieci. „My tu bezpieczni, bo wojna daleko. I jeszcze można zarobić”. Oj, żeby nie przyszedł na psa mróz... Dowódca miał zresztą z Amerykanami swoje kłopoty, tyle że z Amerykanami polskiego pochodzenia. Zwiedziały się jakoś okoliczne Polonusy, że w New London siedzą polscy sailors *, i rozpoczął się istny najazd z oblężeniem. U portowych bram stały całe sznury wozów i porywano bez ceremonii każdego, kto tylko nosił polskiego orzełka na marynarskiej czapce. Gorzej. Porywano go nie na jeden wieczór, nie na dzień, ale, bywało, na dni parę. Przyprowadzał potem takiego bosman okrętowy i meldował: — Trzy dni go nie było, wrócił schlany jak nieboskie stworzenie. Do paki? Delikwent zaś zapytany o to, co ma na swoje usprawiedliwienie, zaklinał się, że nie chciał, za Boga! Zagarnęli go do samochodu, obiecali, że tylko posiedzą w domu i pogadają z walczącym rodakiem. A tam stół po staropolsku, nalewki, polska zagrycha. Potem znów do samochodu, i dalej. Nawet daleko. A tam znów od początku. I jeszcze... I cóż z takim robić? Zamykać, żeby się wylegiwał w areszcie, kiedy tu gonią terminy? — Bierz, byku, overall ** i leć do roboty! Ten wybuch patriotycznych uczuć stał się rzeczywiście problemem. Stan Connecticut nie jest duży, ale pełen fabryk i osiadłych tu czasem od pokoleń Polaków. Najczęściej urodzonych już tutaj, ale bardzo czujących się Polakami. Tak bardzo, że zgodnie z polską naturą potworzyli dziesiątki najrozmaitszych organizacji świeckich i religijnych, politycznych i kulturalnych, mieli swoje kluby, orkiestry, gazety i rozgłośnie radiowe — i boczyli się jedni na drugich. Niespodziewany przyjazd polskich podwodników nagle wszystkie te swary i waśnie wygasił. Wici zaś musiały pójść i do innych, ościennych stanów, bo zaczęli pojawiać się ludzie nawet z bardzo odległych stron, aby tylko zobaczyć polskich marynarzy... Kapitan Romanowski już wcześniej zdążył poznać tę polonijną, a wciąż staropolską gościnność. Dużo wcześniej, bo w 1930 roku! Był wtedy podchorążym tuż po pierwszym roku SPMW i w gronie dwudziestu innych szczęśliwców udało mu się trafić na największy, najwspanialszy rejs „Iskry” — właśnie do Ameryki! Szli od piątego maja przez Cherbourg, Portsmouth, Las Palmas, Santiago de Cuba aż do Newport w stanie Rhode Island i tam trafili w objęcia Polonusów! Później, w drodze powrotnej, dopadł ich na Atlantyku cyklon, ale częściej chyba wspominali pobyt w USA... Teraz jednak nie przybyli tu z kurtuazyjną wizytą, a po broń. Potrzebną im na wojnie. I czas naglił. Tłumaczyć to Polonusom? Jak? Każdemu z osobna? I tak nie zrozumieją. Już huczą, że tych marynarzy stanowczo za mało, że nie wystarcza dla każdego chętnego. Pozostało przydzielać, ściśle według planu, z gwarancją, że „wypożyczony” powróci do bazy na czas, i kapitan Romanowski poprosił o zorganizowanie takiej akcji komendanta miejscowego Stowarzyszenia Polskich Weteranów. I udało się. Tyle że zaraz przyszła wiadomość: „Termin objęcia okrętu przyspieszony. Skrócić czas przygotowań”. Wyśrubowane już i tak plany szkolenia rozleciały się w jednej chwili. Cóż, rozkaz. Spotkał wtedy kapitan Romanowski lieutenanta Heslopa. Tak, tego zarozumialca z s/s „Cathay”. Widywali się w bazie w New London dość często, bo i Heslop ze swoją załogą tu właśnie odbierał okręt podwodny. „R-3” był nieco mniejszy, ale w równie kiepskim stanie. Wymieniali czasem jakieś uwagi, lecz nadal nie darzyli się sympatią. Tyczyło to zresztą i załóg — polskiej i angielskiej. Nie zaprzyjaźniły się, choć ludzie ćwiczyli przecież i pracowali tuż obok siebie. Może przyczyniło się do tego angielskie „zadzieranie nosa”? Może, bo Anglicy także i Amerykanów traktowali „z góry”, co kończyło się często wielkimi bójkami na lądzie. * Sailors — tu marynarze. ** Overall — (ang.) kombinezon.

A teraz Heslop był wściekły i bezradny: — To oburzające! Co za pomysły mają ci Yankesi, żeby tak nagle skracać terminy? Przecież my jeszcze nie jesteśmy przygotowani do samodzielnego pływania. W takim czasie?! Tu polski dowódca miał tę satysfakcję, że mógł rozłożyć ręce i powiedzieć: wojna. Napomknął też, że decyzje zostały podjęte zapewne nie przez Amerykanów, a przez Admiralicję Brytyjską, która pilnie potrzebuje okrętów. I z tym należało się liczyć. Od początku. A termin przejęcia okrętów od Amerykanów był rzeczywiście bliski. Wyznaczono go na 4 listopada 1941 roku. Pozostały zaledwie dni. Trzeba było „podkręcić” tempo. Na okręcie — z wyjątkiem kilku specjalistów amerykańskich — gospodarzyła już polska załoga i zaczął się dla niej bardzo gorący czas. Urwały się wyprawy do gościnnych, polskich domów. Tkwili na okręcie do nocy — bosman Ziajka ze swoimi motorzystami, szef elektryków bosman Stułka z nieodłącznym matem Goderskim, kierownik maszyn, bosman Karnowski, z Kędziorą i Chodunem, drenażyści, artylerzyści, radiowcy. Przeglądali ostatnie zakamarki mechanizmów. Prace we wnętrzu nie ustały nawet wówczas, kiedy okręt poszedł na dok i jego kadłub obsiadły zastępy stoczniowców. Pewnego dnia kapitan Bolesław Romanowski został wezwany do admirała Edwardsa. Sprawa — jak poinformował go telefonicznie oficer flagowy admirała — miała tyczyć szczegółów ceremonii przekazania okrętu. Szedł więc wraz z porucznikiem St. Angelo, rozważając plan przygotowania do tej uroczystości własnej załogi — komplet polskich bander i proporców przywieźli ze sobą z Anglii. W gabinecie admirała było już kilku oficerów, a między nimi dowódca VII Flotylli, lieutenant Heslop, i jakiś nie znany Romanowskiemu wyższy oficer brytyjskiej Royal Navy. Okazało się też, że program jest przygotowany i wystarczy się tylko z nim zapoznać. Romanowski czytał go z rosnącym zdumieniem i niedowierzaniem. Z programu wynikało bowiem, że na obydwu okrętach — „S-25” i „R-3” — zostaną podniesione bandery brytyjskie i takiż hymn odegra orkiestra. To był grom z jasnego nieba. Bandera brytyjska?! Nie!!! — Panie admirale — wykrztusił wreszcie, siląc się na spokój, choć wściekłość zaciskała gardło. — Ja przejmuję okręt, a ja i moja załoga jesteśmy marynarzami Polskiej Marynarki Wojennej. I tylko polska bandera może być podniesiona na tym okręcie! Potem zapanowało ciężkie milczenie. Z zachowania owego Brytyjczyka i admirała Edwardsa dało się jednak wywnioskować, że spodziewali się tego protestu. Admirał nie zatrzymywał zresztą Romanowskiego dłużej. Oświadczył, że musi zbadać sprawę. To był cios. Jak się bronić? Czy przypominać tym wszystkim Amerykanom i Anglikom o umowie, zawartej jeszcze w listopadzie 1939 roku w Londynie między rządem Wielkiej Brytanii a rządem polskim na emigracji, regulującej współpracę Polskiej Marynarki Wojennej z Royal Navy? Może nie znać jej treści admirał Edwards, ale tamten Brytyjczyk zna ją na pewno. I wie, że okręty polskie — jak również te, które Royal Navy wydzierżawi na czas wojny Polakom — mają nosić banderę polską! Tak, jak na „Sokole” i innych okrętach. Dlaczego tutaj ma być inaczej? Co za grę prowadzą Anglicy? Bo nie ulega przecież wątpliwości, że to oni a nie Amerykanie — byli autorami tego uwłaczającego Polakom pomysłu... Kto mógł pomóc w tej paskudnej sprawie? Oczywiście, ambasada polska w Waszyngtonie! To nawet jej obowiązek. Rozmowa z ambasadorem, panem Ciechanowskim, nie podniosła Romanowskiego na duchu. Prośba o przybycie na miejsce i wyjaśnienie sprawy, tak ważnej przecież dla prestiżu i interesów Polski, została zaledwie wysłuchana. Konkretnej odpowiedzi Romanowski nie usłyszał. Nie pomogły też argumenty o znaczeniu takiej uroczystości dla Polonii amerykańskiej. Odkładając słuchawkę miał wrażenie, że niepotrzebnie zakłócił ambasadorowi spokój... Zaraz zresztą wezwano go ponownie do admirała, choć był już wieczór. Tym razem był tam jeszcze konsul brytyjski. Obaj Anglicy przypuścili generalny szturm. Trzeba podnieść banderę Królewskiej Marynarki Wojennej, stwierdzili. Te okręty są przekazywane przez rząd USA rządowi Wielkiej Brytanii na podstawie bezpośredniej, osobnej umowy... Ale kapitan Romanowski już się zdecydował: — Proszę w takim razie mnie i moją załogę odesłać do Anglii. Nie będę pływał pod obcą banderą. Admirał Edwards przysłuchiwał się tylko tym pertraktacjom. W godzinę później przysłał do kwatery Romanowskiego zaproszenie. Do domu. Przy kolacji powiedział, choć poufnie, że popiera jego racje, i namawiał, żeby nie ustępował. Następnego ranka brytyjski oficer odszukał Romanowskiego i przedstawił nowy wariant ceremonii: „S- 25” podniesie banderę brytyjską, wyjdzie poza wody terytorialne, tam zmieni ją na polską i wróci do portu. Pomysł był raczej karkołomny i Romanowiski go odrzucił. Anglikowi wytłumaczył, że właśnie na

podniesienie polskiej bandery czeka cała tutejsza Polonia. Kolejny telefon do Waszyngtonu. Teraz Romanowski usłyszał, że ambasador podejmuje przybyłego z Londynu ministra Stańczyka i nie ma czasu. Poszedł więc kapitan na dok i rozkazał załodze opuścić okręt. Zamknęli się w swych kwaterach. Co przeżywali? Jeszcze rankiem 4 listopada nic się nie zmieniło, choć uroczystość zaplanowana była na godzinę 16.00. O 10.00 admirał Edwards osobiście zadzwonił do Romanowskiego: jest zgoda z Waszyngtonu na przekazanie okrętu Polskiej Marynarce Wojennej i podniesienie polskiej bandery! Tłumy, jakie już od świtu oblegały bramy portu, zaskoczyły i zdumiały nawet Amerykanów, nie mówiąc o Anglikach. Z orkiestrami i kapelami w ludowych strojach, z flagami i sztandarami, z mnóstwem kwiatów! Potem cały ten barwny i rozgorączkowany potok wlał się na nabrzeża i oblepił je szczelnie. Byle bliżej tego miejsca, gdzie wyświeżony do połysku cumował „S-25”. Rżnęły kapele, terkotały kamery filmowe, chrypli sprawozdawcy lokalnych rozgłośni... Ceremonię rozpoczęło odczytanie stosownych rozkazów. Potem był hymn Stanów Zjednoczonych i z okrętowych drzewc spłynęła amerykańska bandera oraz znaki. Chwilę potem zeszła z pokładu amerykańska załoga, a jej miejsce zajęły wyrównane dwuszeregi Polaków. Przy drzewcach na dziobie i rufie stanęli mat Kmiecik i mat Kozioł, na pomoście, obok kapitana Romanowskiego, starszy marynarz Strzelecki. — Baczność! Banderę podnieść! Zagrzmiał hymn: „Jeszcze Polska...”, i wznosić się jęły ku górze bandera, proporzec Marynarki Wojennej i znak dowódcy. Wreszcie załopotały na wietrze bielą i czerwienią. Z tą chwilą okręt stał się cząstką Polski. Wolnej. I walczącej o to, żeby przywrócić wolność całej Polsce startej przez wroga z map świata. Zaraz też pękły wszystkie kordony i tłumy Polonusów rzuciły się ku okrętowi. Każdy chciał choćby stopę postawić na tym skrawku polskiej ziemi. Przy innej keji * odbywała się podobna uroczystość na przejmowanym przez Anglików „R-3”. W zupełnym osamotnieniu, jeśli nie liczyć grupki oficjeli z ambasadorem Wielkiej Brytanii na czele. Z ambasady Polski w Waszyngtonie nie przybył nikt. Tej nocy na „S-25” pozostała zaledwie niepełna wachta — resztę załogi porwali rozentuzjazmowani rodacy. Dowództwo musiało uczestniczyć w oficjalnym bankiecie wydanym przez ambasadę Wielkiej Brytanii. A do wyjścia w drogę powrotną do Anglii pozostało okrągłe dziesięć dni. Rozpoczął je kapitan Romanowski ostrymi ćwiczeniami na morzu. Już bojowymi. Trzeba było ostatecznie zgrać załogę, i to w takich manewrach, jak w walce: szybkich, alarmowych zanurzeniach, „ostrym” strzelaniu artyleryjskim i torpedowym. Wyniki były dobre, ale wyszła na jaw jedna z najpoważniejszych chyba wad okrętu. Otóż amerykańskie torpedy skonstruowano tak, że woda bardzo łatwo dostawała się do ich przedziałów silnikowych i żyroskopowych. Stąd zewnętrzne klapy aparatów torpedowych otwierać można było dopiero tuż przed strzałem, co nie pozwalało oddać go dostatecznie szybko do wykrytego celu. Bosman Czub ze swymi ludźmi osobiście dobierał i próbował je w amerykańskiej torpedowni, ale nie rozwiązało to przecież sprawy. Miał jeszcze kapitan Romanowski okazję, aby podzielić się swym bojowym doświadczeniem i tutejszymi spostrzeżeniami z oficerami VII Flotylli podczas oficjalnego spotkania zaaranżowanego przez jej dowództwo. Nic nie owijał w bawełnę. Powiedział wprost, co sądzi o słabej przydatności okrętów typu „S” do walki (a był to wówczas podstawowy typ okrętu w amerykańskiej flocie podwodnej...), o marnych torpedach, o kalkulatorach torpedowych i peryskopach. Nie zyskał tym sympatii u starszych oficerów. Zaatakowali go, że zbyt ryzykownie manewruje okrętem, szczególnie przy szybkich zanurzeniach (co obserwowali podczas ćwiczeń), ale Romanowski odpowiedział spokojnie: — A czy mieliście już nad głowami samoloty? Wiedzielibyście wówczas, że wtedy lepiej mieć tych kilka metrów wody więcej nad okrętem... Przypadek też sprawił, żę Bolesław Romanowski odkrył w Nowym Jorku konsulat Polski, a w nim bardzo sympatycznego pana, Sylwina Strakacza. Konsul tłumaczył się gęsto, że nie otrzymał w ich sprawie żadnych poleceń z ambasady, a o ich pobycie dowiedział się dopiero z gazet... Postanowili więc wspólnie: zrobimy chrzest okrętu! Dwunastego listopada znów do portu zwaliły się tłumy. Na „ojca chrzestnego” zaproszono admirała Edwardsa, matką została córka konsula, Anetka Strakacz. Pękła tradycyjna butelka szampana... Okręt zaś otrzymał imię ORP „Jastrząb”. * Keja — fragment portowego nabrzeża.

Znów było huczne przyjęcie, wydane przez konsula, i następnego wieczora kolejne, już pożegnalne, urządzone przez VII Flotyllę dla „Jastrzębia” i „R-3”. I byłby to najmilszy wieczór — bo Amerykanie z prawdziwym żalem i ogromną serdecznością żegnali Polaków — gdyby nagle nie wybuchła wielka bijatyka! Oczywiście między marynarzami brytyjskimi i amerykańskimi. Dopiero załoga „Jastrzębia” pod wodzą porucznika Anczykowskiego zrobiła porządek, siłą rozdzielając walczących i wyrzucając kogo było trzeba. Potem dokończono uczty na z grubsza uporządkowanym pobojowisku. Przed południem 14 listopada 1941 roku ORP „Jastrząb” (z nowym już numerem taktycznym na kiosku — „P-551”) był gotów do drogi. Wnętrze okrętu wypełniały po brzegi części zapasowe i wszelkie dobra nabyte dla rodzin i przyjaciół w Anglii oraz sterty podarunków od miejscowej Polonii. Dowódca odbył już przepisowe wizyty pożegnalne, cała załoga zgromadziła się na pokładzie. Jeszcze ostatnie życzenia, uściski rąk... O godzinie 12.00 padł rozkaz: — Odcumowanie! Poszli w dół rzeką, ku morzu, a jej brzegiem ciągnął równo z nimi długi sznur samochodów: konsul Strakacz, St. Angelo, Olsen, kilku innych oficerów i rzecz jasna przyjaciele-Polonusi. Stamtąd, gdzie kończyła się droga, dobiegł „Jastrzębia” znany wszystkim marynarzom sygnał — trzykrotny, długi jęk klaksonów: — Pomyślnej podróży! ROZDZIAŁ IV — Dowódca okrętu może sobie pozwolić na odpoczynek, szczególnie w bazie. Zastępca, nigdy! Niech pan siada, Andy, i wyciąga tę swoją buchalterię. Porucznik Anczykowski uśmiechnął się i położył na stole dzienniki okrętowe „Jastrzębia”. Znajdowali się w kabinie kapitana Romanowskiego na statku-bazie „Al-Rawdah”, w szkockim Holy Loch (gdzie stacjonowała brytyjska Trzecia Flotylla Okrętów Podwodnych), i był właśnie późny wieczór 2 grudnia 1941 roku. Tegoż dnia w południe ORP „Jastrząb” wszedł tu i przycumował u burty statku-bazy, kończąc w ten sposób swój przemarsz przez Ocean Atlantycki. Dowódca sięgnął po papiery. Wiedział, że wszystko jest już wyprowadzone „na czysto”. Było nawet podsumowanie: „Na morzu 370 godzin, z tego w zanurzeniu — 40. Postój w porcie 41 godzin. Mil morskich łącznie...” — Psiakrew, ależ to wszystko wygląda tu gładko i prosto! Przerzucił kartki dziennika: „19 listopada, godz. 21.00. Na wysokości wejścia do St. John's, Nowa Fundlandia”. Mieli już wtedy za sobą, od wyjścia z New London, ponad pięć dób marszu. Na powierzchni. Przy silnej fali i w śnieżnych zawiejach. Ludzie chorowali. Odwykli od morza. Na wachtach dokuczał piekielny ziąb i gdyby nie znakomita, amerykańska odzież... Z map wynikało, że wejście do St. John's jest kręte i na pewno poprzegradzane bonami *. Przez całe dwie godziny krążyli w nocnych ciemnościach i śnieżnej zadymce, niesionej lodowatym wichrem, wołając światłem ląd, by przysłał pilota. Odetchnęli dopiero na spokojnych, wewnętrznych wodach portu. Nie na długo. Już następnego dnia zaczął się niepokój: gdzie „R-3”? Okręt lieutenanta Heslopa, oznaczony już teraz numerem „P-511”, wyszedł z New London niedługo po nich. Czas, jaki wyznaczyli sobie na spotkanie w St. John's, minął. Pozostawało tylko czekać. Osiemnaście godzin. Tyle spóźnił się Heslop. To był rzeczywiście mały okręt i ciężko mu było na wzburzonym morzu. Ale dzięki tym dodatkowym godzinom Romanowskiemu udało się odkryć w porcie St. John's inną jednostkę pod biało-czerwona banderą — statek handlowy s/s „Morska Wola”. W mesie „Jastrzębia” brodaty kapitan żeglugi wielkiej Bronisław Hurko opowiadał o życiu w konwojach, widzianym oczami tych, co na powierzchni morza i wystawieni „na strzał”. Mieli także okazję wspólnie powzdychać: gdzie to się ci Polacy dzisiaj nie spotykają... I znów zapis w dzienniku. Lakoniczny jak wszystkie: „21 listopada, godzina 14.00. Wyjście z St. John's”. Czyli odbicie do „skoku przez Atlantyk”. * Bony — pływające zapory.

— A nie myślał pan wtedy, Andy, że możemy nie dać rady? Anczykowski zmrużył oczy w uśmiechu: — Od myślenia to ja mam dowódcę... No właśnie. Wtedy, przed wyjściem na ocean, poszedł Romanowski wraz z Heslopem do miejscowego Dowództwa Rejonu Morskiego w St. John's, a to, czego się wówczas tam dowiedzieli, wcale nie napawało optymizmem. Owszem, ułożono im marszrutę tak, aby omijała szlaki własnych konwojów, by przez ich eskortę nie zostali wzięci za wroga. Najpierw mieli pójść w szyku — „Jastrząb” jako prowadzący — potem rozdzielić się w określonym punkcie i iść dalej różnymi szlakami: „P-511” krótszym, jako mniejszy i powolniejszy. Od 25 południka w dzień winni iść w zanurzeniu. Spotkanie u brzegów Szkocji, o 10 mil na zachód od latarni Barra Head, tkwiącej na południowym skraju archipelagu Hebryd, wyznaczono na dzień 1 grudnia, godzinę 10.00. I z góry dostali ostrzeżenie, że prognoza pogody dla całej prawie trasy jest wręcz fatalna. Sprawdziło się to natychmiast, tuż po wyjściu z St. John's. Okręt Heslopa — który uprosił, aby pójść przodem — zniknął od razu wśród monstrualnych gór wody i ukazywał się odtąd rzadko. Śnieg, niesiony huraganowym wichrem, zacinał poziomo i zaginął w nim cały świat. O żadnym szyku nie mogło być mowy. Pięć dób. Tyle trwała ta szaleńcza jazda. Ocean odbierał sobie z nawiązką to, co podarował im tak wspaniałomyślnie w czasie podróży na s/s „Cathay”. Szalał. Trzydziestometrowej wysokości fala, biegnąca od rufy, raz wynosiła „Jastrzębia” pod niebo, innym razem przelewała się przez okręt, nakrywając go grubą czapą lodowatej wody. Niezbędni na pomoście ludzie — dwaj tylko i przywiązani mocno — dusili się pod nią dopóki nie spłynęła i nie potoczyła się dalej. Romanowski doświadczył tego kilka razy. Ludzie podczas dwugodzinnej wachty przebierali się w suchą odzież nawet czterokrotnie. Dobrnęli w końcu do miejsca, od którego już mogli iść w zanurzeniu od rana do zmroku, ale dopiero na głębokości poniżej 60 metrów okręt przestawał się kiwać. Nocami, kiedy wynurzali się, aby ładować akumulatory, udawało się czasem Romanowskiemu określić pozycję okrętu według gwiazd. Wypadała zadowalająco. Aż wreszcie ten wczorajszy zaledwie wpis: „1 grudnia, godz. 9.00. Ląd w namiarze...”. Doszli. Niemal dokładnie „na punkt” z niewielkim tylko odchyleniem. Zresztą zaraz spotkali trałowiec HMT „Daneman”, który wyszedł im na spotkanie. Ale nie było „P-511”. Czekali, krążąc po skotłowanym morzu, aż do późnego popołudnia. Cały dzień, i to już u celu podróży. Klęli straszliwie! Nie przyszedł. — A propos, panie poruczniku, są o nich jakieś wiadomości? — Niestety, cisza. Biedny „P-511”. Biedny Heslop. — Nasze straty już pan widział — uzupełnił Anczykowski lakoniczny zapis w dzienniku. — Zniosło nam spory kawał pokładu na dziobie, mamy połamane i pogięte relingi, poodpadała farba, a w środku wszystko mokre. Kazałem porozwieszać koce i ubrania, żeby choć trochę przeschły. Z całego zapasu stu czterdziestu siedmiu ton ropy pozostało niewiele. Doszliśmy prawie na resztkach. Mechanik jeszcze przegląda swój dział. Kapitan Romanowski popatrzył na swego zastępcę i machnął ręką: — W zasadzie powinniśmy się teraz solidnie urżnąć, ale nic z tego. Jutro będziemy mieli na karku szefa KMW, już wiceadmirała Świrskiego. Na pewno będzie chciał obejrzeć okręt. — W takim stanie?! Może choć wyładować części zamienne i ćwiczebne głowice do torped, bo po prostu nie ma gdzie się ruszyć! — Nie przyszliśmy ze spaceru. Porządkować to wszystko trzeba, ale na przyjazd admirała niech pan przygotuje zbiórkę załogi nie na okręcie, a tu, w bazie. Kiedy pozostał sam, przyszło nagle uczucie ogromnego, wewnętrznego zadowolenia i dumy. A jednak dokonałem tego! Przeszedłem Atlantyk. Więcej, przeprowadziłem okręt przez ocean. Samodzielnie. A to już zupełnie inna sprawa, niż tamto przejście przez Atlantyk na „Iskrze”, bo wtedy myślał za mnie dowódca, kapitan Stefan de Walden. Podróży zaś na s/s „Cathay” nie warto nawet wspominać. Ale zaraz nadciągnęły wątpliwości: czy to znaczy, że już zostałem prawdziwym morskim, bojowym dowódcą? Przecież tam, przed skalistymi brzegami Fundlandii, koło St. John's, oddałbym wszystko, by na moim miejscu znalazł się ktoś inny, a ja mógłbym tylko słuchać i wykonywać rozkazy. A ten czas, gdy w najwyższym napięciu wypatrywałem szkockiego lądu, gdy zastanawiałem się czy wyjdziemy, gdzie trzeba, czy nie popełniłem czasem jakiejś pomyłki? Ponadto byli tam ze mną inni ludzie. Oficerowie, załoga. Mechanik Rydzewski, zastępca Anczykowski, torpedowy Guzowski, nawigacyjny Olszewski i wachtowy Grocholski. Wykonywali pilnie swoje obowiązki. Sprawdzili się. Sprawdzili się także ci wszyscy, co obsługiwali wszelkie mechanizmy, żeby okręt szedł,

pełnili służby i wachty. Każdy na swoim stanowisku, dokładnie i fachowo, choć ocean poniewierał nimi bez litości. Czy oni nie mieli chwili zwątpienia? Mieli. Widział to nieraz w ich oczach w niemych pytaniach: damy radę, dowódco? Właśnie: oni mieli jeszcze nad sobą kogoś, na kogo liczyli w najcięższych chwilach. On już nie. A i okręt okazał się w końcu nie taki zły, skoro dowiózł ich tutaj i odniósł tak niewielkie uszkodzenia. Po osiemnastu dobach zmagań z rozszalałymi żywiołem mogli spodziewać się znacznie większych zniszczeń. Tylko czy będzie sprawował się tak samo w sytuacjach bojowych, w walce? I dopiero teraz kapitan Romanowski spostrzegł, że wszystko to, czego właśnie dokonali — on, załoga i okręt — i z czego był przed chwilą aż tak bardzo dumny, niewiele miało dotąd wspólnego ze sprawą zasadniczą, z wojną. Przecież „Jastrząb” nie walczył z wrogiem, jeszcze nie. Wiceadmirał Jerzy Świrski pochwalił załogę, okręt obejrzał z kamienną twarzą, a na propozycję Romanowskiego, że chętnie oddadzą „Jastrzębia” Anglikom w zamian za nowy okręt klasy „U”, odpowiedział: — A ja dostałem na pana skargę. Z Waszyngtonu, od naszego ambasadora. Co pan tam wyprawiał? Po wyjaśnieniu stanęło na tym, źe Romanowski opisze całą sprawę w obszernym meldunku. Ale później, bo nazajutrz miał wizytować „Jastrzębia” sam prezydent RP, Władysław Raczkiewicz. Wizyta minęła jak wszystkie odwiedziny dostojników. Za to następnego dnia, 5 grudnia, gruchnęła w Trzeciej Flotylli radosna wieść: znalazł się „P-511”! Z całą, choć ledwie żywą, załogą. Mniej radosny był fakt, że odnaleziono go na skałach Orkney's Islands. Jak tam się znalazł? Okazało się później, że najpierw popełniono błąd w nawigacji i „P-511” zaszedł aż po wybrzeża Norwegii. Wycofując się stamtąd przez Morze Północne, spalił cały zapas ropy, a później, idąc na silnikach elektrycznych, wyczerpał do cna baterie. Zepsuła się też radiostacja i bezwładnie dryfujący okręt oparł się w końcu tam, skąd go teraz holowano do bazy. Na „Jastrzębiu” żywo omawiano tę historię, która tylko cudem nie zakończyła się tragicznie — „P-511” był wreszcie ich współtowarzyszem w przeprawie przez Atlantyk. I choć w świetle świeżo poznanych faktów wina dowództwa tego okrętu była oczywista, to jednak budziły się i wątpliwości. Czy w ogóle powinno się wysyłać na ocean tak małego i sfatygowanego grata? I co z takiego za korzyść? Głosy te były odbiciem nastrojów panujących wśród sporej części załogi niespokojnej o swoje losy i losy „Jastrzębia”. Oni przecież przyprowadzili z Ameryki takiego samego gruchota. A że się udało? Co z tego? Ważne, co będzie dalej. Jedynym człowiekiem, który mógł podjąć ostateczną decyzję, był dowódca brytyjskiej floty podwodnej, admirał Max Horton. Przybył zresztą niezwłocznie i obejrzał okręt bardzo dokładnie, zaglądając we wszystkie jego zakamarki i zadając mnóstwo pytań. Był to doskonały fachowiec i znakomity podwodnik z lat I wojny światowej. Ocena jego była zwięzła i krótka: — Okręt w tym stanie, przy tak zużytych mechanizmach i urządzeniach, nadaje się wyłącznie do celów szkoleniowych. I to po przyzwoitym remoncie. Była to najgorsza z wiadomości, jakie Romanowski spodziewał się usłyszeć. Okręt ćwiczebny?! Kręcić się po wodach wokół baz, służąc innym podwodnikom jako „pomoc naukowa”? O, nie! Nie po to uciekał z „Wilka”, którego czekał taki los. Owszem, nie ulega wątpliwości, że „Jastrząb” jest starym gratem. Ale jak się spisze w walce, to w dużym stopniu zależy od ludzi... Wszystko to przemknęło mu przez myśl w mgnieniu oka, ale odpowiedź była już ostrożniejsza, bardziej wyważona: — To jasne, sir. Tylko że my po prostu chcemy walczyć. Bezpośrednio z wrogiem. — Admirał milczał, więc Romanowski ciągnął dalej, już z determinacją: — Osobiście doceniam znaczenie szkolenia, ale sądzę, że razem ze swoją załogą będę bardziej przydatny w walce. Pewno, że wolałbym mieć nowy okręt, na przykład klasy „U”... Admirał pokręcił przecząco głową: — Nie, tego panu obiecać nie mogę. A czy poszedłby pan na patrol na tym okręcie? Tu Romanowski nie mógł już zastanawiać się ani sekundy. Nie wypadało. — Pójdę. Admirał Max Horton przez dłuższą chwilę zwlekał z odpowiedzią: — Na razie nie ma o tym mowy. Okręt trzeba najpierw dokładnie zbadać, poddać próbom. Zobaczymy, co one wykażą. I dopiero... Wiadomość o decyzji admirała szybko obiegła załogę. Tym bardziej że na „Jastrzębiu” niemal natychmiast zjawiły się liczne ekipy rozmaitych specjalistów. Obsiedli oni okręt wewnątrz i z zewnątrz, kazali rozbierać na części różne mechanizmy, dokonywali skomplikowanych pomiarów i obliczeń. A ile przy tym było zamieszania...

Zajęci codzienną krzątaniną wokół własnych spraw dowiedzieli się nagle, iż Japończycy napadli na Pearl Harbour! W pierwszej chwili nie mogli w to uwierzyć, ale wkrótce nadeszło oficjalne potwierdzenie tej wieści. Świtem, 7 grudnia 1941 roku, lotnictwo japońskie dokonało ciężkiego nalotu na tę największą amerykańską bazę wojenną na Oceanie Spokojnym... W bazie Trzeciej Flotylli i wśród obsady „Jastrzębia” sprawa ta stała się tematem „numer jeden”. Rzucono się do map. Gdzie Japonia, a gdzie archipelag Hawajów z wyspą Oahu, na której Honolulu i baza Pearl Harbour? Toż to świat drogi! Trzeba przejść większą część Pacyfiku. A skoro uderzyło lotnictwo, musiały tam podejść lotniskowce, czyli cała wielka armada japońskich okrętów. W miarę napływu dalszych, choć zapewne tonowanych przez wojenną cenzurę, informacji, zaczął rysować się obraz wielkiej klęski. Zatopione — i to w porcie! — ciężkie okręty liniowe i krążowniki, zniszczone na lotniskach samoloty. Między wierszami można było wyczytać, że niemal przestał istnieć trzon amerykańskiej Floty Oceanu Spokojnego. Zaskoczenie zaś musiało być zupełne, co wśród marynarzy w Holy Loch wywołało lawinę pytań. To gdzie, u diabła, był amerykański wywiad, gdzie zespoły okrętów dalekiego dozoru, gdzie radarowe stacje brzegowe na wyspach archipelagu? I gdzie okręty podwodne, które powinny przeciąć kurs japońskiej armadzie i przynajmniej narobić w jej szykach zamieszania?! Polacy mieli szczególne powody, aby żywo interesować się przebiegiem tych wydarzeń. Przecież dopiero powrócili z tego nie tkniętego dotąd przez wojnę kontynentu i doskonale pamiętali toczone tam dyskusje. Porucznik Anczykowski nie omieszkał przypomnieć teraz dowódcy: — I wykrakał pan im tę wojnę! Tylko kto mógł przypuszczać, że wybuchnie tak szybko... Romanowski był również zaskoczony tymi wydarzeniami. Nie podzielał jednak optymizmu tych, którzy nagle nabrali nadziei, że z chwilą przystąpienia Stanów Zjednoczonych do wojny przeciw państwom osi również i sprawy w Europie czy Afryce Północnej potoczą się szybciej i bardziej pomyślnie dla sprzymierzonych. Przewidywał, że liczyć na bezpośrednią pomoc Amerykanów będzie można dopiero wówczas, kiedy przynajmniej częściowo opanują sytuację na Pacyfiku. Jednego tylko był pewien. Udział tego nowego i tak potężnego sprzymierzeńca będzie miał poważny wpływ na losy tej wojny, teraz już naprawdę światowej, bo rozpaliła się przecież i na drugiej półkuli. Tymczasem angielscy inżynierowie i technicy już zakończyli swoje ponad dwutygodniowe „opukiwanie” okrętu i wynieśli się z „Jastrzębia”. Teraz trzeba było czekać na wyniki ich prac. Nadchodziły właśnie święta Bożego Narodzenia i koniec roku. 23 grudnia „Jastrząb” rzucił cumy i przeszedł do pobliskiego Rothessy, gdzie stanął u burty ORP „Wilk”. Trzecie święta na obczyźnie, trzeci Nowy Rok. Garnęli się jakoś ku sobie w taki czas, aby być razem, wśród swoich. Nie obyło się i teraz bez życzeń: „Aby następne już w kraju...”, ale nie czuło się już w tych słowach wiary w spełnienie. Ponadto rozgoryczeni byli, że sami jakoś w niczym nie przyczyniają się do poprawienia tej sytuacji. Nie walczą przecież, zostali odstawieni na „boczny tor”. ORP „Wilk” pod dowództwem komandora porucznika Brunona Jabłońskiego odrabiał swoją pańszczyznę szkoleniowego, ćwiczebnego pływania, a „Jastrząb”... Ci z „Wilka” znali już ich perypetie z „nowym”, amerykańskim okrętem i nie skąpili współczucia. Mógł nareszcie Romanowski nagadać się do woli ze swym serdecznym przyjacielem, „Radcą”, kapitanem Zygmuntem Jasińskim, oficerem-mechanikiem „Wilka”. Wspominali huczne, ubiegłoroczne święta, które spędzili w Barrow in Furness, gdzie budowano „Sokoła”, wspominali też ten okręt. I okazało się, że w czasie amerykańskiej wyprawy Romanowskiego nadeszły o „Sokole” wręcz zadziwiające wieści! Operujący od początku października z brytyjskiej bazy na Malcie ORP „Sokół” zdołał już w końcu tego miesiąca zatopić torpedami na Morzu Tyrreńskim włoski krążownik pomocniczy, za co z rąk samego Wodza Naczelnego, generała Władysława Sikorskiego, który wizytował w początkach listopada Polską Misję Morską w Gibraltarze oraz właśnie przybył na Maltę, otrzymał „piracką” flagę „Jolly Roger”. Donosiły o tym gazety, a niedługo potem cała prasa rozhuczała się zupełnie już sensacyjną wiadomością. Znów o „Sokole”! Otóż okręt ten, patrolując na wodach greckich, wszedł do zatoki Navarino i usiłował wedrzeć się do portu o tej samej nazwie. Ale zaplątał się u wejścia w stalowe sieci zagrodowe. A kiedy już udało mu się uwolnić z tej pułapki, dowódca okrętu — zamiast uciekać, gdzie pieprz rośnie, szczęśliwy, że uniósł cało głowę — postanowił powrócić, przyczaić się... i storpedować stojący wewnątrz portu włoski niszczyciel „Ascari”! Dla każdego podwodnika było jasne, że po takim fakcie inne bazujące w tym porcie okręty wroga nie pozostały bierne i na pewno rzuciły się w pościg za napastnikiem. Co musiał on wtedy przeżywać? To także wiedzieli z własnych doświadczeń. Ale już zupełnie niepojęty wydawał się fakt, że tego samego wieczora ORP „Sokół” znów posłał na dno spory statek z przechodzącego nieopodal konwoju... Jednak historie te mogły być niewiarygodne jedynie dla ludzi, którzy nie znali kapitana Borysa Karnickiego, a na „Wilku” i „Jastrzębiu” prawie wszyscy znali go dobrze. A już szczególnie Jasiński i Romanowski:

— Cholerny „Bob”! Czy ktoś inny potrafiłby zdobyć się na taką fantazję i bezczelność?! Było w tych słowach tyleż podziwu, co i zazdrości. Tamci walczą — i to jak! — a oni... Romanowskiemu przy tym jeszcze jedna sprawa nie dawała spokoju. Otóż zastępcą dowódcy na „Sokole” był kapitan Jerzy Koziołkowski... Kiedy wywietrzały już z głów opary noworocznych toastów i licznych „poprawin”, nadszedł na ORP „Jastrząb” rozkaz: „Udać się do Blyth w celu zadokowania i dokonania kapitalnego remontu oraz koniecznej przebudowy”. Kapitan Romanowski odebrał ten rozkaz z mieszanymi uczuciami — więc jednak komisja techniczna, przysłana przez admirała Hortona, orzekła, że gra warta świeczki... Niezależnie jednak od tego, co myślał i czuł, musiał wykonywać rozkazy. ORP „Jastrząb” wyszedł więc z Holy Loch, okrążył strome skały północnych wybrzeży Szkocji, z posępnym Cape Wrath — Przylądkiem Gniewu, przebrnął silne prądy cieśniny Pentland Firth i od Przylądka Duncansby poszedł wzdłuż wschodnich brzegów Wyspy na południe, do rejonu Newcastle, gdzie leżał cel podróży — stocznie i doki miasta Blyth. Remont i modernizacja „Jastrzębia”, jak wynikało ze wstępnych planów, zapowiadały się na dłużej. Należało więc opracować rozkład zajęć dla załogi, a ponieważ na okręcie nie wszyscy byli potrzebni, ludzie mogli nareszcie wykorzystać zaległe urlopy. Najbardziej cieszyli się ci, którzy mieli już w Anglii rodziny. Zdarzało się, że zapraszali do siebie na wypoczynek najbliższych przyjaciół z okrętu. Wielu marynarzy miało już także zaprzyjaźnione domy w szkockich i angielskich miasteczkach i wiedzieli, że zawsze znajdą tam gościnny kąt. Dla najmniej „zapobiegliwych” pozostawał dom wypoczynkowy w Brighton, a oficerowie mogli udać się do podobnego w Edynburgu. Gdy na okręt rzuciły się całe tabuny stoczniowców, by demontować, zda się, co popadło, kapitan Romanowski poczuł się chwilowo zwolniony z obowiązków. Nadzór techniczny nad pracami przejął zresztą „z ramienia” KMW dotychczasowy oficer-mechanik okrętu, porucznik Franciszek Rydzewski. Nadal nie przepadali za sobą, ale Romanowski już zdołał docenić fachową wiedzę i umiejętności tego o dwa lata tylko młodszego wiekiem i oficerskim „starszeństwem” wychowanka wydziału technicznego SPMW w Toruniu. Dlatego mógł nareszcie ruszyć spokojnie w okoliczne pola i zagajniki z ulubioną (choć tu tylko wypożyczoną...) flintą. Miał też wreszcie Romanowski sporo czasu, aby zorientować się dokładniej w sytuacji na świecie. A w pierwszych miesiącach roku 1942 sytuacja ta nie napawała optymizmem. Najbliższe było miejsce, w którym żył, czyli Anglia. Tu nastąpiło pewne odprężenie, szczególnie po tym, kiedy ustały zmasowane naloty, ustępując miejsca rzadszym już wyprawom wrogich bombowców nad Wyspę, i zniknęła wreszcie dławiąca zmora nieuniknionej zdawałoby się niemieckiej inwazji z okupowanego niemal w całości kontynentu. Zaciskała się natomiast coraz bardziej obręcz morskiej blokady wokół Wyspy i na wszystkich wiodących do niej szlakach żeglugowych. Blokady „podwójnej”, bo jedną ogłosili Anglicy wobec okupowanych portów Europy, a drugą Niemcy wobec Wyspy. Dla Anglii jednak sprawa dostaw morskich była kwestią życia lub śmierci. Potrzebowała wszystkiego: żywności i surowców. I Niemcy doskonale o tym wiedzieli. Rzucili zatem na Atlantyk ciężkie okręty — pojedyncze, pirackie rajdery — a potem całe stada U-bootów. Liczby przedstawiające tonaż utraconych w dziesiątkowanych konwojach statków były już w końcu roku 1941 wielkie, a w początkach roku 1942 poczęły jeszcze wzrastać. I na nic się zdały wysiłki propagandy, usiłującej ukryć prawdziwy stan rzeczy. Widać to było wyraźnie w angielskich sklepach i po wciąż zmniejszanych przydziałach kartkowej żywności. Nie lepiej działo się w Afryce Północnej i na Morzu Śródziemnym. Z chwilą wylądowania w Trypolitanii oddziałów niemieckiego Afrika-Korps pod dowództwem generała Erwina Rommla skończył się trwający od lata roku 1940 kontredans szczupłych wojsk brytyjskich z wielką armią włoską, w którym Brytyjczycy bywali górą. Rommel ostro zabrał się do rzeczy. W początkach roku 1941 odrzucił wojska brytyjskie i otoczył Tobruk. Na tym działania utknęły, ale rozgorzały z nową siłą, kiedy już Brytyjczycy weszli do Syrii i Iranu. Wówczas uderzyli, odbili Tobruk i odsunęli linię frontu daleko od granic Egiptu i od życiodajnego Kanału Sueskiego. W początkach roku 1942 obie strony czaiły się do nowej ofensywy. Powodzenie zaś takich operacji zależy w ogromnej mierze od zaopatrzenia wojsk. W tym przypadku od sytuacji na Morzu Śródziemnym, przez które szły statki z dostawami dla wojsk osi. Brytyjczycy robili wszystko, aby te linie komunikacyjne przerwać, ale nie było to łatwe, bo z Włoch do Afryki przecież blisko, a Wielka Brytania miała na tym morzu właściwie tylko dwie duże bazy: w Gibraltarze i w Aleksandrii. I trzecią, niewielką, jednak najważniejszą, bo leżącą na drodze włosko-niemieckich konwojów. Była nią Malta. I dlatego lotnictwo państw osi usiłowało znieść tę wyspę z powierzchni morza, a Brytyjczycy dostarczyć na nią zaopatrzenie. Za wszelką cenę! Byle tylko wytrwała. W początkach 1942 roku prasa i radio londyńskie donosiły, że Malta przeżywa falę niezwykle ciężkich nalotów, ale trwa.

Równie złe wieści nadchodziły ze stron bardzo odległych, bo z Azji Południowo-Wschodniej. Oto Japończycy zagarnęli już Syjam, weszli w granice Birmy, gdzie zajęli szereg miast, i prą w stronę stołecznego Rangunu. Wcześniej japońskie samoloty zaatakowały pod Kuantanem, u wybrzeży Półwyspu Malajskiego, eskadrę brytyjskich okrętów i posłały na dno dwa okręty liniowe: HMS „Prince of Wales” i HMS „Repulse”, oraz cztery niszczyciele wraz z dowódcą eskadry admirałem T. Philipsem. Najtragiczniejsza jednak wiadomość przyszła z Singapuru. Ta największa na Malajach brytyjska baza i twierdza zarazem poddała się Japończykom w połowie lutego po krótkim oblężeniu, a 85-tysięczny garnizon poszedł do niewoli. Droga do Indii niemal stanęła otworem... W ogóle na Oceanie Spokojnym działo się gorzej niż źle. Japończycy po opanowaniu Półwyspu Malajskiego, całych prawie Filipin oraz wysp Borneo, Celebes, Sumatry i Bali szykowali się do skoku na Jawę, w czym usiłowała im przeszkodzić połączona flota amerykańsko-brytyjsko-holenderska. Pod koniec lutego doszło do bitwy na Morzu Jawajskim, którą sprzymierzeni przegrali, ponosząc przy tym duże straty. Jawa padła w początkach marca. Jedyne krzepiące wiadomości płynęły z frontu na wschodzie Europy: oto Armia Radziecka odepchnęła Niemców spod Moskwy, i to miejscami na odległość blisko 250 kilometrów! Za drugą pomyślną wiadomość Romanowski uznał tę o formowaniu Armii Polskiej w ZSRR. I nie rozumiał, dlaczego niektóre polskie gazety wychodzące w Londynie podnoszą taką wrzawę wokół porozumienia, które zawarł Sikorski ze Stalinem. Czy Polacy powinni starać się w tej wojnie o utworzenie silnej armii? Oczywiście. Na razie jednak jest zaledwie Brygada Strzelców Karpackich w Afryce Północnej i te nieliczne, dopiero organizujące się, oddziały w Anglii. Jeśli więc można utworzyć w ZSRR kilka dywizji z przebywających tam Polaków? Będą na pewno bardzo potrzebne. Owszem, jest w Anglii już dosyć silne lotnictwo polskie, są oni, Marynarka Wojenna... Właściwie podwodnicy tworzyli swoisty, zamknięty światek, ale mieli przecież dziesiątki kolegów na okrętach nawodnych pływających pod biało-czerwoną banderą, na „Błyskawicy”, „Burzy”, „Garlandzie” i „Piorunie”, na nowych eskortowcach „Krakowiaku”, „Kujawiaku” i „Ślązaku” (wyposażano go właśnie w pobliskim Newcastle nad rzeką Tyne) oraz na ścigaczach i kutrach torpedowych operujących na Kanale. Spotykali się — choć rzadko, bo stacjonowali w różnych bazach — ale podczas tych spotkań rozprawiali o tym, co było ich „chlebem powszednim” na morzu. Najczęściej o służbie w konwojach. Tych atlantyckich. Ostatnio jednak zaczęła pojawiać się w marynarskich rozmowach nowa nazwa: Droga Północna. Wymawiano ją niechętnie, jakby z lękiem. O tym, że Związek Radziecki otrzymuje od swych zachodnich sojuszników pomoc w sprzęcie bojowym, wszelkich materiałach wojennych i żywności, wiedzieli w Anglii już wszyscy. W prasie i radiu wychwalano system „Lend and Lease” *. Mało kto jednak zastanawiał się, jakimi drogami ta pomoc dociera do celu, póki nie pojawiły się po raz pierwszy nazwy portów: Murmańsk i Archangielsk. Marynarze zrozumieli od razu, że szlak ten wiedzie skrajami Morza Arktycznego przez rejony najtrudniejsze dla żeglugi. Byli zresztą już tacy, którzy szlaki te przemierzyli, bo pierwsze konwoje do ZSRR ruszyły początkiem zimy 1941 roku. Dla załogi „Jastrzębia” najważniejsze na razie było to, że wreszcie nadszedł koniec remontów. A w zasadzie przebudowy, bo okręt uzyskał nawet nową sylwetę dzięki wymianie konstrukcji całego pokładu rufowego. Przebudowie uległo również wnętrze, a urządzenia i mechanizmy naprawiono. Zainstalowano też nową, typową radiostację i aparaturę hydroakustyczną. Pomalowany świeżutką farbą „Jastrząb” wyglądał w końcu jak nowy. Próby na uwięzi i na morzu wypadły pomyślnie i zaraz przyszedł rozkaz, by jak najprędzej zabierać się ze stoczni — była wprost zawalona robotą i potrzebny był każdy kawałek nabrzeża. Rozkazano też, aby w drodze powrotnej do bazy macierzystej Trzeciej Flotylli Okrętów Podwodnych w Holy Loch wejść do Rosyth. Czeka tam grupa statków, które trzeba przeprowadzić na redę Greenock. Podczas manewru odcumowania Romanowskiemu przypomniał się nagle podobny, ten z New London. Wtedy też wychodził na pięknie pomalowanym okręcie. Tym samym. I czym się skończyło? — Nie nawojowaliśmy się. Ale teraz... * Nazwa amerykańskiej specjalnej pożyczki wojennej dla państw sprzymierzonych.

ROZDZIAŁ V Holenderski eskortowiec „Jan van Gelder” szedł przodem, a ORP „Jastrząb” trzymał się pilnie w jego śladzie torowym. Był pogodny dzień 22 kwietnia 1942 roku, Morze Szkockie, którym wędrowali ku północy, łaskawe, a kapitan Romanowski miał wciąż jeszcze w pamięci serdeczne: „Good hunting!” *, jakim pożegnali go rankiem brytyjscy przyjaciele, podwodnicy na statku-bazie „Forth” w Holy Loch. Szli wreszcie na swój pierwszy patrol bojowy. Na razie celem był port Lerwick na Szetlandach. Tam dopiero mieli otrzymać szczegółowe instrukcje i stamtąd wyruszyć do właściwych działań, zapowiadanych już na odprawie w Holy Loch — do osłony konwoju, idącego na północ. Do Murmańska. Byli gotowi. W ostatnich tygodniach pracowali ciężko, odbywając próby i przepisowe ćwiczenia bojowe. Dziesiątki razy „atakowali” prowadzący ich dziś eskortowiec lub francuski ścigacz „La Capricieuse” i wobec tej gonitwy pierwsze zadanie, jakiej wykonali, eskortując wraz z holenderskim okrętem podwodnym „O-14” z Rosyth do Greenock spore stado „handlarzy” w niezwykle gęstej mgle, było po prostu fraszką. Okręt sprawował się nieźle, egzamin zdali także ludzie. Obsada „Jastrzębia” nieco się w tym czasie zmieniła, bo odszedł oficer-mechanik, porucznik Rydzewski, oraz podporucznik Grocholski. Reszta pozostała teraz na swoich ściśle etatowych stanowiskach: dowódca kapitan Romanowski, zastępca porucznik Anczykowski oraz dwaj podporucznicy Guzowski i Olszowski, pierwszy jako „torpedowy”, drugi jako nawigacyjny. Niewielkie zmiany zaszły też w składzie załogi. Na miejsce tych kilku, którzy opuścili okręt z różnych przyczyn, przysłano marynarzy bardzo młodych. Byli wśród nich dwaj hydroakustycy, marynarze Zbigniew Głowa i Stanisław Kuncewicz, i Romanowski odkrył ze zdumieniem, że obaj urodzili się w Kanadzie! Tam też zgłosili się ochotniczo do polskiej Marynarki Wojennej i tam, w obozie szkoleniowym w Windsor, leżącym w prowincji Ontario, ukończyli kurs Asdic School, czyli podsłuchowców. Wyniki mieli dobre, co udowodnili podczas ćwiczeń. Załoga składała się zatem z 35 podoficerów i marynarzy, plus dodatkowo zaokrętowana angielska ekipa łącznikowa. Radiotelegrafistę, Martina Dowda, znał doskonale, bo był razem z nimi w New London i często chodził na ląd z polskim orzełkiem na czapce. Sygnalista, Thomas Beard, był „nowy”, podobnie jak dziewiętnastoletni zaledwie, bardzo cichy i nieśmiały oficer łącznikowy, sublieutenant RNVR Maurice Hanbury. Romanowski z trudem wyciągnął z chłopaka, że jest jedynakiem, że porzucił studia, by pójść ochotniczo na morze — nad czym bardzo rozpacza matka — i że będzie to jego pierwszy, bojowy rejs. Dlaczego tak mocno naciskał tego chłopca, dlaczego wypytywał go o osobiste sprawy? Bo wciąż jeszcze nosił w sobie poczucie winy i żalu za błąd, jaki niedawno popełnił. Nie mógł sobie darować, że zlekceważył człowieka. Uprzedził się doń z góry, od początku. Wystarczyło, że tamten nie był podwodnikiem, że dołączył do załogi „Jastrzębia” skierowany przez KMW, przez tych z Londynu, którzy nadal jeszcze mieli na okrętach niechlubną opinię „uciekinierów”. Dlatego Romanowski nawet nie próbował przybliżyć się do porucznika Franciszka Rydzewskiego. Przez całe siedem miesięcy wspólnej służby na ORP „Jastrząb” żyli niejako obok siebie, bo i tamten — spokojny i małomówny” — także nie próbował przełamać dzielącej ich bariery. Nigdy i nikomu nie mówił o sobie. I dopiero niedawno... Wracali właśnie z morza do stoczni w Blyth z którejś z ostatnich prób. Okręt spisywał się dobrze i Romanowski wyraził nawet Rydzewskiemu jakieś zdawkowe słowa uznania. Wiedząc zaś, że po odbiorze okrętu oficer-mechanik pożegna się z załogą, nie omieszkał dorzucić — swoim zwyczajem — kpiącej uwagi o czekającym go na lądzie spokojnym życiu. I wtedy tamten zapytał wprost: — A czy pan kapitan miał już w tej wojnie przed sobą żywego żołnierza niemieckiego? Wiem, że nie. Że pan go nawet nie widział. A ja nie tylko na nich patrzyłem... Tego właśnie momentu Romanowski nie mógł zapomnieć. I tego wszystkiego, co usłyszał później, bo rozpoczęte wreszcie rozmowy przeciągnęły się do białego rana. Pierwszy września 1939 roku zastał porucznika Rydzewskiego w Bydgoszczy, w nowej — od niedawna — siedzibie SPMW, w której był wykładowcą. Pełnił akurat służbę oficera placu. Pierwsze bombardowanie przeżyli w trakcie ogromnej krzątaniny, bo z DOK VIII w Toruniu przyszedł rozkaz: „Ewakuować szkołę do bazy głównej Flotylli Rzecznej w Pińsku”. Ładowali się więc na bocznicy do dwóch pociągów. Do pierwszego podchorążowie drugiego, „średniego” rocznika z wydziału pokładowego i technicznego, kandydaci, którzy ukończyli właśnie szkolenie rekruckie (razem 72 ludzi), i personel szkoły wraz z rodzinami. Do drugiego cały inwentarz szkoły, bo przecież tam, w Pińsku, miała być kontynuowana nauka... * Good hunting — (ang.) szczęśliwych łowów (dobrego polowania).