ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 155 696
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 242 900

Gromy i róże - Putney Mary Jo

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Gromy i róże - Putney Mary Jo.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK P Putney Mary Jo
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 910 osób, 513 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 383 stron)

For Evaluation Only. Copyright (c) by Foxit Software Company, 2004 Edited by Foxit PDF Editor

Mary Jo Putney Gromy i róże

For Evaluation Only. Copyright (c) by Foxit Software Com Edited by Foxit PDF Editor

• Prolog B Walia, 1791 iała zimowa mgła kłębiła się w powietrzu, kiedy weszli na mur otaczający wiejską posiadłość. W okolicy nie było żywego ducha, nikt więc nie widział, jak nieproszeni goście spuścili się po murze i ruszyli przez starannie zagospodarowane tereny ma­ jątku. Nikki spytał cicho: - Zwędzimy kurczaka, mamo? Jego matka, Marta, potrząsnęła głową. - Mamy ważniejsze sprawy na głowie. Mówienie kosztowało ją tyle wysiłku, że dostała ataku kaszlu; zgięła się wpół, a jej chude ciało drżało jak w febrze. Zaniepoko­ jony i zmartwiony Nikki dotknął jej ręki. Spanie w polu pogarsza­ ło jej stan, a na dodatek ciągle brakowało im jedzenia. Miał nadzieję, że wkrótce wrócą do cygańskiej kumpanii, gdzie będą mieli ciepłą strawę, miejsce przy ognisku i towarzystwo. Wyprostowała się, blada, lecz zdecydowana, i ruszyli w dal­ szą drogę. Jedynym kolorem, jaki można było zauważyć w tej ponurej zimowej scenerii, był jaskrawy szkarłat jej cygańskiej spódnicy. Wreszcie drzewa się skończyły i wyszli na trawnik otaczający ogromny, wzniesiony z kamienia dom. Pełen nabożnego lęku Nikki spytał: - Stary dziedzic tu mieszka? - No. Przyjrzyj się dobrze, pewnego dnia to będzie twoje.

6 MARY JO PUTNEY Z dziwną mieszaniną uczuć popatrzył na dom. Poczuł zdziwie­ nie, podniecenie, niepewność, a w końcu pogardę. - Cyganie nie mieszkają w domach z kamienia, przez które nie widać nieba. - Lecz ty jesteś didakois, półkrwi Cyganem. Masz prawo tu mieszkać. Zaskoczony, odwrócił się i spojrzał jej w oczy. - Nie! Jestem pełnej krwi tacho rat, a nie jakimś białym. - W twoich żyłach płynie nie tylko cygańska krew. - Westchnę­ ła; jej piękna twarz ściągnęła się. -I choć zostałeś wychowany jak Cygan, widoki na przyszłość masz tylko jako biały. Zaczął protestować, ale uciszyła go szybkim ruchem ręki, gdyż rozległ się tętent koni. Ukrywszy się w zaroślach, obser­ wowali dwóch jeźdźców, którzy puścili się cwałem przez podjazd, po czym zatrzymali wierzchowce przed wejściem do domu. Wyż­ szy mężczyzna zsiadł z konia i szybkim krokiem wszedł na sze­ rokie kamienne schody, powierzając klacz opiece swego towa­ rzysza. - Piękne konie - z zawiścią wyszeptał Nikki. - No. To musi być hrabia Aberdare - mruknęła Marta. - Wygląda dokładnie tak, jak mówił Kenrick. Zaczekali, aż wysoki mężczyzna wejdzie do domu, a stajenny zabierze konie. Wtedy Marta kiwnęła na Nikkiego; pospiesznie przeszli przez podjazd i weszli po schodach na górę. Błyszcząca mosiężna gałka u drzwi miała kształt smoka. Chłopak chciał jej dotknąć, lecz była za wysoko. Zamiast pukać, Marta poruszyła gałką. Przekręciła ją bez trudu i weszła do środka, a Nikki wślizgnął się tuż za nią, niemal depcząc jej po piętach. Oczy wyszły mu z orbit na widok hallu, którego podłoga była wyłożona marmurem, i który był wystarcza­ jąco duży, by pomieścić całą cygańską kumpanię. Jedyną osobą, którą ujrzeli był lokaj ubrany w bogato zdobioną liberię. Na jego długiej twarzy pojawił się wyraz komicznego zdumienia i wysapał: - Cyganie! - Chwycił gwałtownie za sznurek do dzwonka, wzywając pomocy. - Natychmiast się stąd wynoście! Jeśli w ciągu pięciu minut nie opuścicie terenu posiadłości, to przekażemy was sędziemu. Marta wzięła Nikkiego za rękę.

GROMY I RÓŻE 7 - Przyszliśmy zobaczyć się z hrabią. Mam coś, co należy do niego. - Coś, co mu ukradłaś? - zadrwił lokaj. - Nigdy nie podeszłaś do niego na tyle blisko, żeby móc to zrobić. No już, jazda stąd! - Nie! Muszę się z nim zobaczyć. - Wybij to sobie z głowy, do cholery - burknął służący, robiąc krok do przodu. Marta poczekała, aż się zbliży, po czym rzuciła się w bok. Lokaj klnąc odwrócił się w jej kierunku i bezskutecznie próbo­ wał ją złapać. W tym samym momencie pojawiło się trzech służą­ cych, których wezwał dźwięk dzwonka. Piorunując mężczyzn wzrokiem, Marta zasyczała z groźbą w głosie: - Muszę zobaczyć się z hrabią! Rzucę klątwę na każdego, kto spróbuje mnie zatrzymać! Służący stanęli jak skamieniali. Widząc przerażenie malujące się na ich twarzach, Nikki omal nie roześmiał się w głos. Marta była tylko kobietą, a z taką łatwością zbiła z tropu i nastraszyła tych ludzi. Nikki był z niej dumny. Któż poza Cyganką potrafi zdobyć taką władzę samym słowem? Matka ścisnęła go mocniej za rękę i cofnęli się w głąb domu. Zanim służący przezwyciężyli strach, tubalny głos huknął: - Cóż się tu, u diabła, dzieje? W hallu stanął wysoki, butny hrabia. - Cyganie - powiedział z odrazą. - Kto wpuścił te brudne kreatury do mojego domu? Marta wyjaśniła bez ogródek: - Przyprowadziłam pańskiego wnuka, hrabio Aberdare. To syn Kenricka, pański jedyny wnuk. Pokój zaległa martwa cisza. Kiedy zdziwiony hrabia przeniósł wzrok na Nikkiego, Marta dodała: - Jeśli pan mi nie wierzy... Książę przerwał jej. - Och, nie wątpię, że ten wstrętny dzieciak jest synem Kenri­ cka. Ma to wypisane na twarzy. - Obrzucił Martę pożądliwym spojrzeniem. - Łatwo zgadnąć, dlaczego mój syn chodził z tobą do łóżka, ale ten cygański bękart nic mnie nie obchodzi. - Mój syn nie jest bękartem. - Marta wyciągnąła zza stanika dwa złożone w czworo, poplamione dokumenty. - Ponieważ biali

8 MARY Jo PUTNEY ludzie przywiązują wielką wagę do dokumentów, zachowałam dowód - metryki ślubu i odpis aktu urodzenia Nikkiego. Hrabia Aberdare rzucił zniecierpliwionym wzrokiem na doku­ menty i nagle zesztywniał. - Mój syn ożenił się z tobą? - Owszem - powiedziała z dumą. - Wzięliśmy ślub i w wa­ szym kościele, i zgodnie z tradycją cygańską. Starcze, powinieneś być zadowolony z tego powodu, bo teraz masz spadkobiercę. Skoro twoi pozostali synowie nie żyją, nie możesz mieć więcej wnuków. Doprowadzony do pasji hrabia rzekł: - Świetnie. Ile chcesz za niego? Pięćdziesiąt funtów wystarczy? Nikki dostrzegł błysk złości w oczach matki, lecz już po chwili jej spojrzenie nabrało chytrego wyrazu. - Sto złotych gwinei. Hrabia wyjął kluczyk z kieszeni surduta i podał go najstarsze­ mu służącemu. - Wyjmij je z mojego sejfu. Nikki roześmiał się głośno. Powiedział po cygańsku: - Mamo, odstawiłaś najlepszy numer w życiu. Nie dość, że wmówiłaś temu staremu głupcowi, iż w moich żyłach płynie jego krew, to jeszcze chce dać ci złoto! Będziemy biesiadowali przez cały następny rok. Kiedy ucieknę dziś wieczorem, gdzie się spot­ kamy? Może pod tym starym dębem, po którym wdrapaliśmy się na mur? Marta potrząsnęła głową i odpowiedziała w tym samym języku. - Nie wolno ci uciekać, Nikki. Hrabia naprawdę jest twoim dziadkiem i teraz to jest twój dom. - Przesunęła nerwowo palcami po włosach Nikkiego. Przez chwilę myślał, że coś jeszcze doda, bo to niemożliwe, by mówiła poważnie. Służący wrócił i podał Marcie skórzany mieszek z brzęczący­ mi monetami. Po dokładnym zbadaniu zawartości sakiewki Cy­ ganka podciągnęła spódnicę i włożyła woreczek do kieszonki hal­ ki. Nikki był zaskoczony jej zachowaniem - czyż ci mężczyźni nie wiedzieli, że unosząc spódnicę w ich obecności ubliżyła im, uczyniła z nich marhime? Pewnie nie zdawali sobie z tego sprawy. Obrzuciła Nikkiego ostatnim, pożegnalnym spojrzeniem. Z jej oczu biło szaleństwo.

GROMY I RÓŻE 9 - Starcze, traktuj go dobrze, bo w przeciwnym razie będziesz przeklęty aż do śmierci. Niech umrę, jeśli kłamię. Odwróciła się i kręcąc sutymi spódnicami przeszła po wypole­ rowanej podłodze. Lokaj otworzył przed nią drzwi. Schyliwszy głowę niczym księżniczka, wyszła na dwór. W przypływie paniki Nikki zrozumiał, że matka nie żartowała - naprawdę postanowiła zostawić go z hrabią. Pobiegł za nią, krzycząc: - Mamo, mamo! Zanim zdążył ją dogonić, drzwi zatrzasnęły mu się przed nosem, zamykając go w tym więzieniu z kamienia. Gdy chwycił za gałkę, lokaj złapał go wpół. Nikki wyrżnął go kolanem w brzuch i wbił paznokciem w jego pobladłą twarz. Dwóch służących rzu­ ciło się lokajowi na pomoc. Młócąc pięściami i nogami, Nikki wrzeszczał: - Jestem Cyganem! Nie zostanę w tym okropnym miejscu. Hrabia zmarszczył brwi, przyglądając się z niesmakiem tej prymitywnej manifestacji uczuć. Dzieciaka trzeba oduczyć takiego zachowania; trzeba też wyplenić wszystkie cygańskie nawyki. Kenrick także był dziki i rozpuszczony przez matkę, która świata poza nim nie widziała. To na wieść o śmierci Kenricka hrabina została rażona apopleksją i od tamtej pory leży bez ruchu, nieświa­ doma tego, co się wokół niej dzieje. Hrabia rozkazał ostrym tonem: - Zabierzcie go do pokoju dziecinnego i umyjcie. Spalcie te łachy i znajdzie dla niego bardziej stosowne odzienie. Trzeba było dwóch mężczyzn, by ujarzmić chłopca. Wciąż płakał za matką, gdy wnosili go po schodach. Z wyrazem goryczy na twarzy hrabia jeszcze raz przejrzał dokumenty, z których wynikało, że ten mały śniady poganin jest jego jedynym spadkobiercą. Nikolas Kenrick Davies, zgodnie z metryką. Nie było żadnych wątpliwości co do jego pochodzenia; gdyby nie był taki ciemny, wyglądałby dokładnie tak samo jak siedmioletni Kenrick. Dobry Boże, Cygan! Śniady, ciemnooki, obco wyglądający siedmiolatek, który miał dużą wprawę w kłamstwach i kradzie­ żach, a niewiele wiedział o życiu w cywilizowanym świecie. Nie­ mniej jednak to obdarte brudne stworzenie jest dziedzicem Aber- dare.

10 MARY Jo PUTNEY Kiedy hrabia rozpaczliwie błagał Boga o potomka, nigdy nie przypuszczał, że jego modlitwy zostaną w taki sposób wysłuchane. Nawet jeśli jego zniedołężniała żona umrze i będzie mógł powtór­ nie się ożenić, to jego synowie z drugiego małżeństwa zostaną wydziedziczeni przez tego cygańskiego dzieciaka. Na myśl o tym palce hrabiego zacisnęły się na dokumentach. Jeśli jeszcze raz się ożeni i będzie miał więcej synów, to może da się coś zrobić w tej sprawie. Ale na razie musi zająć się chłopakiem najlepiej jak potrafi. Wielebny Morgan, wiejski pastor kościoła metodystów, nauczy Nicholasa czytania, dobrych manier i innych podstawowych rzeczy, a potem wyśle się go do odpowiedniej szkoły. Hrabia odwrócił się na pięcie i wszedł do swego gabinetu, zatrzaskując za sobą drzwi i odgradzając się od rozdzierających krzyków „Mama! Mama! Mama!", które rozbrzmiewały żałośnie w całym domu.

N Walia, marzec 1814 azywali go hrabią Demonem, a czasami Starym Nickiem. Krążyły pogłoski, że uwiódł drugą żonę swego dziadka, łamiąc mu tym serce i wpędzając go do grobu. Ludzie powiadali, że jest zdolny do wszystkiego. I na to właśnie liczyła Clare Morgan, wodząc wzrokiem za jeźdźcem, który pędził jak wicher wzdłuż doliny. Nicholas Davies, cygański hrabia Aberdare, po czterech długich latach wrócił w końcu do domu. Pewnie tu zostanie, ale możliwe, że jutro znowu wyjedzie. Clare musi działać szybko. Mimo to zwlekała jeszcze trochę, wiedząc, że nie dostrzeże jej wśród drzew, zza których go obserwowała. Jechał na oklep, popi­ sując się swoimi umiejętnościami, cały w czerni, tylko szyję miał okręconą purpurowym szalem. Był za daleko, by mogła zobaczyć jego twarz. Zastanawiała się, czy się zmienił, po czym doszła do wniosku, że powinna raczej zapytać, na ile się zmienił. Bez względu na to, co tu się kiedyś wydarzyło i co wygnało go stąd na długie lata, prawda musiała być bolesna. Czy będzie ją pamiętał? Chyba nie. Widział ją tylko parę razy, i to jako małą dziewczynkę. Był wicehrabią, na dodatek cztery lata od niej starszym, a dzieci nie zwracają uwagi na młodszych od siebie, dla których są obiektem zainteresowania. Wracając do wioski Penreith, powtórzyła w myśli swoje prośby i argumenty. Tak czy inaczej, musi przekonać hrabiego Demona, by jej pomógł. Nikt inny nie wchodził w grę. 1

12 MARY fo PUTNEY Na parę chwil, kiedy jego koń gnał jak wicher przez pola, Nicholas upojony radością, jaką sprawiała mu szybka jazda, zatra­ cał poczucie rzeczywistości. Lecz gdy tylko zsiadał z konia i wra­ cał do domu, znowu ogarniało go przygnębienie. W ciągu tych lat, które spędził za granicą, często marzył o Aberdare, jednocześnie bojąc się tego, co tam zastanie. Dwa­ dzieścia cztery godziny, jakie minęły od jego powrotu, dowiodły, że te obawy nie były bezpodstawne. Jak głupiec łudził się, że cztery lata spędzone poza domem pozwolą mu zapomnieć o przeszłości. Każdy pokój, każdy akr ziemi przywoływały wspomnienia. Niektó­ re z nich były przyjemne, ale nakładały się na nie późniejsze wydarzania, plugawiąc to, co kiedyś kochał. Może w chwili sza­ leństwa stary hrabia rzucił klątwę na tę dolinę, pragnąc, by jego znienawidzony wnuk już nigdy nie zaznał tu szczęścia. Nicholas wyjrzał przez okno swojej sypialni. Dolina była piękna jak zawsze - wzniesienia porastała dzika roślinność, w nie­ ckach uprawiano ziemię. Nasiona kwiatów puszczały młodą, deli­ katną zieleń. Wkrótce zakwitną żonkile. Jako chłopiec pomagał ogrodnikom sadzić drzewka, brudząc się przy tym błotem. Dla jego dziadka był to kolejny dowód prostactwa Nicholasa. Podniósł wzrok na ruiny zamku, które górowały nad doliną. Przez wieki te grube mury służyły za dom i fortecę rodzinie Daviesow. W spokojniejszych czasach jeden z przodków Nichola­ sa wybudował obecną rezydencję, uważając ją za odpowiednią siedzibę dla jednej z najzamożniejszych angielskich rodzin. Wielką zaletą tego domu była duża liczba pokoi. Nicholas przeko­ nał się o tym poprzedniego dnia. Nigdy nie zamierzał korzystać z apartamentu, który kiedyś należał do jego dziadka. Nie mógł też pozostać u siebie, bo kiedy wszedł do swojego pokoju, poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła. Gdy tylko spojrzał na swe dawne łóżko, wyobraził sobie, że leży w nim naga Caroline i przywołuje go do siebie. Natychmiast wycofał się do pokoju gościnnego, w którym panowała bezpieczna anonimowość, taka jak w luksusowym hotelu. Lecz nawet tam źle spał - męczyły go koszmary i przykre wspomnienia. Jeszcze przed nastaniem ranka doszedł do wniosku, że musi zerwać wszystkie więzy łączące go z Aberdare. Tu nigdy nie zazna spokoju, tak jak nie zaznał go podczas czterech lat bezustannych podróży.

GROMY I RÓŻE 13 Może istnieje możliwość zniesienia majoratu i sprzedaży po­ siadłości? Musi zapytać swojego prawnika. Z bólem serca myślał o pozbyciu się majątku. Czuł się tak, jakby miał odciąć sobie dłoń - lecz skoro ręka gnije, nie ma innego wyjścia. Sprzedaż domu sprawiłaby mu jednak pewną radość. Z satysfa­ kcją pomyślał, że dziadek przewróciłby się w grobie, gdyby wie­ dział, że Nicholas pozbył się rodzinnej posiadłości. Nagle odwrócił się na pięcie, wyszedł z sypialni i skierował się na dół do biblioteki. Problem, jak przeżyć resztę życia, był zbyt ponury, żeby teraz się nad nim zastanawiać; przynajmniej parę najbliższych godzin może spędzić przyjemnie. Przy odrobinie dobrych chęci i dużej ilości brandy łatwo zapomni o nękających go wątpliwościach. Clare po raz pierwszy w życiu przestąpiła próg Aberdare. Dom był tak duży, jak tego oczekiwała, lecz wydał się jej ponury, może dlatego, że większość mebli wciąż przykrywały płócienne pokrow­ ce. Przez cztery lata nikt tu nie mieszkał i teraz dom sprawiał wrażenie opuszczonego. Lokaj, Williams, był równie ponury. Z początku nie chciał wpuścić Clare do hrabiego bez zapowiedze- nia, ale ponieważ wychował się z nią w jednej wiosce, w końcu dał się przekonać. Poprowadził ją długim korytarzem, po czym otwo­ rzył drzwi do biblioteki. - Milordzie, przyszła panna Clare Morgan. Mówi, że ma ważną sprawę do waszej lordowskiej mości. Uzbroiwszy się w odwagę, Clara minęła Williamsa i weszła do biblioteki, nie chcąc dawać hrabiemu czasu do namysłu. Bała się, że ją wyrzuci, a musiała dzisiaj z nim porozmawiać. To była jej jedyna szansa. Hrabia patrzył na dolinę. Cisnął surdut na krzesło i stał przy oknie w samej koszuli. Ten niedbały domowy strój nadawał mu zawadiacki wygląd. Dziwne, że nazywano go Starym Nickiem; miał zaledwie trzydzieści lat. Kiedy drzwi zamknęły się za Williamsem, hrabia odwrócił się od okna i obrzucił Clare posępnym spojrzeniem. Choć nie był szczególnie wysoki, emanował siłą. Pamiętała, że nawet wtedy, kiedy większość chłopaków poruszała się niezdarnie, on miał pewne, opanowane ruchy. Zewnętrznie niewiele się zmienił. Był tylko jeszcze przystojniej-

14 MARY Jo PUTNEY szy niż cztery lata temu. Nie sądziła, że to w ogóle możliwe. Nie był jednak tym samym człowiekiem, zaszła w nim istotna zmiana; widziała to w jego oczach. Kiedyś promieniały radością, zachęca­ jąc innych do śmiechu. Teraz były zimne niczym głaz. Pojedynki, gorszące romanse i publiczne skandale wycisnęły na nim swoje piętno. Kiedy się zastanawiała, czy powinna pierwsza przemówić, spytał: - Jest pani krewną wielebnego Thomasa Morgana? - Jestem jego córką. Uczę w szkółce w Penreith. Prześliznął się po niej znudzonym spojrzeniem. - Racja, czasami widywałem u niego brudnego dzieciaka. Dotknięta, odparła: - Nie byłam takim brudasem jak pan. - Chyba nie - zgodził się; ledwo widoczny uśmiech błysnął w jego oczach. - Ja byłem zakałą rodziny. Podczas lekcji pani ojciec często stawiał mi panią za wzór cnót. Nienawidziłem pani, choć jej nie znałem. Nie powinno jej to zaboleć, ale zabolało. Chcąc go zdenerwo­ wać, Clare odparła słodkim głosem: - A mnie mówił, że jest pan jego najzdolniejszym uczniem, i że choć trudno pana poskromić, to serce ma pan dobre. - Opinie pani ojca pozostawiają wiele do życzenia - powiedział hrabia, tracąc dobry humor. - Domyślam się, że jako córka pastora zbiera pani datki na jakiś wzniosły cel. W przyszłości niech się pani z tym zwraca do mojego rządcy. Do widzenia, panno Morgan. Zanim zdążył odwrócić głowę, powiedziała szybko: - Sprawa, z którą tu przyszłam, nie nadaje się do omawiania z rządcą. Skrzywił usta. - Ale czegoś pani chce, prawda? Wszyscy czegoś chcą. Podszedł do szafki, na której stała karafka z brandy i ponownie napełnił trzymany w ręku kieliszek. - Wszystko jedno, czego pani chce. I tak pani tego nie dosta­ nie. To mój dziadek był tak szlachetny, że spełniał rozmaite prośby. Proszę wyjść, zanim zacznę się zachowywać w mniej cywilizowany sposób. Z zaniepokojeniem zauważyła, że jeśli tak dalej pójdzie, to wkrótce hrabia będzie kompletnie pijany. Cóż, miała już do czy­ nienia z pijakami.

GROMY I RÓŻE 15 - Lordzie Aberdare, mieszkańcy Penreith bardzo cierpią i tyl­ ko pan może to zmienić. Nie będzie to pana kosztowało wiele czasu czy pieniędzy... - To bez znaczenia - powiedział gwałtownie. - Nie chcę mieć nic wspólnego ani z tą wioską, ani z ludźmi, którzy tam mieszkają! Jasne? A teraz niech pani idzie do diabła. Clare poczuła, że upór w niej rośnie. - Nie proszę o pańską pomoc, milordzie, ja jej żądam - wark­ nęła. - Czy teraz mogę wyjaśnić, o co chodzi, czy mam poczekać, aż pan wytrzeźwieje? Spojrzał na nią ze zdumieniem. - Jeśli ktoś jest tu pijany, to raczej pani. Jeśli pani uważa, że nie użyję siły tylko dlatego, że jest pani kobietą, to bardzo się pani myli. Czy wyjdzie pani sama, czy mam panią wynieść? - Zdecydowanym krokiem ruszył w jej kierunku; pod białą, roz­ piętą pod szyją koszulą wyraźnie rysowały się jego szerokie ramiona. Opanowując chęć ucieczki, Clare wyciągnęła z kieszeni płasz­ cza niewielką książeczkę, która była teraz jej jedyną nadzieją. Otworzywszy tomik na napisanej odręcznie dedykacji, podała go hrabiemu. - Pamięta pan to? Napis był krótki. Pastorze Morgan - mam nadzieję, że pewnego dnia będę mógł odwdzięczyć się Panu za wszystko, co Pan dla mnie zrobił. Z wyrazami oddania, Nicholas Davies. Na widok chłopięcego pisma hrabia stanął jak wryty. Przeniósł lodowate spojrzenie z książki na twarz Clare. - Za wszelką cenę chce pani ze mną wygrać, prawda? Ale nie tędy droga. Jeśli mam jakieś zobowiązania, to wobec pani ojca, nie pani. Skoro oczekuje ode mnie przysługi, niech sam się do mnie zwróci. - Nie może - powiedziała krótko. - Umarł dwa lata temu. Zapadła niezręczna cisza. Dopiero po chwili hrabia rzekł: - Przykro mi, panno Morgan. Pani ojciec był jedynym dobrym człowiekiem, jakiego znałem. - Pański dziadek też był dobrym człowiekiem. Wiele uczynił dla mieszkańców Penreith. Wspomagał biednych, patronował bu­ dowie kaplicy...

16 MARY fo PUTNEY Zanim Clare zdążyła podać dalsze przykłady dobroci starego hrabiego, Nicholas przerwał jej. - Proszę sobie darować. Wiem, że mój dziadek lubił dawać dobry przykład niższym warstwom, ale do mnie to nie przemawia. - Przynajmniej poważnie traktował swoje obowiązki - odparła. - Pan nie uczynił niczego dla swojej posiadłości ani dla wioski. - To nie leży w mojej naturze. - Wypił brandy i z brzękiem odstawił kieliszek. - Ani pani ojciec, który starał się dawać mi dobry przykład, ani hrabia, który ciągle prawił mi morały, nie zdołali zrobić ze mnie dżentelmena. Nikt i nic mnie nie obchodzi, jestem rad, że tak jest. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Jak pan może mówić podobne rzeczy? Nikt nie jest aż tak nieczuły. - Ach, panno Morgan, pani niewinność jest wzruszająca. - Oparł się o brzeg stołu i skrzyżował ręce na piersiach. Wyglądał tak diabolicznie, że jasne było, dlaczego nadano mu podobny przydomek. - Lepiej niech pani wyjdzie, zanim rozwieję resztę pani złudzeń. - Nie obchodzi pana, że pańscy sąsiedzi cierpią? - Nie, jeśli mam być szczery. Biblia mówi, że biedni zawsze będą wśród nas, i jeśli Jezus nie mógł tego zmienić, to ja na pewno nie mogę tego zrobić. - Zaśmiał się drwiąco. - Nie znałem człowieka - może z wyjątkiem pani ojca - który zajmowałby się działalnością dobroczynną z czysto szlachetnych pobudek. Wię­ kszość filantropów spełnia dobre uczynki po to, by zaskarbić sobie wdzięczność ludzi od siebie słabszych i cieszyć się z własnej obłu­ dy. Ja przynajmniej nie kryję się ze swoim egoizmem. Nie jestem hipokrytą. - Hipokryta czyni dobro, nawet jeśli robi to z niskich pobudek, i dlatego jest lepszym człowiekiem niż ktoś tak szczery jak pan - powiedziała oschłym tonem. - Ale to już pana sprawa. Skoro nie obchodzi pana niesienie pomocy innym, to w co pan wierzy? Jeśli do pana serca przemawiają pieniądze, może pan robić niezłe interesy w Penreith. Potrząsnął głową. - Przykro mi. Pieniądze też mnie nie obchodzą. Mam ich już więcej, niż zdołam wydać do końca życia. - To świetnie - burknęła pod nosem. Miała ochotę odwrócić

GROMY I RÓŻE 17 się na pięcie i wyjść, ale to oznaczałoby porażkę, a ona nie lubiła przegrywać. Uważając, że musi być na niego jakiś sposób, spytała: - Co mogłoby zmienić pana decyzję? - Nie będzie pani chciała albo mogła zapłacić ceny, jakiej warta jest moja pomoc. - A jednak spróbuję. Przykuła jego uwagę. Z jawnym lekceważeniem zmierzył ją wzrokiem. - Czy to propozycja? Chciał wywołać jej oburzenie, i to mu się udało; ze wstydu oblała się rumieńcem. Lecz nie odwróciła wzroku. - Czy pomoże pan mieszkańcom Penrieth, jeśli się zgodzę? Spojrzał na nią ze zdziwieniem. - Mój Boże, naprawdę pozwoliłaby mi pani się uwieść, jeśli to oznaczałałoby urzeczywistnienie pani planów? - Tak, gdybym była całkowicie pewna, że wszystko się powie­ dzie - odparła zuchwale. - Moja cnota i kilka minut cierpienia niewiele znaczą, jeśli weźmie się pod uwagę, ile rodzin będzie głodowało, ile istot ludzkich straci życie, jeśli kopalnia w Penreith zostanie wysadzona w powietrze. Błysk zainteresowania pojawił się w jego oczach i wydawało się, że zaraz poprosi ją o bliższe szczegóły. Jednak po chwili jego twarz znowu przybrała obojętny wyraz. - To interesująca propozycja, jednak spanie z kobietą, która będzie się zachowywała jak prowadzona na stos Joanna d'Arc, nie bardzo mnie pociąga. Zmarszczyła brwi. - Myślałam, że tacy rozpustnicy lubią uwodzić dziewice. - Niewinne dziewczyny zawsze mnie nudziły. Wolę kobiety z doświadczeniem. Pominąwszy milczeniem jego uwagę, powiedziała z zadumą: - Rozumiem, że brzydka kobieta pana nie pociąga, lecz z pew­ nością zainteresowałby się pan urodziwą panną. Jest kilka ślicz­ nych dziewcząt w wiosce. Mogę się zorientować, czy któraś z nich poświęciłaby cnotę w dobrej w sprawie. Jednym ruchem znalazł się przy niej i ujął jej twarz w dłonie. Poczuła od niego zapach brandy, jego ręce wydały się jej dziwnie gorące, niemal parzyły jej skórę. Wzdrygnęła się, po czym zmusiła się, by stać bez ruchu i poddać się badawczemu spojrzeniu jego

18 MARY Jo PUTNEY oczu, które chyba mogły zajrzeć w głąb jej duszy. Kiedy poczuła, że nie zniesienie tego już ani chwili dłużej, powiedział wolno: - Wcale nie jest pani tak brzydka, jak pani udaje. Opuścił ręce, a ona stała drżąc na całym ciele. Odetchnęła z ulgą, kiedy odsunął się od niej, odszukał swój kielisze i dolał sobie brandy. - Panno Morgan, nie potrzebuję pieniędzy, potrafię zdobyć każdą kobietę bez pani głupiej pomocy, a poza tym nie mam ochoty spełniać dobrych uczynków i psuć sobie opinii, na którą tak ciężko pracowałem. A teraz wyjdzie pani z własnej woli, czy mam użyć siły? Korciło ją, by odwrócić się na pięcie i uciec. Jednak z uporem w głosie powiedziała: - Wciąż nie podał pan swojej ceny. Musi być coś, co chciałby pan dostać w zamian za swoją pomoc. Proszę mi powiedzieć, co, a może uda mi się to dla pana zdobyć. Wzdychając, usiadł na sofie i z bezpiecznej odległości przyjrzał się gościowi. Clare Morgan była niska i raczej drobna, ale nie brakowało jej pewności siebie. Nieprzystępna, młoda kobieta. Prawdopodobnie życie u boku ojca, który należał do zupełnie innego świata, musiało wiele ją nauczyć. Choć nikt nie nazwałby jej pięknością, była atrakcyjna. Prosty ubiór podkreślał jej zgrabną sylwetkę, a zaczesane do tyłu ciemne włosy sprawiały, że intensywnie niebieskie oczy wydawały się nieprawdopodobnie duże. Skórę miała gładką jak jedwab; widać było, jak krew pulsuje jej w żyłach. Nie, nie była piękna, lecz robiła silne wrażenie, i to nie tylko przez to, że z takim uporem dążyła do celu. Była diabelnie nieprzy­ jemna, lecz podziwiał ją za to, że starczyło jej odwagi, by tu przyjść. Bóg jeden wie, jakie historie opowiadano o nim w okolicy, ale zapewne mieszkańcy doliny uważali, że żadna kobieta nie jest bezpieczna w jego towarzystwie. A mimo to przyszła do niego ze swoimi troskami i żądaniami. Spóźniła się jednak, gdyż próbowała wciągnąć go w sprawy ludzi, o których postanowił za wszelką cenę zapomnieć. Szkoda, że nie sięgnął wcześniej po brandy. Upiłby się przed przyjściem nieproszonego gościa i nie byłoby problemu. A teraz, nawet jeśli wyrzuci ją z domu, to prawdopodobnie nadal będzie

GROMY I RÓŻE 19 go męczyła o pomoc, bo chyba naprawdę uwierzyła, że jest on jedyną nadzieją Penreith. Zaczął się zastanawiać, czego może chcieć od niego, ale szybko dał spokój tym rozważaniom. Przecież i tak nie będzie w nic się angażował. Raczej powinien zmusić swój zamroczony alkoholem umysł do znalezienia odpowiedzi na pyta­ nie, jak przekonać tę dziewczynę, że jej wysiłki są daremne. Lecz cóż, u diabła, można zrobić z kobietą, która gotowa jest znieść los gorszy od śmierci po to, by osiągnąć swój cel? O co ma ją prosić, by oburzyła się i odmówiła zdecydowanie? Odpowiedź okazała się bardzo prosta. Clare, podobnie jak jej ojciec, należy do zamkniętej społeczności niezwykle moralnych i pobożnych wyznawców Kościoła Metodystów. Jej status, jej toż­ samość zależy od tego, jak jej współwyznawcy ją widzą. Z triumfem w oczach rozsiadł się wygodnie, pewien, że pozbę­ dzie się Clare raz na zawsze. - Znam cenę, lecz pani jej nie zapłaci. Przestraszonym głosem spytała: - Czego pan chce? - Proszę się uspokoić, nie czyham na pani cnotę. Pozbawienie pani dziewictwa, co z taką niechęcią mi pani zaproponowała, dla mnie byłoby nudne, a pani pewnie spodobałaby się rola męczen­ nicy zaspokającej moje żądze. Zamiast tego chcę - przerwał, by wypić duży łyk brandy - pani reputacji.

Mojejreputacji? - obojętnym tonem spytała Clare. - Co pan przez to rozumie? Sprawiając wrażenie bardzo zadowolonego z siebie, hrabia odparł: - Jeśli zgodzi się pani zamieszkać ze mną przez, powiedzmy, trzy miesiące, to zrobię wszystko, by pomóc mieszkańcom wioski. Ogarnął ją strach. Wbrew jej pełnym odwagi słowom, nigdy nie przypuszczała, że może wzbudzić w nim choć cień zainteresowa­ nia. - Więc mimo nudy, jaką będzie pan odczuwał - odparła z sar­ kazmem w głosie - chce pan, żebym została pańską kochanką? - Nie, jeśli nie będzie pani miała na to ochoty. A przypusz­ czam, że wyznaje pani zbyt surowe zasady, by grzeszenie ciałem sprawiało pani przyjemność. - Ponownie, tym razem z chłodną kalkulacją, zlustrował ją wzrokiem. - Ale jeśli w ciągu tych trzech miesięcy zmieni pani zdanie, to z przyjemnością wprowadzę panią w arkana sztuki miłosnej. Nigdy nie miałem w łóżku cnotliwej nauczycielki, do tego metodystki. Czy z taką kochanką będę bliżej nieba? - Jest pan bezczelny! - Dziękuję. Staram się. - Wypił następny łyk brandy. - A wracając do tematu, chociaż będzie pani tu mieszkała i zachowywała się tak, jakby była moją kochanką, to wcale nie musi pani ze mną sypiać. - Po co ta cała maskarada? - spytała, odczuwając jednocześnie ulgę i zdziwienie. 2

GROMY I RÓŻE 21 - Chcę zobaczyć, jak daleko jest pani skłonna się posunąć dla osiągnięcia celu. Jeśli przyjmie pani moją propozycję, to pańscy drodzy wieśniacy skorzystają na tym, lecz pani nie będzie już mogła chodzić z podniesioną głową, gdyż straci pani dobre imię. Czy gra jest warta świeczki? Czy sąsiedzi skłonni będą wybaczyć pani ten grzech, nawet jeśli przyniesie im korzyść? Ciekawe pytanie, lecz na pani miejscu nie wierzyłbym tak bardzo w ich dobrą wolę. Zrozumiawszy w końcu, o co mu chodzi, powiedziała stanow­ czym tonem. - Dla pana to tylko bezsensowna gra, prawda? - Gry nigdy nie są pozbawione sensu. Oczywiście, trzeba ustalić reguły. Jakie nas powinny obowiązywać? - Zmarszczył brwi. - Zastanówmy się... Zasada pierwsza i najważniejsza: pomo­ gę mieszkańcom Penreith w zamian za pani obecność w moim domu, i pozornie w moim łóżku. Utrata cnoty będzie sprawą uboczną, nagrodą, z której oboje będziemy zadowoleni. Abym mógł się starać o pani względy, otrzymam zgodę na całowanie pani raz dziennie, w miejscu i porze, które sam wybiorę. Jakakolwiek inna gra miłosna będzie możliwa wyłącznie za obopólną zgodą. Po tym jednym pocałunku będzie pani miała prawo powiedzieć nie, i wtedy będę mógł panią dotknąć dopiero następnego dnia. Po trzech miesiącach wróci pani do domu, a ja będę pomagał ludziom tak długo, jak to będzie konieczne. - Zmarszczył brwi. - To niebezpieczne, jeśli zgodzi się pani na ten układ. Możliwe, że będę musiał tu pozostać do końca życia. Lecz ta gra jest uczciwa tylko wtedy, kiedy podejmuję tak poważne ryzyko jak pani. - To jeden wielki absurd! Spojrzał na nią niewinnie jak aniołek. - Skądże znowu, myślę, że byłoby zabawnie, niemal żałuję, że pani się nie zgodzi. Lecz cena jest za wysoka, prawda? Dziewictwo można złożyć w ofierze bez niczyjej wiedzy, ale reputacja jest delikatną, publiczną sprawą. Łatwo ją stracić, a odzyskać nie można. - Z wdziękiem pożegnał ją machnięciem ręki. - Teraz, kiedy położyłem kres pani pragnieniu, by zrobić z siebie męczen­ nicę, chciałbym jeszcze raz poprosić, aby pani stąd wyszła. Rozu­ miem, że już więcej nie będzie mnie pani niepokoiła. Miał minę zadowolonego z siebie, cygańskiego sprzedawcy ko­ ni, który właśnie pozbył się dychawicznej szkapy za cenę pięcio-

22 MARY Jo PUTNEY krotnie przewyższającą jej wartość. To zupełnie wyprowadziło Clare z równowagi. Hrabia był taki arogancki, niedelikatny, tak absolutnie pewny, że wywiódł ją w pole... Zbyt wściekła, żeby się zastanawiać nad konsekwencjami, po­ wiedziała oschle: - Świetnie, milordzie. Przyjmuję pańską propozycję. Moja re­ putacja w zamian za pańską pomoc. Zapadła głucha cisza. Po chwili Nicholas wyprostował się gwałtownie na sofie. - Pani żartuje! Przecież narazi się pani na pogardę swoich przyjaciół i sąsiadów. Może być pani zmuszona do wyjazdu z Pen- reith, z pewnością straci pani posadę nauczycielki. Czy warto poświęcać życie, które pani lubi, dla ulotnej przyjemności upoko­ rzenia mnie? - Przyjmuję pańską propozycję po to, by pomóc moim przyja­ ciołom, choć nie ukrywam, że się cieszę, iż mogłam przytrzeć panu nosa - powiedziała oziębłym tonem. - Ponadto uważam, że pan się myli, wcale nie tak łatwo zepsuć sobie opinię, na którą pracowało się dwadzieścia sześć lat. Powiem moim przyjaciołom, co tu robię, i dlaczego do pana przyszłam, i mam nadzieję, że uwierzą, iż zachowuję się tak, jak powinnam. Jeśli zawiodę się na nich i przez pana będę musiała zmienić całe swoje życie... - Za­ wahała się, po czym wzruszyła ramionami i ściągnęła wargi. - To trudno. Z bezradnością w głosie spytał: - Co pani ojciec powiedziałby na to? Clare w jednej chwili uzyskała nad nim przewagę. - To, co zawsze. Że obowiązkiem chrześcijanina jest służenie innym, nawet jeśli koszty tego są wysokie, i że za swoje zachowa­ nie człowiek odpowiada tylko przed Bogiem. - Pożałuje pani tego kroku - powiedział z przekonaniem. - Możliwe, ale jeszcze bardziej żałowałabym, że stchórzyłam. - Zmrużyła oczy. - Czy wielki sportowiec nagle rezygnuje z roze­ grania meczu, na którym mu zależy? Jeszcze zanim skończyła mówić, zerwał się z kanapy i zbliżył do drzwi. - Doskonale, panno Morgan. Och, chyba powinienem nazy­ wać cię Clare, skoro masz udawać moją kochankę. Dostaniesz to, co chcesz. Poświęć resztę dnia na załatwienie swoich spraw we

GROMY I RÓŻE 23 wsi. Oczekuję cię jutro rano. - Znowu jej się przyjrzał, tym razem krytycznie. - Nie zawracaj sobie głowy przynoszeniem ubrań. Zabiorę cię do Londynu, tam znajdziesz odpowiednie stroje. _ Do Londynu? Tu masz obowiązki. - Choć uważała to za impertynencję, zmusiła się, by dodać: - Nicholasie. - Nie martw się - odparł krótko. - Wypełnię swoje zobowią­ zania. - Ale nie chcesz wiedzieć, co trzeba zrobić? - Jutro będzie na to wystarczająco dużo czasu. - Znów był rozluźniony. Wolnym krokiem podszedł do niej tak blisko, że niemal jej dotknął. Serce Clare waliło jak młotem. Zastanawiała się, czy będzie chciał wyegzekwować swój pierwszy pocałunek. Jego bliskość podziałała na nią tak silnie, że zapomniała o gniewie, który do tej pory był motorem jej działania. Niespokojnym głosem rzekła: - Pójdę już. Mam dużo roboty. - Jeszcze nie. - Obdarzył ją wyzywającym uśmiechem. - Bę­ dziemy często się widywali przez następne trzy miesiące. Chyba pora, byśmy się lepiej poznali? Gdy wyciągnął do niej ręce, o mało nie zemdlała. Znierucho­ miał. - Może twoja reputacja wytrzyma próbę czasu, ale czy ty zniesiesz trzy miesiące pod moim dachem? - zapytał. Oblizała wyschnięte wargi. Oblała się rumieńcem. Starając się, by zabrzmiało to przekonywająco, odparła: - Zniosę wszystko. - Na pewno - zgodził się. - A ja stawiam sobie za cel, żebyś to polubiła. Ku jej zdziwieniu, nie spróbował jej pocałować. Natomiast zbliżył ręce do jej głowy i zaczął wyciągać szpilki z włosów. Była pod wrażeniem jego silnej, zniewalającej męskości; zwinnych palców, trójkąta opalonej skóry, widocznej pod rozpiętym kołnie­ rzykiem. Poza zapachem brandy rozsiewał wokół siebie dziwną woń, która kojarzyła się jej z sosnowymi lasami i świeżą morską bryzą. Krew pulsowała jej w skroniach, lecz stała nieruchomo, dopóki ciężkie, niesforne pukle nie opadły jej swobodnie na plecy. Wziął w rękę długi, sięgający pasa zwój włosów - spływały mu między palcami. - Jeszcze ich nie obcinałaś? - Kiedy potrząsnęła przeczą-

24 MARY JO PUTNEY co głową, wyszeptał: - Piękne. Ciemnoczekoladowe z odcieniem czerwonego cynamonu. Czy cała jesteś taka, Clare, doskonale opanowana, a jednocześnie płonąca wewnętrznym żarem? Zgorszona, odpowiedziała pośpiesznie. - Zobaczymy się jutro, milordzie. Kiedy spróbowała mu się wywinąć, złapał ją za rękę. Nim zdążyła wpaść w panikę, podniósł jej dłoń i wcisnął w nią garść spinek do włosów. - Do jutra. - Objął ją w pasie i poprowadził do drzwi. Zanim je otworzył, popatrzył na nią z poważną miną. - Jeśli zrezygnujesz, nie stracisz w moich oczch. Czytał w jej myślach, czy był tak dobrym znawcą natury ludzkiej? Clare otworzyła drzwi i uciekła z pokoju. Na szczęście Williams nie czekał w korytarzu i nie widział jej potarganach włosów oraz pałają­ cych policzków. Gdyby ją teraz zobaczył, na pewno pomyślałby... Serce stanęło jej w gardle. Jeśli podejmie wyzwanie hrabiego i zamieszka tutaj, William będzie ją widywał codziennie. Czy oczy lokaja będą wyrażały zrozumienie czy pogardę? Czy jej uwierzy, jeśli wyjawi mu prawdę, czy uzna ją za kłamczuchę i dziwkę? Czując, że jest na krawędzi wytrzymałości nerwowej, wbiegła przez otwarte drzwi do małego, zakurzonego saloniku. Zamknąw­ szy za sobą drzwi, usiadła na przykrytym pokrowcem fotelu i ukryła twarz w dłoniach. Prawie nie znała Williamsa, a martwiła się, co o niej pomyśli. Miała przedsmak tego, przez co będzie musiała przejść, jeśli wytrwa w swym szalonym postanowieniu. Jak się będzie czuła, kiedy wszyscy w Penreith dowiedzą się, że mieszka ze znanym rozpustnikiem? Uświadomiwszy sobie, że gra Nicholasa jest zwykłym okrucień­ stwem, znowu się zezłościła. Dobrze wiedział, czego chciał; w gruncie rzeczy liczył na to, że Clare przestraszy się publicznego potępienia i nie dotrzyma umowy. Ta myśl pomogła jej odzyskać spokój. Kiedy usiadła prosto i zaczęła upinać włosy, uświadomiła sobie ze smutkiem, że podjęła jego absurdalne wyzwanie, bo ją rozgniewał i zranił jej dumę. Nie były to uczucia godne prawdziwego chrześcijanina, ale też ona nie była najpobożniejszą z kobiet, choć bardzo się starała. Kiedy doprowadziła swój wygląd do porządku, wymknęła się z saloniku i opuściła dom. Poszła do stajni po swój zaprzężony w kucyka dwukołowy wóz.

GROMY I RÓŻE 25 Jeszcze ma czas, by zmienić zdanie. Nawet nie musiałaby osobiście oznajmiać hrabiemu, że stchórzyła. Wystarczy, że jutro nie przyjdzie, a nikt, poza nimi, nie będzie wiedział, co się wyda­ rzyło. Lecz tak, jak powiedziała wcześniej, prawdziwym motywem jej działania nie była duma czy chęć złamania egoistycznego uporu hrabiego. Chodziło jej o Penreith. Uświadomiła to sobie z całą mocą wjeżdżając na niewielkie wzniesienie, skąd widać było wioskę. Zatrzymała wóz i popatrzyła na znajome, pokryte łupkiem dachy. Rzędy wzniesionych z kamienia domków, górujących nad zieloną doliną, przypominały setki innych walijskich wsi. I choć Penreith nie odznaczało się niczym wyjątkowym, to tu był jej dom, tu znała i kochała każdy kamień. Ludzie, którzy tutaj mieszkali, byli jej bliscy, wśród nich spędziła całe życie. Jeśli niektórych z nich trudno było polubić, to cóż, i tak się starała to robić. Kwadratowa wieża oznaczała kościół anglikański; skromniejsza kaplica metodystów ukryta była wśród domów. Ledwo widziała kopalnię znajdującą się na końcu doliny. Kopalnia była najwię­ kszym zakładem pracy w okolicy. Stanowiła także największe zagrożenie dla całej społeczności, niebezpieczeństwo tak gwałtow­ ne jak ładunki materiału wybuchowego używanego do wysadzania skał w powietrze. Ta myśl pomogła jej uspokoić rozgorączkowany umysł. Może dzisiaj źle postąpiła, ulegając złości i dumie, lecz powody, dla których podjęła się tej misji, były bardzo ważne. Nie ma nic złego w walce o dobro wsi; musi podjąć to wyzwanie i udowodnić, że potrafi ocalić swą duszę. Cotygodniowe spotkania były niesłychanie ważne dla społecz­ ności metodystów. Grupa Clare zbierała się właśnie tego wieczoru. To dobrze, będzie mogła porozmawiać ze swymi najbliższymi przyjaciółmi. Mimo to, kiedy zgromadzeni odśpiewali pieśń powi­ talną, żołądek podszedł jej do gardła ze zdenerwowania. Przywódca grupy, Owen Morris, odmówił modlitwę. Potem nadszedł czas, by członkowie ugrupowania opowiedzieli, jakich radości duchowych doświadczyli, jakie wyzwania podjęli w ciągu poprzednich siedmiu dni. To był wyjątkowo spokojny tydzień, toteż wkrótce przyszła kolej na zwierzenia Clare. Podniosła się i powiodła wzrokiem po twarzach pięciu mężczyzn i sześciu ko­ biet.

26 MARY Jo PUTNEY Grupy miały być wzorem szczęśliwej religijnej społeczności. Kiedy umarł ojciec Clare, członkowie grupy pomogli jej przejść przez tę ciężką próbę, podobnie jak ona pomagała innym w kło­ potach. Ludzie zgromadzeni w tej sali stanowili jej duchową rodzinę, ich opinie miały dla niej największe znaczenie. Modląc się, by wiara w nich nie okazała się zwodnicza, powie­ działa: - Przyjaciele... bracia i siostry... zamierzam zrobić coś, co po­ winno przynieść korzyść wszystkim mieszkańcom Penreith. Jest to jednak niezgodne z naszymi zasadami, nawet oburzające, i wielu z was mnie potępi. Modlę się, żeby tak się nie stało. Żona Owena, Marged, która była jej najbliższą przyjaciółką, uśmiechnęła się do niej zachęcająco. - Opowiedz nam o tym. Nie wierzę, żeby twoje postępowanie mogło spotkać się z naszym potępieniem. - Mam nadzieję, że się nie mylisz. - Clare popatrzyła na swe mocno splecione dłonie. Wszyscy metodyści z południowej Walii kochali jej ojca, a później automatycznie przelali to uczucie na nią. Pewnie dlatego członkowie miejscowej społeczności darzyli ją więk­ szym zaufaniem, niż na to zasługiwała. Podnosząc głowę, rzekła: - Hrabia Aberdare powrócił do swego majątku. Poszłam dzisiaj do niego z prośbą, by użył swych wpływów i pomógł naszej wiosce. Edith Wickes, która miała wyrobione zdanie na każdy temat, wyglądała na przerażoną. - Rozmawiałaś z tym człowiekiem! Moja droga, czy to było rozsądne? - Pewnie nie. - Clare opowiedziała w skrócie o układzie, jaki zawarła z hrabią. Ani słowem nie wspomniała o swoich odczu­ ciach, o jego zachowaniu, ani o tym, że będzie musiała mu zezwo­ lić na jeden pocałunek dziennie. Nie mogła się także zmusić, by przyznać się do swych gwałtownych reakcji. Bez tych szczegółów jej relacja trwała krótko. Kiedy skończyła swą opowieść, przyjaciele wpatrywali się w nią z troską i niedowierzaniem. Edith odezwała się pierwsza. - Nie możesz tego zrobić! - oświadczyła. - To obraza moral­ ności. On cię uwiedzie. - Możliwe. - Clare podniosła ręce w błagalnym geście. - Lecz wszyscy wiecie, jak wygląda praca w szybie. Jeśli hrabia Aberdare chce nam pomóc, to muszę wykorzystać tę szansę.