ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Hamilton Laurell - Anita Blake 05 - Trupia główka _cała_

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Hamilton Laurell - Anita Blake 05 - Trupia główka _cała_.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK 1.Różne
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 230 stron)

Laurell K. Hamilton Trupia główka (Krwawe Kości) (tom 5)

Rozdział 1 Był to dzień Świętego Patryka i jedyną zieloną rzeczą jaką miałam na sobie plakietka z napisem „Zaczep mnie a będziesz trupem”. Zaczęłam pracę wczoraj wieczorem w zielonej bluzce, ale zachlapałam ją krwią kurczaka z uciętą głową. Larry Kirkland, animator, który jeszcze się uczy upuścił zdekapitowanego ptaka. Wykonał on krótki taniec „bezgłowego kurczaka” i ochlapał nas oboje krwią. W końcu udało mi się złapać tego cholernego ptaka, ale bluzka była ju zniszczona. Musiałam wrócić do domu i się przebrać, a jedyną nie zrujnowaną rzeczą była szara marynarka, którą zostawiłam w aucie. Zało yłam ją więc powrotem razem z czarną bluzką, czarną spódnicą, czarnymi rajstopami i czarnymi szpilkami. Bert mój szef nie lubi kiedy ubieramy się do pracy na czarno, ale jeśli miałam wrócić do biura na siódmą bez odrobiny snu musi to przeboleć. Skupiałam się nad swoim kubkiem z mocną, czarną jak smoła kawą. Przed sobą na blacie biurka miałam serię 8, 10 błyszczących zdjęć, w które się usilnie wpatrywałam. Na pierwszym z nich widniało wzgórze rozkopanego prawdopodobnie przez buldo ery. Z świe o rozkopanej ziemi wystawała koścista ręka. Następne zdjęcie ukazywało jak ktoś ostro nie próbował odsunąć ziemie wokoło ukazując roztrzaskaną trumnę i kości rozrzucone wokół niej. Nowe ciało. Buldo ery znów zostały sprowadzone, aby rozorać ziemię, która ukazała pole kości. Ziemia była usłana kościami, niby pole usłane kwiatami. Jedna z czaszek miała rozchylone szczęki w niemym krzyku. Na czaszce widniało parę jeszcze przyczepionych włosów. Ciemne zbutwiałe ubranie otaczało ciało zwłok w wspomnieniu sukni. Zauwa yłam e ciało miało 3 nogi, patrzyłam na prawdziwy bajzel. Zdjęcia były dobrze zrobione, zwróciwszy uwagę na okoliczności ich wykonania. Kolor ułatwił odró nienie zwłok, ale wysoki połysk zdjęć było nie na miejscu. Wyglądało to jakby zdjęcia z kostnicy wykonał fotograf mody. Istniała pewnie galeria sztuki w Nowym Yorku, która z przyjemnością powiesiłaby ‘koneserzy sztuki’ przy koreczkach serowych i białym winie mogli chodząc i oglądając je mówiąc „Mocne nie sądzisz? Tak rzeczywiście mocne” Zdjęcia były mocne, ale i smutne. Prócz zdjęć na biurku nie było nic, adnego wytłumaczenia. Bert powiedział po tym jak przyszłam rano, bym wpadła do jego biura jak tylko zobaczę zdjęcia. Wtedy wszystko mi wytłumaczy. Taaa, w to wierze, tak jak w to, e króliczek wielkanocny jest moim przyjacielem. Zebrałam zdjęcia z biurka i wsadziłam je w kopertę, sięgnęłam po mój kubek z kawą i skierowałam się do drzwi. W recepcji nie było nikogo przy biurku. Craig poszedł do domu, a Mary nasza dzienna sekretarka będzie tu dopiero o ósmej. Czyli mieliśmy dwu godzinną przerwę, kiedy biuro było puste. To e Bert umówił się ze mną podczas tej luki zastanawiało mnie jeszcze bardziej. Czemu te wszystkie sekrety? Drzwi do biura Berta były otwarte, a on sam siedział za swoim biurkiem pijąc kawę i przeglądając jakieś papiery. Spojrzał się znad papierów gdy tylko mnie usłyszał, uśmiechając się poprosił bym wchodząc zamknęła za sobą drzwi. Jego uśmiech mnie zmartwił. Bert jest miły tylko i wyłącznie gdy czegoś chce. Garnitur za tysiąc dolarów połączył z śnie no białą koszula i krawatem. Jego oczy radośnie się iskrzyły. Oczy Berta miały kolor brudnych szyb okiennych, więc iskrzenie musiał być naprawdę wysiłkiem dla niego. Bert nigdy nie był miły chyba, e czegoś chciał. - Usiądź Anito Poło yłam kopertę na jego biurku i usiadłam. - Co kombinujesz Bert? Jego uśmiech zgasł. Zazwyczaj Bert nie marnował uśmiechu na nikim prócz klientów. Rzeczywiście czegoś musi chcieć, bo na mnie na pewno nie marnował by uśmiechu. - Obejrzałaś zdjęcia?

- Tak, co w związku z tym? - Mogłabyś wskrzesić je? Spojrzałam na niego spod mojego kupka z kawą. - Jak stare są zwłoki? - Nie mogłaś zorientować patrząc na zdjęcie? - Gdybym je osobiście obejrzała to bym ci powiedziała ile maja, ale nie zdjęcia. Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Około dwustu lat. Zagapiłam się na niego. - Większość animatorów nie mogło by wskrzesić zombi tak starego bez ludzkiej ofiary. - Ale ty mo esz. - Tak. Nie zauwa yłam adnych nagrobków na zdjęciach. Mamy jakieś imiona? - Czemu? Potrząsnęłam głową. Bert był moim szefem od pięciu lat, zaczął prowadzić tą firmę, kiedy byli tylko on i Manny i do tej pory nie wiedział kompletnie nic o wskrzeszaniu zombi. - Jak mo esz przebywać w grupie animatorów tyle lat i wiedzieć tak mało jak się wskrzesza umarłych? Jego uśmiech się skurczył tak jak i iskrzenie jego oczu. - Po co ci ich imiona? - U ywasz imion by przywołać zombi z grobu. - A bez imienia nie mo esz tego zrobić? - Teoretycznie nie mogę. - Ale mo esz to zrobić? – spytał. Nie podobał mi się jego ton. - Tak mogę. John te mógłby to zrobić. Potrząsnął głową. - Oni nie chcą Johna. Dopiłam swoją kawę. - Oni czyli kto? - „Beadle, Beadle, Sterling i Lowenstein” - Firma prawnicza? Bert przytaknął. - Koniec gierek Bert. Powiedz mi po prostu o co do cholery chodzi. - „Beadle, Beadle, Sterling i Lowenstein” mają klienta, który buduje luksusowy kurort w górach blisko Branson. Bardzo ekskluzywny kurort. Miejsce gdzie bogaci ludzie mogliby odpocząć od tłumów, jeśli sami nie mają w okolicy swojego domu. Mówimy tu o milionach dolarów. - Co stary cmentarz ma do tego? - O ziemia, na której jest budowa od pokoleń zwaśnione są dwie rodziny. Sąd zdecydował, e to do rodziny Kellysów nale y, więc to oni dostali kupę forsy za ziemię. Ale rodzina Bouvierów rości sobie prawa do tej ziemi i twierdzą, e na tej ziemi są szczątki ich rodziny. Do tej pory nikt nie mógł znaleźć cmentarza. Ah. – Znaleźli cmentarz. – powiedziałam. - Znaleźli stary cmentarz, ale nie koniecznie nale y on do rodziny Bouvierów. - Więc chcą wskrzesić umarłych i spytać ich kim są? - Dokładnie Wzruszyłam ramionami.. - Mogę wskrzesić kilka zwłok w trumnach, spytać ich kim są. Co się jednak stanie jeśli oka e się, e nale ą do rodziny Bouvierów? - Będą musieli kupić ziemie po raz drugi. I tak myślą, e niektóre ciała nale ą do rodziny Bouvierów. Dlatego chcą wskrzesić wszystkie zwłoki. Uniosłam brwi. - artujesz?

Potrząsnął głową, przy czym wyglądał na naprawdę zadowolonego. - Mo esz to zrobić? - Nie wiem. Daj mi zdjęcia jeszcze raz.- Odstawiłam swój kubek z kawą na biurko i wzięłam zdjęcia. - Bert, spieprzyli to dwa razy do niedzieli. Teraz mamy masowy grób dzięki tym cholernym buldo erom. Kości są ze sobą zmieszane. Do tej pory czytałam tylko o jednym przypadku wskrzeszenia masowego grób. Ale w tamtym przypadku przywołali jedną konkretną osobę, i mieli nazwisko. Potrząsnęłam głową. - Bez nazwiska mo e to być niemo liwe. - Ale podjęła byś się tego? Rozło yłam zdjęcia na biurku, i się im zaczęłam przyglądać. Jedna z czaszek byłam przepołowiona na pół tworząc kształt miski. Dwa kościste palce przyczepione do siebie czymś mokrym organicznym, co wcześniej musiało być ludzką tkanką le ało obok górnej połowy czaszki. Kości, kości wszędzie widać było kości, których nie mo na było nazwać przez cały ten bajzel zrobiony przez buldo ery. Mogłam to zrobić? Szczerze, nie miałam pojęcia. Czy chciałam się tego podjąć? Jasne. Pewnie, e chciałam. - Chciałabym spróbować to zrobić. - Wspaniale. - Wskrzeszenie ich paru w kilka nocy zajmie co najmniej kilka tygodni, nawet jeśli mi się to uda. Z pomocą Johna było by o wiele szybciej. - Takie opóźnienie będzie ich kosztować miliony.- powiedział Bert. - Nie ma innego sposobu by to zrobić. - Wskrzesiłaś całą rodzinę Davidsonów w tym ich pra-pradziadka, chocia nie powinno ci się to udać. Mo esz wskrzesić więcej ni jednego za jednym razem. Potrząsnęłam głową. - To był wypadek. Popisywałam się. Oni chcieli bym wskrzesiła trzech członków rodziny. Chciałam im zaoszczędzić czasu i pieniędzy robiąc to za jednym zamachem. - Wskrzesiłaś dziesięciu członków rodziny, a oni prosili tylko o trzech. - Więc? - Więc, czy mo esz wskrzesić cały cmentarz w jedną noc? - Zwariowałeś. – powiedziałam do niego. - Mo esz to zrobić czy nie? Otworzyłam usta by powiedzieć nie, a potem je zamknęłam. Wskrzesiłam kiedyś cały cmentarz za jednym zamachem. Nie wszystkie ze zwłok miały dwieście lat niektóre były nawet powy ej trzystu lat, a ja wskrzesiłam je wszystkie. Oczywiście miałam dwie ludzkie ofiary jako źródło mocy. To jak skończyłam tworząc krąg mocy u ywając do tego dwóch ludzkich ofiar jest długą historią. To była obrona własna, ale magia o to nie dba. Śmierć to śmierć proste. Pytanie, czy mogłam to zrobić? - Naprawdę nie wiem Bert. - Ale nie mówisz nie.- powiedział. Na jego twarzy widać było gorące pragnienie działania. - Musieli ci zaoferować kupę forsy, skoro jesteś tak napalony na to zlecenie.- powiedziałam. Uśmiechnął się. - Zostaliśmy wybrani do tego projektu w przetargu. - My co? - Wysłali te zdjęcia do nas, do Firmy wskrzeszającej w Kalifornii i do Essentials Spark(Iskra ycia) w Nowym Orleanie. - Oni preferują francuską nazwę Elen Vital nad angielskim przekładem.- powiedziałam. Widocznie to brzmi bardziej jak salon piękności ni firma animatorów, ale nikt mnie nie pyta o zdanie. - Więc co najni szy cena dostaje zlecenie?

- To był ich plan. Bert wyglądał jak kot, który dobrał się do śmietanki. - Co?- spytałam. - Ujmę to tak.- powiedział Bert.- W całym naszym kraju jest ile? Mo e z troje animatorów, którzy mogą wskrzesić zombi tak stare bez ludzkiej ofiary? Ty i John jesteście dwójką z nich. Zaliczmy jeszcze Phillipa Freestona z firmy Wskrzeszającej w Kalifornii. Tylko wy troje. - Zapewne masz rację. Potaknął mi. - Ok. Czy Phillipa mogła by wskrzesić zwłoki bez imienia? - Nie mam takiej wiedzy na ten temat. John mógłby to zrobić. Więc mo e i ona mogła by to zrobić. - Czy ona lub John mogliby wskrzesić kupę kości, adne w trumnie? To mnie zastanowiło. - Nie wiem. - Czy którekolwiek z nich miało by mo liwość wskrzeszenia całego pola zwłok?- patrzył na mnie w skupieniu. - Za bardzo się tym pławisz Bert.- powiedziałam. - Odpowiedz tylko na moje pytanie Anita. - Nie sądzę by John mógłby to zrobić, a Phillipa nie jest tak dobra jak on, więc sądzę, e nie mogliby tego dokonać. - Mam zamiar podwy szyć ich rachunek.- powiedział Bert. Zaczęłam się śmiać. - Podwy szyć cenę? - Nikt inny nie potrafi tego zrobić. Nikt prócz ciebie. Próbowali to traktować jak kolejny problem z konstrukcją, ale nie mamy konkurencji czy nie? - Pewnie nie.- powiedziałam. - Dlatego mam zamiar ich wyczyścić.- powiedział i się uśmiechnął. Potrząsnęłam głową. - Ty chciwy skurczybyku. - Przecie masz udział w zysku. - Wiem.- spojrzeliśmy na siebie.- Co jeśli spróbuje ich wskrzesić w jedną noc i mi się nie uda? - Ale będziesz ich mogła wskrzesić wszystkich w końcu, nieprawda ? - Pewnie tak. – wstałam, wzięłam swój kubek.- Ale nie wydam swojego czeku póki tego nie zrobię. Idę się trochę przespać. - Chcą odpowiedzi jeszcze dziś z rana. Jeśli przyjmą nasze ądania to przylecą po ciebie prywatnym helikopterem. - Helikopterem- przecie wiesz, e nienawidzę latać. - Dla takiej forsy polecisz. - Super. - Przygotuj się. - Nie przeginaj Bert.- wzdrygnęłam się w drzwiach.- Pozwól mi wziąć ze sobą Larrego. - Czemu? Jeśli John nie potrafi tego zrobić to z pewnością Larry nie ma pojęcia jak to zrobić. Wzruszyłam ramionami. - Mo e nie, ale zawsze mo emy połączyć swoje moce podczas wskrzeszania. Jeśli nie będę mogła tego zrobić sama, mogę potrzebować energii od naszego praktykanta. Bert się zamyślił. - Czemu nie John? Połącz energię z nim. - Tylko jeśli oddał by mi moc po dobroci. Myślisz, e by to zrobił? Bert potrząsnął głową. - Powiesz mu, e klient go nie chciał? e zaoferowałeś go klientowi, a ten odmówił i poprosił konkretnie o mnie? - Nie.- powiedział Bert.

- Dlatego spotkałeś się ze mną w takich warunkach, bez światków. - Czas to pieniądz, Anita. - Jasne, Bert, ale nie chciałeś stanąć twarzą w twarz z panem Johnem Burkem i oświadczyć mu, e kolejny klient go odrzucił na moją korzyść. Bert spojrzał na swoje zadbane dłonie na biurku, potem spojrzał swoimi szarymi powa nymi oczami na mnie. - John jest prawie tak dobry jak ty Anita. Nie chce go stracić. - Myślisz, e odszedłby jeśli kolejny klient poprosiliby o mnie? - Jego duma jest zraniona.- powiedział Bert. - A jest jej tak du o do zranienia.- powiedziałam. Bert się uśmiechnął. - Twoje wkurzanie go nie pomaga. Wzruszyłam ramionami. Było by to dziecinne jeśli bym powiedziała, e to on zaczął. Próbowaliśmy się umawiać, ale John nie mógł sobie poradzić z tym, e jestem jego eńskim odpowiednikiem. Nie: nie mógł sobie poradzić, e jestem jego lepszą wersją. - Postaraj się zachowywać grzecznie, Anita. Larry jeszcze się nie wdrą ył, potrzebujemy Johna. - Zawsze jestem grzeczna, Bert. Potaknął mi. - Jeśli nie moglibyśmy na tej sprawie tyle zarobić nie podjął bym się jej. - Ja te . To opisywało naszą relacje z Bertem. Nie byliśmy przyjaciółmi, co nie nie umo liwiało nam być partnerami biznesowymi. Rozdział 2 W południe dostałam telefon od Berta - Bądź w biurze gotowa i spakowana o drugiej. Pan Lionek Bayard będzie leciał z tobą i Larrym. - Kim jest Lionek Bayard? - To młodszy wspólnik firmy Beadle, Bekadle, Sterling i Lowenstein. To typ człowieka, który lubi dźwięk swojego głosu. Nie znęcaj się nad nim z tego powodu - Kto, ja? - Anita, nie dra ni się z człowiekiem, który mo e być ci pomocny. Mo e i nosi garnitur za trzy tysiące dolarów, ale mimo to mo e być ci pomocny - Zachowam to dla któregoś ze wspólników. Na pewno ktoś z Beadle, Beadle, Sterling i Lowenstein się pojawi wciągu tego tygodnia. - Nie dra ni te szefostwa! – powiedział - Cokolwiek powiesz. – mój głos stał się przymilny. - Zrobisz na co tylko masz ochotę bez względu na to co powiem, prawda? - Jej Bert, kto powiedział e nie mo na nauczyć sztuczek starego psa. - Po prostu bądź tu o drugiej. Dzwoniłem ju do Larrego, te tu będzie. - Nie martw się Bert, będę. Muszę jeszcze gdzieś na moment wpaść więc nie martw się jeśli spóźnię się parę minut. - Nie spóźnij się. - Będę najszybciej jak mogę.- rozłączyłam się zanim mógł się ze mną zacząć kłócić. Musiałam wziąć prysznic, przebrać się, a potem pojechać do szkoły podstawowej Seckman’a .

Richard Zeman uczył tam przyrody. Byliśmy umówieni na jutro na randkę. W pewnej chwili Richard poprosił bym za niego wyszła. To było jakby w zawieszeniu, ale byłam mu winna coś więcej ni wiadomość na jego automatycznej sekretarce „Wybacz kochanie, ale nici z naszej randki. Nie będzie mnie w mieście” Wiadomość na sekretarce byłaby dla mnie łatwiejsza, ale te byłoby to z mojej strony tchórzostwo. Spakowałam jedną walizkę. Wystarczyła mi w zupełności na cztery dni i mo e trochę dłu ej. Jeśli spakujesz dodatkową parę bielizny i ubrania, które mo esz pomieszać w ró ne komplety to mo esz na takiej małej walizce prze yć nawet tydzień. Dodałam do baga u parę dodatkowych rzeczy. Mój pistolet Firestar dziewięć milimetrów i jego kaburę którą umieszczam pod spodniami. Wystarczającą ilość dodatkowej amunicji by zatopić statek, dwa no e plus ich pochwy na nadgarstki. Dzięki temu będę miała cztery no e. Całe to rękodzieło dla malej mnie. Dwa z nich były zastąpione nowymi po tym jak je straciłam przed moim powrotem do zdrowia. Kazałam zastąpić utracone nowymi, ale eby ręka się do nich przyzwyczaiła wymaga czasu, zwłaszcza jeśli nalegasz na takie z najwy szą ilością srebra w stali. Dwa no e, dwa pistolety powinny starczyć na tygodniową podró biznesową. Miałabym na sobie pistolet Browning Hi-Power. Pakowanie nie było problemem. To co mam zało yć dziś, tak. Chcą bym wskrzesiła ich wszystkich dzisiejszej nocy, jeśli mi się uda. Cholera, mo liwe e helikopter poleci dokładnie na miejsce budowy. Co znaczy, e będę musiała chodzić spulchnionej ziemi, kościach i zniszczonych trumnach. To nie brzmiało jak miejsce odpowiednie na szpilki. Jednak jeśli młodszy wspólnik będzie miał na sobie garnitur za trzy tysiące dolarów, ludzie którzy mnie zatrudnili będą oczekiwać odpowiedniego wyglądu. Mogę się ubrać profesjonalnie lub w piórka i krew. Miałam nawet kiedyś klienta, który był rozczarowany, e nie przybyłam nago wysmarowana krwią. Myślę, e chyba nie miałam do tej pory klienta, który nie oczekiwał lub sprzeciwiał się jakiemuś rodzajowi obrzędów podczas wskrzeszania umarłych. Zaś moje pojawienie się w d insach i butach od joggingu nie wzbudzało zaufania. Nie wiem czemu. Mogłam te zapakować mój kombinezon, który mo na zało yć na ka dy rodzaj ubrania. Taak, ten pomysł mi się podoba. Veronica Sims- Ronni, moja najlepsza przyjaciółka- namówiła mnie do zakupu modnej krótkiej wojskowej spódniczki. Tak krótkiej, e trochę się nawet wstydziłam, ale spódniczka ta idealnie pasuje pod kombinezon. Spódniczka nie marszczy się, albo podwija kiedy noszę strój do likwidowania wampirów czy na miejscu zbrodni. A gdy zdejmę kombinezon, mogłam od razu iść do biura, albo wieczorem na miasto. Byłam tak zadowolona z niego, e poszłam i kupiłam jeszcze dwa w innych kolorach. Jeden był szkarłatny, drugi purpurowy. Nie znalazłam czarnego jeszcze. Co najmniej nie taki, który nie był tak krótki, e odmówiłam jego zało enia. Musze przyznać, e krótka spódniczka sprawia, e wyglądam na wy szą. Sprawia nawet, e moje nogi wyglądają na dłu sze. Kiedy masz tylko metr pięćdziesiąt dziewięć to naprawdę coś. Ale purpurowy nie pasował do wielu rzeczy, które posiadam więc wybrałam szkarłatny. Znalazłam bluzkę z krótkim rękawkiem, która była dokładnie w takim samym odcieniu czerwieni. Czerwony z jasnofioletowym, zimny twarde połączenie, które wyglądało świetnie w połączeniu z moją bladą skórą, czarnymi włosami i ciemnymi brązowymi oczami. Kabura i mój Browning Hi- Power dziewięć milimetrów odznaczają się dramatycznie w tym zestawie. Czarny pasek ściśle opinający mi talie przytrzymywał dolną pętle kabury. Czarna marynarka z podwiniętymi rękawami nało ona na ten zestaw ukrywała moją broń. Okręciłam się przedlustrem w sypialni. Spódniczka nie była wiele dłu sza od marynarki, ale nie dało się zauwa yć broni. Przynajmniej nie zbyt wyraźnie. O ile jesteś skłonny by kupować ubrania na miarę, trudno ukryć pod ubraniem broń, zwłaszcza pod damskimi ubraniami. Zrobiłam taki makija , aby czerwień stroju nie przytłoczyła mnie. Miałam przecie po egnać się z Richardem. Mieliśmy się nie widzieć przez kilka dni, więc trochę makija u na pewno nie zaszkodzi. Kiedy mówię makija , chodzi mi o cień do powiek, ró , pomadkę i to wszystko. Prócz wywiadu w telewizji na który namówił mnie Bert nie nosze podkładu.

Prócz pończoch i szpilek, które nosze bez względu jaka spódnice mam na sobie, mój strój był wygodny. Oczywiście dopóki będę pamiętać by się nie schylać, będę bezpieczna. Jedyną bi uterię jaką nosze jest srebrny krzy yk ukryty pod bluzką i zegarek na nadgarstku. Zegarek, który nosiłam do spódnicy popsuł się i nie miałam nigdy czasu by zanieść go do naprawy. Obecnie nosze męski zegarek z czarnym paskiem, który wygląda nie na miejscu na moim drobnym nadgarstku. Ale co tam, wa ne e świeci w ciemności gdy nacisnę przycisk. Pokazuje mi datę, jaki dziś mamy dzień i o której mam biegać, czego nie znalazłam w adnym damskim zegarku. Nie musiałam dziś odwoływać biegania jutro rano z Ronnie. Pracowała nad sprawą poza miastem. Praca detektywa nigdy się nie kończy. Załadowałam walizkę na tył mojego Jeepa i ju o pierwszej byłam w drodze do szkoły Richarda. Na pewno spóźnię się do biura. No trudno. Poczekają na mnie, albo i nie. Nie złamią mi serca jeśli spóźnię się na helikopter. Nienawidzę samolotów, ale to helikoptery napawają mnie największym strachem. Nie bałam się latania do momentu w którym znalazłam się w samolocie, który zaczął spadać i w kilka sekund znalazł się tysiąc metrów ni ej. Stewardesy wylądowały na suficie pokryte kawą. Ludzie krzyczeli i się modlili. Starsza pani obok mnie zaczęła odmawiać modlitwę do Boga po niemiecku. Była tak przera ona, e łzy same ciekły jej po twarzy. Zaoferowałam jej moją dłoń, a ona ją chwyciła. Wiedziałam, e umrę i nic na to nie mogę poradzić. Ale umarłybyśmy trzymając się za ręce. Umierać przykrytym ludzkimi łzami i modlitwami. Wtedy nagle samolot wrócił do poziomu i nagle byliśmy bezpieczni. Od tamtej pory nie wierzę transportowi powietrznemu. Normalnie w St. Louis nie ma prawdziwej wiosny. W tym roku wiosna przywitała nas wcześniej i została. Powietrze delikatnie pokrywało skórę. Wiatr pachniał zielenią, która budziła się z zimowego snu, a zima wydawała się tylko złym snem. Czerwone pączki kwiatów uginały gałęzie drzew po obu stronach jezdni. Malutkie purpurowe pączki tworzyły delikatną lawendową mgłę to tu to tam między nagimi gałęziami drzew. Nie było jeszcze liści, ale ju zaczynało widać krztę zieleni. Jakby ktoś wziął wielki pędzel i przybarwił wszystko. Patrząc bezpośrednio na nie widać było nagie czarne drzewa, ale jeśli spojrzeć na nie wszystkie razem pod katem mo na było zobaczyć prześwity zieleni. Ulica Południowa 270 jest tak przyjemna jak ka da inna autostrada mo e być, zaprowadzi cię do celu najszybciej jak się da. Wyjechałam na ulicę Telson Ferry. Droga była szerokim pasem zaopatrzonym w centrum handlowe, szpital i restaurację szybkiej obsługi, a kiedy zostawisz za sobą strefę handlową trafiasz do nowej osiedle mieszkaniowe tak wielkiej e wyglądała prawie na nie zamieszkałą. Widać było pojedyncze drzewa i otwartą przestrzeń, która na pewno długo taką nie pozostanie. Skręt w ulicę 21 Old znajduje się grzbiecie wzgórza tu za rzeką Meramec. Znajdują się tu przewa nie domki przy paru stacjach benzynowych, rejonowe biuro tutejszego regionu wodnego i wielkie pole gazowe na prawo, gdzie wzgórza rozciągają się poza horyzont. Na pierwszych światłach skręciłam w lewo mijając małe centrum z kilkoma sklepami. Droga wije się jak wą między domami i drzewami. Na trawnikach między domami mignęły mi pierwsze onkile. Droga opadała w dół do doliny gdzie u podnó a stromego wzgórza znajdował się znak stopu. Następnie droga pięła się szybko ku szczytowi wzgórza a do T, skręt w lewo i prawie jestem na miejscu. Szkoła miała tylko jedno piętro i poło ona była na szerokiej połaci ziemi płaskiej doliny otoczonej wzgórzami. Wychowana na indiańskiej farmie na wsi nazywałam je górami. Szkoła podstawowa znajdowała się w oddzielnym budynku , ale była na tyle blisko Junior High(*nasze gimnazjum), e miały one z wspólne boisko. Zaparkowałam jak najbli ej budynków jak to tylko mo liwe. To była moja druga wizyta w szkole Richarda, pierwsza podczas trwania zajęć. Wstąpiliśmy tu raz po dokumenty, których Richard zapomniał wziąć wcześniej. Szkoła wtedy była pusta. Weszłam głównym wejściem i wpadłam na tłum. Musiała to być przerwa między zajęciami, a uczniowie przechodzili z jednych skończonych zajęć na następne.

Zdawałam sobie sprawę z tego, e byłam tego samego wzrostu, a mo e nawet ni sza ni ka dy kogo zobaczyłam obok siebie. Jest coś klaustrofobicznego w byciu otoczonym przez grupę uczniów noszących plecaki i ksią ki. Na pewno znajduje się w piekle krąg gdzie jest się wieczność czternastolatkiem, wieczność uczniem gimnazjum. Jeden z ni szych kręgów piekła. Dałam się ponieść tłumowi w stronę klasy Richarda. Przyznam się szczerze cieszyłam się z faktu, e byłam lepiej ubrana ni większość znajdujących się tu dziewczyn. Cholernie małostkowe, wiem, ale w szkole byłam dość krępa. Nie ma du ej ró nicy między krępą, a grubą jeśli chodzi o dokuczanie. Urosłam od tamtego czasu i obiecałam sobie te e nigdy nie będę ju gruba. Tak to prawda kiedyś byłam jeszcze ni sza ni obecnie. Najni sze dziecko latami w szkole, a nawet dłu ej. Stałam po jednej stronie wejścia do sali, pozwalając uczniom wejść i wyjść. Richard pokazywał coś jednej z uczennic w ksią ce. Była to blondynka. Dziewczyna miała na sobie flanelową koszulkę i czarna sukienkę o trzy numery za du ą na nią. Nosiła czarne glany z białymi skarpetkami nawiniętymi na nie. Strój był bardzo na czasie. Zaś jej spojrzenie ukazywało pełen podziw i zauroczenie. Cała promieniała i była chętna tylko dlatego, e pan Zeman tłumaczył jej coś twarzą w twarz. Muszę przyznać, e Richard był wart zauroczenia, a nawet dwóch. Jego gęste brązowe włosy były związane z tyłu w kucyk, który stwarzał iluzje bardzo krótkich przylegających do głowy włosów. Miała wysokie pełne kości policzkowe i mocno zarysowaną szczękę, z dołeczkami, które łagodziły rysy jego twarzy i sprawiały e wyglądał prawie zbyt idealnie. Jego oczy były czekoladowe, a otoczone były gęstymi długimi rzęsami, których na pewno zazdrości mu nie jeden mę czyzna czy kobieta. Jasno ółta koszulka powodowała e jego stale opalona skóra stawała się nawet jeszcze bardziej ciemna. Jego krawat był ciemnozielony i pasował do spodni które miał na sobie. Jego marynarka była przewieszona przez oparcie krzesła. Jego mięśnie w ramieniu napinały materiał koszulki kiedy przytrzymywał ksią kę. Miejsca w klasie były prawie wszystkie zajęta, wokół panowała cisza. Zamknął ksią kę i podał ją dziewczynie. Uśmiechnęła się do niego i skierowała do drzwi spóźniona na następne zajęcia. Jej wzrok padł na moją osobę kiedy przechodziła przez drzwi, było w nim widać pytanie, co ja tu robię. Nie tylko ona jedna się zastanawiała. Kilkanaście uczniów spoglądało znad swoich ławek w moją stronę. Wkroczyłam do klasy. Richard się uśmiechną, co spowodowało e zrobiło mi się gorącą a po czubki palców u nóg. Uśmiech uratował go przed byciem zbyt przystojnym. To nie to e to nie był wspaniały uśmiech. Mógłby reklamować pastę do zębów w telewizji. Ale jego uśmiech był uśmiechem małego chłopca, otwarty i witający. Nie było w Richardzie poczucia winy adnego głębokiego, mrocznego planu. Był największym w świecie Skautem. Uśmiech to ukazywał. Chciałam podejść do niego, poczuć jak jego ramiona mnie otaczają. Miałam straszne pragnienie złapać go za krawat i wyprowadzić z Sali. Chciałam dotknąć jego klatki piersiowej pod tą ółtą koszulką. To pragnienie było tak wielkie, e a musiałam schować ręce w kieszeniach mojego akietu. Nie wolno szokować uczniów. Richard czasem tak właśnie na mnie działał. Okej, przez większość czasu kiedy nie ma futra albo jeśli nie oblizuje krwi ze swoich palców tak na mnie działa. Richard jest wilkołakiem. Wspomniałam o tym? Nikt w szkole o tym nie wie. Jeśli ktokolwiek z nich by o tym wiedział z całą pewnością stracił by pracę. Ludzie nie lubią lykantropów uczących ich cenne dzieci. To nie legalne dyskryminować innych z powodu choroby, ale tak niestety się wszyscy zachowują. Czemu system edukacji miałby być inny? Dotknął mojego policzka, tylko palcami. Obróciłam swoją twarz w kierunku jego dłoni i ucałowałam jego palce. Tyle jeśli chodzi o stwarzanie pozorów przed uczniami. Słychać było kilka westchnień i nerwowego śmiechu. - Zaraz wracam – powiedział, a w tle słychać było więcej ohów i głośniejszy śmiech. - Brawo panie Zeeman – było słychać Richard wskazał mi drzwi i wyszłam ręce nadal mając w kieszeniach. Normalnie

powiedziałabym, e nie mam zamiaru ośmieszać się przed grupą ośmioklasistów, ale ostatnio nie byłam zbyt prawdomówna. Richard poprowadził mnie kawałek dalej od swojej klasy, na opustoszały korytarz. Oparł się o ścianę szafek i spuścił na mnie wzrok. Uśmiech małego chłopca zniknął. Spojrzałam w jego ciemne oczy i przeszedł mnie dreszcz. Przebiegłam ręką w dół po jego krawacie, wygładzając go na jego klatce piersiowej. - Mogę cię pocałować czy to zgorszy dzieciaki? – nie podniosłam na niego wzroku pytając. Nie chciałam by zobaczył moją dziką potrzebę w oczach. To było wystarczająco wstydliwe kiedy wiedziałam e potrafi to wyczuć. Nie mo esz ukryć po ądania przed wilkołakiem. Potrafi to wyczuć. - Zaryzykuje – jego głos był miękki, niski z ciepłym tchnieniem co sprawiło e mój brzuch się zacisnął. Poczułam jak się nade mną schyla, więc uniosłam twarz. Jego usta były takie miękkie. Oparłam się na nim, moje dłonie płasko na jego klatce. Mogłam poczuć jak jego sutki twardnieją pod moją skórą. Moje dłonie przesunęły wzdłu koszulki a do jego bioder. Chciałam mu wyjąć koszulkę ze spodni i poczuć moje ręce na jego gołej skórze. Cofnęłam się od niego czując tylko minimalny brak tchu. To był mój pomysł ebyśmy nie uprawiali seksu przed ślubem. Mój pomysł. Ale cholera to było strasznie trudne. Im częściej się spotykaliśmy tym trudniej. - Jezu, Richard – potrząsnęłam głową – To staje się coraz trudniejsze, prawda? Uśmiech Richarda nie wyglądał niewinnie a najmniej jak u skauta. - Tak, coraz trudniejsze Poczułam jak robi mi się gorąco na twarzy. - Nie to miałam na myśli - Wiem co miałaś na myśli – jego głoś był delikatny, ju się ze mną nie przekomarzał Moja twarz nadal była gorąca ze wstydu, ale mój głos był ju opanowany. Punkt dla mnie. - Musze wyjechać z miasta w interesach - Zombi, wampiry czy policja? - Zombi - Dobrze Spojrzałam na niego. - Czemu dobrze? - Bardziej się o ciebie boje kiedy wyje d asz w sprawach policji lub likwidacji wampirów. Przecie wiesz. Potaknęłam - Tak, wiem. Staliśmy tam, w korytarzu, patrząc na siebie. Gdyby było inaczej, pewnie bylibyśmy ju zaręczeni, mo e nawet planowalibyśmy ju wesele. Całe to napięcie seksualne miało by kiedyś jakieś zakończenie. A tak jest teraz…. - Jestem ju spóźniona. Musze ju iść. - Masz zamiar powiedzieć Jean – Clausowi dowidzenia osobiście?- jego twarz była neutralna kiedy pytał, ale głos nie. - Mamy dzień, a on jest teraz w trumnie. - Ah – powiedział Richard - Nie planowałam z nim randki w ten weekend więc nie jestem mu winna wyjaśnień. Czy towłaśnie chciałeś usłyszeć? - Blisko – powiedział. Odsunął się o krok od szafek, zbli ając do siebie nasze ciała. Schylił się by pocałować mnie na po egnanie. Chichot z końca korytarza nam przeszkodził. Odwróciliśmy się by ujrzeć większość jego klasy w drzwiach sali wpatrujących się w nas. Super. Richard się uśmiechnął. Podniósł głos tak by mogli go usłyszeć. - Powrotem do klasy, potwory

Słychać było pomiaukiwanie, a jedna mała brunetka spojrzała na mnie nieprzychylnie. Myślę, e wiele dziewczyn kocha się w panu Zeemanu. - Tubylcy są niespokojni, musze wracać do Sali. Potaknęłam - Mam nadziej e wrócę w poniedziałek - Wybierzemy się na pieszą wycieczkę w następny weekend w takim razie - Odło yłam spotkanie z Jean – Claudem w tym tygodniu. Nie mogę się z nim nie widzieć dwa weekendy z rzędu. Twarz Richarda zachmurzyła się. Widać było e zaczyna się wkurzać - Wycieczka piesza za dnia, a wampira mo esz zobaczyć w nocy. Tylko tak będzie sprawiedliwie. - Nie podoba mi się to bardziej ni tobie – powiedziałam. - Chciałbym w to wierzyć. - Richard Wydał z siebie długie westchnienie. Złość w pewien sposób z niego wyparowała. Nigdy nie mogłam zrozumieć jak on to robi. Mógł być wściekły w jednej chwili, spokojny w następnej. Oba uczucia wyglądały na autentyczne. Ja jak ju jestem zła, to jestem zła. Mo e to jakaś skaza na charakterze? - Przepraszam, Anita. To nie tak e umawiasz się z nim za moimi plecami. - Nie mogła bym zrobić niczego za twoimi plecami. Przecie wiesz. Potaknął. - Wiem o tym. Spojrzał znów na swoją sale. - Musze wracać zanim wzniecą w sali ogień Poszedł wzdłu korytarza do klasy, nie oglądając ani razu. Prawie za nim zawołałam, ale sobie darowałam. Atmosfera prawie się całkowicie popsuła. Nie ma nic lepszego ni wiedza, e twoja dziewczyna spotyka się z kimś innym. Ja bym chyba zerwała jeśli sytuacja byłby odwrotna. Podwójny standard tak, ale tylko wtedy kiedy cała trójka mogła z tym yć. Gdyby ycie było dobrym określeniem dla Jean – Clauda. Cholera, moje prywatne ycie było zbyt zagmatwane bym mogła w spokoju wykonywać swoją pracę. Szłam korytarzem, wiedząc e zaraz minę otwarte drzwi klasy gdzie uczy Richard. Moje szpilki wydawały głośny stukot. Nie próbowałam uchwycić ostatniego mignięcia. To by sprawiło e poczułabym się jeszcze gorzej z powodu wyjazdu. To nie był mój pomysł by umawiać się z Mistrzem Miasta. Jean – Claude dał mi dwie opcje: albo zabije Richarda, albo będę umawiać się z nimi oboma. Wydawało mi się na ten moment, e to dobre rozwiązanie. Pięć tygodni później nie byłam ju tego taka pewna. Tylko moje zasady powstrzymywały mnie i Richarda przed skonsumowaniem naszego związku. Konsumować, ładny eufemizm. Ale Jean – Claude wyraził się jasno jeśli zrobię coś z Richardem musze zrobić to te z nim. Jean – Claude próbował mnie podejść. Jeśli Richard mo e mnie dotykać, a on nie to to jest nie sprawiedliwe. Muszę tu się z nim zgodzić, ale myśl e miałabym uprawiać seks z wampirem jest lepszym bodźcem do wstrzemięźliwości ni wy sze idee. Nie mogę umawiać się z oboma na randki w nieskończoność. Napięcie seksualne kiedyś mnie zabije. Mogłabym bym się wycofać. Richard mo e i by mi pozwolił odejść. Nie podobałoby mu się to, ale jeśli chciałabym być wolna to pozwoliłby mi odejść. Jean – Claude, z drugiej strony… On nigdy nie pozwolił by mi odejść. Pytanie brzmi, czy chciałabym by mi pozwolił odejść. Odpowiedź: pewnie e tak. Sztuczka polega na tym jak się od nich uwolnić nie pozwalając by któreś zginęło. Taak, pytanie za 64 tysiące dolarów. Problem w tym, e nie znam odpowiedzi na to pytanie. Wcześniej czy później będziemy go potrzebować. A to później zbli a się wielkimi krokami.

Rozdział 3 Skupiłam się po swojej stronie helikoptera, jedną ręką w śmiertelnym uścisku na pasie bezpieczeństwa, który był zaryglowany na jednej ze ścian. Chciałam u yć obu rąk by się przytrzymać, tak jakby przytrzymywanie się najmocniej jak się da tego głupiego paska uratowałoby mnie gdyby helikopter roztrzaskał się o ziemię. Trzymałam się jedną ręką, a nie dwoma by nie wyjść na tchórza. Miałam na sobie słuchawki, rodzaj zabezpieczenia słuchu, przed hałasem wywoływanym przez śmigła. Miały one te mikrofon, więc mo na dzięki nim te było rozmawiać mimo przyprawiającego o ból zębów hałasu. Nie zdawałam sobie sprawy, e większa część helikoptera jest pusta, co sprawiało e czułam się jakbyśmy znajdowali się w wielkiej brzęczącej i wibrującej bańce. Trwałam z zamkniętymi oczami jak najdłu ej jak było to mo liwe. - Dobrze się pani czuje, pani Blake? – spytał Lionel Bayard. Dźwięk jego głosu wystraszył mnie. - Wszystko w jak najlepszym porządku. - Nie wygląda pani najlepiej. - Nie lubię latać. - powiedziałam Obdarzył mnie słabym uśmiechem. Nie sądzę bym dzięki takiemu zachowaniu zyskiwała zaufanie Lionela Bayarda, prawnik i podwładnego firmy Beadle, Beadle, Sterling i Lowenstein. Lionek Bayard był niskim, schludnym mę czyzną z szczecinką blond wąsów, które wyglądały na największe mo liwości jego zarostu jakie by mógł kiedykolwiek uzyskać. Jego trójkątna szczęka była tak gładka jak moja. Mo e te wąsy były naklejone. Jego brązowy garnitur z ółtą kamizelką były świetnie dopasowane do jego ciała. Jego cienki krawat był koloru ółto brązowego i miał przyczepiony złotą szpilkę. Szpilka ta miała na sobie monogram. Jego cienka skórzana aktówka te miała na sobie monogram. Wszystko do siebie pasowało od góry do dołuwłączając w to jego pozłacany pró ny charakter. Larry przekręcił się na swoim siedzeniu. Siedział obok pilota - Naprawdę boisz się latać? – Mogłam zobaczyć jak jego usta się poruszają, ale aden dźwięk się z nich nie wydobył, ale mogłam swobodnie rozmawiać dzięki słuchawką z mikrofonem, bez nich rozmowa nie byłby mo liwa w takim hałasie wydobywającym się z tej cholernej maszyny. Larry wydawał się rozbawiony. - Tak Larry. Naprawdę boje się latać. – miałam nadziej, e usłyszał mój sarkazm tak jak ja usłyszałam jego rozbawienie mimo słuchawek. Larry się roześmiał. Wyraźnie sarkazm do niego dotarł. Larry wyglądał świe o i czysto. Był ubrany w swój niebieski komplet i białą koszulę, która była jedną z trzech które posiadał, miał te na sobie swój drugi najlepszy krawat. Jego najlepszy zaś był cały poplamiony krwią. Ciągle jeszcze był w colleg’u, pracując dla nas tylko w weekendy póki nie skończy szkoły. Jego krótkie włosy miały kolor zaskoczonej marchewki. Był cały w piegach, był jakoś mojego wzrostu, niski z blado niebieskimi oczami. Wyglądał jak dorosły Opie ( najmłodszy rudowłosy bohater z amerykańskiego programu "The Andy Griffith Show" nadawanego w latach 1960-1968 ) Bayard zaś próbował jak najmocniej nie gapić się na mnie. Efekt jego starań i tak był dla mnie widoczny, więc mógł się w ogóle nie kłopotać. - Jest pani pewna, e ma pani predyspozycje do zadania, które przed panią stoi? Nasze spojrzenia się spotkały. - Proszę się modlić by tak było panie Bayard, poniewa ma pan tylko mnie. - Zdaje sobie sprawę z pani wysokich kwalifikacji pani Blake. Spędziłem ostatnie dwanaście godzin kontaktując się ze wszystkimi firmami animatorskimi w Stanach Zjednoczonych. Firma Freeston Resurrection z Filadelfi stwierdziła, e nie jest w stanie wykonać dla nas tego zadania, zapewniła nas te , e jedyna osoba która mo e spełnić nasze oczekiwania to Anita Blake. Elan Vital z Nowego Orleanu powiedziała nam to samo. Wspominali te o Johnie Burku, ale nie byli

pewni co do tego czy byłby on w stnie zrobić wszystko to co wymagamy. Musimy wskrzesić wszystkich umarłych, albo jest to dla nas bezu yteczne. - Czy mój szef wyjaśnił, e nie jestem w stu procentach pewna czy jestem w stanie wykonać tego zadania? Bayard zamrugał zaskoczony. - Pan Vaughn był jak najbardziej pewny pani kwalifikacji co do tego zadania. - Bert mo e być pewny ile tylko mu się chce. To nie on musi wskrzesić ten bajzel. - Zdaje sobie sprawę, e ekipa budowlana skomplikowała pani zadanie pani Blake, ale nie zrobiliśmy tego rozmyślnie. Dałam sobie z tym spokój. Widziałam zdjęcia. Próbowali to zatuszować. Gdyby ekipa budowlana nie miała w sobie paru lokalnych ludzi sympatyzujących z rodziną Bouvier, to zaorali by cały całe to pole z kośćmi, zalali betonem i voila, dowody znikły. - Tak, jasne. Westchnął., a zawibrowało w słuchawkach. - W takim razie proszę przyjąć moje przeprosiny. Wzruszyłam ramionami. - Póki pan nie zrobił tego osobiście to nie pan jest mi winien przeprosiny. Poruszył się minimalnie na swoim siedzeniu. - Nie wydałem polecenia by kopać. To było polecenie pana Stirlinga - Tego Stirling? – spytałam. Bayard nie załapał artu. - Tak , tego Stirlinga. Albo naprawdę spodziewał się, e znam to nazwisko. - Zawsze masz nad sobą starszego wspólnika patrzącego ci na ręce podczas pracy? U ył jednej ręki by poprawić na nosie okulary w złotych oprawkach. Wyglądało to na stary nawyk z czasów sprzed nowych okularów i modnego garnituru. - Z tak wielką sumą pieniędzy, która wisi na włosku, pan Stirling pomyślał, e najlepiej jeśli będzie w pobli u w razie jakichkolwiek nowych problemów. - Nowych problemów? Zamrugał gwałtownie, jak wystraszony królik. - Sprawa z rodziną Bouvier Kłamał . - Co jeszcze poszło źle, w projekcie? - Co ma pani na myśli, pani Blake? Jego wypielęgnowane dłonie wygładziły krawat. - Macie więcej problemów, prócz tych z rodziną Bouvier. – stwierdziłam. - Jakiekolwiek problemy, które mamy lub nie, nie powinny pani, pani Blake kłopotać. Zatrudniliśmy panią aby wskrzesiła umarłych i ukazała ich personalia. Prócz tego, nie ma pani tu adnych innych obowiązków. - Wskrzeszał pan kiedykolwiek umarłych, panie Bayard? Zamrugał ponownie. - Oczywiście, e nie. – wydawał się obra ony taką sugestią. - W takim razie, skąd pewność e inne problemy nie będą miały wpływu na efektywność mojej pracy? Drobne zmarszczki pojawiły się między jego oczami. Był prawnikiem i dobrze mu się powodziło, ale wydawało się e jego ycie nie było usłane ró ami. Ciekawe skąd brały się problemy na jego drodze. - Nie widzę związku między naszymi drobnymi problemami, a pani pracą. - Właśnie się pan przyznał, e nie ma bladego pojęcia o mojej pracy. - powiedziałam – Więc skąd pan wie co mo e wpłynąć na wpłynąć, a co nie?

Świetnie, złapał przynętę. Bayard pewnie ma rację. Inne problemy pewnie nie będą miały na mnie wpływu, ale nigdy nie wiadomo. Nie lubię chodzić po omacku. Nie lubię być te okłamywana, nawet przez pominięcie pewnych faktów. - Myślę, e powinienem zadzwonić do pana Stirlinga z zapytaniem, czy mogę panią wprowadzić w inne szczegóły czy te nie. - Nie na tyle starszy wspólnik, e nie mo esz podejmować decyzji samodzielnie? - powiedziałam. - Nie. – Bayard powiedział. – Nie mogę. Jezu, niektórzy nie znają się na artach. Spojrzałam na Larrego. Wzruszył ramionami. - Wygląda na to, e zaraz lądujemy. Spojrzałam przez okno i ujrzałam szybko zbli ającą się ziemie. Byliśmy na środku góry Ozark, wisząc w powietrzu nad wysadzaną bliznami czerwoną połacią nagiej ziemi. Plac budowy, jak sądzę. Ziemia zbli ała się do nas w zastraszającym tempie. Zamknęłam oczy i przełknęłam cię ko. Podró prawie dobiegła do końca. Nie zwymiotuje tak blisko ziemi. Prawie koniec. Prawie koniec. Wylądowaliśmy wraz z uderzeniem, co spowodowało e sapnęłam. - Wylądowaliśmy. - powiedział Larry. – Mo esz ju otworzyć oczy. Tak te zrobiłam. - Bawi cię to jak cholera, prawda? Zobaczyłam grymas na jego twarzy. - Nie często zdarza mi się zobaczyć Cię wyprowadzoną tak z równowagi. Helikopter był otoczony przez mgłę utworzoną z czerwonego kurzu. Śmigła zaczęły zwalniać z mocnym basowym odgłosem: whump, whump. Kiedy śmigła się zatrzymywały brud i kurz zaczął powoli opadać na ziemię dzięki czemu mogliśmy w ogóle zobaczyć gdzie jesteśmy. Byliśmy na małym, płaskim terenie między skupieniem gór. Wygląda na to, e kiedyś była tu wąska dolina, ale buldo ery ją poszerzyć i spłaszczyć tak by stworzyć tu lądowisko dla helikoptera. Góra naprzeciwko helikoptera była jednym wielkim czerwonym wzgórzem. Cię ki sprzęt i samochody były skupione w dalszej części doliny. Ludzie byli zaś skupieni wokół sprzętu, zakrywając oczy przed kurzem. Kiedy śmigła całkowicie zamarły, Bayard rozpiął swój pas bezpieczeństwa. Zrobiłam to samo. Zdjęliśmy nasze słuchawki i Bayard otworzył drzwi po swojej stronie. Ja otworzyłam swoje i zorientowałam się, e ziemia znajduje się ni ej ni to mo na było się spodziewać. Musiałam wyeksponować du ą część swoich ud by w ogóle móc zejść. Pracownicy budowlani cieszyli się widokiem. Otrzymałam w zamian gwizdy, pomiaukiwania i jedna ofertę obejrzenia mojej bielizny. Oczywiście zostały tu inaczej dobrane słowa. Wysoki mę czyzna w białym kowbojskim kapeluszu ruszył w naszym kierunku. Miał na sobie jasnobrązowy kombinezon, lecz mimo e przykurzone dość mocno buty pochodziły od Guciego, a idealną opaleniznę zawdzięczał z całą pewnością jakiemuś kurortowi zdrowotnemu . Za mę czyzną podą ała kobieta. Mę czyzna wyglądał jak prawdziwy przywódca. Miał na sobie d insy i roboczą koszulę z podwiniętymi rękawami na umięśnionych ramionach. Nie dzięki grze w racquetball, czy odrobinie tenisa, ale od du ej ilości cię kiej fizycznej pracy. Kobieta miała zaś na sobie tradycyjna garsonkę z małym niebieskim krawatem u szyi. Garsonka była kosztowna, lecz jej fioletowo brązowy kolor nie pasował do jej kasztanowych włosów, za to idealnie pasował do ró u który rozsmarowała no swoich policzkach. Spojrzałam na jej szyje i tak jak podejrzewałam tu nad obojczykami widać było białą plamę gdzie nie rozsmarowała podkładu. Wyglądała jakby uczyła się makija u w szkole dla klaunów. Nie wyglądała młodo. Mo na by pomyśleć, e ktoś zauwa y jak źle ona wygląda i coś jej powie. Oczywiście nie mam zamiaru być tą osoba. Kim byłam by ja krytykować? Sterling miał najbardziej blado szare oczy jakie kiedykolwiek widziałam. Jego tęczówki były tylko kilka odcieni ciemniejsze od białek jego oczu. Stał tam, a jego podwładni za nim. Obejrzał

mnie z góry do dołu. Nie spodobało mu się to co ujrzał. Jego spojrzenie skierowało się na Larrego w jego tanim pogniecionym garniturze. Pan Sterling zmarszczył brwi. Bayard przeszedł naokoło helikoptera, poprawiając w międzyczasie marynarkę. - Panie Stirling, przedstawiam panu panią Anitę Blake. Pani Blake to właśnie jest Raymond Stirling. Stał tam tam patrząc na mnie z zawiedzioną miną. Kobieta w ręku notatnik i długopis czekający w pogotowiu. Musiała to być jego sekretarka. Wyglądała na zmartwioną, jakby to czy pan Raymond Stirling nas polubi. Zaczynało mi być obojętne czy nas polubi czy nie. To co chciałąm powiedzieć to: Masz jakiś problem koleś? W rzeczywistości powiedziałam: - Czy coś nie tak, panie Stirling? Bert byłby zachwycony. - Nie jest pani tym czym się spodziewałem, pani Blake - Jak to? - Ładna, to trzeba pani przyznać. – to nie był komplement - I? Wskazał na mój ubiór. - Nie jest pani ubrana odpowiednio do pracy jaką ma pani wykonać. - Pana sekretarka ma na sobie szpilki. - Ubiór pani Harrisom, to nie pani zmartwienie. - A mój nie jest pana. - Racja, ale zajmie pani cholernie du o czasu wejście na wzgórze w tych szpilkach. - Mam na zmianę sportowe buty w walizce. - Nie podoba mi się pani zachowanie, pani Blake - Wiem, e mi nie podoba się pańskie. – odpowiedziałam. Brygadzista za nim miał trudności z ukryciem uśmiechu. Jego oczy stawały się lśniące z wysiłku. Pani Harrisom wyglądała na przera oną. Boyard przesunął się w stronę pana Stirlinga. Tchórz. Larry przesunął się w moja stronę. - Chce pani tą pracę, pani Blake? - Nie na tyle by ałować jej utraty. Pani Harrisom wyglądała jakby połknęła robaka. Takiego wielkiego, obrzydliwego, wijącego się robala. Chyba nie zrozumiałam wskazówki, którą mi dano aby paść na kolana i wielbić jej szefa. Brygadzista zakrył dłonią usta i zaczął kaszleć. Stirling spojrzał na niego, potem nam mnie. - Zawsze jest pani tak arogancka? – spytał Potaknęłam. - Wolę określenie ‘pewna siebie’ nad ‘arogancka’, ale mogę zmienić nastawienie jeśli i pan zmieni swoje. - Przepraszam, panie Stirling – powiedział Boyard – Niech pan wybaczy. Nie miałem pojęcia… - Zamknij się, Lionel – powiedział Stirling. Lionel zamilkł. Stirling patrzył na mnie swoimi szarymi oczami. Potaknął. - Zgadzam się, pani Blake. – uśmiechnął się – Zmienię swoje nastawienie. - Świetnie. – powiedziałam. - Dobrze w takim razie pani Blake, chodźmy na szczyt i zobaczymy czy jest pani tak dobra za jaką się pani uwa a. - Mogę obejrzeć cmentarz, ale do momentu jak się ściemni nie mogę nic więcej zrobić. Zachmurzył się i spojrzał na Boyarda. - Lionel.

To jedno słowo miało w sobie pełno pasji. Złość szukająca ofiary. Przestał się wy ywać na mnie zaś Lionel był idealnym celem. - Przefaksowałem panu skrót informacji jak tylko zorientowałem się, e pani Blake nie będzie w stanie pomóc nam nim nie zapadnie zmrok. Dobry człowiek. Kiedy wątpią w twoje kwalifikacje, zasłoń się papierami. Stirling patrzył na niego. Boyard patrzył ze skruchom, ale stał pewnie na dwóch nogach, bezpieczny za swoim skrótem informacji, który wysłał. - Zadzwoniłem do Beata i kazałem mu sprowadzić brygadę, bo myślałem e uda nam się wykonać jakąś część pracy dziś. Jego spojrzenie niezachwianie skierowane było na Bayarda. Lionel zwiądł trochę, wyraźnie jeden fax nie mógł go ochronić. - Panie Stirling, nawet jeśli mogę wskrzesić cały cmentarz jednej nocy i to jest du e jeśli, co jeśli ci umarli nale ą do rodziny Bouvier? Co jeśli są to ich krewni? Rozumiem, e prace budowlane zostaną zaprzestane, a do ponownego wykupu ziemi. - Bouvier’owie nie chcą jej sprzedać. – Beau powiedział. Stirling rzucił mu przeszywające spojrzenie. Brygadzista odpowiedział miękkim uśmiechem. - Chce mi pan powiedzieć, e przyszłość całego projektu zale y teraz od tego czy le ą tu jacyś krewni rodziny Bouvierych? – spytałam Bayarda - Lionel, czemu mi o tym nie powiedziałeś? - Nie było potrzeby informowania pani o tym. – powiedział Bayard. - Czemu nie chcieli sprzedać ziemi za milion dolarów? – spytał Larry. Dobre pytanie. Stirling spojrzał na niego, tak jakby pojawił się z nikąd. Najwyraźniej podwładni nie mieli prawa głosu. - Magnus i Dorkas Bouvier mają tylko restauracje, która nazywa się „Krwawe Kości” Nie jest warta prawie nic. Nie wiem czemu nie chcą stać się milionerami. - „Krwawe Kości”? Co to za nazwa dla restauracji? – spytał Larry. Wzruszyłam ramionami. - Nie jest to najwyraźniej nazwa, która mówiła by ‘smacznego’ – spojrzałam na Stirlinga. Wydawał się wściekły, ale czy to było tylko to. Zało ę się o milion dolarów, e Stirling dokładnie wie czemu Bouvierowie nie chcą sprzedać ziemi. Ale to nie pokazał się na jego twarzy. Jego karty były świetnie zakryte i nie do odszyfrowania. Odwróciłam się w stronę Boyarda. Widać było niezdrowe zarumienienie na jego policzkach i ewidentnie unikał mojego spojrzenia. Zagrałabym w pokera z Boyardem pewnego dnia. Ale nie w obecności jego szefa. - Dobrze. Przebiorę się w coś bardziej stosownego i będziemy mogli wyruszyć. Pilot podał mi moją walizkę. Kombinezon i buty były na wierzchu. Larry podszedł do mnie. - Cholerka, szkoda e sam nie pomyślałem o kombinezonie. Ten garnitur nie przetrwa tej wyprawy. Wyciągnęłam drugi kombinezon - Zawsze bądź przygotowany. – powiedziałam. Zrobił grymas. -Dzięki. Wzruszyłam ramionami. - Jedyny plus tego, e mamy podobne rozmiary. Zdjęłam czarny akiet, zostawiając broń widoczną. - Pani Blake. – powiedział Stirling – Czemu jest pani uzbrojona? Westchnęłam. Byłam ju zmęczona Reymondem. Nie weszłam jeszcze na wzgórze, a ju nie chciałam tam iść. Ostatnią rzeczą na jaka miałam ochotę było stanie tu rozprawianie nad tym czemu potrzebna jest mi broń. Czerwona bluzka, którą miałam na sobie miała krótkie rękawki.

Wizualizacja blizn była zawsze lepsza od wykładu. Podeszłam do niego, z ramionami wygiętymi na zewnątrz tak by mógł zobaczyć wewnętrzną ich stronę. Na moim prawym ramieniu mam tylko bliznę po cięciu no em, nic zbyt dramatycznego. Moje lewe ramie zaś to prawdziwa jatka. Minął niecały miesiąc po tym jak zmiennokształtny leopard rozerwał mi ramię. Miły doktor mnie pozszywał na tyle na ile da się pozszywać ślady po pazurów. Blizna po oparzeniu w kształcie krzy a to inwencja jednego z sług wampirzych, teraz przez bliznę po pazurach trochę krzywo. Du y obszar tkanki z bliznami znajdujący po wewnętrznej stronie ramienia, to ślad po ugryzieniach wampira, który przegryzł się przez mięso i rozerwał je a do kości. - Jezu – Beau powiedział. Stirling wyglądał trochę blado, ale nie mógł na to nic poradzić, no có gdyby widział coś gorszego. Bayard był zielony na twarzy. Pani Harrisom zbladła tak, e jej jasny makija wyglądał jak białe wodne lilie. - Nie chodzę nigdzie nieuzbrojona, panie Stirling. Musi się pan z tym pogodzić, bo tego pan nie zmieni. Potaknął. Spojrzał na mnie powa nie. - Dobrze, pani Blake. Czy pani asystent te jest uzbrojony? - Nie. – powiedziałam. Potaknął. - Świetnie. Proszę się przebrać, gdy będzie pani gotowa wyruszymy. Larry zapinał właśnie kombinezon, kiedy wróciłam. - Mógłbym być uzbrojony, wiesz? - Zabrałeś swoją broń? Potaknął - Nie załadowana w walizce? - Tak jak mi kazałaś. - Dobrze. Darowałam sobie. Larry chciał zostać egzekutorem wampirów, równocześnie z animatorem, co oznacza e będzie musiał nauczyć się posługiwać bronią. Pistolet ze srebrną amunicją mógł spowolnić wampira. Pracowaliśmy ze strzelbami dzięki, którym mo na odstrzelić głowę i serce z relatywnie bezpiecznej odległości. Powbija na głowę osikowe paliki. Załatwiłam mu pozwolenie na noszenie broni pod warunkiem, e nie będzie jej nosił przy sobie do momentu a stwierdzę, e nie odstrzeli sobie czegoś. Załatwiłam mu to pozwolenie, więc mo e je wozić w samochodzie i mo emy iść poćwiczyć w dowolnej chwili. Kombinezon zakrył spódniczkę, zupełnie jak zaczarowany. Zdjęłam szpilki i zało yłam Niki. Zostawiłam kombinezon niedomknięty na tyle bym mogła w ka dej chwili sięgnąć po broń. - Idzie pan z nami panie Stirling? - Tak - W takim razie niech pan prowadzi. Przeszedł koło mnie, spoglądając na kombinezon, a mo e wyobra ając sobie gdzie mam broń. Beau zaczął za nami iść, ale Stirling powiedział: - Nie, zabiorę tylko ją ze sobą. Wokół jego świty zapadła cisza. Nie spodziewałam się, e pani Harrisom będzie w stanie za nami podą ać w swoich wysokich szpilkach, ale uwa am e dwaj mę czyźni za nami na pewno by nadą yli. Chocia by po ich minach to wnioskowałam. - Chwileczkę. Powiedział pan „ją”. Chce pan by Larry został tu i równie na nas czekał? - Tak. Potrząsnęłam głową. - On się jeszcze uczy. Nie mo na się niczego nauczyć jeśli się najpierw nie obserwuje. - Będzie pani robić coś dzisiaj co i on musiałby zobaczyć? Zastanawiałam się przez minutę. - Chyba nie

- Ale będę mógł wejść tu po zmierzchu? – spytał Larry - Nie martw się zobaczysz dół i brud, Larry. Nie martw się. - Oczywiście – powiedział Stirling – Nie mam problemu z pani asystentem wykonującym swoją prace. - Czemu w takim razie nie mo e iść teraz razem z nami? - Gra toczy się o wysoką stawkę, więc powiedzmy e to mój kaprys, pani Blake. Był nadzwyczajnie uprzejmy, więc tylko potaknęłam - Dobrze - Panie Stirling, - Bayard powiedział – jest pan pewien, e powinien pan wchodzić sam? - Czemu nie, Lionel? Bayard otworzył usta, potem je zamknął i powiedział: - Bez powodu, panie Stirling. Beau wzruszył ramionami - Powiem ludziom eby wrócili do domu. Ju zawracał, potem się zatrzymał - Chce pan, eby ekipa zebrała się jutro? Stirling spojrzał na mnie. - Pani Blake? Potrząsnęłam głową - Jeszcze nie wiem. - Jakie jest pani najlepsze przypuszczenie? Spojrzałam na czekającego mę czyznę - Czy dostaną zapłatę jeśli się pojawią lub nie? - Tylko jeśli się pojawią. – powiedział Stirling. - W takim razie niech nie przychodzą jutro. Nie mogę pana zapewnić, czy będą mieli jutro co robić czy nie. Stirling potaknął - Słyszałeś panią, Beau. Beau spojrzał na mnie, potem na Stirlinga. Dziwny wyraz zagościł na jego twarzy, w połowie zadziwienie w połowie coś czego nie mogłam odczytać. - Cokolwiek pan powie panie Stirling, pani Blake. Odwrócił się i skierował się w stronę pracowników machając na nich. Grupa zaczęła odchodzić długo zanim do nich doszedł. - Czego pan od nas oczekuje, panie Stirling? – Bayard zapytał. - Czekajcie na nas. - Helikopter te ? Musi odlecieć przed zapadnięciem zmroku. - Wrócimy prze zmrokiem, pani Blake? - Pewnie. Mam zamiar tylko szybko się rozejrzeć. Wrócimy zanim zapadnie zmrok, tak myślę. - Zapewne pani samochód, który zawiezie was do miejsca, w którym się zatrzymujecie. - Dziękuję. - Mo emy wyruszać, pani Blake? Przepuścił mnie na przód. Coś się zmieniło w sposobie w jaki mnie traktował. Nie dam sobie obciąć za to ręki, ale nie podobało mi się to. - Pan przodem, panie Stirling. Potaknął, a potem zaczął prowadzić, a czerwona ziemia chrzęściłam mu pod jego butami z tysiąc dolarów. Larry i ja wymieniliśmy spojrzenia. - Nie zajmie mi to du o czasu, Larry. - My podwładni nie wybieramy się nigdzie. – powiedział. Uśmiechnęłam się. On te . Wzruszyłam ramionami. Czemu Stirling chciał byśmy byli sami? Przyglądałam się szerokim plecom starszego wspólnika, gdy ten maszerował na przód. Podą ałam za nim. Odkryje sekret, który się za tym kryje gdy dotrzemy na szczyt. Mogę się

zało yć, ze nie spodoba mi się to co mam usłyszeć. Tylko ja i wielka szycha na szczycie góry z trupami. Co mogłoby być lepsze? Rozdział 4 Widok, który się rozciągał ze szczytu wzgórza był wart wysiłku wspinaczki. Drzewa rozciągały się przed nami a po horyzont. Staliśmy w kręgu lasu, którego nie skalała ręka adnego człowieka. Tutaj zieleni był bardziej wyrazista, jaskrawa, soczysta. Ale to co najbardziej rzucało się w oczy to lawendowe płatki kwiatów przebijających między ciemnymi drzewami. Normalnie gdyby te delikatne jasnofioletowe kwiaty rosły na polanie, nie byłoby wtedy widać ich między innymi bardziej jaskrawymi, barwnymi roślinami. Ale tu otoczone tylko przez drzewa rzucały się w oczy. Mo na było dostrzec te białe pączki kwiatów rozkwitających na krzewach. Połączenie tych jasnych kolorów sprawiało, e mocniej odczuwało się nadchodzącą wielkimi krokami wiosnę. - Wspaniały widok. – powiedziałam. - Tak, nie prawda ? – dodał Stirling. Moje czarne Niki były całe pokryte w kolorowym pyłku kwiatowym. Surowa, rozkopana ziemia pokrywała szczyt góry. Szczyt musiał wyglądać tak samo jak reszta terenu. Obok mojej stopy z ziemi wystawała kość z ręki. Sądząc po rozmiarze pochodziła z przedramienia. Kości były smukłe, a mimo to nadal były połączone resztkami oschłej miękkiej tkanki. Gdy zauwa yłam ju tą jedną kość, reszta nagle stała się równie widoczna. To było jak jedno z tych magicznych obrazków w które się wpatrujesz, wpatrujesz, a udaje ci się zobaczyć to co jest na nim zawarte. Zobaczyłam je wszystkie, wyciągnięte ku górze jak ręce wyciągnięte z rzeki kurzu. Ujrzałam te kilka rozwalonych trumien, ich popękane części rozwarte w powietrzu, lecz w większości mo na było zobaczyć kości. Uklękłam i poło yłam dłoń na rozkopanej ziemi. Próbowałam wyczuć jakieś wibracje śmierci. Było coś, coś delikatnie wyczuwalnego, daleko jak mgła pozostawiona przez perfumy. Jednak to nie było zbytnio przydatne. W dziennym świetle nie mogłam pracować, moja magia nie działała. Wskrzeszanie zmarłych nie jest złe, ale jest związane z ciemnością. Nie wiem czemu. Podniosłam się, wycierając ręce o kombinezon, próbując zetrzeć z nich czerwony pył. Stirling stał w drugim końcu rozkopanego, brudnego placu patrząc się w dal. W jego wzrok był nieobecny, więc z całą pewnością nie podziwiał widoku drzew. Odezwał się nawet nie spoglądając na mnie. - Nie uda mi się pani oszukać pani Blake, prawda? - Nie. – powiedziałam Odwrócił się do mnie z uśmiechem na ustach, lecz nie dosięgającego jego oczu, pustych i nawiedzonych. - Zainwestowałem w ten projekt wszystko. Nie tylko moje pieniądze, ale te pieniądze klientów. Rozumie pani co mówię, pani Blake? - Jeśli ciała, które tu się znajdują nale ą do rodziny Bouvier, to ma pan przesrane - Jak elokwentnie pani to ujęła. - Czemu jesteśmy tu sami, panie Stirling? Po co to całe odosobnienie? Wziął głęboki wdech delikatnego górskiego powietrza i powiedział: - Chcę by pani powiedziała, e adne z tych ciał nie nale y do rodziny Bouvier, nawet jeśli to kłamstwo. Patrzył na mnie gdy to mówił. Obserwował wyraz mojej twarzy. Uśmiechnęłam się i potrząsnęłam głową. - Nie skłamie dla pana.

- Nie mo e pani sprawić by zombi skłamały? - Umarli są bardzo uczciwi, panie Stirling. Nie kłamią. Zrobił krok w moją stronę z szczerym wyrazem twarzy. - Cała moja przyszłość zale y od pani, pani Blake. - Nie, panie Stirling, pańska przyszłość zale y od zmarłych, na których pan teraz stoi. Cokolwiek wyjdzie z ich ust decyduje co się stanie z pana przyszłością. Potaknął. - Chyba tak jest sprawiedliwie. - Sprawiedliwie czy nie, taka jest prawda. Potaknął mi ponownie. Cześć światła znikła z jego twarzy, jakby ktoś wyłączył zasilanie. Linie jego twarzy stały się nagle wyraźniejsze. Postarzał się dziesięć lat w kilka sekund. Kiedy odwrócił wzrok w moją stronę jego wzrok był zgnębiony. - Dostanie pani część zysków, pani Blake. Mo e się pani stać miliarderką w kilka lat. - Łapówka nic tu nie pomo e. - Wiedziałem, e nie pomo e ju kilka minut po naszym spotkaniu, ale musiałem spróbować. - Naprawdę wierzy pan, e ta ziemia nale y do Bouvierów, czy nie? Wziął głęboki wdech i odszedł ode mnie kilka kroków kierując wzrok na drzewa. Nie miał zamiaru odpowiadać na moje pytanie, ale te nie musiał. Nie byłby tak zdesperowany, gdyby nie wierzył w to, e ma przesrane. - Czemu rodzina Bouvierów nie chce sprzedać ziemi? Obejrzał się na mnie. - Nie wiem. - Proszę posłuchać, panie Stirling, jesteśmy tu tylko my dwoje, nikogo kogo na kim trzeba by było zrobić wra enie, adnych światków. Wie pan czemu nie chcą sprzedać tej ziemi. Proszę mi powiedzieć. - Nie wiem, pani Blake. – powiedział. - Ma pan świra na punkcie kontroli, panie Stirling. Prześledził pan ka dy detal tego przedsięwzięcia. To twoje dziecko. Wie pan wszystko o rodzinie Bouvier i ich problemach. Po prostu proszę mi powiedzieć. Po prostu na mnie patrzył. Jego szare oczy jak nieprzeniknione, puste jakby nikogo nie było w środku. Wiedział, ale nie miał zamiaru mnie wtajemniczyć. Czemu? - Co pan wie o rodzinie Bouvier? - Tubylcy myślą, e to czarownicy. Przepowiadają trochę przyszłość, tworzą jakieś małe nie szkodzące zaklęcia. Było coś w tonie jego głosu kiedy o tym mówił. Zachowywał się jakby to było coś błahego, bez znaczenia, tak jakby od niechcenia to powiedział. Zapragnęłam poznać rodzinę Bouvierów osobiście. - Są chocia dobrzy w czarowaniu? - Skąd mam wiedzieć? Wzruszyłam ramionami. - Jestem po prostu ciekawa. Jaka jest przyczyna tego by tu postawić ten ośrodek? - Proszę się rozejrzeć. – rozło ył szeroko ramiona. – Tu jest poprstu idealnie. - Wspaniały widok, ale czemu musi to być właśnie to miejsce. Czemu musi mieć pan właśnie górę Bouvierów? Jego ramiona opadły. Otrząsnął się, wyprostował i spojrzał na mnie. - Chcę mieć tą ziemię i ją będę mieć. - Ale sztuczka polega na tym czy będziesz zdolny ją przy sobie utrzymać Reymond. - Jeśli nie masz zamiaru mi pomóc, nie szydź ze mnie. I nie mów do mnie Reymond. Ju miałam coś powiedzieć gdy mój beeper się odezwał. Wyjęłam go spod kombinezonu i sprawdziłam numer. - Cholera - Co się stało?

- Zostałam wezwana przez policję. Muszę się dostać do telefonu. Wzdrygnął się. - Czemu policja miała by do pani dzwonić? I tyle jeśli chodzi o moje wszędzie znane nazwisko. - Jestem legalnym egzekutorem wampirów na terenie trzech stanów. Jestem tez związana z Regionalną grupą dochodzeniową do spraw nadnaturalnych. Patrzył na mnie uwa nie. - Zaskoczyła mnie pani, pani Blake. Niewielu ludziom się to udało. - Muszę znaleźć telefon. - Mam telefon na dole tego przeklętego wzgórza. - Świetnie. Jestem gotowa by zejść. Odwrócił się ostatni raz by spojrzeć na te wart miliard dolarów wspaniały widok. - Tak, te jestem gotów by pójść na dół. (to go down – pójść na dół, pójść na dno) Interesujący dobór słów, naszła mnie myśl o teorii Freuda. Stirling pragnął tej ziemi z jakiś niewytłumaczalnych perwersyjnych powodów. Mo e dlatego, e nie mo e jej mieć. Niektórzy tak mają. Im bardziej czegoś odmawiasz tym bardziej tego pragną. Naszła mnie myśl o pewnym znanym mi władczym wampirze. Dzisiejszego wieczoru będę zwiedzała tą ziemie zamieszkała przez śmierć. Pewnie dopiero jutrzejszej nocy spróbuje wskrzesić umarłych. Jeśli sprawy związane z praca policji będą bardzo naglące to nawet później się za to wezmę. Mam nadziej, e nie jest to nic naglącego. Naglące sprawy zazwyczaj mają związek z nowymi ofiarami. Kiedy potwory są zamieszane, nie mo esz liczyć tylko na jedną ofiarę. Tak czy inaczej zwielokrotnione trupy. Rozdział 5 Zeszliśmy z powrotem na dół. Ekipa budowlana rozeszła się, pozostał tylko brygadzista Beu. Pani Harrisom i Boyard stali przy helikopterze, jakby skupiając się przeciwko pustkowiu. Larry i pilot helikoptera stali po drugiej stronie jak dobrzy znajomi tylko, dlatego e jak wielu innych byli zdeterminowani zasmolić swoje płuca dymem papierosa, którego wspólnie palili. Stirling skierował się w ich stronę znów promieniujący pewnością siebie człowieka mającego władzę. Pozostawił swoje wątpliwości na szczycie wzgórza, no có takie sprawiał wra enie. Znów stał się starszym partnerem wielkiego firmy. Wszystko jest iluzją. - Boyard, idź po telefon. Pani Blake go potrzebuje. Boyard podskoczył lekko przestraszony, jakby został złapany robiąc coś niedozwolonego. Pani Harrisom wyglądała na trochę zarumienioną. Czy by w powietrzu czuć było romans? Czy by było to zabronione? adnego bratania się wśród podwładnych. Boyard pobiegł na przełaj placu do ostatniego samochodu. Przyniósł ze sobą coś co wyglądało jak niewielki czarny plecak z rączką. Wyciągnął telefon i podał go mi. Wyglądał jak walkie- talkie z antenką. Larry podszedł i uśmiechnął się znad papierosa. - Co się dzieje? - Dostałam wiadomość na pager. - Bert? Zaprzeczyłam. - Policja. Odeszłam kawałek od reszty. Larry był na tyle uprzejmy, e został z nimi, chocia nie musiał. Wygrałam numer Dolpha. Sier ant Rudolf Storr był głową Regionalnej grupy dochodzeniowej do spraw nadnaturalnych. Odpowiedział po drugim sygnale.

- Anita? - Tak, Dolph, to ja. Co się stało? - Mamy trzy zwłoki. - Trzy? Cholera, - powiedziałam. - Nom, - Nie dam rady być zbyt szybko na miejscu zbrodni, Dolph. - Właśnie, e mo esz. – powiedział Było coś w jego głosie. - Co to ma właściwie znaczyć? - Ofiary znajdują się bardzo blisko ciebie. - Blisko Branson? - Dwadzieścia pięć minut na wschód od Branson. – powiedział. - Ju jestem czterdzieści mil od Branson pośrodku zadupia. - Zadupie to miejsce gdzie znajduje się miejsce zbrodni równie . – Dolph powiedział. - Czy masz zamiar przylecieć z ekipą? - Nie dam rady, mamy tu ofiarę ataku wampira. - Jezu, czy pozostałe trzy ofiary to równie atak wampira? - Nie sądzę. – powiedział. - Co masz na myśli mówiąc „nie sądzę”? - Patrol stanowy z Missouri przejął tą sprawę. Sier ant Freemont kieruje akcją. Stwierdziła, e nie jest to atak wampira, bo ciała zostały pocięte. Niektóre części ciała brakuje. Musiałem się strasznie wysilić by dostać jakiekolwiek informacje. Sier ant Freemont uwa a, e RGDDSN pojawi się i przywłaszczy sobie całą chwałę. W szczególności martwiła się naszą ulubionym pupilem (pet – pupil, zwierzak w tym znaczeniu)kradnącą nagłówki gazet królową zombi. - Ta część o pupilu chyba mnie najbardziej martwi. – powiedziałam. – Ale wydaje mi się czarującą osobą. - Zało ę się, e na ywo jest jeszcze bardziej czarująca. – Dolph powiedział. - I mam ją poznać osobiście? - Dostając do wyboru chmarę śledczych z wydziału mających przylecieć później i tobą mającą przybyć teraz wybrała ciebie. Pewnie uwa a cię bez naszego wsparcia samotnie za mniejsze zło. - Miło być mniejszym złem dla odmiany. – powiedziałam. - Mo esz zostać przekwalifikowana na wy szy poziom. – Dolph odpowiedział. – Nie poznała cię jeszcze za dobrze. - Dzięki za zaufanie. Niech cię dobrze tu zrozumiem. Nikt z grupy nie pojawi się na scenie zbrodni? - Nie od razu. Wiesz, e mamy za mało ludzi dopóki Zebrowski nie wróci do słu by. - Co Patrol stanowy Missouri myśli o cywilach mieszających się w dochodzenie w sprawie morderstwa? - Dałem im jasno do zrozumienia, e jesteś wa nym członkiem mojego wydziału. - Dzięki za komplement, lecz nadal nie mam odznaki którą mogłabym się podeprzeć. - Mo esz ją niedługo dostać jeśli nowe prawo federalne wejdzie w ycie. - Nie przypominaj mi. - Nie chcesz zostać agentem federalnym? – jego głos stał się bardzo przymilny. Nie raczej słychać było w nim rozbawienie. - Zgadzam się z tym e powinni nam przyznać licencje, lecz przyznawanie nam statusu agentów federalnych jest po prostu śmieszne. - Poradziłabyś sobie z tym. - I kto poza mną? John Burke jako przedstawiciel władzy, proszę cię. - To i tak nie przejdzie, Anita. Partia za prawami wampirów jest zbyt silna. - Z twoich ust do uszu Boga. O ile nie zniosą potrzeby nakazów sądowych by móc stracić wampiry nie sprawi to zabijanie ich łatwiejszym, a nie zrobią tego na pewno. Ju i tak wyjechałam poza stan by stracić wampira, nie potrzebna mi jeszcze cuchnąca odznaka.

Dolph się zaśmiał. - Jeśli wpakujesz się w jakieś kłopoty to daj znać. - Naprawdę nie podoba mi się to, Dolph. Jestem tu bez oficjalnego statusu, a mam brać udział w dochodzeniu w sprawie morderstwa. - Widzisz, odznaka jest ci potrzebna. Usłyszałam w słuchawce jak wzdycha. - Słuchaj, Anita nie zostawił bym cię tam sama jeśli by to ode mnie zale ało, ale mam tu te powa ne problemy. Mamimy się uporać z sprawą tego wampira. Kiedy tylko będę mógł przyśle ci kogoś. Cholera, chciałbym byś tu przyjechała i obejrzała te zwłoki ofiary. Jesteś naszym głównym ekspertem od potworów. - Podaj mi jakieś szczegóły, to spróbuje zagrać Kreskina (George Joseph Kresge, J. znany te jako Niesamowity Kreskin – mentalista sławny w amerykańskiej telewizji) - Mę czyzna, koło dwudziestki, stę enie pośmiertne się jeszcze nie ujawniło. - Gdzie znajduje się ciało? - W jego mieszkaniu. - Jak się tam znaleźliście tak szybko? - Sąsiad zadzwonił na policję, bo usłyszał odgłosy walki. A oni zaś zawiadomili nas. - Jak miała na imię ofiara? - Fredrick Michael Summers, Freddy Summers. - Zauwa yliście jakieś stare ugryzienia wampirze na ciele ofiary? Wyleczone ugryzienia? - Tak, kilka. Wygląda jak cholerne sito. Jak się domyśliłaś? - Jak jest pierwsza zasada podczas śledztwa w sprawie morderstwa? – powiedziałam. – Sprawdzasz czy sprawcą nie jest rodzina lub ukochana osoba. Jeśli jego kochankiem był wampir, na jego ciele powinny być zagojone ślady ugryzień. Im więcej tym dłu szy miała ofiara związek z wampirem. aden wampir nie mo e gryźć częściej ni trzy razy w miesiącu je eli nie chce uśmiercić człowieka i wskrzesić nowego wampira. Mo e się te okazać, e na ciele Freddiego znajdziesz ugryzienia o ró nej wielkości, ale wtedy mówimy tu po prostu o uzale nieniu od ugryzień. Spytaj sąsiadów czy u o ofiary pojawiało się wiele ró nych facetów czy dziewczyn na jedną noc. - Nigdy nie brałem pod uwagę tego, e wampir mo e być czyimś bliskim czy ukochanym. - W świetle prawa są przecie ludźmi. Co znaczy, e te mają swoich ukochanych, ukochane. - Sprawdzę wielkość ugryzień. – powiedział Dolph. – Jeśli pasują tylko do jednego wampira to mówimy o kochanku, jeśli nie to nasz chłopak lubił robić to grupowo. - Mam nadziej, e to będzie ta pierwsza opcja. Jeśli to był tylko jeden wampir wtedy jest mo liwość, e chłopak stanie się wampirem. - Większość wampirów wiedzą wystarczająco du o by przeciąć gardło lub odciąć głowę. – powiedział. - Nie brzmi to na zbyt dobrze przemyślaną zbrodnie. Mo e była to zbrodnia w afekcie/ - Mo e. Freemont przetrzymuje dla ciebie ciała. Z zapałem czeka na twoją ekspertyzę. - Na pewno. - Nie dra ni się z nią, Anita. - Nie mam zamiaru sama niczego zaczynać, Dolph. - Bądź uprzejma. - Zawsze.- Powiedziałam swoim najuprzejmiejszym głosem. Westchnął. - Spróbuj chocia pamiętać, e w tym stanie nie mieli jeszcze ciał z brakującymi częściami. Tym razem to była moja kolej by westchnąć. - Będę grzeczna, słowo skauta. Masz dla mnie wytyczne? Wyjęłam mały notatnik z długopisem spod kombinezonu. Zaczęłam nosić notes właśnie na takie okazje jak ta. Podał mi to co podała mu Freemon.

- Jeśli zobaczysz coś podejrzanego na miejscu zbrodni, spróbuj utrzymać ja nietkniętą, a ja spróbuje wysłać ludzi by to sprawdzili. W innym przypadku, przyjrzyj się ofiarą, podaj im swoją opinię, a potem pozwól im wykonać swoją pracę. - Naprawdę myślisz, e Freemon pozwoliła by mi zamknąć jej sklep i zmusić ją by poczekała na wasz przyjazd? Cisza między nami na parę sekund. - Rób co w twojej mocy, Anita. Zadzwoń jeśli będziemy mogli coś zrobić będąc po naszej stronie. - Tak, jasne. - Wolałbym cię mieć podczas śledztwa dotyczącego morderstwa, ni wielu innych gliniarzy których znam. To był wielki komplement wychodzący z ust Dolpha. Był gliniarzem, który raczej mało mówił. - Dzięki, Dolph. Mówiłam do powietrza. Dolph się rozłączył. Zawsze to robi. Przycisnęłam guzik wyłączający telefon i stałam tak jeszcze chwilę. Nie podobało mi się to wcale. Byłam w nieznanym miejscu, z nie znaną mi policją i właściwie z po artymi zwłokami ofiar. Gdy pracowałam z grupą Dolpha przynajmniej miałam jakieś prawa jako część zespołu. Czasem to wykorzystywałam na miejscu zbrodni mówiłam, e jestem z nimi. Miałam małą legitymacje przypiętą do ubrania. Nie była to odznaka, ale wyglądało to przynajmniej oficjalnie. Udawanie na własnym terytorium, gdzie wiedziałam, e mogę zwrócić się zawsze do Dolpha po pomoc w razie kłopotów to jedno. Tu zaś to co innego, tu nie miałam adnego wsparcia. Policja przejawia całkowity brak poczucia humoru jeśli chodzi o obecność cywili na miejscu zbrodni. Nie mo na ich za to winić. Nie byłam tak po prawdzie zwykłym cywilem, chocia nie miałam te oficjalnego statusu. Zresztą, mo e nowe prawo to nie taki zły pomysł. Potrzęsłam głową. Teoretycznie będę mogła wejść na ka dy posterunek policji w kraju i domagać się ich pomocy, albo wmieszać się w dochodzenia bez zwracania uwagi na ich sprzeciwy. Teoretycznie. W prawdziwym świecie, gliniarze by to nienawidzili. Byłabym jak mokry pies podczas mroźnej pogody. Nie federalny, nie gliniarz, a nie było tylu licencjonowanych egzekutorów wampirów w kraju by zapełnić zapotrzebowanie na nich. Mogłam wymienić z osiem nazwisk, dwoje z nich było ju na emeryturze. Większość z nich specjalizowało się w wampirach. Byłam jedną z nielicznych osób, mogącą wypowiadać się na temat innych rodzajów nadnaturalnych zabójstw. Większość egzekutorów wampirów nie miało by o tym pojęcia. To były by nieformalne praktyki. Miałam stopień naukowy z biologii nadnaturalnej, ale to nie było raczej zbyt powszechne wśród innych egzekutorów. Większość zdziczałych lykantropów, niekiedy trolów i innych większych bestii było likwidowanych przez łowców nagród. Egzekutorzy wampirów, no większość z nich pracuje bardzo ściśle w granicach prawa. A mo e po prostu mamy lepszą prasę. Twierdziłam przez wiele lat, e wampiry są potworami. Ale a do momentu kiedy córka senatora została zaatakowana przez jednego z nich nikt się tym nie przejmował i nic z tym nie robił. Teraz nagle stało się to spowodowało rozruch. Zaś przedstawiciele społeczności wampirów dostarczyły senatorowi w worku ciało winnego. Jego ciało zostało pozbawione kończyn, zaś tułów i głowa zostały nienaruszone. W ten sposób nie mógł umrzeć. Wampir ten przyznał się do ataku. Był nieumarłym tylko kilka dni i i trochę go poniosło podczas randki. Normalna sprawa, jak u ka dego młodego dwudziestojednoletniego mę czyzny. Tak, jasne. Lokalny najemnik, Gerard Mallory, wykonał egzekucji. Przyjechał tam z Waszyngtonu gdzie na co dzień pracuje. Musi teraz mieć z sześćdziesiąt lat. Nadal u ywa pala i młotka. Mo ecie w to uwierzyć? Musiały się ju odbywać rozmowy o tym, e po obcięciu kończyn wampiry mo na by było trzymać w więzieniach. Rozwa ano by nad taką mo liwością, ale było to zbyt okrutna i niespotykana kara. No i oczywiście wątpię by coś takiego by się udało, na pewno nie jeśli chodzi o bardzo stare wampiry. Jeśli o nie chodzi to nie ich ciało jest najbardziej niebezpieczne.

Poza tym nie wierzę w tortury. Jeśli obcinanie kończyn, zamykanie w pudełku na wieczność nie jest torturą, to co jest. Wróciłam do reszty. Podałam telefon Boyardowi. - Mam nadziej, e to nie były adne złe wieści. - Nie dla mnie osobiście. Wyglądał na zakłopotanego. Nic niezwykłego jeśli chodzi o Lionel ostatnimi czasy. Odezwałam się bezpośrednio do Stirlinga. - Muszę udać się na miejsce zbrodni, niedaleko stąd. Jest gdzieś tu miejsce, gdzie mogę wynająć samochód? Potrząsnął głową. - Powiedziałem ju , e zapewniłem pani samochód i kierowcę na czas pani pobytu tutaj. Mówiłem powa nie. - Dziękuję. Nie jestem pewna co do kierowcy. To miejsce zbrodni, a policja nie pozwala by cywile się po nim kręcili. - W takim razie sam samochód, bez kierowcy. Lionel, upewni się, e pani Blake otrzyma wszystko co jest jej niezbędne. - Tak, proszę pana. - Spotkamy się tu gdy zapadnie noc, pani Blake. - Będę tu o zmierzchu, jeśli mi się uda, panie Stirling, ale sprawy policji są priorytetem. Wzburzył się. - Pracuje pani dla mnie, pani Blake. - Tak, ale jestem te licencjonowanym egzekutorem. Współpraca z lokalną policją to priorytet. - Więc zbrodnię dokonały wampiry? - Nie jestem upowa niona by dzielić się informacjami dotyczącymi śledztwa z nikim prócz policji. – powiedziałam, ale się przeklęłam. Wspominając o wampirach rozpoczęłam plotkę, która się szybko rozprzestrzeni. Cholera. - Nie mogę opuścić śledztwa wcześniej tylko po to by tu przyjechać i popatrzyć na górę. Będę najszybciej jak to będzie mo liwe. Na pewno przyj e się temu miejscu przed świtem, więc tak naprawdę nie ma sprawy. Nie wyglądał na zadowolonego, ale sobie odpuścił. - Dobrze, pani Blake. Będę czekał tu nawet jeśli to zajmie całą noc. Jestem zaciekawiony tym czym się pani zajmuje. Nigdy nie widziałem wskrzeszania zombi. - Nie mam zamiaru wskrzeszać umarłych tej nocy, panie Stirling. Mówiliśmy ju o tym. - Oczywiście. Patrzył na mnie. Z jakiś nie wytłumaczalnych przyczyn trudno mi było utrzymać wzrok na jego szarych oczach. Zmusiłam się nie odwracać od mnie swojego wzroku, ale kosztowało mnie to trochę wysiłku. Tak jakby próbował mnie zmusić swoim wzrokiem do zrobienia czegoś, próbował mnie ugiąć poprzez ten wzrok jak wampir do swojej woli. Ale wampirem, nawet takim najmniejszym to on nie był. Zamrugał i odszedł bez słowa. Pani Harrisom podą yła za nim na swoich wysokich szpilkach. Beau po egnał się i podą ył za nimi. Chyba mają zamiar odjechać tym samym samochodem. Albo Beau był kierowcą Stirlinga. Musi to być praca sprawiająca du o radości. - Polecimy do hotelu, gdzie mamy zabukowane pokoje. Mo esz się rozpakować, a ja załatwię w tym czasie samochód. – powiedział Boyard. - Nie będę się rozpakowywać, potrzebuje tylko samochodu. Scena zbrodni jest teraz najwa niejsza. – powiedziałam. Pokiwał głową. - Jak sobie pani yczy. Jeśli wróci pani do helikoptera będziemy mogli wyruszyć. Dopiero gdy zdjęłam kombinezon i po spakowaniu obu uświadomiłam sobie, e mogłam pojechać razem z Sterlingiem samochodem. Mogłam odjechać samochodem, a tak muszę lecieć. Cholera.