Joanne Harris
Pięć ćwiartek pomarańczy
Przełożyła Hanna Pasierska
Mojemu dziadkowi Georges'owi Payen,
który tam był.
Podziękowania
Szczere dzięki wszystkim, którzy opowiedzieli się po
mojej stronie podczas serii zbrojnych utarczek, jakie
złożyły się na niniejszą książkę. Kevinowi i Anoushce za
obsługę armat, moim rodzicom i bratu za wsparcie i
aprowizację; Serafinie, Walecznej Księżniczce, za obronę
posterunku; Jennifer Luithlen za politykę zagraniczną;
Howardowi Morhaimowi za pokonanie Normanów;
dziękuję również mojemu wydawcy Jennifer Hershey i
ciężkiej artylerii z Morrow; mojemu chorążemu Louise
Page oraz Christo-pherowi za to, że przy mnie wytrwał.
Część pierwsza
DZIEDZICTWO
1
Kiedy matka umarła, zostawiła farmę mojemu bratu
Cassisowi, fortunę w postaci piwniczki z winem mojej
siostrze Reine-Claude, a mnie, najmłodszej, album i
dwulitrowy słój zawierający jedną czarną truflę Perigord,
wielką jak piłka do tenisa, zanurzoną w oleju
słonecznikowym, która gdy odkorkować słój, nadal
roztacza bogaty, wilgotny aromat dna lasu. Trudno to
nazwać równym podziałem bogactw, lecz matka była
niczym jedna z sił natury: rozdzielała względy według
własnego uznania, kierując się niepojętą, dziwaczną
logiką.
A jak zawsze powtarzał Cassis, to ja byłam jej
ulubienicą.
Choć nie mogę powiedzieć, by okazała to choć raz za
swego życia. Nawet gdyby była łagodna z natury, nie
miałaby wielu okazji, by okazać pobłażliwość. Jej mąż
zginął na wojnie i sama musiała prowadzić gospodarstwo.
Zamiast osłodzić wdowieństwo, uprzykrzaliśmy jej życie
naszymi hałaśliwymi zabawami, bójkami, kłótniami.
Kiedy chorowaliśmy, dbała o nas z niechętną czułością,
jak gdyby rachując w myślach, ile ją będzie kosztować,
jeśli przeżyjemy. Miłość, jaką nam okazywała, przybierała
najbardziej pospolite formy: garnków i patelni od
smażenia dżemu zostawionych do wylizania, garści
poziomek zerwanych z zaniedbanej rabatki za grządkami
warzyw i przyniesionych bez uśmiechu w chustce. Cassis
pełnił w rodzinie funkcję mężczyzny; okazywała mu mniej
nawet łagodności niż reszcie. Reinette przyciągała
spojrzenia już jako dziecko, a matka była dość próżna, by
cieszyć się z tego zainteresowania. Ja stanowiłam tylko
jedną więcej gębę do wyżywienia, nie będąc drugim
synem, który pomógłby przy gospodarstwie, i z pewnością
nie grzesząc urodą.
Zawsze to ja się jej sprzeciwiałam i przysparzałam
kłopotów, a odkąd umarł ojciec, stałam się ponura i
zuchwała. Chuda i ciemnowłosa jak matka, o długich jak
u niej niezgrabnych rękach i płaskich stopach oraz
szerokich ustach, musiałam jej bardzo przypominać ją
samą, bo spoglądając na mnie, często zaciskała usta z
czymś na kształt fatalizmu, stoickiego pogodzenia się z
losem. Jak gdyby przewidywała, że to ja, a nie Cassis ani
Reine-Claude, przeniosę jej wspomnienia w przyszłość.
Jak gdyby wolała stosowniejsze naczynie.
Być może dlatego zostawiła mi album - pozbawiony
wartości, pomijając uwagi i przemyślenia utrwalone
drobnym pismem na marginesach obok przepisów,
wycinków z gazet i receptur na ziołowe medykamenty.
Właściwie nie był to dziennik. W albumie prawie zupełnie
nie ma dat, zachowanej kolejności. Ułożone jak popadnie
luźne kartki zszyto drobnymi, obsesyjnymi ściegami -
niektóre cienkie jak łuska cebuli, inne z kawałków tektury
przyciętych tak, żeby się zmieściły wewnątrz zniszczonych
skórzanych okładek. Matka upamiętniała wydarzenia ze
swego życia za pomocą przepisów, dań wymyślonych
przez siebie albo nowych wersji znanych od dawna,
lubianych potraw. Wyrażała poprzez gotowanie tęsknotę i
radość; tylko w przyrządzaniu i podawaniu jedzenia
znajdowały ujście jej twórcze zdolności. Pierwsza strona
dziennika została poświęcona śmierci ojca - wstążkę jego
Legii Honorowej przymocowała grubą warstwą kleju
poniżej zamazanej fotografii oraz starannie
zanotowanego przepisu na naleśniki z mąki gryczanej - i
nosi piętno ponurego poczucia humoru matki. Pod
zdjęciem zapisała czerwonym ołówkiem: Pamiętać -
wykopać bulwy topinambura. Ha! Ha!
W innych miejscach bywa bardziej elokwentna, pełno
tam jednak skrótów i tajemniczych aluzji. Pamiętam
niektóre ze wspomnianych zdarzeń: część z nich została
nagięta, tak by odpowiadały potrzebom chwili. Inne
wydają się kompletnym zmyśleniem, kłamstwem,
nieprawdopodobieństwem. W wielu miejscach natrafiłam
na akapity zapisane drobnym charakterem w języku,
którego nie znam. Ini tnawini inoti ?i?i???i?i. Inecch
dziecwieponi. Einini seznioni goteni nicejwie. Niekiedy
pojedyncze, pozornie przypadkowe słowo ciągnie się w
poprzek strony lub na marginesie. Na jednej kartce napis
huśtawka niebieskim atramentem, na innej gaulteria,
łajdak, ozdoba pomarańczową kredką. Na jeszcze innej
coś, co być może jest wierszem, choć nigdy nie widziałam,
by matka czytała cokolwiek prócz książki kucharskiej:
Ta słodycz
zaczerpnięta
niczym jasny owoc
śliwka brzoskwinia morela
arbuz być może
z mojego wnętrza
ta słodycz
Jest w tym wierszu coś dziwnego, co mnie zaskakuje i
niepokoi. Że ta twardo stąpająca po ziemi, prozaiczna
kobieta mogła w chwilach prywatności żywić podobne
myśli. Wydawała się bowiem zamknięta w sobie - przed
nami, przed całym światem - tak bardzo, że uważałam ją
za niezdolną do łagodności.
Nigdy nie widziałam, by płakała. Rzadko się
uśmiechała, a i to tylko w kuchni, mając na wyciągnięcie
ręki najrozmaitsze smaki. Cicho i bezdźwięcznie
mamrotała do siebie (jak sądziłam), wyliczając nazwy ziół
i przypraw -cynamon, tymianek, mięta, kolendra, szafran,
bazylia, lubczyk - nieustanny, monotonny komentarz.
Sprawdzić, czy płyta się nagrzała. Musi być właściwa
temperatura. Za zimna płyta, naleśnik będzie gliniasty. Za
gorąca płyta, masło się spali, nadymi, placek się pokruszy.
Później zrozumiałam, że próbowała mnie uczyć.
Słuchałam, bo w naszych kuchennych seminariach
widziałam jedyny sposób, by zyskać nieco aprobaty w jej
oczach, i ponieważ każda prawdziwa wojna wymaga
niekiedy rozejmu. Matka najbardziej lubiła wiejskie
przepisy ze swojej rodzinnej Bretanii; gryczane naleśniki
jedliśmy ze wszystkim, far breton i kouign amann, i
galette bretonne, którą sprzedawaliśmy w Angers w dole
rzeki razem z kozim serem, kiełbasą i owocami.
Zawsze uważała, że to Cassis powinien dostać
gospodarstwo. Tymczasem brat wyjechał pierwszy -
obojętny i wyzywający - do Paryża, zrywając wszelkie
kontakty; przysyłał tylko kartkę świąteczną w każde Boże
Narodzenie, a kiedy matka umarła trzydzieści lat później,
zaniedbane gospodarstwo nad brzegiem Loary nic go nie
obchodziło. Kupiłam je od niego za własne oszczędności,
mój wdowi grosz, i zapłaciłam niemało. Był to jednak
uczciwy interes, a i Cassis cieszył się wówczas, że go
zrobił. Rozumiał, że farma powinna pozostać w rodzinie.
Teraz oczywiście wszystko się zmieniło. Cassis sam
ma syna. Chłopak poślubił Laurę Dessanges, tę, która
pisze o gotowaniu, i otworzył razem z nią restaurację w
Angers. Aux Delices Dessanges. Spotkałam go parę razy
przed śmiercią Cassisa. Nie podobał mi się. Ciemnowłosy
i pretensjonalny, już zaczynał tyć podobnie jak ojciec,
choć wciąż jeszcze był przystojny i wiedział o tym. Dwoił
się i troił, pragnąc mi się przypodobać; nazywał mnie
„Mamie"; podsuwał krzesło, nalegał, żebym zajęła
najwygodniejsze miejsce, robił kawę, słodził i dolewał
śmietanki, pytał o moje zdrowie, przypochlebiał się tak i
siak, aż się niedobrze robiło. Cassis, mający wówczas koło
sześćdziesiątki, opuchnięty od choroby wieńcowej, która
go miała w końcu zabić, przyglądał się temu z ledwie
skrywaną dumą. Mój syn. Spójrz, jaki z niego wspaniały
mężczyzna. Jakiego masz miłego, troskliwego bratanka.
Dał mu na imię Yannick po naszym ojcu, ale nie
lubiłam chłopaka z tego powodu ani trochę bardziej. To
jedna z rzeczy, które wzięłam po matce: niechęć do
konwenansów, fałszywej poufałości. Nie lubię, kiedy mnie
ludzie dotykają albo się do mnie wdzięczą. Nie rozumiem,
czemu miałabym kogoś darzyć uczuciem z powodu
więzów krwi. Albo z powodu krwi przelanej kiedyś w
przeszłości i tajemnicy, którą ukrywaliśmy wspólnie tak
długo.
Tak, tak. Nie myślcie, że nie pamiętam. Nie
zapomniałam ani na chwilę, choć inni tak bardzo się
starali. Cassis szorujący pisuary przed swym paryskim
barem. Reinette sprzedająca bilety w kinie porno na placu
Pigalle i obwąchująca każdego kolejnego mężczyznę
niczym zabłąkany pies. Tyle jej przyszło ze szminek i
jedwabnych pończoch. W Les Laveuses była królową
dożynek, ślicznotką, największą pięknością we wsi. Na
Montmartrze wszystkie kobiety wyglądają tak samo.
Biedna Reinette.
Wiem, co sobie myślicie. Chcecie, żebym wreszcie
zaczęła. Tylko ta jedna historia z dawnych czasów was
teraz obchodzi; jedyna nić w zetlałym sztandarze, która
wciąż jeszcze przyciąga wzrok. Chcecie usłyszeć o
Tomasie Leibnizu. Żeby uporządkować, zaklasyfikować,
zamknąć tę opowieść. No cóż, to nie takie łatwe. Jak w
albumie mojej matki, strony nie są ułożone po kolei.
Początku brakuje, a koniec rozłazi się niczym skraj
nieobrębionej spódnicy. Jestem już stara - wszystko tutaj
starzeje się tak szybko; pewnie z winy powietrza - i robię
wszystko po swojemu. Poza tym musicie zrozumieć tyle
rzeczy. Dlaczego moja matka zrobiła to, co zrobiła.
Dlaczego tak długo ukrywaliśmy prawdę. I czemu
zgodziłam się opowiedzieć teraz tę historię obcym;
ludziom, którzy wierzą, że czyjeś życie można zmieścić na
dwóch stronach niedzielnego dodatku, zamknąć w kilku
fotografiach, w krótkiej notce, cytacie z Dostojewskiego. A
potem przewrócić stronę.
Nie tym razem. Zapiszą każde słowo. Nie mogę ich
naturalnie zmusić, żeby wszystko wydrukowali, ale, Bóg
mi świadkiem, będą słuchać. Zmuszę ich do tego.
2
Nazywam się Framboise Dartigen. Urodziłam się
tutaj, w wiosce Les Laveuses, niecałych piętnaście
kilometrów od Angers, nad Loarą. W czerwcu przyszłego
roku skończę sześćdziesiąt pięć lat - pomarszczona i
zżółkła od słońca jak suszona morela. Mam dwie córki:
Pistache, zamężną z bankierem z Rennes, i Noisette,
która przeniosła się do Kanady w osiemdziesiątym piątym
i pisze do mnie raz na pół roku, oraz dwoje wnuków.
Noszę żałobę po zmarłym dwadzieścia lat temu mężu. Pod
jego nazwiskiem wróciłam w tajemnicy do rodzinnej wsi,
by odkupić gospodarstwo mojej matki - od dawna
opuszczone, zrujnowane przez ogień i żywioły. Tutaj
jestem Francoise Simon, la veuve Simon, i nikomu nie
przyszłoby do głowy łączyć mnie z rodziną Dartigen, która
wyjechała po tamtych okropnych wydarzeniach. Nie
wiem, dlaczego to musiała być ta farma, ta wieś. Może po
prostu jestem uparta. Co było, to było. Tutaj jest moje
miejsce. Lata z Herve wydają mi się teraz niemal
pozbawione zdarzeń, jak te spłach-cie spokojnej wody, na
jakie natrafia się czasem na morzu podczas sztormu -
chwila oczekiwania, zapomnienia. Chociaż nigdy
naprawdę nie zapomniałam Les Laveuses. Ani na
moment. Jakaś część mnie zawsze tam żyła.
Trzeba było przeszło roku pracy, zanim do domu
można się było wprowadzić. Zamieszkałam w skrzydle
wychodzącym na południe, gdzie ocalał chociaż dach, i
podczas gdy robotnicy kładli dachówkę, pracowałam w
sadzie - czy raczej tym, co z niego zostało - przycinając,
formując i ściągając z drzew ogromne wieńce żarłocznej
jemioły. Matka namiętnie kochała wszelkie owoce z
wyjątkiem pomarańczy, których nie pozwalała przynosić
do domu. Każdemu z nas, pozornie dla kaprysu, nadała
imię pochodzące od owocu i przepisu - Cassis od
pulchnego placka z czarnych porzeczek, Framboise od
likieru z malin i Reinette od śliwy renklody rosnącej przy
południowej ścianie, której owoce zwisające w kiściach
niczym winogrona w pełni lata roiły się od os. Był czas, że
mieliśmy ponad setkę drzew - jabłoni, grusz, śliw, wiśni i
pigwowców, nie wspominając o malinach i całych
zagonach truskawek, agrestu, porzeczek. Ich owoce
suszyliśmy, chowaliśmy do piwnicy, przerabialiśmy na
dżemy i likiery oraz wspaniałe, wielkie jak koło u wozu
tarty z pate brisee, creme pdtissiere i marcepanem. W
mojej pamięci do dziś zachowały się tamte zapachy,
barwy, nazwy. Matka troszczyła się o swoje drzewa
niczym o ukochane dzieci. By je uchronić od mrozu,
rozstawialiśmy garnki z żarem, w których paliliśmy
opałem zebranym dla siebie na zimę. Każdej wiosny
wkopywaliśmy całe taczki obornika wokół każdego pnia.
A w lecie, żeby odstraszć ptaki, przywiązywaliśmy na
końcach gałęzi paski srebrnego papieru, które drżały i
łopotały na wietrze, gwizdawki ze sznurka naciągniętego
mocno na pustych cynowych puszkach, wydające dziwny,
przerażający ptaki dźwięk, i wirujące szaleńczo wiatraczki
z kolorowego papieru. Przystrojony sad wyglądał, jakby
karnawał nadszedł w samym środku lata. I każde drzewo
miało własne imię.
BelleYvonne, mówiła matka, mijając sękatą gruszę.
Rosę d'Aquitaine Beurre du Roi Henn. Jej głos w takich
razach stawał się łagodny, prawie rozmarzony. Nie
wiedziałam, czy mówi do mnie, czy do siebie samej.
Konferencja Williamsa. Ghislaine de Penthievre. Ta
słodycz.
Dzisiaj w sadzie zostało niespełna dwadzieścia drzew,
na moje potrzeby to wystarczy. Szczególnym
powodzeniem cieszy się mój likier z wiśni, choć wstyd mi
trochę, bo nie mogę sobie przypomnieć, jak matka
nazywała drzewo, które je rodzi. Cały sekret polega na
tym, żeby nie usuwać pestek. Owoce i cukier układa się
warstwami w szklanym słoju o szerokiej szyjce, zalewając
każdą warstwę alkoholem (kirsz jest najlepszy, ale można
użyć wódki albo nawet armaniaku). Potem trzeba
dopełnić alkoholem i czekać. Co miesiąc ostrożnie
obracać słój, żeby cukier się rozpuścił. Po trzech latach
alkohol wypłucze z owoców kolor, nabierając
ciemnoczerwonej barwy. Przeniknie do wnętrza pestek i
ukrytych w nich maleńkich migdałów, od czego nabierze
goryczy niosącej wspomnienie minionych jesieni. Należy
go podawać w maleńkich kieliszkach z łyżeczką, żeby
można było wyłowić wiśnię i trzymać ją w ustach, aż
zmacerowany owoc rozpuści się pod językiem. Potem
można nadgryźć pestkę, by uwolnić zamknięty w niej
alkohol, i obracać długo końcem języka niczym
pojedynczy paciorek różańca. Można próbować sobie
przypomnieć czas, kiedy dojrzewała - tamto lato, tamtą
gorącą jesień, kiedy studnia wyschła, gdy przybiliśmy w
oknach siatki przeciw osom; czas miniony, utracony,
odnaleziony znowu w twardym sercu owocu...
Wiem. Wiem. Pora wreszcie przejść do rzeczy. Ale to
jest równie ważne jak cała reszta: sposób opowiadania i
czas, jaki zabiera opowieść... Pięćdziesiąt pięć lat przeszło,
nim ją zaczęłam. Więc pozwólcie przynajmniej, że będę
mówić po swojemu.
Kiedy wróciłam do Les Laveuses, byłam prawie
pewna, że nikt mnie nie rozpozna. Ale mimo to otwarcie,
niemal wyzywająco, pokazywałam się we wsi. Jeśli ktoś
mnie poznał, jeśli zdołał odnaleźć w mojej twarzy rysy
naszej matki, chciałam się o tym dowiedzieć od razu.
Chciałam wiedzieć, na czym stoję. Chodziłam nad Loarę
każdego dnia i siadałam na płaskich kamieniach, gdzie
Cassis i ja
łowiliśmy liny. Stawałam na pniu, który pozostał po
Posterunku Obserwacyjnym. Niektórych spośród
Stojących Kamieni już nie ma, ale wciąż jeszcze można
zobaczyć kołki, gdzie wieszaliśmy nasze trofea, girlandy i
wstążki oraz łeb Starej Mateczki, kiedy ją wreszcie
złowiłam. Poszłam do sklepiku z tytoniem Brassauda
(prowadzi go teraz jego syn, ale starszy pan wciąż żyje, a
oczy ma jak dawniej czarne, złośliwe i bystre), do
kawiarni Raphaela, na pocztę, gdzie kierowniczką jest
Ginette Hourias.
Poszłam nawet pod pomnik. Na jednej stronie
osiemnaście nazwisk żołnierzy z naszej wsi zabitych na
wojnie, poniżej napisu Morts pour la patrie. Zauważyłam,
że nazwisko mojego ojca wymazano, została nierówna
plama między Dariusem G. i Fenouilem J.-P. Po drugiej
stronie mosiężna tablica z dziesięcioma nazwiskami
wyrytymi większą czcionką. Nie muszę ich czytać. Znam
je na pamięć. Udałam jednak zainteresowanie, wiedząc,
że na pewno ktoś mi opowie tę historię, być może pokaże
miejsce pod zachodnim murem kościoła Świętego
Benedykta, wyjaśni, że co roku odbywa się specjalne
nabożeństwo ku ich czci, a nazwiska odczytuje się u stóp
pomnika i składa pod nim kwiaty... Zastanawiałam się,
czy to zniosę. Zastanawiałam się, czy odgadną prawdę z
mojej twarzy.
Martin Dupre. Jean-Marie Dupre. Colette Gaudin.
Phi-lippe Hourias. Henn Lemaitre. Julien Lanicen.
Arthur Lecoz. Agnes Petit. Francois Ramondin. Augustę
Truriand. Tak wielu ludzi wciąż pamięta. Tak wielu ludzi
noszących te same nazwiska, mających podobne twarze.
Rodziny zostały tutaj; Houriasowie, Lanicenowie,
Ramondinowie, Dupre. Po sześćdziesięciu latach wciąż
pamiętają, młodzi ćwiczeni przez starszych w rytualnej
nienawiści.
Przez jakiś czas budziłam pewne zainteresowanie.
Ciekawość. I jeszcze ten dom. Opuszczony, odkąd ona z
niego wyjechała - ta kobieta, Dartigen, nie pamiętam
wszystkich szczegółów, madame, ale mój ojciec - mój
wuj... Dlaczego kupiłam to właśnie gospodarstwo, pytali.
Przecież to wypalona ruina. Drzewa, których nie ścięto,
spróchniały od chorób i porosły jemiołą. Studnia jest
zacementowana, pełna kamieni i gruzu. Ja jednak
pamiętałam farmę zadbaną, prosperującą i pełną
krzątaniny; konie, kozy, kurczęta, króliki... Lubiłam
myśleć, że być może te dzikie, kicające na polu od północy
są potomkami naszych; niekiedy dostrzegałam białą łatę
wśród brązowego futerka. Żeby zadowolić ciekawskich,
wymyśliłam sobie dzieciństwo na farmie w Bretanii.
Ziemia jest tu tania, wyjaśniałam. Zachowywałam się
pokornie, przepraszająco. Niektórzy ze starszych patrzyli
na mnie koso, myśląc być może, że gospodarstwo
powinno na zawsze zostać opuszczone - ku przestrodze.
Ubierałam się na czarno i ukrywałam włosy pod szalem.
Widzicie, byłam stara od samego początku.
Mimo to upłynęło sporo czasu, zanim mnie
zaakceptowano. Ludzie byli uprzejmi, ale niewylewni, a
ponieważ z natury nie jestem towarzyska - matka
nazywała to gbu-rowatością - tacy pozostali. Nie
chodziłam do kościoła. Wiem, co musieli sobie myśleć, ale
nie mogłam się zmusić. Może przemawiała przeze mnie
arogancja albo coś na kształt bezczelności - tej samej,
która kazała matce nadać nam imiona raczej od owoców
niż świętych Kościoła... Dopiero kiedy otwarłam sklep,
uznano mnie za swoją.
Zaczęło się od sklepiku, chociaż od początku
zamierzałam rozwinąć interes. Po trzech latach od
przyjazdu pieniądze Herve niemal się skończyły. Dom
nadawał się już do życia, chociaż ziemia wciąż nie
przynosiła właściwie żadnych plonów: tuzin drzew,
grządka warzyw, dwie karłowate kozy i kilka kur i kaczek
- było jasne, że minie trochę czasu, zanim zdołam się
utrzymać z gospodarstwa. Zaczęłam piec ciasta na
sprzedaż - miejscowe briosze i pain d'epices, ale też
niektóre z bretońskich specjałów mojej matki: crepes
dentelle, tarty owocowe i sables, biszkopty, chleb
orzechowy, chrupki cynamonowe... Z początku
sprzedawałam je w miejscowej piekarni, potem
bezpośrednio na farmie, dodając po trochu inne
produkty: jajka, kozi ser, likiery i wina owocowe. Za
zarobione pieniądze kupiłam świnie, króliki, parę kóz.
Korzystałam ze starych przepisów matki - większość z
nich znałam na pamięć, lecz od czasu do czasu
zaglądałam też do albumu.
Pamięć płata dziwne figle. Zdawało się, że nikt w Les
Laveuses nie pamięta potraw matki. Niektórzy ze
starszych mieszkańców chwalili, że wiele się zmieniło od
mojego przybycia. Kobieta, która mieszkała tu
poprzednio, była brzydka i niechlujna. W obejściu
cuchnęło, dzieci biegały boso. Dobrze, że się jej pozbyli, że
pozbyli się ich wszystkich. Krzywiłam się w duchu, ale
milczałam. Co miałam powiedzieć? Że codziennie
woskowała podłogi, kazała nam nakładać w domu filcowe
kapcie, żebyśmy butami nie porysowali desek? Że
skrzynki w oknach były pełne kwiatów? Że myła nas z tą
samą gwałtowną determinacją, z jaką szorowała schody,
trąc nam twarze flanelą tak, że czasami się baliśmy, iż
zaczną krwawić?
Tutaj uchodzi za potwora. Kiedyś nawet wydano
książkę. Właściwie nie więcej niż broszurę: pięćdziesiąt
stron, kilka fotografii. Pomnik, kościół św. Benedykta,
zbliżenie pamiętnej zachodniej ściany. Nam trojgu
poświęcono zaledwie wzmiankę, nie podano nawet imion.
Byłam za to wdzięczna losowi. Nieostre powiększone
zdjęcie matki: włosy ściągnięte w kok tak mocno, że oczy
stały się skośne jak u Chinki, usta zaciśnięte w cienką
linię niezadowolenia. Oficjalna fotografia ojca, ta sama,
co w albumie -w mundurze, absurdalnie młody z
wyglądu, stoi uśmiechnięty, z karabinem swobodnie
przerzuconym przez ramię. I pod sam koniec książeczki
jeszcze jedno zdjęcie, które sprawiło, że nagle zaczęłam
chwytać powietrze niczym ryba wyrzucona na piasek.
Czterech młodych mężczyzn w niemieckich mundurach.
Trzech obejmuje się ramionami, jeden stoi nieco na
uboczu, skrępowany, z saksofonem w ręce... Pozostali
również mają instrumenty muzyczne -trąbkę, bęben,
klarnet - a choć ich nazwisk nie podano,
znam je wszystkie. Wojskowy zespół muzyczny z Les
La-veuses, około 1942. Pierwszy z lewej Tomas Leibniz.
Zabrało mi trochę czasu, nim zrozumiałam, w jaki
sposób udało im się odkryć tyle szczegółów. Gdzie znaleźli
zdjęcie matki? O ile wiem, nie istniały żadne jej
podobizny. Nawet ja widziałam w życiu tylko jedną, starą
fotografię ślubną na dnie szuflady w sypialni: dwoje ludzi
na schodach kościoła Świętego Benedykta, mężczyzna w
kapeluszu z szerokim rondem, ona z rozpuszczonymi
włosami i z kwiatem za uchem... Wydawała się wtedy inną
kobietą; uśmiechała się do aparatu sztywno, nieśmiało, jej
towarzysz obejmował ją za ramiona opiekuńczym gestem.
Wiedziałam, że wpadłaby w gniew, gdyby się dowiedziała,
że oglądałam zdjęcie, więc odłożyłam je na miejsce, z
lekką obawą, choć nie wiedziałam, co właściwie mnie
niepokoi.
Na zdjęciu w książce jest podobniejsza do siebie -
kobiety, którą - jak mi się wydawało - znałam, lecz której
nie znałam nigdy: o zaciętym wyrazie twarzy, gotowej
lada chwila wpaść w gniew... Dopiero kiedy spojrzałam na
fotografię autorki na obwolucie, zrozumiałam wreszcie,
skąd pochodziły informacje. Laurę Dessanges,
dziennikarka i autorka książek o tematyce kulinarnej;
krótkie rude włosy i sztuczny uśmiech. Żona Yannicka.
Synowa Cassisa. Biedny, głupi Cassis. Biedny, ślepy
Cassis, zaślepiony dumą z udanego syna. Wystawiający na
niebezpieczeństwo nasze życie w imię... czego? A może
sam uwierzył we własne kłamstwa?
3
Musicie zrozumieć, że okupacja była dla nas czymś
zupełnie innym niż dla ludzi z miasta. Les Laveuses
prawie się nie zmieniło od wybuchu wojny. Spójrzcie na
nie dziś: parę ulic - niektóre to nadal niewiele więcej niż
szerokie polne drogi - odchodzących od głównego
skrzyżowania.
W głębi widać kościół i pomnik na Place des Martyrs z
niewielkim ogrodem i starą fontanną na tyłach, dalej Rue
Martin et Jean-Marie Dupre z pocztą, sklep rzeźniczy
Petitów, Cafe de la Mauvaise Reputation, sklepik
tytoniowy, a przed nim stojak z pocztówkami
przedstawiającymi pomnik i stary Brassaud siedzący na
schodkach w fotelu na biegunach. Naprzeciw kwiaciarnia
i zakład pogrzebowy (jedzenie i śmierć - na tych dwóch
rzeczach w Les La-veuses zawsze można było zarobić),
sklep wielobranżowy - nadal prowadzony przez rodzinę
Truriandów, choć na szczęście teraz przez młodego
wnuka, który sprowadził się tu dopiero niedawno - i żółta
Joanne Harris Pięć ćwiartek pomarańczy Przełożyła Hanna Pasierska Mojemu dziadkowi Georges'owi Payen, który tam był.
Podziękowania Szczere dzięki wszystkim, którzy opowiedzieli się po mojej stronie podczas serii zbrojnych utarczek, jakie złożyły się na niniejszą książkę. Kevinowi i Anoushce za obsługę armat, moim rodzicom i bratu za wsparcie i aprowizację; Serafinie, Walecznej Księżniczce, za obronę posterunku; Jennifer Luithlen za politykę zagraniczną; Howardowi Morhaimowi za pokonanie Normanów; dziękuję również mojemu wydawcy Jennifer Hershey i ciężkiej artylerii z Morrow; mojemu chorążemu Louise Page oraz Christo-pherowi za to, że przy mnie wytrwał.
Część pierwsza DZIEDZICTWO
1 Kiedy matka umarła, zostawiła farmę mojemu bratu Cassisowi, fortunę w postaci piwniczki z winem mojej siostrze Reine-Claude, a mnie, najmłodszej, album i dwulitrowy słój zawierający jedną czarną truflę Perigord, wielką jak piłka do tenisa, zanurzoną w oleju słonecznikowym, która gdy odkorkować słój, nadal roztacza bogaty, wilgotny aromat dna lasu. Trudno to nazwać równym podziałem bogactw, lecz matka była niczym jedna z sił natury: rozdzielała względy według własnego uznania, kierując się niepojętą, dziwaczną logiką. A jak zawsze powtarzał Cassis, to ja byłam jej ulubienicą. Choć nie mogę powiedzieć, by okazała to choć raz za swego życia. Nawet gdyby była łagodna z natury, nie miałaby wielu okazji, by okazać pobłażliwość. Jej mąż zginął na wojnie i sama musiała prowadzić gospodarstwo.
Zamiast osłodzić wdowieństwo, uprzykrzaliśmy jej życie naszymi hałaśliwymi zabawami, bójkami, kłótniami. Kiedy chorowaliśmy, dbała o nas z niechętną czułością, jak gdyby rachując w myślach, ile ją będzie kosztować, jeśli przeżyjemy. Miłość, jaką nam okazywała, przybierała najbardziej pospolite formy: garnków i patelni od smażenia dżemu zostawionych do wylizania, garści poziomek zerwanych z zaniedbanej rabatki za grządkami warzyw i przyniesionych bez uśmiechu w chustce. Cassis pełnił w rodzinie funkcję mężczyzny; okazywała mu mniej nawet łagodności niż reszcie. Reinette przyciągała spojrzenia już jako dziecko, a matka była dość próżna, by cieszyć się z tego zainteresowania. Ja stanowiłam tylko jedną więcej gębę do wyżywienia, nie będąc drugim synem, który pomógłby przy gospodarstwie, i z pewnością nie grzesząc urodą. Zawsze to ja się jej sprzeciwiałam i przysparzałam kłopotów, a odkąd umarł ojciec, stałam się ponura i zuchwała. Chuda i ciemnowłosa jak matka, o długich jak u niej niezgrabnych rękach i płaskich stopach oraz szerokich ustach, musiałam jej bardzo przypominać ją samą, bo spoglądając na mnie, często zaciskała usta z czymś na kształt fatalizmu, stoickiego pogodzenia się z
losem. Jak gdyby przewidywała, że to ja, a nie Cassis ani Reine-Claude, przeniosę jej wspomnienia w przyszłość. Jak gdyby wolała stosowniejsze naczynie. Być może dlatego zostawiła mi album - pozbawiony wartości, pomijając uwagi i przemyślenia utrwalone drobnym pismem na marginesach obok przepisów, wycinków z gazet i receptur na ziołowe medykamenty. Właściwie nie był to dziennik. W albumie prawie zupełnie nie ma dat, zachowanej kolejności. Ułożone jak popadnie luźne kartki zszyto drobnymi, obsesyjnymi ściegami - niektóre cienkie jak łuska cebuli, inne z kawałków tektury przyciętych tak, żeby się zmieściły wewnątrz zniszczonych skórzanych okładek. Matka upamiętniała wydarzenia ze swego życia za pomocą przepisów, dań wymyślonych przez siebie albo nowych wersji znanych od dawna, lubianych potraw. Wyrażała poprzez gotowanie tęsknotę i radość; tylko w przyrządzaniu i podawaniu jedzenia znajdowały ujście jej twórcze zdolności. Pierwsza strona dziennika została poświęcona śmierci ojca - wstążkę jego Legii Honorowej przymocowała grubą warstwą kleju poniżej zamazanej fotografii oraz starannie zanotowanego przepisu na naleśniki z mąki gryczanej - i nosi piętno ponurego poczucia humoru matki. Pod
zdjęciem zapisała czerwonym ołówkiem: Pamiętać - wykopać bulwy topinambura. Ha! Ha! W innych miejscach bywa bardziej elokwentna, pełno tam jednak skrótów i tajemniczych aluzji. Pamiętam niektóre ze wspomnianych zdarzeń: część z nich została nagięta, tak by odpowiadały potrzebom chwili. Inne wydają się kompletnym zmyśleniem, kłamstwem, nieprawdopodobieństwem. W wielu miejscach natrafiłam na akapity zapisane drobnym charakterem w języku, którego nie znam. Ini tnawini inoti ?i?i???i?i. Inecch dziecwieponi. Einini seznioni goteni nicejwie. Niekiedy pojedyncze, pozornie przypadkowe słowo ciągnie się w poprzek strony lub na marginesie. Na jednej kartce napis huśtawka niebieskim atramentem, na innej gaulteria, łajdak, ozdoba pomarańczową kredką. Na jeszcze innej coś, co być może jest wierszem, choć nigdy nie widziałam, by matka czytała cokolwiek prócz książki kucharskiej: Ta słodycz zaczerpnięta niczym jasny owoc
śliwka brzoskwinia morela arbuz być może z mojego wnętrza ta słodycz Jest w tym wierszu coś dziwnego, co mnie zaskakuje i niepokoi. Że ta twardo stąpająca po ziemi, prozaiczna kobieta mogła w chwilach prywatności żywić podobne myśli. Wydawała się bowiem zamknięta w sobie - przed nami, przed całym światem - tak bardzo, że uważałam ją za niezdolną do łagodności. Nigdy nie widziałam, by płakała. Rzadko się uśmiechała, a i to tylko w kuchni, mając na wyciągnięcie ręki najrozmaitsze smaki. Cicho i bezdźwięcznie mamrotała do siebie (jak sądziłam), wyliczając nazwy ziół i przypraw -cynamon, tymianek, mięta, kolendra, szafran, bazylia, lubczyk - nieustanny, monotonny komentarz. Sprawdzić, czy płyta się nagrzała. Musi być właściwa temperatura. Za zimna płyta, naleśnik będzie gliniasty. Za
gorąca płyta, masło się spali, nadymi, placek się pokruszy. Później zrozumiałam, że próbowała mnie uczyć. Słuchałam, bo w naszych kuchennych seminariach widziałam jedyny sposób, by zyskać nieco aprobaty w jej oczach, i ponieważ każda prawdziwa wojna wymaga niekiedy rozejmu. Matka najbardziej lubiła wiejskie przepisy ze swojej rodzinnej Bretanii; gryczane naleśniki jedliśmy ze wszystkim, far breton i kouign amann, i galette bretonne, którą sprzedawaliśmy w Angers w dole rzeki razem z kozim serem, kiełbasą i owocami. Zawsze uważała, że to Cassis powinien dostać gospodarstwo. Tymczasem brat wyjechał pierwszy - obojętny i wyzywający - do Paryża, zrywając wszelkie kontakty; przysyłał tylko kartkę świąteczną w każde Boże Narodzenie, a kiedy matka umarła trzydzieści lat później, zaniedbane gospodarstwo nad brzegiem Loary nic go nie obchodziło. Kupiłam je od niego za własne oszczędności, mój wdowi grosz, i zapłaciłam niemało. Był to jednak uczciwy interes, a i Cassis cieszył się wówczas, że go zrobił. Rozumiał, że farma powinna pozostać w rodzinie. Teraz oczywiście wszystko się zmieniło. Cassis sam ma syna. Chłopak poślubił Laurę Dessanges, tę, która
pisze o gotowaniu, i otworzył razem z nią restaurację w Angers. Aux Delices Dessanges. Spotkałam go parę razy przed śmiercią Cassisa. Nie podobał mi się. Ciemnowłosy i pretensjonalny, już zaczynał tyć podobnie jak ojciec, choć wciąż jeszcze był przystojny i wiedział o tym. Dwoił się i troił, pragnąc mi się przypodobać; nazywał mnie „Mamie"; podsuwał krzesło, nalegał, żebym zajęła najwygodniejsze miejsce, robił kawę, słodził i dolewał śmietanki, pytał o moje zdrowie, przypochlebiał się tak i siak, aż się niedobrze robiło. Cassis, mający wówczas koło sześćdziesiątki, opuchnięty od choroby wieńcowej, która go miała w końcu zabić, przyglądał się temu z ledwie skrywaną dumą. Mój syn. Spójrz, jaki z niego wspaniały mężczyzna. Jakiego masz miłego, troskliwego bratanka. Dał mu na imię Yannick po naszym ojcu, ale nie lubiłam chłopaka z tego powodu ani trochę bardziej. To jedna z rzeczy, które wzięłam po matce: niechęć do konwenansów, fałszywej poufałości. Nie lubię, kiedy mnie ludzie dotykają albo się do mnie wdzięczą. Nie rozumiem, czemu miałabym kogoś darzyć uczuciem z powodu więzów krwi. Albo z powodu krwi przelanej kiedyś w przeszłości i tajemnicy, którą ukrywaliśmy wspólnie tak długo.
Tak, tak. Nie myślcie, że nie pamiętam. Nie zapomniałam ani na chwilę, choć inni tak bardzo się starali. Cassis szorujący pisuary przed swym paryskim barem. Reinette sprzedająca bilety w kinie porno na placu Pigalle i obwąchująca każdego kolejnego mężczyznę niczym zabłąkany pies. Tyle jej przyszło ze szminek i jedwabnych pończoch. W Les Laveuses była królową dożynek, ślicznotką, największą pięknością we wsi. Na Montmartrze wszystkie kobiety wyglądają tak samo. Biedna Reinette. Wiem, co sobie myślicie. Chcecie, żebym wreszcie zaczęła. Tylko ta jedna historia z dawnych czasów was teraz obchodzi; jedyna nić w zetlałym sztandarze, która wciąż jeszcze przyciąga wzrok. Chcecie usłyszeć o Tomasie Leibnizu. Żeby uporządkować, zaklasyfikować, zamknąć tę opowieść. No cóż, to nie takie łatwe. Jak w albumie mojej matki, strony nie są ułożone po kolei. Początku brakuje, a koniec rozłazi się niczym skraj nieobrębionej spódnicy. Jestem już stara - wszystko tutaj starzeje się tak szybko; pewnie z winy powietrza - i robię wszystko po swojemu. Poza tym musicie zrozumieć tyle rzeczy. Dlaczego moja matka zrobiła to, co zrobiła.
Dlaczego tak długo ukrywaliśmy prawdę. I czemu zgodziłam się opowiedzieć teraz tę historię obcym; ludziom, którzy wierzą, że czyjeś życie można zmieścić na dwóch stronach niedzielnego dodatku, zamknąć w kilku fotografiach, w krótkiej notce, cytacie z Dostojewskiego. A potem przewrócić stronę. Nie tym razem. Zapiszą każde słowo. Nie mogę ich naturalnie zmusić, żeby wszystko wydrukowali, ale, Bóg mi świadkiem, będą słuchać. Zmuszę ich do tego.
2 Nazywam się Framboise Dartigen. Urodziłam się tutaj, w wiosce Les Laveuses, niecałych piętnaście kilometrów od Angers, nad Loarą. W czerwcu przyszłego roku skończę sześćdziesiąt pięć lat - pomarszczona i zżółkła od słońca jak suszona morela. Mam dwie córki: Pistache, zamężną z bankierem z Rennes, i Noisette, która przeniosła się do Kanady w osiemdziesiątym piątym i pisze do mnie raz na pół roku, oraz dwoje wnuków. Noszę żałobę po zmarłym dwadzieścia lat temu mężu. Pod jego nazwiskiem wróciłam w tajemnicy do rodzinnej wsi, by odkupić gospodarstwo mojej matki - od dawna opuszczone, zrujnowane przez ogień i żywioły. Tutaj jestem Francoise Simon, la veuve Simon, i nikomu nie przyszłoby do głowy łączyć mnie z rodziną Dartigen, która wyjechała po tamtych okropnych wydarzeniach. Nie wiem, dlaczego to musiała być ta farma, ta wieś. Może po prostu jestem uparta. Co było, to było. Tutaj jest moje miejsce. Lata z Herve wydają mi się teraz niemal pozbawione zdarzeń, jak te spłach-cie spokojnej wody, na
jakie natrafia się czasem na morzu podczas sztormu - chwila oczekiwania, zapomnienia. Chociaż nigdy naprawdę nie zapomniałam Les Laveuses. Ani na moment. Jakaś część mnie zawsze tam żyła. Trzeba było przeszło roku pracy, zanim do domu można się było wprowadzić. Zamieszkałam w skrzydle wychodzącym na południe, gdzie ocalał chociaż dach, i podczas gdy robotnicy kładli dachówkę, pracowałam w sadzie - czy raczej tym, co z niego zostało - przycinając, formując i ściągając z drzew ogromne wieńce żarłocznej jemioły. Matka namiętnie kochała wszelkie owoce z wyjątkiem pomarańczy, których nie pozwalała przynosić do domu. Każdemu z nas, pozornie dla kaprysu, nadała imię pochodzące od owocu i przepisu - Cassis od pulchnego placka z czarnych porzeczek, Framboise od likieru z malin i Reinette od śliwy renklody rosnącej przy południowej ścianie, której owoce zwisające w kiściach niczym winogrona w pełni lata roiły się od os. Był czas, że mieliśmy ponad setkę drzew - jabłoni, grusz, śliw, wiśni i pigwowców, nie wspominając o malinach i całych zagonach truskawek, agrestu, porzeczek. Ich owoce suszyliśmy, chowaliśmy do piwnicy, przerabialiśmy na dżemy i likiery oraz wspaniałe, wielkie jak koło u wozu
tarty z pate brisee, creme pdtissiere i marcepanem. W mojej pamięci do dziś zachowały się tamte zapachy, barwy, nazwy. Matka troszczyła się o swoje drzewa niczym o ukochane dzieci. By je uchronić od mrozu, rozstawialiśmy garnki z żarem, w których paliliśmy opałem zebranym dla siebie na zimę. Każdej wiosny wkopywaliśmy całe taczki obornika wokół każdego pnia. A w lecie, żeby odstraszć ptaki, przywiązywaliśmy na końcach gałęzi paski srebrnego papieru, które drżały i łopotały na wietrze, gwizdawki ze sznurka naciągniętego mocno na pustych cynowych puszkach, wydające dziwny, przerażający ptaki dźwięk, i wirujące szaleńczo wiatraczki z kolorowego papieru. Przystrojony sad wyglądał, jakby karnawał nadszedł w samym środku lata. I każde drzewo miało własne imię. BelleYvonne, mówiła matka, mijając sękatą gruszę. Rosę d'Aquitaine Beurre du Roi Henn. Jej głos w takich razach stawał się łagodny, prawie rozmarzony. Nie wiedziałam, czy mówi do mnie, czy do siebie samej. Konferencja Williamsa. Ghislaine de Penthievre. Ta słodycz. Dzisiaj w sadzie zostało niespełna dwadzieścia drzew,
na moje potrzeby to wystarczy. Szczególnym powodzeniem cieszy się mój likier z wiśni, choć wstyd mi trochę, bo nie mogę sobie przypomnieć, jak matka nazywała drzewo, które je rodzi. Cały sekret polega na tym, żeby nie usuwać pestek. Owoce i cukier układa się warstwami w szklanym słoju o szerokiej szyjce, zalewając każdą warstwę alkoholem (kirsz jest najlepszy, ale można użyć wódki albo nawet armaniaku). Potem trzeba dopełnić alkoholem i czekać. Co miesiąc ostrożnie obracać słój, żeby cukier się rozpuścił. Po trzech latach alkohol wypłucze z owoców kolor, nabierając ciemnoczerwonej barwy. Przeniknie do wnętrza pestek i ukrytych w nich maleńkich migdałów, od czego nabierze goryczy niosącej wspomnienie minionych jesieni. Należy go podawać w maleńkich kieliszkach z łyżeczką, żeby można było wyłowić wiśnię i trzymać ją w ustach, aż zmacerowany owoc rozpuści się pod językiem. Potem można nadgryźć pestkę, by uwolnić zamknięty w niej alkohol, i obracać długo końcem języka niczym pojedynczy paciorek różańca. Można próbować sobie przypomnieć czas, kiedy dojrzewała - tamto lato, tamtą gorącą jesień, kiedy studnia wyschła, gdy przybiliśmy w oknach siatki przeciw osom; czas miniony, utracony, odnaleziony znowu w twardym sercu owocu...
Wiem. Wiem. Pora wreszcie przejść do rzeczy. Ale to jest równie ważne jak cała reszta: sposób opowiadania i czas, jaki zabiera opowieść... Pięćdziesiąt pięć lat przeszło, nim ją zaczęłam. Więc pozwólcie przynajmniej, że będę mówić po swojemu. Kiedy wróciłam do Les Laveuses, byłam prawie pewna, że nikt mnie nie rozpozna. Ale mimo to otwarcie, niemal wyzywająco, pokazywałam się we wsi. Jeśli ktoś mnie poznał, jeśli zdołał odnaleźć w mojej twarzy rysy naszej matki, chciałam się o tym dowiedzieć od razu. Chciałam wiedzieć, na czym stoję. Chodziłam nad Loarę każdego dnia i siadałam na płaskich kamieniach, gdzie Cassis i ja łowiliśmy liny. Stawałam na pniu, który pozostał po Posterunku Obserwacyjnym. Niektórych spośród Stojących Kamieni już nie ma, ale wciąż jeszcze można zobaczyć kołki, gdzie wieszaliśmy nasze trofea, girlandy i wstążki oraz łeb Starej Mateczki, kiedy ją wreszcie złowiłam. Poszłam do sklepiku z tytoniem Brassauda (prowadzi go teraz jego syn, ale starszy pan wciąż żyje, a oczy ma jak dawniej czarne, złośliwe i bystre), do kawiarni Raphaela, na pocztę, gdzie kierowniczką jest
Ginette Hourias. Poszłam nawet pod pomnik. Na jednej stronie osiemnaście nazwisk żołnierzy z naszej wsi zabitych na wojnie, poniżej napisu Morts pour la patrie. Zauważyłam, że nazwisko mojego ojca wymazano, została nierówna plama między Dariusem G. i Fenouilem J.-P. Po drugiej stronie mosiężna tablica z dziesięcioma nazwiskami wyrytymi większą czcionką. Nie muszę ich czytać. Znam je na pamięć. Udałam jednak zainteresowanie, wiedząc, że na pewno ktoś mi opowie tę historię, być może pokaże miejsce pod zachodnim murem kościoła Świętego Benedykta, wyjaśni, że co roku odbywa się specjalne nabożeństwo ku ich czci, a nazwiska odczytuje się u stóp pomnika i składa pod nim kwiaty... Zastanawiałam się, czy to zniosę. Zastanawiałam się, czy odgadną prawdę z mojej twarzy. Martin Dupre. Jean-Marie Dupre. Colette Gaudin. Phi-lippe Hourias. Henn Lemaitre. Julien Lanicen. Arthur Lecoz. Agnes Petit. Francois Ramondin. Augustę Truriand. Tak wielu ludzi wciąż pamięta. Tak wielu ludzi noszących te same nazwiska, mających podobne twarze. Rodziny zostały tutaj; Houriasowie, Lanicenowie,
Ramondinowie, Dupre. Po sześćdziesięciu latach wciąż pamiętają, młodzi ćwiczeni przez starszych w rytualnej nienawiści. Przez jakiś czas budziłam pewne zainteresowanie. Ciekawość. I jeszcze ten dom. Opuszczony, odkąd ona z niego wyjechała - ta kobieta, Dartigen, nie pamiętam wszystkich szczegółów, madame, ale mój ojciec - mój wuj... Dlaczego kupiłam to właśnie gospodarstwo, pytali. Przecież to wypalona ruina. Drzewa, których nie ścięto, spróchniały od chorób i porosły jemiołą. Studnia jest zacementowana, pełna kamieni i gruzu. Ja jednak pamiętałam farmę zadbaną, prosperującą i pełną krzątaniny; konie, kozy, kurczęta, króliki... Lubiłam myśleć, że być może te dzikie, kicające na polu od północy są potomkami naszych; niekiedy dostrzegałam białą łatę wśród brązowego futerka. Żeby zadowolić ciekawskich, wymyśliłam sobie dzieciństwo na farmie w Bretanii. Ziemia jest tu tania, wyjaśniałam. Zachowywałam się pokornie, przepraszająco. Niektórzy ze starszych patrzyli na mnie koso, myśląc być może, że gospodarstwo powinno na zawsze zostać opuszczone - ku przestrodze. Ubierałam się na czarno i ukrywałam włosy pod szalem. Widzicie, byłam stara od samego początku.
Mimo to upłynęło sporo czasu, zanim mnie zaakceptowano. Ludzie byli uprzejmi, ale niewylewni, a ponieważ z natury nie jestem towarzyska - matka nazywała to gbu-rowatością - tacy pozostali. Nie chodziłam do kościoła. Wiem, co musieli sobie myśleć, ale nie mogłam się zmusić. Może przemawiała przeze mnie arogancja albo coś na kształt bezczelności - tej samej, która kazała matce nadać nam imiona raczej od owoców niż świętych Kościoła... Dopiero kiedy otwarłam sklep, uznano mnie za swoją. Zaczęło się od sklepiku, chociaż od początku zamierzałam rozwinąć interes. Po trzech latach od przyjazdu pieniądze Herve niemal się skończyły. Dom nadawał się już do życia, chociaż ziemia wciąż nie przynosiła właściwie żadnych plonów: tuzin drzew, grządka warzyw, dwie karłowate kozy i kilka kur i kaczek - było jasne, że minie trochę czasu, zanim zdołam się utrzymać z gospodarstwa. Zaczęłam piec ciasta na sprzedaż - miejscowe briosze i pain d'epices, ale też niektóre z bretońskich specjałów mojej matki: crepes dentelle, tarty owocowe i sables, biszkopty, chleb orzechowy, chrupki cynamonowe... Z początku
sprzedawałam je w miejscowej piekarni, potem bezpośrednio na farmie, dodając po trochu inne produkty: jajka, kozi ser, likiery i wina owocowe. Za zarobione pieniądze kupiłam świnie, króliki, parę kóz. Korzystałam ze starych przepisów matki - większość z nich znałam na pamięć, lecz od czasu do czasu zaglądałam też do albumu. Pamięć płata dziwne figle. Zdawało się, że nikt w Les Laveuses nie pamięta potraw matki. Niektórzy ze starszych mieszkańców chwalili, że wiele się zmieniło od mojego przybycia. Kobieta, która mieszkała tu poprzednio, była brzydka i niechlujna. W obejściu cuchnęło, dzieci biegały boso. Dobrze, że się jej pozbyli, że pozbyli się ich wszystkich. Krzywiłam się w duchu, ale milczałam. Co miałam powiedzieć? Że codziennie woskowała podłogi, kazała nam nakładać w domu filcowe kapcie, żebyśmy butami nie porysowali desek? Że skrzynki w oknach były pełne kwiatów? Że myła nas z tą samą gwałtowną determinacją, z jaką szorowała schody, trąc nam twarze flanelą tak, że czasami się baliśmy, iż zaczną krwawić? Tutaj uchodzi za potwora. Kiedyś nawet wydano
książkę. Właściwie nie więcej niż broszurę: pięćdziesiąt stron, kilka fotografii. Pomnik, kościół św. Benedykta, zbliżenie pamiętnej zachodniej ściany. Nam trojgu poświęcono zaledwie wzmiankę, nie podano nawet imion. Byłam za to wdzięczna losowi. Nieostre powiększone zdjęcie matki: włosy ściągnięte w kok tak mocno, że oczy stały się skośne jak u Chinki, usta zaciśnięte w cienką linię niezadowolenia. Oficjalna fotografia ojca, ta sama, co w albumie -w mundurze, absurdalnie młody z wyglądu, stoi uśmiechnięty, z karabinem swobodnie przerzuconym przez ramię. I pod sam koniec książeczki jeszcze jedno zdjęcie, które sprawiło, że nagle zaczęłam chwytać powietrze niczym ryba wyrzucona na piasek. Czterech młodych mężczyzn w niemieckich mundurach. Trzech obejmuje się ramionami, jeden stoi nieco na uboczu, skrępowany, z saksofonem w ręce... Pozostali również mają instrumenty muzyczne -trąbkę, bęben, klarnet - a choć ich nazwisk nie podano, znam je wszystkie. Wojskowy zespół muzyczny z Les La-veuses, około 1942. Pierwszy z lewej Tomas Leibniz. Zabrało mi trochę czasu, nim zrozumiałam, w jaki sposób udało im się odkryć tyle szczegółów. Gdzie znaleźli zdjęcie matki? O ile wiem, nie istniały żadne jej
podobizny. Nawet ja widziałam w życiu tylko jedną, starą fotografię ślubną na dnie szuflady w sypialni: dwoje ludzi na schodach kościoła Świętego Benedykta, mężczyzna w kapeluszu z szerokim rondem, ona z rozpuszczonymi włosami i z kwiatem za uchem... Wydawała się wtedy inną kobietą; uśmiechała się do aparatu sztywno, nieśmiało, jej towarzysz obejmował ją za ramiona opiekuńczym gestem. Wiedziałam, że wpadłaby w gniew, gdyby się dowiedziała, że oglądałam zdjęcie, więc odłożyłam je na miejsce, z lekką obawą, choć nie wiedziałam, co właściwie mnie niepokoi. Na zdjęciu w książce jest podobniejsza do siebie - kobiety, którą - jak mi się wydawało - znałam, lecz której nie znałam nigdy: o zaciętym wyrazie twarzy, gotowej lada chwila wpaść w gniew... Dopiero kiedy spojrzałam na fotografię autorki na obwolucie, zrozumiałam wreszcie, skąd pochodziły informacje. Laurę Dessanges, dziennikarka i autorka książek o tematyce kulinarnej; krótkie rude włosy i sztuczny uśmiech. Żona Yannicka. Synowa Cassisa. Biedny, głupi Cassis. Biedny, ślepy Cassis, zaślepiony dumą z udanego syna. Wystawiający na niebezpieczeństwo nasze życie w imię... czego? A może sam uwierzył we własne kłamstwa?
3 Musicie zrozumieć, że okupacja była dla nas czymś zupełnie innym niż dla ludzi z miasta. Les Laveuses prawie się nie zmieniło od wybuchu wojny. Spójrzcie na nie dziś: parę ulic - niektóre to nadal niewiele więcej niż szerokie polne drogi - odchodzących od głównego skrzyżowania. W głębi widać kościół i pomnik na Place des Martyrs z niewielkim ogrodem i starą fontanną na tyłach, dalej Rue Martin et Jean-Marie Dupre z pocztą, sklep rzeźniczy Petitów, Cafe de la Mauvaise Reputation, sklepik tytoniowy, a przed nim stojak z pocztówkami przedstawiającymi pomnik i stary Brassaud siedzący na schodkach w fotelu na biegunach. Naprzeciw kwiaciarnia i zakład pogrzebowy (jedzenie i śmierć - na tych dwóch rzeczach w Les La-veuses zawsze można było zarobić), sklep wielobranżowy - nadal prowadzony przez rodzinę Truriandów, choć na szczęście teraz przez młodego wnuka, który sprowadził się tu dopiero niedawno - i żółta