ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję983
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Hempowicz Maryla - Julia i mężczyźni

Dodano: 9 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 9 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Hempowicz Maryla - Julia i mężczyźni.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK 1.Różne
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 9 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 223 stron)

MARYLA HEMPOWICZ Julia i mężczyźni

Kochanej Mamie

ROZDZIAŁ PIERWSZY Mała czarna, żółte drewniane korale i wysokie obcasy. – Jak wyglądam? – Dobrze – mruknął Piotr i znów pochylił się nad klawiaturą komputera. Spojrzałam w lustro. Poprawiłam włosy. – No to lecę. Może jednak pójdziesz ze mną? – Nie. Podgonię seminarium dla magistrantów – nawet nie odwrócił głowy. – Trudno. Pamiętaj, wrócę późno – chwyciłam torebkę i wybiegłam. Taksówka czekała przed blokiem. Za wzgórzami, nad lasem pyszniły się różowe obłoki, zapowiadające pogodę. Jaki ciepły majowy zmierzch! Nie słuchałam opowieści taksówkarza o kłopotach z teściową. Myślałam o dzisiejszym jubileuszu i o tym, czy dostanę nagrodę? I o Piotrze, chmurnym, zamkniętym w swoim świecie. Czy przechodzimy kryzys długoletniego związku? Mój Boże! Przecież tak niedawno braliśmy ślub cywilny w Warszawie, przy Zamku Królewskim. Byłam taka szczęśliwa! choć mama nie mogła mi darować, że to nie ślub kościelny i że Piotr jest rozwodnikiem, starszym ode mnie o sześć lat. Nic nie było mi straszne. Kochałam go! Od pierwszej chwili, kiedy podszedł i poprosił mnie do staroświeckiego walca na weselu Anki, mojej najlepszej koleżanki z akademika. Położyłam rękę na jego ramieniu i podniosłam oczy, patrzył na mnie uważnie, z uśmiechem, a ja poczułam trzepot serca i wiedziałam, że to on, że czekałam na niego od zawsze... – Gdzie mam stanąć? – zapytał taksówkarz. Wysiadłam na uliczce Zapachowej, przed renesansowym ratuszem, ozdobionym wieżyczką. Melancholia odchodzącego dnia przywoływała miły wieczór z Piotrem. W Krakowie, na rynku? I nagle... O Boże! Ten śmiech! Zupełnie jak Ala. Potrząsnęłam głową. Nie chcę tych wspomnień. Minęło kilka miesięcy, a to ciągle boli, jak wtedy, w dniach nieszczęścia... Pchnęłam ciężkie dębowe drzwi i weszłam do holu. Pachniało pastą do podłogi i świętem. Stary ochroniarz czytał gazetę w kąciku pod schodami. – Dobry wieczór, panie Czesiu! – A dobry, dobry, pani Julio. Z góry, od schodów napływały odgłosy głośnej rozmowy i hałas odkurzacza. W sekretariacie było cicho.

Duży gdański kredens i biurko Terki z telefonami i komputerem przytłaczały pokój. Przez otwarte okna wpadał zapach kwitnących bzów. Jak w Długich Sadach, pomyślałam i zatęskniłam za rodzinnym domem i sennym miasteczkiem... Usłyszałam poirytowany głos wicedyrektorki i za chwilę ona sama – wysoka, chuda, z włosami w nieładzie – wbiegła do sekretariatu. – O, pani Julia! Może pani zadzwoni do telewizji i spyta, kiedy u nas będą. Nie widziała pani Kaśki? Trzeba rozłożyć dwieście folderów na krzesła, a ona gdzieś zniknęła. Ojej! Robi się późno! – wybiegła zdenerwowana. – Jak tam, Tyczka już poszła? – pulchna dziewczyna z fryzurą afro wysunęła się ostrożnie z pokoju dyrektora. – Byłaś tu cały czas? – zdziwiłam się. – Jasne. Chciałam spokojnie wypalić papierosa. A niech się wścieka stara krowa – skrzywiła pogardliwie mocno umalowane usta. – Myśli, że jak jestem na stażu, to może na mnie wrzeszczeć. – Wiesz, że jestem od niej starsza? To co, jestem bardzo stara krowa? – zaśmiałam się. – No niee, co pani... – Dobra, dobra, lepiej pędź na górę, do tych folderów. Popatrzyłam na opięte czarne spodnie, czerwony T-shirt i odsłonięty pępek, i pomyślałam: „czego to dziewczyny nie zrobią dla mody”. A ja? Przecież też nosiłam sukienki worki i spodnie dzwony. Może każde dziwactwo ciuchowe powielone w milionach egzemplarzy jest do przyjęcia? Zaśmiałam się. – O, jak to miło widzieć zadowoloną dziewczynę – w drzwiach sekretariatu pojawił się niewysoki mężczyzna. – Dobry wieczór, panie marszałku! – uśmiechnęłam się, trochę zażenowana. – Może zaprowadzę pana na górę, do dyrektor Wolskiej? – Proszę! Chodźmy! – przepuścił mnie w drzwiach. W sieni ratusza, ozdobionej obrazami, jak w dawnych patrycjuszowskich siedzibach gdańskich, krzątały się dwie dziewczyny upinające obrusy na wielkim stole. Zza drzwi pokrytych drewnianymi płaskorzeźbami usłyszeliśmy ostry kobiecy głos: – Cholera! Jurek! Przestań wreszcie wpieprzać te bułeczki, bo dla gości nic nie zostanie! – Ale ja nie zdążyłem zjeść obiadu, pani Jasiu – usprawiedliwiał się młody chłopak. – A co mnie to obchodzi! – Szefowa restauracji Dobre Jadło, znana jako Duża Jasia, robiąca najciekawsze cateringi, postawiła na stole tace z wędlinami i pociągnęła łyk wódeczki z piersiówki ukrytej w kieszeni sportowej bluzy. Dopiero teraz dostrzegła nas i zmieszana bąknęła: – O, przepraszam! – Ja nic nie słyszałem i nic nie widziałem – zaśmiał się marszałek. – Może pani dyrektor jest w gabinecie burmistrza? – zagadałam szybko i poprowadziłam go do niewielkiego pokoju z gdańskimi meblami. – Ale tu ładny spokój – mruknął.

– Prawda? Może to urok historii? Miło pomyśleć, że już czterysta lat temu pracował tutaj jakiś mądry gdańszczanin. – Ładnie powiedziane. – Przyglądał się uważnie scenom biblijnym na plafonie. – A wie pani, właśnie jestem na etapie poszukiwania reprezentacyjnego wnętrza... i kto wie, kto wie. Przestraszyłam się. – Ale tu jest za mało miejsca. Z trudem mieścimy się w biurowych pokojach po cztery, pięć osób. – Taak? – spojrzał podejrzliwie. – No cóż, zobaczymy, zobaczymy. Chodźmy do dyrektor Wolskiej. W Dużej Sali, między rzędami czerwonych krzeseł krzątała się Kaśka, rozkładając foldery. Przez otwarte okna wpadał przytłumiony szum miasta, ktoś śmiał się na ulicy i wołał: „Aneta! Zaczekaj!” Przy fortepianie ustawiała się młodzież z monachijskiego chóru akademickiego, zaproszona na uroczystość w ramach wymiany kulturalnej między Polską i Niemcami. Krótko ostrzyżona dyrygentka przerzucała nuty, rozmawiając z siwym pianistą. W głębi sali dyrektorka sprawdzała, czy nie ma kurzu na zabytkowym kominku. – Gienia! Natychmiast mi to przetrzyj! – warknęła do sprzątaczki. Dostrzegła marszałka i podbiegła z wyciągniętą ręką, którą on szarmancko ucałował. – Zapraszam do mnie na mały koniaczek – szepnęła. – Pani Julio! – odwróciła się zalotna, uśmiechnięta. – Proszę tu nad wszystkim czuwać! Kiedy zniknęli, podeszłam do Kaśki. – Pomogę ci. – Fajnie. Widziała pani, jak komenderowała Gienią? I jak się szczerzyła do tego małego faceta? – Nie gadaj! Ciicho! Chór! Ćwiczyli pieśni Szuberta, potem Chopina. Dobrze zestrojone głosy wypełniały odświętnym nastrojem salę oczekującą na gości. Stanęłam przy oknie i zamyśliłam się, patrząc na zieleń drzew i ludzi odpoczywających na ławkach pod pomnikiem Heweliusza. Zaskoczyła mnie nagła cisza. Chór zakończył próbę. Kaśka zniknęła, wykorzystując swój dar nieprzejmowania się pracą. Tuż obok mnie stała dyrygentka i mówiła coś szybko po niemiecku, a potem po angielsku. Patrzyłam bezmyślnie na jej błękitne oczy, mały nos i wypukłe usta – nie rozumiałam ani słowa. Niestety, moja znajomość języków z czasów studiów w Peerelu ograniczała się do języka rosyjskiego. Niedawno podjęta próba nauki angielskiego na kursie dla początkujących zakończyła się niepowodzeniem po tym, jak zachorowałam na zapalenie płuc. Sytuacja była patowa. Cholera! Gdzie jest Patrycja, która miała się opiekować chórem? Znała oba języki, jak

większość młodych ludzi. W odruchu rozpaczy przypomniałam sobie, że pan Czesio podczas II wojny światowej był wywieziony na przymusowe roboty do Niemiec, więc może... – Eme moment, bitte – wygłosiłam zwrot znany mi z filmów niemieckich i ruszyłam do drzwi, wpadając na ładną szczupłą brunetkę. Jej długie lśniące włosy zatańczyły w powietrzu. – Gdzie się pani tak śpieszy? – Patrycja! Dyrygentka coś chce... ale nie umiem się z nią porozumieć. – Oj, nieładnie, nieładnie! Trzeba koniecznie znać języki zachodnie, bo jesteśmy już w Unii Europejskiej i nie utrzyma się pani w tej pracy – zaśmiała się głośno. Bezczelna smarkula! W dodatku zionęła alkoholem na odległość. – Patrycja! Wyglądasz na zawianą. – Eee tam, jak zwykle pani przesadza. Wpadliśmy na chwilę do kumpeli na parapetówę, z tym Maksem z Monachium, co opiekuje się chórem. Trochę drinknęliśmy, ale mało... – machnęła ręką i zwróciła się ku dyrygentce, mówiąc coś donośnie i szybko w języku niemieckim. Już po chwili, energicznie potrząsając włosami, poprowadziła chór w głąb ratusza na odpoczynek. Spojrzałam na pogłębiający się mrok za oknem. Na ulicy zapaliły się latarnie. Usłyszałam jazzową muzykę z piwnicznej restauracji U Przyjaciół, otwartej „od dwunastej w południe do ostatniego klienta”, jak reklamował się wesoły Jaś, właściciel. Ciekawe, czy dostanę nagrodę? Od kilku dni krążyła plotka, że będą duże pieniądze, ale nie dla wszystkich. Dla najlepszych. Czy jestem najlepsza? Tyle czasu poświęcam tej pracy, wracam do domu o osiemnastej, dziewiętnastej. O wiele za późno – mówi Piotr. Ostatnio coraz częściej narzeka, że nie jadamy razem obiadów, że ciągle jestem zmęczona, że wieczorem zasypiam, ledwie przyłożę głowę do poduszki... – Cześć, Julio! – wykrzyknęła krzepka, energiczna blondynka, poprawiając długi jedwabny szal zdobiący fioletową garsonkę. – Danka! Cześć! Ładnie wyglądasz. – Dzięki. Tuż za nią stał wysoki szpakowaty mężczyzna. – I co, Piotr nie przyszedł? Mój Karol obiecał przyjechać z budowy w Toruniu, ale coś tam mu się pochrzaniło i zadzwonił, że nie może. Ee tam, z nim tak zawsze – śmiała się głośno, widać było, że jest osobą pewną siebie i zadowoloną z życia. – Przyprowadziłam naszego kuzyna, Zbyszka. Jutro wypływa w rejs na pół roku do Japonii. Zatrzymał się u nas i musiałam go wziąć ze sobą – westchnęła zabawnie. Zaśmiał się.

– Rzeczywiście, Danusia nie miała innego wyjścia. Jesionowski – przedstawił się, całując mnie w rękę. – Widzę, że miło mi tu będzie razem z wami. Zawsze jest pani pierwsza w pracy? – spytał niskim, ciepłym głosem. Patrzył na mnie uważnie i jakoś mnie to peszyło. – Nie, skądże, to Danka jest filarem firmy. Przepraszam, muszę coś sprawdzić, obiecałam dyrektorce. Wyszłam, świadoma jego spojrzenia. Zatrzymałam się w sieni, aby popatrzeć na imponujący stół, zastawiony wędlinami, rybami, sałatkami, sosami i bułeczkami. Duża Jasia zwieńczyła swoje ulotne dzieło wielkim łososiem, z mandarynką w pysku. Na mniejszym stole stały ciasta i ciastka, termosy z kawą i dzbanki z sokami. Obok lśniły długie szeregi kieliszków z białym i czerwonym winem. Ciekawe, kto to sponsoruje? Zbiegłam na dół i zobaczyłam pierwszych gości, czekających w holu, przed dwoma młodymi ochroniarzami, pilnującymi wejścia na schody. Siadłam w sekretariacie, przy biurku Terki, i poprawiłam makijaż, myśląc o tym dziwnym spotkaniu z kuzynem Danki. Dlaczego tak się speszyłam? Wiem, przypomniał mi... – Hej! Hej! Jest tu kto? – w drzwiach pojawił się wysoki, potężny mężczyzna w pogniecionym letnim garniturze. – Pani Julia! No, no, widzę, że tu już pełna gala. A ja prosto z pociągu. Ale zaraz się przebiorę. – Dobrze, że pan zdążył, bo już myślałam, że jubileusz odbędzie się bez dyrektora – zakpiłam. – Spokojnie, bez paniki – mruknął i zniknął za drzwiami swojego gabinetu. Zawsze tak rozmawialiśmy – z lekką ironią i dystansem. Nie chciałam wypić z nim bruderszaftu, choć wszyscy, nawet Danka, byli już od dawna na „ty”. „Ale dlaczego?” – pytali. „Po prostu, podoba mi się forma «panie dyrektorze»„ – śmiałam się. Właściwie to sama nie wiem, dlaczego tak się opierałam. Chyba lubię być trochę osobna. A może jestem dziwaczna? Jestem najstarsza w firmie. Okropność! Mam czterdzieści dwa lata! Nawet Danka jest ode mnie młodsza. – Pomoże mi pani?! – zawołał. – W czym? – zajrzałam do zagraconego pokoju. Na dużym biurku, wśród porozrzucanych papierów i książek zwracała uwagę oprawiona w złocistą ramkę fotografia jego pięknej żony z synkiem. – Proszę mi zawiązać tę piekielną muszkę. Stanęłam przed nim i wspięłam się na palce, aby zrobić płaską kokardkę pod kołnierzykiem białej koszuli. No i... dałam się głupio zaskoczyć! Objął mnie mocno, aż poczułam kształt swoich piersi, i chciał pocałować. Wyrwałam się zmieszana.

– Dlaczego? – spytał jak rozkapryszony chłopiec, który zawsze dostaje to, czego chce. – Bo... nie. – Trudno, dostałeś kosza, takie jest życie, Andrzejku – monologował, zabawnie marszcząc nos. – No to co, może na zgodę po maluchu? – zapytał nieoczekiwanie. Wyciągnął z teczki ciemną butelkę brandy, opróżnioną do połowy. – Nie, dziękuję. – Ale jest super okazja! Za kilka miesięcy wyjeżdżam do Londynu, do pracy w Instytucie Kultury. Tylko cicho, sza! Moja wspaniała mamuśka wszystko załatwiła – zaśmiał się gorzko i wypił łyk z butelki. – I jeszcze coś pani powiem w sekrecie. Moje małżeństwo... – zawiesił głos, bo rozległy się energiczne kroki i w drzwiach stanęła uśmiechnięta mała kobietka. Jej jasne włosy mieniły się różowymi pasemkami. – Co ja widzę! Dyrekcja popija sobie z ładniejszą częścią personelu, i to tuż przed imprezą! Czy prasa może o tym donieść spragnionemu sensacji towarzyskich społeczeństwu? – Nie bądź podła, Lucynko, ty najlepsze gdańskie piórko – nachylił się i pocałował ją w policzek. – A może ty dasz się skusić na toast za nasze wspaniałe pięciolecie? – Chętnie. Stworzyliście naprawdę fajną firmę. Za wasz sukces! – podniosła butelkę do ust. Rozległ się dzwonek telefonu. – Sitek, słucham. Tak, dobrze – mówił powolnym cichym głosem. – Wolska mnie wzywa, są u niej marszałek i prezydent Gdańska. Muszę iść, choć wolałbym zostać z wami – zaśmiał się i wyszedł. Niedobrze, on już ma rausza, zmartwiłam się. – Fajny ten Sitek, co? – Lucynka spoglądała za nim z żalem, jak za straconą szansą. – Powiedz, czy to prawda, że rozwodzi się z żoną? – Nie wiem. Lepiej chodźmy, bo na górze może już brakować dobrych miejsc. Przeciskałyśmy się między grupkami eleganckich pań i panów, czekających w holu. Zapowiadało się na tłok. Czy aby wystarczy jedzenia i wina? – zaniepokoiłam się. W Dużej Sali zgromadzili się już uprzywilejowani goście – rodziny i przyjaciele pracowników, dziennikarze, telewizja. Panował gwar i ożywienie. Zemocjonowana, zarumieniona Wolska zatrzymała mnie i poprosiła, abym dopilnowała miejsc w pierwszym rzędzie – dla vipów. – Tylko pani zrobi to elegancko i tak, że nikt nie poczuje się obrażony – rzuciła mi komplement i odeszła energicznie machając rękami. – Cześć, Julio! – wpadłam w szeroko otwarte ramiona Janusza Sroki. – Może byśmy zrobili mały wywiad, no wiesz, ty i firma? Ostatecznie pracujesz tu chyba najdłużej. – Jego pulchną babską twarz rozjaśniał szeroki uśmiech. – Niee, lepiej pogadaj z Danka. Przepraszam. Porzuciłam go w samą porę – właśnie napłynęli ludzie z dołu, no i najważniejsi goście: marszałek, prezydent Gdańska z piękną żoną, pani wicewojewoda z siwą senator Koleską, ksiądz prałat w pełnej gali, ze złotym krzyżem na

piersi, a na końcu Wolska i Sitek. – Pani Julio, proszę usiąść obok marszałka, bo miał być z żoną i teraz jedno miejsce jest wolne, a to źle wygląda w telewizji – szepnęła Wolska. Pachniała gorzkimi perfumami, pewnie aby przytłumić zapach alkoholu. Zawsze wiedziała i widziała wszystko i złośliwi mówili, „że ma oczy z tyłu głowy”. Może dlatego, mimo zmian ekip rządzących ciągle utrzymywała się na stanowisku wicedyrektorki w ratuszu. Zajęłam krzesło obok marszałka, zła, bo chciałam być razem z kolegami z tyłu sali, przy drzwiach. Będą tacy, co powiedzą, że wpycham się do pierwszego rzędu, do władzy. Źle to wyszło. Sitek powitał wszystkich z elokwencją i swadą i poinformował, że z okazji jubileuszu centrum otrzymało finansową nagrodę ministra kultury „za krzewienie edukacji kulturalnej w społeczeństwie”. Świetnie! Może nareszcie kupią nam nowe komputery, pomyślałam. A potem wezwał nas, wszystkich pracowników do siebie i przedstawił: – Panie! Panowie! Oto zespół, dzięki któremu osiągnęliśmy sukces. Zerwały się oklaski. Ktoś krzyknął: – Brawo! To było naprawdę przyjemne, stać tak w długim szeregu, odbierać nagrodę, czuć radość i dumę. Ostatnim punktem programu był koncert monachijskiego chóru. Zaczął się pięknie – pieśniami Chopina. Ale, niestety, był stanowczo za długi. Po dziesięciu minutach coraz więcej ludzi zaczęło się wymykać do sieni, do kuszącego stołu. Śmiechy, rozmowy i okrzyki zza drzwi były coraz głośniejsze, aż wreszcie zupełnie zagłuszyły śpiew chóru. I tak, w atmosferze małego skandalu koncert zakończył się. Zszokowana dyrygentka odbierała kwiaty od Wolskiej blada ze wzburzenia. Wszyscy – pracownicy centrum, vipy i nieliczni goście, którzy pozostali na sali, mieli niepewne miny. – Patrycjo, proszę zabrać chór na dół, do restauracji na kolację – zarządziła Wolska, a potem obróciła zagniewaną twarz ku mnie: – Gdybym mogła, to odebrałabym pani nagrodę! Prosiłam, żeby pani wszystkiego dopilnowała! Miał być przecież tylko krótki występ. – Pani dyrektor, przecież to nie ja miałam się nimi opiekować – broniłam się, patrząc, jak Patrycja wychodzi rozbawiona, zalotnie uśmiechając się do wysokiego blondyna. – Nie przejmuj się. Lepiej chodźmy coś zjeść – opiekuńcza, serdeczna Tola z księgowości pociągnęła mnie w rozgadany tłum gości. – No nie! Wszystko wyżarli! – szepnęła zawiedziona, kiedy podeszłyśmy do stołu. Ale pobojowisko, patrzyłam bezmyślnie na puste tace, brudne talerzyki z resztkami jedzenia i wypreparowany szkielet łososia, pozbawiony mandarynki. – Jest jeszcze jeden stół u burmistrza, chodź. Oo, widzę naszych!

Niestety, tu też nic nie zostało do jedzenia. Cholera! Byłam naprawdę głodna. Dotarłyśmy do grupy otaczającej perorującego marszałka. – ... i tak sobie myślę, że to byłoby z pożytkiem i dla Urzędu Marszałkowskiego, i dla was. Dostalibyście w zamian duże pomieszczenia w Zielonej Bramie, a słyszałem od jednej z pań, że tutaj brakuje wam miejsca. Co pan na to, dyrektorze? – krągła twarz marszałka promieniała podziwem dla własnej pomysłowości. Raz po raz odgarniał uparty loczek opadający mu na czoło. – No cóż, trudno byłoby nam zmieniać adres. Centrum ma renomę, jesteśmy znani, i nasza siedziba też, mamy dobre kontakty z zagranicą – plątał się Sitek. – Po co będziemy teraz roztrząsać taki poważny problem. Jeśli władza da nam rozkaz, to trzeba będzie go wykonać, i tyle – Wolska uśmiechnęła się przymilnie do marszałka. Kaśka skrzywiła się, jak po wypiciu soku z cytryny. Zapadła niezręczna cisza. – Widzę, że nie jesteście państwo entuzjastami tego pomysłu. No cóż, jeszcze nie zapadła żadna wiążąca decyzja. Bawcie się dobrze. Ja już muszę iść. Nie odprowadzajcie mnie, nie trzeba, nie trzeba – machnął ręką. – Palant! – mruknął Sitek i gwałtownie wypił resztkę wina z kieliszka. – Chodźmy do mnie na kawę – zaproponowała Wolska. – Zostawimy tu na górze pana Czesia, a na dole młodych ochroniarzy. I wystarczy. Nie miałam ochoty na kawę, postanowiłam wrócić do swojego pokoju. Byłam głodna, a w biurku miałam paczkę herbatników. Uff! Zgasiłam światło i położyłam nogi na biurku. Ależ jestem zmęczona! Cieszę się, że dostałam nagrodę. Szkoda, że nie ma tu Piotra... Sitek za dużo pije. Oni wszyscy za dużo piją. Coś trzeba by zrobić z tym strasznym pomysłem marszałka. Może prasa powinna to nagłośnić? Tak! Powinnam pogadać z Haliną. Idę na górę. Podeszłam do oszklonych drzwi, i zamarłam. W sekretariacie, przez który musiałam przejść, ktoś był! – No, chodź, tu nikogo nie ma – namawiał zdyszany głos męski. – No co ty, Tomek, tutaj? – opierała się dziewczyna. – A wiesz, jak fajnie jest na biurku? – Nie, ja nie chcę. Lepiej jutro, tam, gdzie zawsze – zaśmiała się chrypliwie, i już wiedziałam. To była – Kaśka! Całowali się długo, aż wreszcie trzasnęły drzwi i zapadła cisza. Z ulgą opuściłam pokój. Przy schodach wpadłam na grupę znajomych wychodzących do domu. Żona wybitnego pisarza, jak zawsze w kapeluszu z szerokim rondem, uściskała mnie serdecznie i krótko skomentowała wieczór. – Bardzo dobre przyjęcie. Szkoda, że ten występ chóru za długi.

Jej sławny mąż stał z boku, ukrywając znudzenie za parawanem siwej brody i wąsów. – Dziękuję, miło, że państwo byli z nami. Do widzenia! Musiałam znaleźć Halinę. Przyjęcie dogorywało. Zbliżała się północ. Dziewczyny od Dużej Jasi zbierały brudne talerzyki i sztućce do wiklinowych koszy. W Dużej Sali znany gdański jazzmen grał na fortepianie walce Straussa, otoczony wianuszkiem kilkunastu osób. Odkryłam Halinę pogrążoną w rozmowie z Daneckim, szefem telewizji kablowej. Zobaczyła mnie i zawołała: – Chodź do nas! – No i jak się państwu podobała dzisiejsza impreza? – spytałam. – Fajnie było, szkoda tylko, że ten koncert... Jakoś głupio wyszło – zaśmiała się Halina. – Nie taka była z nimi umowa, to... – usiłowałam tłumaczyć sytuację. – Przepraszam, ja już panie pożegnam. Czas na mnie – Danecki pospiesznie ucałował nasze ręce i wyszedł. Opowiedziałam wszystko o niepokojącym pomyśle marszałka. Halina słuchała nieuważnie, ciągle spoglądając na drzwi. – Dobra, biorę to! Ale teraz bardzo się spieszę. Cześć! – wybiegła w popłochu. Ciekawe, gdzie się tak spieszy? Czyżby prawdą była plotka, że ma z nim romans? Pianista zagrał z werwą mazura i zrobiło się jakoś aluzyjnie, rzewnie i narodowo. Jeszcze ktoś zanucił, jeszcze ktoś zaklaskał, a potem, nagle wszyscy wyszli. Koniec przyjęcia. Ratusz w ciszy odzyskiwał swą urodę i dostojność. Lśniły złocenia na ramach starych obrazów i snycerskie detale na drzwiach. Tylko zapach jedzenia, rozlanego alkoholu i dymu papierosowego przypominał o obecności ludzi w zabytkowych wnętrzach. Stół pozbawiony obrusów ukazywał swoje codzienne oblicze, uszkodzone przez czas i nieuważnych biesiadników. Zgasiłam światła na Dużej Sali i stanęłam przy oknie. Patrzyłam na cichą ulicę, na skwer i słuchałam łagodnego głosu solistki, dobiegającego z dołu. Śpiewała Sommertimes, ulubioną piosenkę Ali. Boże! Jakże mi jej brak. Mój spokojny dobry świat zniknął wraz z nią. Boję się. Kiedy Piotr spóźnia się, nie mogę uwolnić się od myśli, że coś złego mu się stało. Boję się, że umrą nagle mama i Grażka, moja jedyna już teraz siostra. Nagle usłyszałam cichy jęk w pobliżu kominka. Przestraszona zbliżyłam się wolno, z wahaniem, i dostrzegłam skuloną postać. – Co się stało? – nachyliłam się, usiłując rozpoznać, kto to. – Pomóż mi, chyba się upiłam. Światła przejeżdżającego samochodu oświetliły smutną twarz i wielkie oczy.

– Terka? – Wiesz, widziałam ich dzisiaj w sekretariacie! Otworzyłam drzwi, a oni – całowali się! Nic nie słyszeli! Ta dziewucha siedziała na moim biurku i obejmowała go nogami. Ohyda! Nie! Ja już nie mogę! Nie mogę! – Uspokój się! Odwiozę cię do domu, chodź! Sprowadziłam ją do sekretariatu, zamówiłam taksówkę i wyprowadziłam roztrzęsioną, pochlipującą przed ratusz. Noc pachniała bzami. Z piwnicy dobiegały nostalgiczne dźwięki saksofonu. I pewnie dlatego zrobiło się jakoś beznadziejnie – smutno i rozpaczliwie. Terka siedziała w wydekoltowanej pięknej sukience na krawężniku i kiwała się w przód i w tył, jak dziecko z chorobą sierocą. Nagle zamiast taksówki podjechało czerwone audi. Szczupły mężczyzna podbiegł do Terki. – Kochanie! Szukałem cię, no, chodź do domu, chodź! – objął ją i poprowadził do auta. Odjechali, a ja stałam długo po odprawieniu taksówki, nim wróciłam do ratusza. I wpadłam w holu wprost na Wolską. Rozbawiona, z twarzą czerwoną od wypitego alkoholu, objęła mnie w talii, jakbyśmy były nastolatkami na dużej przerwie i poprowadziła do swego pokoju. – A ja właśnie pani szukam! Mam wyrzuty sumienia. Przepraszam, nie powinnam tak na panią krzyczeć. Patrzcie! – krzyknęła, otwierając drzwi na gwar i śmiech, i kłęby dymu. – Patrzcie, kogo znalazłam! – Julia! – Gdzieś ty była? – Dać jej karniaka! Uśmiechnięta piegowata Tola podała mi talerzyk z tartinkami. Wesoły Edek, zajmujący się w centrum sprawami sztuki, przybiegł z kieliszkiem koniaku. – Masz, Julio, wiedz, że cię lubię. A jak będziesz grzeczna i szybko wypijesz, to dostaniesz coś specjalnego – zachęcał. – A co, a co? – dopytywała Ewa, atrakcyjna kobieta po przejściach, prowadząca kadry, znana z mocnego języka i ciągle poszukująca „nowego chłopa”. Była już nieźle wstawiona. Duży Romek, konsultant do spraw muzyki, obejmował Wolską i całował w szyję. Widać osiągnął już swój słynny etap „całuśny”. Pan Adam, główny księgowy, nachylony do Danki przypalał jej papierosa, głośno komentując ostatnie awantury w sejmie. W rogu pokoju siedział Andrzej Sitek, w rozpiętej koszuli, trzymając na jednym kolanie Kaśkę, a na drugim Patrycję. Cała trójka zaśmiewała się, zajęta sobą, nie zwracając uwagi na resztę towarzystwa, które też udawało, że ich nie widzi. Ciekawe, gdzie jest kuzyn Danki? I gdzie reszta kolegów?

Trzeba zaraz dyskretnie wyjść – pomyślałam, ale właśnie wtargnęła wesoła gromadka ludzi, prowadzonych przez Jesionowskiego. – Patrzcie, kogo spotkałem, wracając z delikatesów. Byli U Marynarza na golonce – podał Ewie siatkę z czterema półlitrówkami. – Najlepiej mieć tłusty podkład pod wódeczkę, tak mówią Kaszuby – zarechotał blady Józek, specjalista od folkloru. – Kochani, robię za barmankę. Przyjmuję zamówienia na drinki! – wrzasnęła Ewa. – Szefie! – rozległy się wołania: – Prosimy o toast! Sitek wstał nagle, zrzucając dziewczyny z kolan, i uniósł solidnie napełnioną szklankę. – No, to za nowe pięć lat firmy! – A ja mówię, sto lat! – zagrzmiał Edek i zaczął śpiewać ochrypłym głosem, trochę fałszując: – Sto lat, sto lat, niech żyje firma nam! – co zaraz podchwycili wszyscy i pociągnęli dalej: – Nieeech żyje nam! Wypili i zaczął się jeszcze większy gwar, przekrzykiwanie, zapalanie papierosów. Edek podszedł do dziewczyn, znów siedzących na kolanach Sitka, i wyciągnął z kieszeni czarnych bojówek grubego skręta. Zapalił i podawał kolejno, zaczynając od Andrzeja, Patrycji, Kaśce, Ewie, Toli, aż doszedł do mnie. – Pociągnij. – Nie, dziękuję. – Śmiało, to dobra marycha, ze sprawdzonego źródła – zachęcał. – Ale ja nie biorę. – Przecież wiesz, że tutaj nikt nie bierze, my tylko dziś się trochę zabawiamy – wzruszył ramionami. – Nie chcę. Zresztą zaraz wychodzę do domu. – W domu to ludzie umierają. – Ewa zaniosła się pijackim śmiechem. – Jak nie chce, to daj mnie, ja chętnie pociągnę jeszcze raz. – Ty to byś teraz wszystko pociągnęła, co? – zarechotał Edek. – A co, a co? Chciałbyś? Chciałbyś? – zerwała się z krzesła, obciągając bluzkę i demonstrując ładne piersi. – Nie wygłupiaj się! – warknął. Usiadła, wzdychając smętnie: – Eeech, życie! Ten epizod zwarzył trochę nastrój, więc Romek zapytał przesadnie głośno: – A słyszeliście, co powiedział nam dzisiaj marszałek? – Niee! Taaak! – przekrzykiwali się. – On chce tu sobie zrobić biura, a my do Zielonej Bramy, won! – wrzasnął. – Proszę państwa, to nie jest temat na jubileuszowy wieczór. Ja proponuję wypić za naszą firmę i za przyjaźń, która nas łączy – Wolska uniosła kieliszek. – Niech żyje przyjaźń i miłość! – pisnęła Ewa i rzuciła się na szyję Edkowi.

Teraz wszyscy obejmowali się, całowali i przepijali. Wymknęłam się do swojego pokoju i zamówiłam taksówkę. Kiedy wychodziłam, pan Czesio wychylił się z pokoiku ochroniarzy, gdzie oglądał telewizję. – Do domu? – Tak, mam już dość. – Ja się nie dziwię, to nie dla pani taka zabawa – pokiwał głową. – Poczekam z panią na ulicy, o tej porze trafiają się różne mętne typki. Ostatnio na nocnym dyżurze tak mi jeden kopał w drzwi, że musiałem wyjść i przypomnieć sobie karate. – Zna pan karate? Skąd? – Robiło się w życiu różne rzeczy. Pracowałem w milicji. Ale niech to zostanie między nami. – Dobrze, nikomu ani słowa. Dobranoc, panie Czesławie. Otworzył mi drzwi taksówki i czekał, póki nie ruszyła. No proszę, jak mało o sobie wiemy, a pracujemy w jednej firmie przecież. Ale jestem znużona. I bolą mnie nogi, tyle godzin na obcasach. Zamknęłam oczy. Odpowiadałam monosylabami na próbę rozmowy, którą podjął młody taksówkarz, aż wreszcie zrezygnował i zapadła miła cisza. Pogrążyłam się w myślach o Piotrze i o naszym małżeństwie. Nie mieliśmy dzieci, bo on nie chciał. To była moja cicha tragedia. Miał córeczkę z pierwszego małżeństwa, ale jego była żona zabrała dziewczynkę do Szwecji i utrudniała kontakty. A potem wyszła za mąż, zmieniła nazwisko i adres – i tak dziecko zniknęło z jego życia. Kiedyś myślałam: – Zmienię go moją miłością, zgodzi się, mamy jeszcze czas. I tak mijały lata – dobre, miłe, bez konfliktów. Aż wreszcie przeraziłam się – nie było już czasu! Badania, które ostatnio zrobiłam, wykazały, że nie mogę mieć dzieci. A więc, pozostawała tylko adopcja. Ale jak przekonać Piotra? Zamyśliłam się tak bardzo, że nie zauważyłam, kiedy taksówka zatrzymała się przed blokiem na Sienkiewicza. Ciekawe, czy Piotr już śpi? Czasem, kiedy tak późno wracałam, pracował jeszcze przy komputerze, zły i milczący. Otworzyłam cicho drzwi i zdjęłam buty, nie zapalając światła. Zajrzałam do sypialni. Nie ma go! Coś takiego! Komputer wyłączony, kapcie w przedpokoju. A Piotr – zniknął! Co robić? Co można zrobić w takiej sytuacji? Dzwonić na policję? Niee, trzeba zaczekać do rana. Opanuj się, Julio. Miotałam się bezradnie po domu. Różne głupie myśli przelatywały mi przez głowę – porwali go, wywabili z domu (ale kto?),

musiał nagle wyjechać (ale gdzie?), poszedł po wódkę do nocnego sklepu i tam go ktoś zaciągnął w ciemny zaułek i pobił... Uświadomiłam sobie, że wymyślam jakieś scenariusze z filmów klasy B. Kobieta cywilizacji obrazkowej, posługująca się kalkami, cudzymi pomysłami, cudzymi rolami – wstydź się, Julio, nie wariuj! Ale jak on mógł! Żeby tak wyjść bez pozostawienia kartki, bez słowa wyjaśnienia! Udręczona, zmęczona wypiłam lampkę koniaku i gapiłam się bezmyślnie na jakiś beznadziejny film amerykański w telewizji – ktoś kogoś gonił, ktoś strzelał... Zasnęłam na kanapie. Obudziłam się o świcie. Telewizor był wyłączony. Ptaki śpiewały zbyt głośno, w głowie mi łupało, bolały wszystkie kości. Zwlokłam się z tapczanu i zajrzałam do sypialni. Jest! Ciekawe, gdzie był? Siedział przy kuchennym stole i jadł jajecznicę na pomidorach. – Chcesz kawy? – zapytał pogodnie, jakby nic się nie stało. – Gdzieś ty był?! – krzyknęłam. – Niedaleko. I w bardzo miłym towarzystwie – patrzył na mnie z wyraźnym rozbawieniem. – Niedaleko? To znaczy gdzie? – dopytywałam, czując łupanie w głowie i łzy pod powiekami, tuż-tuż. – U naszej sąsiadki, studentki. Wysiadły jej korki wieczorem, i nam też. Spotkaliśmy się na korytarzu, naprawiłem i ona zaprosiła mnie na imprezę. To wszystko. – Na imprezę? Pewnie dwuosobową? – ironizowałam. – Było sześć osób, wszyscy młodzi i bardzo fajni. Świetnie się bawiłem – śmiał się. – Mogłeś zostawić kartkę na stole. Tak się przestraszyłam – usiadłam na krześle oklapnięta jak balonik bez powietrza. – No mogłem, ale pomyślałem, że dobrze ci zrobi, jak się o mnie trochę pomartwisz. I zobaczysz, jak to jest, być w pustym domu i czekać. – Co za obrzydliwe eksperymenty! Ależ byłam wściekła! Ta ruda ładna studentka od początku mi się nie podobała, kiedy tylko sprowadziła się kilka miesięcy temu. Nie mogła zamieszkać gdzie indziej? – Coś kiepsko wyglądasz – powiedział bez współczucia. – Chyba mam kaca. Ale małego – dodałam szybko. – Wróciłam tuż po północy. – To ja zaraz po tobie. Spałaś już. Kłamaliśmy oboje. – Piotrze, chciałabym ci powiedzieć coś ważnego. – Tylko krótko, bo już muszę wyjść. Źle, wszystko źle, czułam, że źle wybrałam moment, ale brnęłam dalej. – Chciałabym, żebyśmy adoptowali dziecko – głos mi się załamał. Odchrząknęłam. – Bardzo

mi na tym zależy. Piotrze, powinniśmy mieć dziecko. Czuję, że nasze małżeństwo... Przerwał gwałtownie: – Julio, ja nie chcę żadnego obcego dziecka w domu. – Ono nie będzie obce, to będzie nasze dziecko – zaprotestowałam cicho. – Nie! Nie zgadzam się! I nie nalegaj. Znasz moje zdanie od dawna... No, lecę, zaraz mam wykład. Biorę samochód. Może dziś wreszcie zrobisz obiad i będzie jak w normalnym domu? Cześć! – cmoknął mnie w policzek i wyszedł. Jakby nigdy nic! Wyszedł! Rozpłakałam się. Dlaczego powiedziałam mu teraz? Może trzeba było poczekać na lepszą okazję? Lepszą okazję? Jaką? Na ten temat nigdy nie będzie chciał rozmawiać. Jest taki... nieprzejednany, uparty i apodyktyczny. Może jednak za kilka dni spróbuję jeszcze raz. Trudno. Westchnęłam i spojrzałam na zegarek. Jak się nie pospieszę, to ucieknie mi autobus do dworca. Wybiegłam w popłochu na korytarz, ale i tak straciłam cenne minuty, bo musiałam poczekać na grubą siwą sąsiadkę, która ostrożnie, z ręką na temblaku szła do windy. – Miło panią widzieć. Co słychać? – pani Anna wyraźnie miała ochotę na pogawędkę. A niech to! Musiałam wysłuchać długiej opowieści o leczeniu złamanej ręki. No, i autobus odjechał. Co tam, przynajmniej się dotlenie – ruszyłam ulicą, obok ładnych willi, z przyjemnością patrząc na kwitnące tulipany w ogródkach. Na peronie kolejki natknęłam się na Baśkę Biedrzycką, dziennikarkę z Radia Gdańsk. – Cześć! – Cześć, jak tam wasz jubileusz? Nie mogłam przyjść, bo szef wysłał mnie na interwencyjny reportaż do szpitala w Kościerzynie. Powiedz, jak było? – W porządku, ludzie się dobrze bawili – ściszyłam głos, bo weszłyśmy do wagonu. – Chcesz czytać, czy pogadamy? – Baśka wyciągnęła książkę w języku angielskim. – Poczytajmy – postanowiłam przejrzeć „Dziennik”. Na drugiej stronie znalazłam krótką notatkę Haliny, która natychmiast zepsuła mi humor. „Jak się dowiedzieliśmy, z dobrze poinformowanego źródła, marszałek województwa pomorskiego, Lech Dobrołęcki pragnie przenieść swoją siedzibę do Małego Ratusza przy ulicy Zapachowej”. Rozzłościłam się. Nie miałam ochoty być „dobrze poinformowanym źródłem”. – Co się stało? – zainteresowała się Baśka. – Patrz! – podałam jej gazetę. – I co tak cię oburza? Przecież wiadomo, że całkiem inni ludzie z nich wyłażą po wyborach.

Nawet ten, dobry nauczyciel akademicki i niegłupi przecież facet. A swoją drogą, skąd Halina ma takie informacje? – Właśnie, ciekawe – przytaknęłam, ale czułam się coraz bardziej podle. Z ulgą pożegnałam Baśkę i skręciłam do sklepików w przejściu podziemnym, aby kupić jogurty i wodę bez gazu. Męczył mnie kac. Objechałam młodego zaniedbanego narkomana, który chciał wyżebrać ode mnie pieniądze, zapewne na kolejną dawkę swojej trucizny, i wściekła pognałam do ratusza. Co za paskudny początek dnia! No i niepotrzebnie się tak śpieszyłam, pomyślałam, wchodząc do holu. Na krześle pod schodami dyżurował „Młody”, czyli wysportowany Radek. A w sekretariacie siedziała blada Wera z księgowości. – Cześć! Gdzie Terka? – Cześć! – uniosła gładko uczesaną głowę i spojrzała na mnie surowo. – Złamała rękę, jak wysiadała wczoraj w nocy z samochodu. Tak przynajmniej mówił jej mąż, Tomek. Dzwonił niedawno... Tomek? Tomek! Ojej! Czy to nie jest ten facet od Kaśki? No nie... – Ale ja to myślę, że za dużo wypiła. W ogóle to nie wiem, po co było robić ten cały jubileusz. Takie wydatki, a przecież firma ma długi. I to jest niemoralne, na świecie jest tyle biedy. Jak pomyślę o tych stosach mięsiwa, o tych drogich alkoholach. A potem co? Zaświnione łazienki, złamana ręka, no i wielka kompromitacja... Sodoma i Gomora! Ciekawe, kto się skompromitował? – pomyślałam. – Dobrze, że nie przyszłam. A zresztą, matka znowu miała atak i musiałam wzywać pogotowie. To nie mój świat, ja muszę zarabiać na życie, a wam to tylko zabawy i głupoty w głowie. O, już prawie południe, a nikogo nie ma w pracy, poza dyrektorką i księgowością. No i Kaśka, poszła po pocztę. Miałam już dosyć jej gderania, więc bez słowa komentarza uciekłam do swojego pokoju. Ledwie siadłam do komputera, wbiegła podekscytowana Kaśka. Bujne afro powiewało jej wokół twarzy. – I co, i co, już pani wie? – Że Terka złamała rękę? – Ee tam, to małe piwo. Nic pani nie wie – chodziła nerwowo po pokoju. – Usiądź i powiedz wreszcie, o co chodzi. – O co chodzi? Sensacja! Andrzeja przyłapali dziś w nocy, jak się zabawiał z prostytutką. Tu, w ratuszu! – krzyknęła i zaśmiała się chrypliwie. – Niemożliwe! – ogarnęło mnie uczucie niesmaku. Pomieszane ze współczuciem. Musiał być bardzo nieszczęśliwy. A może był zblazowanym erotomanem? Cóż to można wiedzieć o kimś, kogo zna się tylko z pracy? – Tak, tak. Figlowali na antresoli, tam gdzie leżą te stare pluszowe kotary. Nieźle, co?

– Nieźle – przytaknęłam spokojnie. – A skąd ją wziął, tę dziewczynę? – Jak to skąd, tu obok, na dworcu kręcą się przecież i Rosjanki, i Ukrainki, i Polki – do wyboru, do koloru. No i przyłapał ich pan Czesio, jak robił obchód i wszyscy już poszli do domu. I zadzwonił do Wolskiej, a to już było rano o szóstej. Zaraz przyjechała i nakryła ich śpiących na kotarach. Pogoniła dziewczynę, a jemu kazała napisać wymówienie. I okropnie na niego krzyczała! Pan Czesio mówił, że darła się na cały głos, że taki głupi, że ma taką piękną żonę i synka, i że rujnuje sobie życie i karierę. – A on co? – A co, podobno był tak skacowany, że tylko mamrotał: „nic pani nie rozumie, cały świat to jedno kurestwo, jedno wielkie kurestwo”. No i zaraz napisał rezygnację, i poszedł sobie. A Wolska poczekała do ósmej i poleciała do marszałka z tym wymówieniem. Panu Czesiowi kazała trzymać mordę na kłódkę. Jak ja przyszłam po ósmej, bo odprowadzałam babcię na pociąg do Zakopanego, to on cały był czerwony i ręce mu się trzęsły, myślałam, że go szlag trafi. I zaraz mi' wszystko opowiedział, jak wszedł na górę, jak ich zobaczył w trakcie roboty, ładne określenie, co nie? – zachichotała. – Jak zadzwonił do dyrektorki, jak przyjechała i co się działo, co się działo. I jak mu go było żal, bo dyrektor był taki fajny ludzki chłop, co to... – No tak, to znaczy, że nie mamy dyrektora – przerwałam jej. Nie chciałam już dłużej wałkować tego wszystkiego z Kaśką, właśnie z nią, przyłapaną przez Terkę. Było w tym coś absurdalnego... – Pewnie teraz rozpiszą konkurs – zastanawiała się. – Raczej, jak zawsze, dadzą kogoś swojego, z teczki. Kaśka, tylko pamiętaj, nie opowiadaj o tym nikomu, a zwłaszcza jakby zadzwonił ktoś z prasy. – Co pani myśli, że jestem taka plotkara? – oburzyła się. – Wie pani co, pójdę wysłać nasze maile do Anglii – wyszła z obrażoną miną. Pracowałyśmy razem nad projektem sesji literackiej „Świat i lustro” na temat Alicji w Krainie Czarów, zgłoszonym przeze mnie do planu pracy. Kaśka zajmowała się korespondencją z zagranicznymi referentami. Ja też zabrałam się do pisania listów, ale do polskich uczestników sesji. Szło mi jak po grudzie. Byłam zdenerwowana i rozkojarzona. Nie mogłam przestać myśleć o Sitku, o jego żonie i synku. Kończyłam opracowywać pierwszą wersję ankiety zgłoszenia, kiedy weszła zadyszana Danka. – Cześć! Trochę zaspałam, i zła jestem, bo za długo wczoraj zostałam. Dobrze zrobiłaś, zrywając się wcześniej. Możesz mnie puścić do komputera? – Dobrze, ale za pół godziny, jak skończę. – A nie możesz iść do sekretariatu? Uśmiechnęłam się. Danka zaczynała dzień jak zwykle, od wymuszenia pierwszeństwa dla siebie i swoich projektów. Była w tym niezrównana.

– A dlaczego ty nie chcesz tam iść? – zapytałam, choć dobrze znałam odpowiedź. – Wiesz, jak nie lubię tamtego starego grata. Wieki całe trzeba czekać na wydrukowanie strony. Okropnie mnie to wkurza. No, bądź człowiek i puść! Nie chcesz? Jesteś bez serca! – westchnęła głośno i afektowanie. Byłaby świetną aktorką dramatyczną, słowo daję, zmarnowany talent. Zaśmiałam się, ten okropny dzień nareszcie zaczynał wyglądać normalnie. – No, Julio, idź tam. Muszę natychmiast wysłać maila do sponsora, inaczej przepadnie mi forsa na sesję o europejskich miastach portowych. – Danka nigdy łatwo nie rezygnowała. Zawsze chciała mieć wszystko i natychmiast. – A może byś załatwiła w księgowości, gdzie masz chody, żeby nam kupili drugi komputer? Jeden na nas trzy, to za mało. Chociaż teraz, w tym bałaganie, który się zacznie, to i tak nie mamy szans. – O czym ty mówisz? Co się stało? No, mów! – O aferze z Sitkiem. Nie jest już naszym dyrektorem – powiedziałam i znów uświadomiłam sobie, co to naprawdę znaczy. Możemy stracić pracę, jeśli przyjdzie ktoś nowy. Wszystko się zmieni. Wszystko... – Dlaczego? Tak nagle? – zdziwiła się. – Sprowadził do ratusza prostytutkę i został przyłapany in flagranti. – Nieee! Ale numer! Opowiadaj! W tym momencie w drzwiach pojawiła się Rysia. Rzuciła na biurko zielony plecaczek i pociągnęła łyk wody niegazowanej z butelki. Wyglądała jak ładny paź, krótko ostrzyżona, w zielonych spodniach i różowym T-shircie. – Wiecie co, muszę zmienić mieszkanie, z tej mojej Rumi nie sposób dojechać. Za pół godziny muszę być w drukarni i zrobić korektę zaproszeń. Lecę! A co wy takie dziwne miny macie? Zdarzyło się coś wczoraj na jubileuszu? No, gadajcie, ale szybko! Powtórzyłam to, co usłyszałam od Kaśki. – Rany boskie! Nie mogę w to uwierzyć! – westchnęła Danka. – Pomyślcie tylko, ta fotografia żony i synka na biurku, nie, ja nic nie rozumiem. – A ja rozumiem. On ma artystyczną duszę i nudzi go proza życia. – Rysia znów pociągnęła łyk wody. – Ma fantazję. Jest niebanalny. Podoba mi się. – Jest miły, ale chyba mocno poplątany, no i... – zamyśliłam się. – Ty w to wierzysz, że on jest taki pies na baby? Mnie tam nigdy nie podrywał. Może nie jestem w jego typie? – zastanawiała się Danka. – Oj, nie jesteś, nie jesteś – zaśmiała się trochę złośliwie Rysia i dodała: – Nie martwcie się, bo jeszcze nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Lecę do drukarni. Cześć, dziewczyny! Zadzwonił telefon. Danka podniosła słuchawkę. – Słucham, proszę, Solska. Po chwili powiedziała: – Tak, tak, dobrze... Za godzinę Wolska robi zebranie, trzeba ściągnąć wszystkich –

powtórzyła wiadomość. – Jak myślisz, co nam powie? – Zobaczymy. Muszę teraz dokończyć moją ankietę. Nie chciałam już dłużej roztrząsać tych samych informacji. No, i chciałam ochłonąć. To jednak był szok! Po godzinie wszyscy zebraliśmy się w Dużej Sali. Przyszła nawet Terka, z ręką w gipsie. Zmieszana udawała, że mnie nie widzi. Wiedziałam, że będzie mnie unikać, że się wstydzi. Czekaliśmy, pogadując w grupkach. Romek i Edek rechotali z Ewą, Danka szeptała coś na ucho głównemu księgowemu. Rozglądałam się wokół – jeszcze trwał tu nastrój wczorajszego wieczoru, na krzesłach leżały porzucone foldery, na parapecie stały dwie filiżanki po kawie. – Coś się skończyło, przeszło, minęło – zaśpiewała nagle Patrycja. Zamilkliśmy. Spojrzeliśmy po sobie, zatroskani. Rzeczywiście – co teraz? Niepewność. Strach o jutro. Nagle pomyślałam o Piotrze – czy nasze małżeństwo się rozsypuje? Nigdy nie było tak źle, to pewne. Te ciągłe pretensje – nie ma cię w domu, stale jestem sam. Oddalamy się od siebie. Kiedyś nigdy by mi czegoś takiego nie zrobił, żeby wyjść w środku nocy i nie zostawić informacji, gdzie jest. Ocknęłam się, bo wreszcie przyszła spóźniona dyrektorka i zaczęła zebranie. – Witam państwa. Spotkaliśmy się w dziwnym momencie, zdarzyło się bowiem coś nagłego, nieodwracalnego i nieprzewidzianego. Nie chcę mówić o okolicznościach, tylko o faktach. Nasz dyrektor złożył wymówienie z pracy... – i zostało ono przyjęte przez pana marszałka. Nikt nie zapytał: „Ale dlaczego? Co się stało?” Wiadomość dotarła do wszystkich. – W związku z tym informuję, że przez najbliższe trzy miesiące będę pełnić tę funkcję. A potem będzie rozstrzygnięcie konkursu na nowego dyrektora. Mam do państwa prośbę, proszę o wyciszenie emocji i nieudzielanie informacji prasie. Myślę, że każdemu z nas zależy, abyśmy nie stracili dobrej opinii. Ludzie odchodzą, zmieniają pracę, ale firma zostaje. 1 dlatego liczę na państwa dyskrecję. – Jej oczy obiegły naszą grupkę. – Aha, jest jeszcze jedna niemiła sprawa. Zdarzyło się, niestety, że ktoś przekazał prasie informację o zamiarze przeniesienia urzędu marszałkowskiego do naszego ratusza. – A był taki zamiar? – zdziwiła się Wera. Gorąco uderzyło mi do głowy. Cholera! Czy widać moje zmieszanie? Muszę się uspokoić! Muszę! – zacisnęłam mocno pięści. – To bardzo niemiła sprawa. Pan marszałek jest oburzony i żąda, abym znalazła sprawcę. Zgłosić się? Nie! Spokojnie, Julio! Spokojnie! – Pani dyrektor, mam pytanie – Edek uniósł palce w górę, jak dziecko w szkole. – Żadnych pytań. Bierzmy się do pracy, mamy określone planem pracy zadania. I postarajmy się tak jak dotychczas pracować inteligentnie i odpowiedzialnie. To wszystko – Wolska zakończyła zebranie i wyszła, energicznie stukając obcasami.

– No to, rozejść się! – zakomenderował Romek. – Edek, a o co chciałeś zapytać? – dopytywała Ewa. – O adres dziewczynki – zarechotał, żując gumę. – Ee tam, niepoważne to towarzystwo – prychnął główny księgowy i z hałasem zbiegł na dół. – Odbiło Andrzejowi, oj, odbiło – westchnęła Danka. – Te wyjazdy zagraniczne, popijawy. – A może to stres i pośpiech, i odpowiedzialność – broniłam go. Dlaczego? Przecież byłam na niego wściekła. Niepoważny facet. I głupi! Ale mimo wszystko lubiłam go. Był dobrym dyrektorem. I ciekawym człowiekiem. – A ja to myślę, że było mu ciężko samemu i nie miał go kto dopilnować – wyszeptała Wera. – Ciekawe, co teraz zrobi? Rozwiedzie się? Wyjedzie do Warszawy? – zaciekawiła się Kaśka. – Jasne, a co ma tu robić, na prowincji. Też bym wyjechał – westchnął Edek. – Ale potrzebne by ci były jego znajomości i mamusia, żebyś mógł się dobrze urządzić – dodała Patrycja. – No, dzieci, do roboty! Za sześć tygodni Festiwal Folkloru i przyjeżdża ponad dwieście osób. Pamiętajcie, liczę na to, że jak zawsze rzucicie swoją robotę i zajmiecie się zespołami. Bez was nie dam rady – Józek zakasłał nerwowo. – Cholera! Ten Andrzej! Zaimponował mi. Bo może tak właśnie trzeba w tym marnym życiu, z fantazją, na luzie – rozmarzył się Romek. – Noo, jest w tym coś podniecającego – zachichotała Kaśka. – I odważnego – dodała Patrycja. – Też mi fantazja! Też mi odwaga! – prychnęła pogardliwie Danka. – Przespać się z prostytutką na brudnych kotarach, w pracy, cha, cha! – Wiecie co, dajmy już temu spokój. Chodźmy do pracy – zakończyłam dyskusję.

ROZDZIAŁ DRUGI Express Gdynia-Kraków wjechał na stację Sopot punktualnie, co do minuty. Stałam na peronie w chłodzie majowego poranka i z nostalgią spoglądałam na całującą się parę starszych ludzi. Mój Boże! My też kiedyś żegnaliśmy się tak czule... Od kilku dni, od wizyty Piotra u rudej sąsiadki i tej przykrej nieudanej rozmowy o adopcji, nie opuszczał mnie smutek. Pozornie nic się nie zmieniło, ale czułam, że jesteśmy inni – nasze słowa, uśmiechy, gesty naznaczone były podskórnym napięciem. Propozycja Wolskiej, aby jechać do Warszawy na Międzynarodowe Targi Książki i załatwić przy okazji sprawy związane z sesją „Świat i lustro” wydawała mi się zrządzeniem losu. Może wszystko się naprawi, kiedy odpoczniemy od siebie? No i będę mogła wpaść przy okazji do Długich Sadów, uściskać mamę, Grażkę i wszystkich. W pociągu było niewielu pasażerów. W moim przedziale tylko smukła blondynka w minisukience, czytająca „The Economist”, i ciemnoskóry znudzony mężczyzna w jasnym garniturze. Zerwał się i zaproponował mi pomoc w umieszczeniu torby na półce. – Vous permettez, madame? – Merci, monsieur. Powiedział kilka szybkich zdań, ale już nic nie zrozumiałam. Mój francuski był słabym wspomnieniem lekcji w liceum. Bezradnie spojrzałam na blondynkę. – Ali pyta, czy pani też jedzie do Warszawy? – Tak, na targi książki. – Jest producentem bielizny damskiej, mieszka w Damaszku. Ma trzy żony, siedmioro dzieci i cztery fabryki – śmiała się, pokazując piękne zęby. – A ja studiuję handel zagraniczny. Wynajął mnie na cały czas pobytu w Polsce. Może dlatego, że znam angielski, no i nie tylko – puściła do mnie porozumiewawczo oko. Zabawne, ale zmieszałam się i aby ukryć twarz, sięgnęłam po „Dziennik”. Od dnia jubileuszu uważnie śledziłam gazety. Kiedy zaraz po ukazaniu się słynnej notatki zadzwoniłam z pretensjami do Haliny, wybuchnęła śmiechem. – No co ty, boisz się? My chronimy swoich informatorów. – Nie jestem waszym informatorem! A ty obiecałaś zrobić rozmowę z marszałkiem. I nie dotrzymałaś obietnicy! – Sorry, nie mogłam! Dyżurny redaktor zaraz zrobił notatkę, jak tylko zadzwoniłam, wtedy w nocy, bo to przecież była sensacja i baliśmy się, że nas wyprzedzą inne media. Oni też mogą

mieć swoje wtyczki. Ojej, przepraszam. – Wiesz, jak ja się teraz parszywie czuję? On prowadzi śledztwo, kto doniósł gazecie, i jak się dowie, to wylecę z pracy, rozumiesz? – Nie dowie się, słowo! Przepraszam cię, obiecuję, że dopadnę go i wyduszę, co knuje, więc nie histeryzuj! Cześć! Dobrze jej mówić „nie histeryzuj”, ale naprawdę dręczyła mnie ta sytuacja, nie mogłam spać, nie miałam apetytu. W dodatku w domu panowała ciężka, pełna napięcia atmosfera. Piotr unikał mnie, przychodził późno, wychodził wcześnie, nie jadaliśmy razem, a co gorsza – spaliśmy oddzielnie. Kompletny pat. Westchnęłam i po pobieżnym przejrzeniu gazety zajęłam się notatkami dotyczącymi spotkania w ambasadzie brytyjskiej, na temat mojej sesji „Świat i lustro”. Potem trochę drzemałam w ciszy, nie przerywanej przez moich dziwnych współtowarzyszy podróży, aż wreszcie postanowiłam wypić kawę w „Warsie”. Siedziałam przy małym stoliku i gapiłam się na krajobraz za oknem. Majowy świat był jak bukiet – pola złociły się kwitnącym rzepakiem, zieleń łąk i lasów była soczysta, niezmęczona letnimi upałami. – Julia? – usłyszałam pytanie i zobaczyłam tuż obok wysoką brunetkę w czerni. – Ela! Nie do wiary! Dyskretnie oceniłyśmy swój wygląd i zmiany, których dokonał czas. Boże mój! Urodziłyśmy się w Długich Sadach na Mazowszu, chodziłyśmy do tej samej szkoły, razem robiłyśmy maturę... Nie widziałyśmy się kilkanaście lat! Zauważyłam i zmarszczki wokół ust, i spracowane dłonie Eli. – Mów, co u ciebie? Rozgadała się. Długo i ze szczegółami opowiadała, że oboje z mężem stracili pracę w Instytucie Górnictwa, a potem o jedynym synu, który wyjechał do Austrii po studiach, tam się ożenił i rzadko ich odwiedza, tak że jeszcze nie widzieli dwuletniego wnuka. – A co teraz będziecie robić? Szukacie pracy? – W naszym wieku mamy małe szanse. Postanowiliśmy przenieść się na wieś do mojej owdowiałej matki i poprowadzić farmę drobiu. – A znacie się na tym? – Mąż skończył kurs, mamy Internet i fachową prasę, jakoś to będzie – westchnęła. – No, ale teraz ty mów o sobie. Taka jestem ciekawa... – Skończyłam polonistykę w Warszawie, wyszłam za mąż, mieszkamy w Sopocie. Mój Piotr robi teraz habilitację na uniwersytecie... Nie mamy dzieci. Pracuję w gdańskim Centrum Edukacji i Kultury. To by było w skrócie wszystko. – To znaczy, co konkretnie robisz?

– Międzynarodowe sesje literackie, promocje książek i takie tam... Bardzo to lubię. A co ty robiłaś na Wybrzeżu? – Ciotka umarła. Likwidowałam mieszkanie. Zapisała mi wszystko. Przyda się na rozkręcenie farmy. Aha, Julio, teraz pomyślałam, że mogłabyś nam pomóc. – Ja? – zdziwiłam się. – Wiesz, chcemy kupić trochę ziemi od gminy, a wójtem w Długich Sadach jest Staszek Zbroiński, ten, z którym tańczyłaś w szkolnym zespole. Poproś, żeby przyspieszył naszą sprawę. – Dobrze, jeśli uważasz, że to może pomóc... Zadzwoń do mnie, masz wizytówkę. – Dzięki! I do następnego spotkania! Wróciłam do przedziału. Blondynka nadal czytała „The Economist”, a cudzoziemiec przeglądał teczki z papierami... Rozstaliśmy się na peronie, przed ruchomymi schodami, wymieniając zdawkowe uśmiechy. Czekając na taksówkę, zamówioną przez komórkę, gapiłam się na dużą błyszczącą bryłę hotelu Mariott. Pomyślałam, że wszystko w Warszawie jest teraz okropnie poplątane: bieda z bogactwem, stare z nowym, ładne z brzydkim, zachodnie ze wschodnim. Jakoś nie mogłam polubić tego miasta. Nie przypominało Warszawy z czasów moich studiów. Pyszniło się nowymi szklanymi wieżowcami, chcąc dorównać miastom Zachodu, ale straciło dawny wdzięk. Taksówka jechała znajomymi ulicami na Stare Miasto. Postanowiłam zostawić bagaż u Anki, z którą mieszkałam kiedyś w akademiku, i u której zawsze zatrzymywałam się na nocleg. Patrzyłam, jak zmieniło się Krakowskie Przedmieście, ile tu teraz nowych pubów i restauracyjek, na zatłoczony samochodami plac Zamkowy i Kolumnę Zygmunta, wreszcie na urokliwą, spokojną Brzozową, gdzie wysiadłam. Anka czekała w otwartych drzwiach, trzymając za obrożę dużego dalmatyńczyka. – Ładnie wyglądacie – objęłam ją i ucałowałam serdecznie. Pies szalał, wyrywał się i szczekał. – Cicho, głupi ty! To przecież ciocia Julia... Zaraz przestanie. Zostaw tu, pod wieszakiem torbę. Wypijesz kawę? Zjesz coś? – pytała, przechodząc do kuchni. – Poproszę kawę, ale najpierw umyję ręce. W niewielkiej jasnoniebieskiej łazience spojrzałam na swoją bladą twarz i rozwichrzone włosy. Muszę zrobić mocniejszy makijaż... Pies uspokoił się i pomrukując, leżał na materacu pod szafąZ kuchni dobiegały z radia dźwięki przeboju Kayah. Pachniało świeżo zaparzoną kawą. Na drewnianym stole, nakrytym ludowym obrusem stały już porcelanowe filiżanki i talerzyk z ciastem. Stare drewniane meble, lśniące miedziane rondle i ozdobne bukiety ziół przypominały dawną polską kuchnię. – No, to opowiadaj, co u was?

– U nas wszystko dobrze – skłamałam gładko. – A u was? – U nas źle. – O Boże! A co się stało? – Mamy straszne kłopoty z Wiktorią. Julio, ona należy do sekty „Promień i Siła” – głos jej się załamał. – Pomyśl, ma dwa lata do magisterki, ale nie uczy się, nie zalicza, znika gdzieś, no koszmar! Stefan robi mi awantury, że to moja wina. I ucieka z domu, podobno jeździ w delegacje, ale ja czuję, że on ma kogoś, że jest jakaś inna baba – rozpłakała się. – Co ty mówisz! Wiktoria, ta miła rozsądna dziewczyna w sekcie? – Nie wierzysz? To chodź, zobacz. – Ojej! – jęknęłam, wchodząc do czarnego pokoju, w którym jedynym białym punktem był wysoki kościotrup z wyszczerzoną szczęką, umocowany obok okna. – Rany boskie! Nie widzieliście, że coś się z nią dzieje? – Wiesz, jak to jest, miałam na głowie ważny projekt wysokościowca, a Stefan też był zaharowany, przynosił do domu akta do opracowania. Wika wracała późno, ale prawo to ciężkie studia, myśleliśmy, że kuje. Dopiero jak przemalowała ten pokój, to się przestraszyliśmy. Ale wtedy tkwiła już w tym po uszy. Stefan zmusił ją jakoś i opowiedziała o tej sekcie i że im chodzi o sprawiedliwość dla biednych i pokrzywdzonych, wiesz, takie trele-morele dla młodych głupoli. Milczałam, oszołomiona. – Mówię ci, ja nie mogę uwierzyć, że nam się to zdarzyło – płakała Anka. – No, ale co teraz? Macie jakiś pomysł? – dopytywałam. Przez chwilę pomyślałam, że spóźnię się na spotkanie z dyrektorką wydawnictwa „Nasza Książka”. Ale przecież nie mogę teraz wyjść... – Chcemy ją wysłać za granicę. Mogłabyś nam pomóc. – Ja? – Mówiłaś kiedyś, że masz w Londynie koleżankę, i że świetnie wyszła za mąż. Może byś do niej napisała i spytała, czy przyjęłaby Wikę na jakiś czas? – No dobrze, ale muszę napisać całą prawdę. – Trudno. Co ma być, to będzie. – A gdzie jest teraz Wiktoria? – U dziadków, we Wrocławiu. Ale boję się o nią. Pomożesz nam, Julio? – Zrobię, co będę mogła, na pewno. – Spojrzałam na zegarek. – Aniu, przepraszam, ale muszę pędzić na targi, wezwę taksówkę. Jestem umówiona na służbowe rozmowy. Pogadamy jeszcze, jak wrócę, a teraz lecę! Pa! Przed Pałacem Kultury kłębił się kolorowy tłum. Wbiegłam po schodach. Minęłam grube kolumny, obrotowe drzwi i długą kolejkę po bilety wejściowe. W monumentalnym holu wisiały wielkie kryształowe żyrandole, pamiętające czasy Stalina i początki istnienia tego „daru dla narodu polskiego”. Ciekawe, gdyby towarzysze-władcy Polski byli bardziej odważni i wybrali budowę metra,