ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 585
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 225

Ikon

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Ikon.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Masterton Graham
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 73 osób, 53 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 307 stron)

Graham Masterton IKON PrzełoŜyli: Piotr Kuś, Maja Skorupska Poznań 1991

KsiąŜka ta jest jedynie wytworem wyobraźni. Wszystkie postacie i wydarzenia w niej opisane są wymysłem autora, a jakakolwiek zbieŜność z rzeczywiście Ŝyjącymi ludźmi i prawdziwymi wydarzeniami jest wyłącznie dziełem przypadku. „RINC” — Reduction In Nuclear Capability — (zwykle wymawiane — „rink”) to akronim wymyślony przez Biuro Połączonych Sztabów dla określenia rozmów toczących się obecnie pomiędzy Stanami Zjednoczonymi a Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich, mających na celu moŜliwie szeroką dwustronną redukcję zdolności do ataku nuklearnego. „Przegląd Połączonych SłuŜb” Nr XVII, 1981„Poleciliśmy naszym Ŝołnierzom zdemontować [pociski] i zabrać je z powrotem do Związku Radzieckiego”. Nikita ChruszczowPaździernik 1962„MoŜe były i inne kobiety fizycznie tak piękne jak ona, lecz nie ulega wątpliwości, Ŝe w niej było coś więcej: wyróŜniały ją kombinacja zadumy, tęsknoty i Ŝywotności”. Lee Strasberg1962

Rozdział pierwszy Szukał jej od tak dawna, przez dwadzieścia pustych i stresujących lat. Kiedy w końcu ujrzał ją, siedzącą w półmroku sali koktajlowej hotelu Arizona Biltmore, gdy zobaczył jej piegowate dłonie obejmujące szklankę duŜej Mimozy, zakrztusił się lunchem. AŜ musiał szybko wyjść do toalety, aby wypluć na wpół przełkniętą firmową kanapkę. Stał tam z uczuciem triumfu i draŜniącego niepokoju. — Jezus znalazłem ją. Po tych wszystkich latach naprawdę znalazłem ją. Nagle, patrząc w dół na swoje ręce oparte o brzeg umywalki, na ręce, które były o dwadzieścia lat starsze niŜ wtedy gdy zaczął jej szukać, pomyślał: „Mam jednak nadzieję, Ŝe to halucynacja. Jeśli to ona, będę musiał ją zabić. Oni Ŝądają całkiem powaŜnie, Ŝebym wrócił z jej głową. A poza tym, co będę robił przez resztę Ŝycia? Kto zatrudni człowieka, który przez dwadzieścia lat nie robił nic, tylko przemierzał Amerykę wzdłuŜ i wszerz, od deszczowej Filadelfii po styczniowe śniegi Oregonu, w poszukiwaniu jednej kobiety? Wyszedł z toalety, drzwi zaskrzypiały głośno. WciąŜ tam siedziała, sama, na jednej z tych niezgrabnych sof z lat dwudziestych, pod podzwaniającymi Ŝyrandolami w stylu art-deco. Hotel Arizona Biltmore zaprojektowany został w połowie lat dwudziestych przez Franka Lloyda Wrighta. Wyzywająco nowoczesny, ulubione miejsce spotkań znanych i bogatych Ameryki Epoki Jazzu. Z solidnymi domkami z gotowych elementów w ogrodach kwiatowych, restauracjami o kasetonowych stropach, z fontannami w stylu deco i ręcznie tkanymi dywanami o geometrycznych wzorach. I właśnie tu ją znalazł, otoczoną tym całym dekadenckim splendorem — grubą (przynajmniej sto osiemdziesiąt pięć funtów) tak jak ją sobie wyobraŜał, w liliowej, plisowanej, popelinowej sukience, o skórze jak mleko. Jej rudo-brązowe włosy z siwymi pasmami zaczesane były starannie do tyłu i podpięte grzebykami z dala od twarzy. Gdyby pozostała platynową blondynką albo farbowała włosy henną na rudo, zamaskowałaby się lepiej. On jednak zawsze był pewien, Ŝe gdy ją znajdzie, okaŜe się brunetką. I tak było. Na twarzy nie miała widocznych śladów po operacjach plastycznych. Dla kaŜdego innego otyłość zmie

4 niła ją na tyle, iŜ zabieg chirurgiczny stał się niepotrzebny. Dla kaŜdego, lecz nie dla kogoś, kto spędził dwadzieścia lat swego Ŝycia na studiowaniu fotografii, rysunków i glinianych podobizn jej twarzy i głowy we wszystkich moŜliwych ujęciach i w kaŜdym rodzaju oświetlenia. Jej opuchnięte oczy przypominały mongoidalne szparki. Dorobiła się głębokiego podwójnego podbródka. Prawdopodobnie uwierzyła, Ŝe gdy tylko powróci do swej zwykłej, pozbawionej uroku postaci z którą się urodziła, będzie bezpieczna. Nieznana, niechciana sierota, brzydkie kaczątko, którego nikt nie chciał zaadoptować. Brak przebiegłości zdradzał ją przez całe Ŝycie. Teraz zdemaskował ją znowu. Usiadł naprzeciwko niej, całkiem blisko, zakładając jedną nogę na drugą, zapalił papierosa i ją obserwował. Nawet jeŜeli to zauwaŜyła, nie dała tego po sobie poznać. Sączyła swoją Mimozę, bawiła się złotą obrączką na serdecznym palcu i od czasu do czasu spoglądała w kierunku rozsuwanych drzwi prowadzących do trawników, bungalowów i olśniewającego blasku popołudniowego słońca; a raz uśmiechnęła się do trzyletniego, jasnowłosego angielskiego chłopca, który przebiegł obok niej, wołając mamusię. Smutny, uległy uśmiech, jaki posłałaby kaŜda pięćdziesięcioletnia kobieta, bezdzietna, po trzech małŜeństwach skazana na dalszą samotność, gdyŜ była uciekinierem przed zemstą daleko straszniejszą niŜ sprawiedliwość. Kelnerka serwująca drinki właśnie rozpoczęła swoją zmianę. Podeszła do niego i zapytała, czego sobie Ŝyczy. Zastanawiał się chwilę i powiedział: — Bud i trochę orzeszków — głównie dlatego, Ŝe zamówienie piwa, tego staromodnego trunku baseballowych boisk, wydawało się stosowne przy takiej właśnie okazji. MoŜe był to ukłon w kierunku Joe DiMaggio. Dziwił się, jak mogła to wszystko znosić, wiedząc Ŝe Joe DiMaggio kładł regularnie róŜe na grobie w Westwood. Przetarł oczy, zaciągnął się papierosem, a wspomnienia minionych dwudziestu lat wracały, wypełniając salę koktajlową jak grupa nieproszonych gości. Nazywał się Henry Friend i zaczął jej szukać w dwa tygodnie i dwa dni po swoich trzydziestych ósmych urodzinach. Teraz miał pięćdziesiąt osiem lat. Był o dwa lata od niej starszy: naznaczony zmarszczkami męŜczyzna, o oczach przymruŜonych, jak przy uporczywych bólach głowy. Miał nos niczym ziemniak i zwisające luźno dłonie. Henry Friend nie miał przyjaciół, a z rodziny — tylko starszego brata w Bend, w stanie Oregon. Spędzał Ŝycie w hotelach, pensjonatach, przyczepach campingowych i schroniskach, czasami w ramionach wdów, dziwek lub samotnych Ŝon, gdzieś na Środkowym Zachodzie, za wyblakłymi siatkowymi zasłonami w sypialniach. Palił Winstony, czytał „Playboya” i „Guns and Ammo” i dla pozy jeździł Fordem „.underbird Landau”, rocznik 1969. Prał swoje slipki w hotelowych umywalkach w proszku z małych torebeczek, przydzielanych gościom i rozmawiał sam ze sobą przed hotelowymi lustrami. Był kiedyś fachowcem (co jest dość łagodnym określeniem zawodowego mordercy), prawdopodobnie najlepszym ze swego pokolenia. Ale często zastanawiał się, czy po dwudziestu

latach jeszcze coś z tego mu pozostało. Rubinowy Jack powiedział mu kiedyś: „MoŜesz myśleć, Ŝe jesteś największy. Ale twój talent moŜe zniknąć jednej chwili w jakiejś toalecie, na przykład kiedy będziesz mył swoje cholerne ręce”. Rubinowy Jack. Henry ciągle uśmiechał się do siebie myśląc o Jack’u i jego trafnym pseudonimie. Rubinowy Jack, czyli Czerwony Jack. Czerwony jak krew. Przez te wszystkie lata nikt się nie zorientował, aŜ człowiek zastanawiał się co właściwie robili, zarabiając na Ŝycie, ludzie z FBI, oczywiście poza piłowaniem paznokci, chodzeniem na senackie przyjęcia i walką o gabinety z więcej niŜ jednym oknem. Pieprzony Jack. Skończyła swoją Mimozę zbyt szybko, jak kobieta, która musi koniecznie się napić. Za chwilę będzie próbowała przywołać kelnerkę, Ŝeby zamówić następnego drinka. Henry nie wiedział, Ŝe przychodziła tu zawsze o piątej po południu i wypijała trzy, czasami cztery kolejki, zawsze sama. Sama, po tym wszystkim co się wydarzyło. Była teraz grubą matroną w średnim wieku, wiodącą samotne Ŝycie w salonach piękności, Ŝycie wyznaczane nieudanymi dietami odchudzającymi i lekturą „.e Price is Right”. Odezwał się do niej głośno: — Przepraszam, ale nie mogę tego nie powiedzieć. Pani przypomina mi kogoś. Spojrzała w jego kierunku i zamrugała oczami. Jej umysł był skoncentrowany wyłącznie na przywołaniu kelnerki. — Słucham? Czy pan mówi do mnie? — zapytała. — Przepraszam — uśmiechnął się. — Nie chciałem pani przestraszyć. Ale przypomina mi pani kogoś. AŜ nie mogę uwierzyć w takie podobieństwo. Znowu spojrzała na niego tymi swoimi małymi szparkowatymi oczami. Podeszła do niej kelnerka i zapytała: — Jak się pani miewa, pani Schneider? Czy mam przynieść jeszcze jedną Mimozę? — Czy moŜe pani zapisać jedną na mój rachunek? — zaproponował Henry. Pani Schneider nic nie powiedziała, tylko spoglądała to na Henry’ego, to na kelnerkę, jakby podejrzewała, Ŝe coś się między nimi dzieje, Ŝe chcą sobie z niej zakpić. — Śmiało, jeszcze jedną Mimozę. A dla mnie jeszcze jeden Bud — powiedział Henry. Kiedy kelnerka podeszła do baru, wziął swoje piwo i usiadł obok pani Schneider, tak aby jej nie krępować, ale jednak dość blisko. Poczęstował ją Winstonem, ale potrząsnęła tylko głową. — Rzuciłam palenie. Mój lekarz nalegał. — Wygląda pani całkiem dobrze. Rzekłbym, wręcz kwitnąco. PołoŜyła rękę na piersiach. — Muszę uwaŜać na serce, to wszystko. Nic powaŜnego. Ale lepiej nie palić. — Czy będzie pani przeszkadzało, jeŜeli zapalę? — Wolę, Ŝeby pan tego nie robił.

Wsunął papierosy z powrotem do pudełka. — W takim razie dobrze, nie będę. Zapadło kłopotliwe milczenie. Pani Schneider spojrzała w kierunku rozsuwanych drzwi. Na zewnątrz, w upale, nakrywano stoliki rypsowymi obrusami i ustawiano jaskrawoŜółte parasole na weekendowy Jarmark Wielkanocny. Boy hotelowy przeszedł z trzema wielkimi drewnianymi królikami pod pachą: zielonym, białym i czerwonym. — Zostaje pan przez Święta? — zapytała Henry’ego. — Nie wiem. To zaleŜy. Chciałbym. — Jest pan tutaj w interesach, prawda? Przytaknął. — Tak. Motorola — pokiwał głową potakująco. — Domyśliłam się tego — uśmiechnęła się. — JeŜeli nie Mafia, to musi być Motorola. Dwa duŜe M w Phoenix. Mam nadzieję, Ŝe odbywa pan owocną podróŜ. Odpowiedział twierdząco. I znowu cisza. Spojrzała na niego. — Powiedział pan, Ŝe panu kogoś przypominam. Kogo? — Nie wiem. To było dawno. Przynajmniej dziewiętnaście czy dwadzieścia lat temu. Nikt z nas nie staje się młodszy. — Naprawdę pan nie pamięta? No, niechŜe mnie pan nie dręczy. Kogo? — Przyjaciółkę? MoŜe... — odpowiedział Henry. — Nigdy się nie oŜeniłem. Myślę, Ŝe nie zostałem stworzony na męŜa, więc miewam róŜne takie... Ale zapewniam panią, wszystkie ładne. — Ja sama jestem wdową — powiedziała pani Schneider. Kelnerka przyniosła im trunki. — Ja płacę — przypomniał Henry i połoŜył dziesięciodolarowy banknot na tacy. — Reszta dla ciebie. Pani Schneider wypiła łyk szampana z sokiem pomarańczowym. Zamknęła oczy, kiedy szampan musując spływał jej do gardła. Potem powiedziała: — Mój mąŜ był lotnikiem w bazie Air Force w Luke, wie pan, tam w pobliŜu Litchfield Park. Latał na F-16, był majorem. Przystojny męŜczyzna i dobry. Wie pan, ile mu płacili? Tysiąc siedemset dolarów miesięcznie. Majorowi po dwunastu latach słuŜby! A jednego dnia wleciał prosto na zbocze White Tank Mountain i tak się to skończyło. Zostałam z domem, rentą z Air Force i niewielką kolekcją nieprzyzwoitych magazynów, które znalazłam w jego szufladzie ze skarpetami. Henry skończył swoje pierwsze piwo i zaczął drugie. Przytaknął pani Schneider ze zrozumieniem, ale i z widocznym roztargnieniem, jakby słuchał historii jej Ŝycia po raz trzeci czy czwarty. Jednak w rzeczywistości cała ta opowieść była dla niego całkiem nowa, choć przecieŜ wszystkie biograficzne detale, jakie mu podawała, były z pewnością sfabrykowane i starannie przećwiczone w ciągu dwudziestu lat ukrywania się.

Dla Henry’ego nie miały juŜ znaczenia. Nie była w stanie odwieść go od zadania, którego wypełnienie było tak blisko. Doprawdy, ten kawałek o sprośnych magazynach w szufladzie ze skarpetami całkiem mu się podobał. To przydawało majorowi Schneiderowi pewnej urojonej głębi, pewnej autentyczności. Ktokolwiek wymyślił dla niej ten właśnie drobny szczegół, był profesjonalistą. — Nigdy nie pijam niczego innego, tylko Mimozę — odezwała się. — Jedynie czasami sam sok pomarańczowy. Kiedy piję za duŜo, nie mogę brać moich pigułek nasennych, a kiedy ich nie mogę wziąć, wpadam w panikę. Wie pan, jak to jest, kiedy nie moŜna zasnąć? Myśli galopują, pędzą aŜ do momentu, kiedy czujesz, jakby mózg miał się wypalić. Tak właśnie ze mną bywa kaŜdej nocy, albo raczej tak byłoby, gdybym nie brała moich tabletek. Ciągle, ciągle to samo. Henry zapalił i popatrzył na nią. — Długo mieszka pani tutaj, w Phoenix? — zapytał. — Od dziesięciu lat. Mieli zamiar wysłać nas do Wheeler na Hawajach, zanim Martinowi zdarzył się ten wypadek. Cieszyłam się na to. Nie wiem, czy Martin podzielał tę radość. Przedtem byliśmy w Myrtle Beach, w Południowej Karolinie. Tam raczej mi się nie podobało. śony oficerów zadzierały nosa. Pozycja była wszystkim. Nikt nie spodziewał się po Ŝonie majora, Ŝe odezwie się do pani pułkownikowej, chyba, Ŝe ta sama zacznie rozmowę; i Ŝadna z nas — Ŝon oficerów — nie rozmawiała z Ŝonami podoficerów. — Czy Luke jest bardziej przyjazne? Klasnęła jedną białą, pulchną dłonią o drugą. — Było i myślę Ŝe nadal jest. Ostatnio nie widuję zbyt wielu przyjaciół z Air Force. Wie pan jak to jest. Teraz, kiedy Martin odszedł, nie wydaje się, Ŝeby to miało większy sens. Co mnie obchodzi, Ŝe pułkownik Bickerstaff uwaŜa kapitana Willisa za kretyna, albo Ŝe major Hodges pieprzy panią Bickerstaff co środę w motelu „Mesa” przy Indian School Road? Henry skrzywił się. — Pewnie, co to panią obchodzi? Zapanowała cisza, lecz Margot Schneider ciągle nie była odpręŜona. Sprawiała wraŜenie tak spiętej i poruszonej, Ŝe był prawie pewien, iŜ za chwilę zmieni zdanie i poprosi go o papierosa. — Czy ma pan zegarek? — nagle chciała wiedzieć. — Dziesięć po. — No to jeszcze wcześnie — stwierdziła, choć nie powiedziała w odniesieniu do czego jest wcześnie. Do pory obiadowej? Do pory snu? Do zmierzchu? Do końca świata? — Nie powinien mi pan pozwalać na zawracanie sobie głowy — dodała. — Musi pan być bardzo zajętym człowiekiem.

— Wcale mi pani nie zawraca głowy — odparł spokojnie. — Nie mam Ŝadnych spotkań aŜ do jutra. — Tak? No, nie ma tu, w Phoenix, nic ciekawego do roboty. Ciągle jeszcze jesteśmy typowymi ludźmi Zachodu. Jemy wcześnie, kładziemy się spać wcześnie. Zdrowi, zamoŜni i mądrzy jak diabli. — To dobry pomysł. To znaczy, wcześnie pójść do łóŜka — to mam na myśli. Spojrzała na niego z ukosa. Znowu wypiła mały łyk Mimozy, szybko, jak ktoś, kto myśli o czymś więcej niŜ tylko o piciu. Opanowanie Henry’ego wyraźnie ją niepokoiło. Nie powiedział jednak, ani nie zrobił niczego, co dałoby jej pretekst, aby się go pozbyć. Po chwili zapytała: — Co pan właściwie tu robi, do diabła? W tym momencie przekonał się ostatecznie, Ŝe znalazł właściwą kobietę. śadna inna nie odezwałaby się tak; Ŝadna prawdziwa wdowa z Zachodu nie rzuciłaby tego pytania z taką arogancją, będąc jednocześnie pewną, Ŝe się na nią nie obrazi. Odwróciła się, Ŝeby spojrzeć na niego. Wyraz jej twarzy dowodził, Ŝe nie czuła niechęci do niego, Ŝe nie miała zamiaru go urazić. Ona po prostu wypowiadała na wpół zapomniane kwestie z jakiegoś na wpół zapomnianego filmu. — Pracuję — powiedział. — Jestem sprzedawcą. Sprzedaję półprzewodniki. — Nie to miałam na myśli — rzuciła niecierpliwie. — Wcale nie to miałam na myśli. Zastanawiam się po prostu, co pan robi tutaj, teraz, rozmawiając ze mną? — Podoba mi się pani — odparł Henry bezbarwnym głosem. Bezbarwnym, ale jednak dziwnie zaczepnym. — Podobam się panu? — Podoba mi się pani wygląd. Nie sądzi pani, Ŝe moglibyśmy gdzieś razem pójść? Przyglądała mu się uwaŜnie. — Co pan rozumie przez „gdzieś”? — Tu jest tak jakoś oficjalnie. Nie sądzi pani? Nagle roześmiała się głośno. — Przystawia się pan do mnie. CzyŜ nie? Henry udawał, Ŝe jest zakłopotany. Opuścił wzrok i niby to bezradnie, jak nastolatek ze szkoły średniej, wzruszył ramionami. — Tak, pan naprawdę się do mnie przystawia — uśmiechnęła się. Po chwili znowu się roześmiała. — Nie mogę uwierzyć, pan naprawdę mnie podrywa! — Nie chciałbym być bezczelny — powiedział Henry. — Ale to dlatego, Ŝe tak bardzo przypomina mi pani... Sam nie wiem. Nie mogę przypomnieć sobie, kogo. Ale pani wygląda jak gwiazda filmowa. Ma pani tę charyzmę, ten dziwny rodzaj magnetyzmu. Pogładziła swoje włosy.

— Zawsze mi mówili, Ŝe mam to w sobie. Zawsze. — Kto mówił? — zapytał Henry. — Wszyscy. Martin. Moi przyjaciele. Po prostu prawie wszyscy. — No pewnie — Henry kiwnął głową. Po dziesięciu minutach opuścili hotel Biltmore i wyszli w blask słońca. Według radia temperatura w Sky Harbor wynosiła dziewięćdziesiąt siedem stopni Fahrenheita. Pachniało upałem i kurzem. Henry rozłoŜył okulary słoneczne o pomarańczowych szkłach i starannie umieścił je na swoim bulwiastym nosie. Pani Schneider osłoniła twarz przed słońcem białym kapeluszem z duŜym rondem. — MoŜe weźmiemy mój samochód? — zaproponował. Był to ciemnoniebieski Oldsmobile, wypoŜyczony z „Avis”, zaparkowany pod drzewami po drugiej stronie parkingu. KaŜdy kto zobaczył tych dwoje wsiadających do niego, uśmiechających się i kiwających jedno do drugiego, wycofujących się powoli z parkingu, spokojnych i ostroŜnych, pomyślałby Ŝe są oni świeŜo emerytowaną parą, członkami klubu golfowego, jadącymi właśnie do domu, aby uciąć sobie drzemkę po zaliczeniu dziewięciu dołków w gorącym porannym słońcu i po meksykańskim lunchu w klubie „Adobe”. Podawali tam dobre empanady i równie dobre Ŝeberka. — Niech pan skręci w prawo — powiedziała — w 24 Ulicę, a potem jeszcze raz w prawo, w Lincoln. Henry uśmiechnął się. Prowadził z przesadnym spokojem i ostroŜnością. Ostatnią rzeczą, której by sobie teraz Ŝyczył, było zwrócenie na siebie uwagi, albo — co gorsza — wmieszanie się w jakiś wypadek drogowy. Jutro po południu osobiście odda samochód w biurze „Avis” w Międzynarodowym Porcie Lotniczym w Los Angeles i jego alibi będzie polegało na tym, Ŝe nie mógł przejechać całej tej drogi z Arizony do Los Angeles, będąc tutaj, w Phoenix, z panią Schneider. — Mieszka pan w Los Angeles? — wyrwała go z rozmyślań. — Tak. Mam mały kawalerski domek przy 6 Ulicy. — Ja mieszkałam kiedyś w Brentwood. — Doprawdy? Dwadzieścia czy trzydzieści lat temu to były strony gwiazd filmowych, nieprawdaŜ? Czy pani mąŜ był tam oddelegowany? Nie odpowiedziała. Popatrzyła przez okno samochodu na zakurzone pobocze, w oddali widniała Camelback Mountain. Henry dotknął jej ręki i powiedział: — Niech się pani za bardzo mną nie przejmuje. Jestem starym fanem Hollywood i to od dawna. Greta Garbo, Bette Davis, Marilyn Monroe, Jayne Mansfield. Kochałem je wszystkie. Kochałem je. Dotarli do miejsca na 24 Ulicy, w którym stykała się z Lincoln Drive. — Jeszcze nie powiedziała mi pani, jak ma na imię. Jeśli mamy zostać przyjaciółmi... — odezwał się Henry.

Uśmiechnęła się, ale nie do niego. — Margot — powiedziała — Margot Schneider. — Ach, Margot — Henry poczekał, aŜ miejski autobus przejechał obok niego, a potem skręcił w prawo, w Lincoln Drive, w kierunku Paradise Valley. Droga wznosiła się w górę — gładka, gorąca i zakurzona. Daleko na prawo wysokie budynki centrum Phoenix falowały w gorącym powietrzu późnego popołudnia: Convention Center, Compensation Fund, gmach Radia KOOL. Henry czuł się tak wysuszony jak jaszczurka Gila w wiwarium, złapana w pułapkę w pełnym słońcu. Wyjął papierosa i wcisnął samochodową zapalniczkę, ale kiedy Margot Schneider spojrzała na niego z boku z wyrzutem, pozwolił zapalniczce wyskoczyć, a sam posłusznie odłoŜył papierosa. Mieszkała w parterowym domku przy Oasis Drive, w ekskluzywnej podmiejskiej dzielnicy, na wschodnich stokach Phoenix Mountains. PoniŜej werandy rozpryskiwacze wody zwilŜały jasnozielony romb trawnika. Wiatr wył i wydzwaniał blachą okapu, obwieszczając, Ŝe nie ustanie juŜ na Oasis Drive do końca dnia. Pani Schneider poprowadziła Henry’ego w górę do drzwi frontowych ze szlifowanego szkła, wzmocnionego pozłacanymi róŜami z kutego Ŝelaza. Dom miał numer 62, co wydało się Henry’emu cholernie na miejscu. — Miło tu — zauwaŜył, kiedy otwierała drzwi. — A jacy są twoi sąsiedzi? — Spokojni. Millerowie obok są naprawdę kochani. On prowadzi butik z akcesoriami do łazienek w Scottsdale, „Tub Time”. Korgowie z naprzeciwka są teŜ w porządku. On pracuje w Mountain Bell. — Co robią ich Ŝony? — Och — wzruszyła ramionami — wychowują dzieci i oglądają „As the World Turns” w telewizji. — Ja sam jestem fanem „Guiding Light” — uśmiechnął się Henry. Wprowadziła go do domu. Najpierw weszli do duŜego, pomalowanego na biało salonu, ze spadzistym stropem i dębowym kominkiem. Na ścianach wisiały podobizny amerykańskich Indian, autorstwa Barrie Tinklera. Brudnobiały zmierzwiony dywan wymagał juŜ czyszczenia. Pod ścianą stała imitacja konsoli w stylu Ludwika XIV oraz para krzeseł, teŜ imitacja ale Chippendale’a. Henry dostrzegł równieŜ w odległym kącie pokoju mały stolik na wrzecionowatych nogach, który najbardziej go zainteresował. Stało na nim kilka czarno-białych fotografii, oprawionych w srebrne ramki. Pani Schneider w dwunastym roku Ŝycia, major Schneider z Ŝoną w trzecią rocznicę ślubu. Ich suczka — Natasza. Państwo Schneider w Myrtle Beach. Henry wziął do ręki fotografię przedstawiającą majora Schneidera, człowieka o doskonałym profilu, stojącego z pewnością siebie obok spiczastonosego F-16 i podziwiał troskliwość i dbałość, jakie zostały włoŜone w stworzenie nowego Ŝycia pani Schneider. — Twój mąŜ był przystojnym męŜczyzną. Jak mówiłaś, kiedy go poznałaś?

— Nie mówiłam ci. Ale było to w grudniu 1950 roku. — Acha, w grudniu 1950. To wtedy, kiedy kręcili „As Young As You Feel”. Zdejmując swój biały kapelusz, zamarła nagle. — Co? — Mówiłem ci — Henry uśmiechnął się. — Zawsze byłem fanem kina. Filmy i seriale. Widziałaś „Rzekę bez powrotu”? Spojrzała na niego z ukosa tymi osadzonymi głęboko w grubych poduszkach policzków oczami. — Nie — powiedziała. — Nigdy tego nie oglądałam. Czy puszczali to w „Midnight Movie”? — Być moŜe, chyba tak. Znowu zapanowała cisza. Usłyszeli jakiś odległy dźwięk syreny. Wówczas Margot Schneider zapytała: — Miałbyś ochotę na drinka? Nie mam piwa. — Wszystko będzie dobre. Whisky czy wino, ty zaproponuj. — Mam Stag’s Leap Riesling z Napa Valley. — OK, Stag’s Leap Riesling będzie doskonały. Usiedli na tarasie i pili wino, które dla Henry’ego było za zimne i za słodkie. Zrobiło się juŜ późne popołudnie i podczas gdy słońce obniŜało się na zachodzie, gdzieś nad Yuma County, góry wypełniały się połamanymi cieniami. Margot powiedziała: — Ja sama nigdy za bardzo nie lubiłam filmów. — Nie polubiłaś tego czaru? Skrzywiła się lekko. — One nigdy nie były do końca olśniewające. Wyglądały tak, to prawda, ale człowiek jest ostatecznie tylko człowiekiem. Czy myślisz, kiedy widzisz na ekranie jedną z tych filmowych gwiazd, Ŝe ona czasami choruje albo miewa bóle głowy, albo bolesną miesiączkę, albo bywa przeraŜona na śmierć, poniewaŜ nie wierzy, Ŝe zagra naprawdę dobrze? Nie myślisz o tym wszystkim, prawda? Ale tak jest. Henry patrzył na nią uwaŜnie. — Pewnie — zgodził się po chwili. — Myślę, Ŝe tak rzeczywiście musi być. — Tak jak mój mąŜ — Margot kontynuowała. — Nigdy nie rozumiał, Ŝe ktoś inny moŜe być słabszy od niego, Ŝe ktoś mógłby sądzić, Ŝe sobie z czymś nie poradzi. Mówił Ŝe rozumie, no pewnie, ale w głębi duszy nie mógł pojąć, poniewaŜ on był przygotowany do tego, aby radzić sobie z całym światem, a ja nie. No, ale teraz muszę. ChociaŜ samotnie przez większość czasu. Wygładziła sukienkę, a potem spojrzała na Henry’ego i uśmiechnęła się do niego z zakłopotaniem, przepraszająco. — Ale ty nie chcesz słuchać o mnie. Nie jechałeś tutaj przecieŜ, tak daleko, aby być

obarczanym czyimiś problemami. — Przeciwnie — powiedział Henry. — Słucham cię z przyjemnością. Myślę, Ŝe jesteś jedną z najbardziej interesujących kobiet, jakie kiedykolwiek spotkałem. Szukałem kobiety takiej jak ty bardzo, bardzo długo. — Chciałbyś coś zjeść? — zapytała go nagle. — Mam w zamraŜalniku pizzę z papryką. — Nie, nie jestem głodny — odparł. — Wszystkie te słuŜbowe lunche odkładają się w człowieku. Zapychają organizm w krótkim czasie. Pozostanę tylko przy winie. — W takim razie, czy nie będziesz miał nic przeciwko temu, Ŝe przebiorę się w coś wygodniejszego? — Oczywiście, Ŝe nie. Zrobię sobie drinka, jeśli pozwolisz. Weszła do domu, odwracając się na moment w drzwiach, aby rzucić mu spojrzenie, o którym musiała sądzić, Ŝe jest uwodzicielskie. Henry został sam. Wolno sączył wino i obserwował odległy odrzutowiec wojskowy, połyskujący jak igła na ciemnoliliowym niebie. Potem sięgnął do kieszeni i wyjął czarny winylowy portfel, który połoŜył na stole oraz parę chirurgicznych jednorazowych rękawiczek z gumy. Zagwizdał przez zęby „Some Day I’ll Find You”. Z wnętrza domu usłyszał nagły dźwięk telewizora nastawionego na KPHO: „Stan pogotowia w związku z burzą piaskową pomiędzy Gila Bend i Yuma na autostradzie... jeśli zauwaŜysz gęsty pył zbliŜający się do autostrady to nie wjeŜdŜaj na ten obszar... zjedź z drogi tak daleko jak to tylko będzie moŜliwe i zatrzymaj się, gasząc światła...” Odpiął klapkę portfela i wyciągnął zwiniętą piłę — dwie stopy drutu z doskonałej stali, z ostrymi zębami, z czarnymi drewnianymi rączkami na obu końcach. Wyglądała jak garota z ząbkowanym brzegiem. NapręŜył ją i wydała nieomal przyjemny dla ucha metaliczny dźwięk. Kupił ją w staromodnym sklepie z artykułami Ŝelaznymi w Rumney Depot w Vermont. Właściciel zapewniał go, Ŝe przecięłaby sześciocalową gałąź amerykańskiego białego orzecha, tak jak drut przeciąłby ser. Skończył swój kieliszek wina z grymasem nieuświadamianej niechęci na twarzy. Potem ostroŜnie wsunął palce w rękawiczki, naciągając je mocno na dłonie. Czuł swój puls, uderzający w tym regularnym, prawie zapomnianym juŜ rytmie, rytmie, w którym uderzał zawsze, gdy Henry przygotowywał się do morderstwa. Minęło juŜ dwadzieścia lat, ale odczuwał znów to samo. Uczucie chłodnego, kontrolowanego podniecenia. Narastające poczucie siły. W dawnych czasach nazywali go „Gentleman Henry” z powodu jego opanowania. Niewielu z nich kiedykolwiek zrozumiało, jakiej natury wymagało zabicie człowieka na rozkaz. Specjalizował się w zabijaniu z zemsty: w zadaniach, w których klient wymagał, Ŝeby ofiara cierpiała i Ŝeby to się dokonało we właściwy sposób. Po zakończeniu roboty zdawał rzeczowy raport z tego, co zrobił. Opowiadał o tym, jak ofiara błagała o litość,

mimo Ŝe większość jej wnętrzności była juŜ w pokoju obok. Jak krzyczała i płakała. Ciekawe, oczy klienta nigdy nie podnosiły się, Ŝeby napotkać jego wzrok. Pieniądze przesuwały się po stole bez wymiany choćby jednego spojrzenia. Henry doszedł do wniosku, Ŝe prawie wszyscy unikają zabijania, nawet przez pośrednika. I przed dwudziestu laty podniósł swoją cenę do pięciu tysięcy dolarów za zlecenie. W następnym tygodniu wykończył w Pittsburghu męŜczyznę przy pomocy elektrycznej wiertarki Boscha, wiercąc pięć dziur w jego czaszce. Nigdy nie słyszał, Ŝeby ktoś tak wrzeszczał ani przedtem, ani potem. Nigdy teŜ nie miał nocnych koszmarów z tego powodu. Wytarł swój kieliszek do czysta miękką lnianą chusteczką do nosa. Przetarł teŜ poręcz fotela i wszystkie inne powierzchnie, których mógł dotykać. Nie miało sensu mycie kieliszka i bezcelowa byłaby próba zaaranŜowania wszystkiego tak, jakby Margot umarła przypadkowo albo jakby popełniła samobójstwo. Nikt nie mógł zrobić przypadkowo tego, co Henry miał za chwilę zrobić z Margot i nikt nigdy nie byłby w stanie zrobić tego sam sobie. Wstał i skierował się do drzwi patio, ciągle napinając piłę. Przystanął na chwilę, nasłuchując, potem wszedł do środka. Wzięła szybki prysznic, a teraz siedziała w swojej sypialni, szczotkowała włosy i podśpiewywała wesoło. Henry nie uwaŜał, Ŝeby zabijanie szczęśliwych ludzi było choć trochę trudniejsze od zabijania ludzi złych, przeraŜonych czy teŜ Ŝałosnych. W gruncie rzeczy więcej satysfakcji sprawiała mu śmierć szczęśliwych. Wszedł bez pukania. Brudnobiały dywan był miękki i cichy, tłumił więc odgłos jego kroków. Telewizja pokazywała reportaŜ o rozwścieczonych rodzicach, którzy pikietowali szkołę w Flagstaff. W sypialni stało ogromne łóŜko z białą, pikowaną atłasową narzutą i białymi draperiami. Przy łóŜku leŜał biały telefon i butelka nembutalu. Drzwi łazienki były jeszcze uchylone i Henry zobaczył rzeczy Margot rozrzucone na podłodze. Popelinowa sukienka, majtki i jeden porzucony sandał. Margot siedziała przed białą toaletką w stylu rokoko, w białym satynowym płaszczu kąpielowym, z duŜą srebrną gwiazdą naszytą na plecach. Robiła do siebie miny, malując usta pomadką o ostro róŜowym kolorze. Henry pomyślał: „To pozostałość z minionych czasów. Takiej szminki mogłaby uŜywać tylko blondynka”. Stanął tuŜ za nią, zaledwie o kilka cali, i dopiero wtedy skupiła wzrok na jego odbiciu w lustrze i zdała sobie sprawę z jego obecności. — No więc — powiedziała, nie odwracając się. Zamknęła pomadkę i sięgnęła po róŜ. — Gdybym wiedziała, Ŝe jesteś facetem, który lubi wkradać się do damskiej sypialni... — To co byś zrobiła? — zapytał. Serce ciągle uderzało w tym równym, zdecydowanym rytmie, ale głos miał lekki, rozbawiony. W telewizji rozwścieczony rodzic mówił: „Nie pozwolę, Ŝeby moje dziecko uczyło się razem z chuliganami, podŜegaczami i głupimi Indianami, to wszystko. Moje dziecko ma prawo do edukacji takiej, jaką ja miałem”.

— Nie wiem — odparła. — Być moŜe nie zaprosiłabym ciebie do domu. — Wiedziałem Ŝe mnie zaprosisz, od chwili kiedy cię ujrzałem — powiedział. — Ach, tak? — jej głos był trochę ostrzejszy. — Nie zamierzałem cię obrazić — usprawiedliwiał się. — Nie myślałem, Ŝe wyglądasz na tanią czy łatwą, czy nawet szczególnie samotną. Ale wiedziałem, jakie posiadasz cechy. Cechy gwiazdy, wiesz o tym? Jesteś gwiazdą, na swój własny sposób. — Chciałabym nią być. — Musisz mi uwierzyć — powiedział Henry. Uniósł elastyczną piłę za jej plecami. Jego ręce, mocno ściskające dwa drewniane uchwyty, rozciągnęły ostrze tak, Ŝe aŜ się napręŜyło. Margot Schneider nałoŜyła róŜ, potem zacisnęła usta i patrzyła dalej na siebie w lustrze tak, jakby nie była zadowolona z wyglądu swojej twarzy. — Powinnam trochę schudnąć, prawda? Ale to bardzo trudne, kiedy człowiek nie ma nikogo, dla kogo by się odchudzał. — Dlaczego nie zrobisz tego dla mnie? Jestem tak samo dobry jak kaŜdy. — Nie sądzę, Ŝebym po dzisiejszym dniu jeszcze kiedykolwiek ciebie spotkała. Tacy wy wszyscy jesteście. PoŜądliwi, przemęczeni, zestresowani. Wszystko, czego potrzebujecie to jednego wieczoru przyjemności. Potem wracacie do swoich Ŝon. Podczas gdy Margot grzebała w szufladzie swojej toaletki, Henry podniósł piłę wyŜej, o kilka cali nad jej głowę. — Jestem taka nieporządna — mówiła. — Powtarzali mi to, kiedy byłam małą dziewczynką, wiesz? Nigdy nie mogę niczego znaleźć. — Podnieś głowę — powiedział Henry. — Spójrz w lustro na siebie. A teraz, co powiesz o kobiecie, która tak wygląda mając pięćdziesiąt sześć lat? Margot Schneider jeszcze przez chwilę przebierała w szufladzie, a potem zamarła. Henry widział, jak napinają się mięśnie na jej karku. Wydawało się, Ŝe upłynęła cała minuta, zanim przemówiła, a kiedy to zrobiła, zabrzmiało to tak, jakby odezwał się ktoś całkiem inny, ktoś przestraszony i mały. — Wiesz kim jestem, prawda? — wyszeptała. — O co ci chodzi? Jesteś Margot Schneider. Tak mi powiedziałaś. — Powiedziałeś: pięćdziesiąt sześć lat. Skąd wiesz, Ŝe mam tyle? — Ty mi to powiedziałaś. — Nigdy nic takiego nie mówiłam. Zawsze mówię, Ŝe mam pięćdziesiąt jeden. — No, to nie wiem — odrzekł Henry. Bardzo się starał, Ŝeby jego głos brzmiał naturalnie i modlił się prawie o to, aby się nie odwróciła, nie zobaczyła go stojącego tuŜ za nią z tą cienką stalową piłą uniesioną w zaciśniętych pięściach. Margot zaczęła wyrzucać z siebie Ŝale. — Czy nie dość dałam? Nigdy nie miałam niczego, z czym mogłabym zacząć. Czy nie

dość dałam? Na miłość boską, wy zabraliście mi wszystko. — Słuchaj, Margot... — Nie kłam — szeptała. — Naigrywałeś się ze mnie przez całe popołudnie, prawda? Hollywood, filmy, „Rzeka bez powrotu”. A ja byłam wystarczająco tępa, Ŝeby nie zrozumieć. — Margot, uwierz mi, nie myślę, Ŝe jesteś kimkolwiek innym niŜ Margot Schneider. Dlaczego miałbym tak sądzić? — zapytał tonem zaskakującym nawet jego samego dlatego, Ŝe brzmiało to tak szczerze. Mijały sekundy. Jeden z rodziców w telewizji rzucił: „Jeśli potrzebują zwierząt doświadczalnych, niech uŜywają świnek morskich. Nie będą wykorzystywać moich dzieci”. I wtedy, jakby domyśliła się, co ma się stać i jak gdyby postanowiła przyjąć to z godnością Joanny d’Arc, Margot podniosła głowę i spojrzała na swoją twarz w lustrze. W tej chwili, dopiero w tej ostatniej chwili, wyglądała dokładnie tak, jak zawsze wyglądała na swoich fotografiach — z szeroko otwartymi oczami, zdziwiona, przeraŜona wszystkim. W tym momencie Henry Friend szybkim ruchem przesunął piłę w dół przed jej twarzą i ściągnął ją ciasno na jej gołej szyi. Był tak szybki, Ŝe nie miała nawet czasu na nabranie wystarczającej ilości powietrza, aby krzyczeć. Wydała tylko wysokie wewnętrzne tchnienie. Henry przesunął piłę mocno na prawo, a potem jeszcze raz w lewo, przecinając białą skórę, silne mięśnie po obu stronach szyi i włóknistą tkankę, w której biegły tętnice, Ŝyły i nerw błędny. Jęknął z wysiłku i przeraŜenia, a potem wykonał ostatnie cięcie w prawo i ostrze przeszło lekko przez chrząstki pomiędzy kręgami szyjnymi. Jej głowa stoczyła się z ramion i z głuchym odgłosem upadła na toaletkę pomiędzy grzebienie i kosmetyki. Krew tryskała obficie z otwartej szyi, plamiąc lustro i ścianę do połowy wysokości. Ciało cięŜko runęło na podłogę, ciągle pompując litry lepkiej cieczy na biały dywan i narzutę. Jedna noga szarpnęła się i niespodziewanie zrzuciła ozdobiony futerkiem atłasowy pantofel. Henry potrzebował czasu, Ŝeby się pozbierać. Wpatrywał się w podłogę, nie mogąc spojrzeć na głowę, która spokojnie leŜała na toaletce. Zbryzgana krwią, wyglądała wciąŜ jak Ŝywa. Odbierała mu trochę odwagi, jak gdyby oczy Margot mogły nagle odwrócić się i spojrzeć na niego, a usta wydać głos. — O Jezu — zajęczał. Cały się trząsł. Chyba stracił zimną krew. Po dwóch czy trzech minutach odwrócił się i poszedł do łazienki. Była jeszcze wypełniona parą i pachniała po kąpieli Margot. Umył piłę pod kranem w kabinie prysznica. Lustro było zbyt zaparowane, Ŝeby mógł ujrzeć swe oblicze. Wszystko, co mógł rozpoznać, to rozmazana róŜowa twarz, nieokreślone monstrum z przeszłości, które lepiej, aby było zapomniane, ektoplazma ludzkich kosz

marów nocnych. Krew koliście opasała brodzik, odpływając w dół. Zwinął piłę z dokładnością profesjonalisty. Potem wyszedł z łazienki, zamykając za sobą drzwi. Przeszedł przez sypialnię, celowo odwracając wzrok od toaletki. W kuchni znalazł pod zlewem duŜy plastykowy worek na śmieci. Zdarł zakrwawione rękawiczki i wrzucił je do worka. Na moment zamknął oczy, jak człowiek który ma migrenę. Ale musiał to zrobić. Wrócił do sypialni, niosąc worek. Zmusił się do tego, Ŝeby podejść prosto do toaletki i spojrzeć w dół na głowę Margot. To nie krew tak go denerwowała. Krew to nie był problem. Krew była częścią jego pracy. A jednak głowa Margot okropnie go irytowała. Nie był pewien, dlaczego. MoŜe dlatego, Ŝe tak naprawdę ona była martwa, pogrzebana juŜ od dwudziestu łat i podczas gdy mogło mu się udać zabić jej ciało, jej duch przeŜył jakoś tę egzekucję nietknięty, tak jakby Henry nie zrobił nic więcej ponad obcięcie głowy woskowej lalce. Jej Ŝyciowa siła, legenda pozostały nienaruszone. Ten niewytłumaczalny blask, który sprawiał Ŝe wydawała się większa i daleko bardziej fascynująca niŜ w istocie była — ten blask ciągle bił. Zabił ją, lecz ona ciągle Ŝyła. Dla Henry’ego nie było to zabójstwo jak za dawnych łat. To za bardzo przypominało hollywoodzkie voodoo, Sharon Tate, Jayne Mansfield czy Anton Levey. To było zbyt podobne do „Helter — Skelter”. Spojrzał na głowę, na słoiczki z kosmetykami. Wiedział, Ŝe i on był skazany na zagładę. Dwadzieścia, dwadzieścia lat jego Ŝycia po to, aby odkryć, czym jest zagłada. OstroŜnie podniósł czerep i wrzucił do zielonego worka. Jego Ŝołądek przekoziołkował, ale udało mu się utrzymać w nim wino. Ostatni raz rozejrzał się po sypialni, powoli i rozwaŜnie, upewniając się, Ŝe nie zostawia niczego, co mogłoby go zdradzić. Kiedyś, w Marion, zostawił krawat w paski w damskiej szafie i ta chwila nieuwagi kosztowała go szesnaście dni więzienia i osiem tysięcy dolarów dla adwokata Mafii. Mogło go to kosztować Ŝycie. Było juŜ prawie ciemno, kiedy zamknął za sobą drzwi i przeszedł przez podjazd do swojego samochodu. Otworzył zamek bagaŜnika i ułoŜył worek starannie na wierzchu koła zapasowego tak, Ŝeby pozostał na swoim miejscu na zakrętach. Rozciągnął na nim pled w szkocką kratę, tak na wszelki wypadek. Potem szybko wsiadł do samochodu, zapuścił silnik i pojechał z powrotem w dół Oasis Drive, bez świateł. Po paru chwilach pędził wzdłuŜ Lincoln Drive w kierunku 24 Ulicy, z której skręci w lewo do portu lotniczego Sky Harbor. Sposób ucieczki był prosty. Został przygotowany wiele lat temu, gdy po raz pierwszy zaczął sięgać dalej, poza Kalifornię. Henry zaparkuje Oldsmobila na parkingu portu lotniczego. Odkręci tablice rejestracyjne i zedrze charakterystyczne naklejki. Wtedy, z terminalu, zatelefonuje do swoich ludzi w Los Angeles i powie im, co zaszło. Kiedy on będzie wsiadał do samolotu w Phoenix, identyczny samochód zostanie wypoŜyczony z biura „Avis” w Los Angeles i do czasu, zanim Henry przyleci do tego miasta, nowy po

jazd będzie czekał na niego bez tablic rejestracyjnych na parkingu lotniska w Los Angeles. Henry przymocuje do niego tablice samochodu, który wynajął w Phoenix i zgłosi się do biura „Avis”; nie omieszka wspomnieć Ŝeńskiej obsłudze biura, jak cięŜka była jazda z Arizony. „A te kurzawy...!” Wspólnik, który wynajął samochód w Los Angeles poleci do Phoenix z jego tablicami, przykręci je do pierwszego samochodu Henry’ego i potem natychmiast pojedzie nim do Las Vegas i tam go zwróci. Ta zamiana nie zostanie odkryta, aŜ do momentu, kiedy jeden albo drugi samochód pójdzie do przeglądu. Prawdopodobnie nawet i wtedy mechanicy nie będą się trudzić sprawdzeniem numerów pojazdu. Henry włączył radio, jadąc 24 Ulicą na południe, w kierunku lotniska. Na tle wieczornego nieba, po obu stronach drogi rysowały się juki, jak wycinanki z czarnego papieru. Zapalił papierosa. Ręce mu drŜały. Czas robił swoje. Dwadzieścia lat to o wiele za długo. Czuł się jak średniowieczny Ŝeglarz, sędziwy, z brodą, zdesperowany, który nagle dotarł na skraj świata.

Rozdział drugi Daniela obudziło głośne uporczywe mruczenie, przypominające odgłosy kota, jedzącego poranną rybę. Otworzył oczy i zamrugał, patrząc na skąpany w słońcu ceglany sufit. Przez blisko minutę zastanawiał się, gdzie jest i w jakiej epoce. Pomyślał: „Buck Rogers musiał się czuć podobnie, gdy zbudził się z dala od wypełnionej gazem kopalni w Pittsburghu i odkrył, Ŝe znajduje się w dwudziestym piątym wieku. Gdzie ja jestem, kim jest kobieta leŜąca obok mnie i dlaczego ona chrapie tak głośno?” Miała miedzianorude włosy, ale włosy to było wszystko, co Daniel mógł w tej chwili zobaczyć. Wydawało mu się, Ŝe pamięta jej imię — Cara. Przynajmniej tak mu powiedziała. Autostopowiczki rzadko mówiły prawdę i było to niepisane prawo. Wystarczyło, Ŝe były zabawne albo seksy, albo takie i takie jednocześnie. Cara z Południowej Dakoty, jadąca na wybrzeŜe. Daniel był kiedyś w Południowej Dakocie, grając w zespole „Treble Clef Club” w Rapid City i nie uwaŜał jej historii za niewiarygodną. Wszystko do czego Południowa Dakota była dobra, jak się zdąŜył zorientować, to do ucieczki z niej. — Hej — powiedział, delikatnie potrząsając jej ramieniem. — Mmmm....? — zamruczała, przeciągając się. — Chrapiesz. Mocowała się z prześcieradłem owiniętym wokół niej. — Nie chrapię, gdzie tam — zaprzeczyła, nie otwierając oczu. — Damy nigdy nie chrapią. — Ach, nie? Czym jest więc ten mrukliwy odgłos, który wydajesz? — Głębokim oddychaniem — powiedziała. — A teraz pozwól, Ŝe podłapię jeszcze trochę snu, dobrze? To jeszcze nawet nie świt, na miłość boską. Daniel przechylił się i spojrzał na nią. — Jest szósta piętnaście — oznajmił. — Muszę otworzyć o siódmej. Doszedł do wniosku, Ŝe nadal posiada całkiem dobry gust, jeśli chodzi o kobiety. Miała twarz o wyrazistych rysach, białą skórę, duŜe piersi i te szerokie krągłe bio

dra, które zawsze przypominały mu dziewczyny z farm. Zadziwiające było, jakie kobiety moŜna spotkać na autostradzie pomiędzy Superior a Phoenix w gorący czwartkowy wieczór, a właściwie nawet w kaŜdy inny wieczór. Absolwentki Vassar, kobiety-kierowców cięŜarówek, stare prostytutki, altowiolistki, aktywne feministki, hazardzistki-naciągaczki... a teraz Cara. Nadal chrapała, głęboko i nisko, ale tak prawdę mówiąc, Daniel nie powinien się na to uskarŜać. Minionej nocy, po wyjściu ostatniego gościa, pomogła mu posprzątać, a potem słodka i w świetnym humorze pod wpływem dobrego, czerwonego wina i płyt Bruca Springsteena, baraszkowała z nim w pościeli z taką radością, energią i nieskrępowaną namiętnością, Ŝe musiał panować nad sobą z całych sił, Ŝeby nie wydać, ze zwykłej radości, swojego słynnego buntowniczego ryku, od którego drŜały szyby. Tego ranka jego plecy i uda były tak podrapane, jakby wczoraj przedzierał się przez jeŜyny, a usta bolały go, jakby ktoś ścisnął mu je w duŜej prasie do wyciskania czosnku. Wylazł niezdarnie z łóŜka, aŜ zaskrzypiały głośno spręŜyny. Jego dŜinsy i podkoszulek leŜały zmięte na gołej podłodze i wyglądały tak, jakby wyskoczył z nich zeszłej nocy nawet ich nie rozpinając. Wielki budzik z Myszką Miki, stojący na biurku, wskazywał szóstą dwadzieścia. Daniel ziewnął tak szeroko, Ŝe prawie wywichnął sobie szczękę i pociągnął nosem. Susie stała tuŜ za drzwiami w długiej róŜowej koszuli nocnej w stylu Mary Poppins. Obserwowała go cicho, kiedy wyjmował czystą koszulę i zakładał ją, a potem podąŜyła za nim korytarzem, kiedy szedł zrobić siusiu i spryskać twarz wodą. Dopiero gdy podniósł twarz znad ręcznika, Ŝeby spojrzeć na siebie w popękanym lustrze łazienkowym, przemówiła: — Kto to jest? Miała siedem lat, jasne warkocze i porcelanowobłękitne oczy na zuchwałej buzi. Dokładnie jak jej matka. Bardzo, bardzo ładna. I wyjątkowo dojrzała, jak na swój wiek. — To Cara. Cara z Południowej Dakoty. — Zostaje na śniadaniu? — Myślę. — Lubisz ją? Daniel patrzył na Susie przez długą chwilę. W końcu odpowiedział: — Nie wiem jeszcze. Nie rozmawialiśmy zbyt duŜo dotychczas. — I ty nie nienawidzisz siebie? A ona? Nie nienawidzi siebie za to? — Nie wiem. Ona jeszcze śpi. Dość trudno ocenić, jak bardzo się siebie lubi lub nie, kiedy się jeszcze śpi. — Ja mogę śpiewać, kiedy śpię. Daniel powlókł się w dół po wąskich drewnianych schodach do starej kuchni w meksykańskim stylu. Susie podąŜała za nim, z oddaniem zatroskanej Ŝony. Daniel otworzył

ogromną lodówkę i zaczął wyjmować plastry bekonu, jajka, paszteciki do hamburgerów, sznury kiełbasek, przygotowując się do porannego nawału roboty. Do tego zaparzy dwa galony kawy, wyciśnie trzy tuziny pomarańczy, rozkroi dwadzieścia pięć bułeczek i nakryje dziewięć stołów. Wypił ogromny łyk soku z grejpfrutów i zjadł pełną garść nieświeŜych Cheeto. Susie zagadnęła go: — JuŜ czas, Ŝebyś się ustatkował, wiesz? — Ustatkował? — Daniel był zaskoczony. — Jestem ustatkowany. Co moŜe być bardziej powaŜnego i statecznego niŜ mieszkanie tutaj z tobą i robienie tego, co robię? — Mam na myśli to, Ŝe mógłbyś się oŜenić. Daniel potrząsnął głową. — Próbowałem, przecieŜ wiesz. Nie jestem jednak odpowiednim facetem, do małŜeństwa. Nie mam właściwych łańcuchów aminokwasów. A tak w ogóle, to jestem uczulony na wierność. To słowo powoduje, Ŝe dostaję gęsiej skórki. — Mnie jesteś wierny. — Ty jesteś moją córką. Być wiernym swoim dzieciom, to co innego. Susie bawiła się magnetycznymi pinezkami przyczepionymi do drzwi lodówki. — Nigdy nie myślisz o mamusi, nigdy? — Wiesz, Ŝe myślę. Twoja mamusia była najładniejszą damą, jaka kiedykolwiek Ŝyła. Na dowód tego ty jesteś najładniejszą z córek. Ale ona wolała coś innego, kogoś innego. Nie tutaj i nie mnie. Nic na to nie poradzę. — Przyjąłbyś ją z powrotem, gdyby wróciła? — zapytała Susie. Daniel miał pełne ręce świeŜych jaj. Zatrzymał się tam, gdzie stał i spojrzał na Susie powaŜnie, a potem jedno po drugim umieścił jajka na kontuarze, Ŝeby móc ją przytulić i przytrzymać bardzo, bardzo blisko siebie. Pachniała ciepłym chlebem jak małe dziecko, które jeszcze przed chwilą spało; dopiero co uwolniony zakładnik Władcy Pustyni. — Susie — powiedział zachrypłym, ojcowskim szeptem. — Wszystko czego potrzebuję, mam w tobie. — Więc nie przyjmiesz jej z powrotem? — Nie, to by nie było w porządku. Popatrzyła na niego. W jej oczach były łzy. — W stosunku do kogo nie byłoby to w porządku? — zapytała. — To nie byłoby fair ani w stosunku do twojej mamy, ani do mnie, ani do ciebie. Kłócilibyśmy się ciągle, wiesz o tym. Krzyczelibyśmy. Skończylibyśmy to, nienawidząc się wzajemnie, podczas gdy powinniśmy się kochać. Susie przycisnęła swoje czoło do jego i zapiszczała cieniutkim głosem: — Tęsknię za nią. — Wiem — powiedział Daniel. — Ja teŜ.

Jakiś ciekawski głos wtrącił nagle: — Mam nadzieję, Ŝe nie przerywam niczego waŜnego. Daniel podniósł wzrok. To była Cara, z zaspanymi oczami, ale juŜ przebudzona, z włosami starannie wyszczotkowanymi w chryzantemowe loki. Miała na sobie jedną z dŜinsowych roboczych koszul Daniela w niebieskim kolorze, rozpiętą tak, Ŝe ukazywała głębokie alabastrowe zagłębienie pomiędzy piersiami, jej płaski brzuch i rdzawą plątaninę rudych włosów między długimi udami. Była bezwstydna, prowokująca — po prostu autostopowiczka. Posiadała tę samą włóczęgowską elegancję, która przyciągnęła Daniela do Candii, jego pierwszej i ciągle jedynej Ŝony, matki Susie. Susie rozpoznała ten typ z dziecięcą bystrością, pocałowała swojego ojca w nos i wyszła. — Czy to ja ją przegoniłam? — zapytała Cara, nie bez satysfakcji. Daniel wstał i potarł ręką kark. — Jest do tego przyzwyczajona. Ona tylko próbuje coś zrobić, Ŝebym poczuł się winny. Tęskni za swoją matką. — To zrozumiałe — powiedziała Cara. Podeszła blisko i pocałowała go w policzek, potem w usta. — Chcesz, Ŝebym przygotowała dla nas trochę kawy? — Nie kłopocz się. I tak muszę przygotować ilość wystarczającą dla połowy Apache Junction. Mogłabyś podać mi ten rondel? Cara stała obok niego, gdy topił w garnku słoninę do siekanego mięsa. Dotknęła zmysłowo jego ramienia, jakby nie mogła do końca uwierzyć, Ŝe jest prawdziwy. Słońce wkradło się pomiędzy listewki Ŝaluzji i nagle oświetliło jaskrawymi promieniami porcelanową miseczkę z hiszpańskimi cebulami, i kiedy Daniel stał tak nad gorącą kuchenkę — w swoich dŜinsach, w białej koszuli z krótkimi rękawami, szczupłej budowy, ciemnowłosy, trochę zmęczony, ale bez wątpienia atrakcyjny — wydawało się, Ŝe promieniał takim samym domowym czarem. Portret szefa kuchni jako zmęczonego, lecz przyjaznego anioła. — Byłeś dziwny ostatniej nocy — powiedziała mu. — Dziwny i cudowny. Zbyt delikatny jak na kucharza od szybkich dań. — Jak na właściciela baru — poprawił ją. Zeskrobał z talerza plasterki cebuli do rondla. Zaczęły głośno skwierczeć. — Wszystko jedno — uśmiechnęła się. — Sądzisz, Ŝe jestem dziwny? — zapytał. Radośnie kiwnęła głową. Boczył się na nią przez chwilę, a potem wzruszył ramionami. W rzeczy samej często myślał, Ŝe urodził się w odbitej na opak lustrzanej krainie. Jego Ŝycie i jego kariera zawsze okazywały się być dokładnym przeciwieństwem tego, czego naprawdę chciał i co naprawdę był w stanie osiągnąć. Nawet jego trzydziestosześcioletnia twarz, gdy widział ją na fotografiach, wyglądała jakby była odwrócona w nie

właściwym kierunku; jakby męŜczyzna, którego widział w lustrach, w szybach sklepowych wystaw, wyglądał tak, jak on faktycznie powinien wyglądać, a twarz z którą chodził przez całe Ŝycie była tylko nieudaną kopią. Oto i on — niezgrabny cień własnego odbicia. Powinien był zostać znanym komikiem telewizyjnym, drugim Johnny’m Carsonem, Danem Ratherem dla ubogich. Zamiast tego prowadził bar — „Daniel’s Downhome Diner” — w Apache Junction, w Arizonie, blisko załamującego się od gorąca horyzontu, z Superstition Mountains łączącymi niebo z ziemią w oddali; blisko słynnej kopalni Zaginionego Holendra. „Daniel’s Downhome Diner” był dość popularny, jeśli popularność cokolwiek znaczyła w miasteczku o 2391 mieszkańcach, których liczba zresztą stale spadała. Było to miejsce okazyjnego handlu obwoźnego. Spotykało się tu kierowców cięŜarówek, turystów, sprzedawców pompek rowerowych, jak teŜ autostopowiczów i róŜnego rodzaju dziwaków. Czasami klienci byli przyjaźni, a czasem zaczepni. Czasami płakali nad swoją kawą, a czasem wyrzucali krzesła przez okna. Było tam dziewięć stołów przykrytych czerwonymi bawełnianymi obrusami z plastykowymi pomidorami pełnymi ketchupu, szafa grająca z 1967 roku z „Happy Together” zespołu Turtles i „Penny Lane” Beatlesów — nie dlatego Ŝeby Daniela wiązały jakieś szczególne wspomnienia z 1967 rokiem, ale po prostu dlatego, Ŝe wówczas zepsuł się zamek i nikt nie mógł dostać się do wnętrza szafy, aby wymienić płyty. Na ścianie, na czarnej tablicy wisiało zapaćkane menu: fasola, stek z fasolą, empanady, chesburgery, pieczona dziczyzna i tak dalej. Wszystko dobre, domowe jedzenie. Daniel był w stanie przyrządzić równieŜ ostrygi Bienville, Pompano en papillote, czy nawet gołąbki królewskie w rajskim sosie. Jego ojciec był kuchmistrzem w „Alciatorre” w San Francisco w latach pięćdziesiątych i nauczył Daniela gotować z dokładnością, cierpliwością i wyrachowaną niechęcią prawdziwego zawodowca. Dziś Daniel rzadko przygotowywał takie egzotyczne dania, głównie dlatego, Ŝe pod koniec dnia czuł się bardziej niŜ mocno zmęczony gotowaniem, ale i z tego powodu, Ŝe nikt w Apache Junction nie chciałby zjeść niczego podobnego. Mieszkańcy jedli duŜo steków, mnóstwo fasoli i to prawie wszystko. Mógł sobie wyobrazić reakcję Indianina Billa Hargravesa, gdyby podał mu delikatne części kraba, grzyby i rybę w papierowej torebce. „Co to jest, u diabła, torebka do wymiotowania z Western Airlines?” Nigdy nie myślał o prowadzeniu knajpy, szczególnie nie tutaj, w Pinal County w Arizonie. Próbował śpiewać, zajmował się handlem, czyszczeniem rur kanalizacyjnych, zbierał opłaty od Indian w Indian Nation Turnpike w Oklahomie. Pracował nawet jako komik w pseudowiktoriańskim lokalu nocnym „Gaslight” w Nevadzie: „I stoi MojŜesz na szczycie góry, no nie, i mówi do Jehowy: Słuchaj, ujmę to krótko, po prostu chcesz, Ŝebyśmy poobcinali sobie końce naszych kutasów”. To tam poznał i poślubił Candii — matkę Susie. Blond loki i zadarty nosek, oczy małej Annie Fannie. Chichocząca, mała i pełna seksu, z piersiami tak duŜymi, Ŝe kiedy podrygując szła ulicą, męŜczyźni zatrzymywali się i gapili na nią z szeroko otwarty

mi ustami. Najlepsza tancerka stolikowych blatów, artysta burleski ponad miarę swych czasów. Pasja i miłość jego Ŝycia. Candii rzucała najgorsze przekleństwa pod jego adresem w klinice połoŜniczej w Reno, podczas gdy czerwony neon z napisem „ROZWÓD” po przeciwnej stronie ulicy zapalał się i gasł przez całą noc, a lekarz sugerował niejasno, Ŝe dziecko prawdopodobnie umrze. Susie nie umarła, dzięki Bogu, ale Candii odeszła od nich po ośmiu miesiącach, zabierając ze sobą swoje obcisłe, jedwabne sukienki i pończochy. Okropnie za nią tęsknił, nawet teraz, sześć lat później, poniewaŜ była nieosiągalnym erotycznym marzeniem, poniewaŜ zawsze śmiała się z jego dowcipów i poniewaŜ ją kochał. Co więcej, miała naprawdę na imię Candii — tak zapisano w jej metryce urodzenia. Do Apache Junction przybył przypadkiem. Zmierzał do Sante Fe w stanie Nowy Meksyk, aby pochwalić się Susie przed matką Candii (miała czterdzieści dwa lata i była piersiasta tak jak jej córka) i wyŜebrać kilka setek od ojca Candii na opłatę części zaległego czynszu. Kilka mil od Phoenix jego stary zielony Mercury załamał się ostatecznie i stanął na poboczu. Mechanik, Indianin z plemienia Navajo, o twarzy pomiętej od zmarszczek, długo patrzył na zardzewiały, zielony kadłub Mercuvy’ego i wreszcie ogłosił swój wyrok: — Nie ma sensu tego naprawiać, przyjacielu, nawaliła przekładnia. Kiedy Daniel się rozejrzał, zobaczył tablicę, która informowała, Ŝe jest właśnie w Apache Junction, i drugą, nawołującą: „Dobrze prosperujący bar na sprzedaŜ”. Facet o okrągłej twarzy, który sprzedawał tę knajpę, zerknął na niego podejrzliwie ze swojej cienistej werandy i powiedział: — Nie zabierasz mi czasu na próŜno, mam nadzieję? Przychodzi tu do mnie wielu takich. W Apache Junction nie było nic ciekawego. Kilka stacji benzynowych, kilka odrapanych domów, indiański sklep z biŜuterią. Ale było to równie dobre, czy raczej równie złe miejsce jak kaŜde inne. Klimat był tu ciepły i suchy, dobry na chore zatoki Daniela. Przestępczość była niewielka. Jedynym notorycznym przestępcą był półkrwi Navajo o nazwisku Ronald Reagan Kinishba, i natychmiast zostali z Danielem dobrymi przyjaciółmi. Od czasu do czasu grali razem w karty, upijali się wspólnie, a czasem Ronald zabierał Daniela na tylne siodełko swej Hondy 749 i pędził poprzez noc autostradą, sto dziesięć mil na godzinę, nie zwaŜając na kurz, gorący wiatr i światła, które migotały po bokach, jak kosmiczne pociski w „Star Trek II”. Potem siadali okrakiem na motocyklu na jakiejś odległej, nieistniejącej na mapie krzyŜówce, podnieceni, dygocący w zachwycie nad osiągniętą prędkością. Było to ciche Ŝycie, Ŝycie w którym człowiek mógł zawieść tylko sam siebie. W nocy, w środku lata, pod niebem czystym niczym czarny trawnik usiany srebrnymi stokrotkami, gdy Susie spała w swoim wymiętoszonym, dziecinnym łóŜeczku, a w powietrzu

unosił się ten dziwny, aromatyczny zapach pustyni. Daniel siadał na balkonie, na tyłach swojego baru, słuchając cichutkiego głosu lokalnego radia KSTM, dobiegającego z odbiornika z kuchni i zastanawiał się, czy istnieje naprawdę czy nie. Rozweselał sam siebie przypominając sobie jednego z bohaterów Woody Allena, który nienawidził rzeczywistość, lecz jednocześnie uświadamiał sobie, Ŝe jest ona jedynym miejscem, w którym moŜna dostać dobry stek. Ostatnio często czuł się jak bohater Woody Allena: niespokojny i juŜ prawie gotów do walki o siebie. Ale im dłuŜej Ŝył w Apache Junction, tym większa stawała się jego niepewność, czy sobie poradzi. — MoŜe masz juŜ ochotę na wakacje? — zapytała Cara. Podniósł wzrok znad cebuli. — Wakacje? Co masz na myśli? — No, uciec od tego wszystkiego. — Nie sądzisz, Ŝe Apache Junction właśnie jest z dala od tego wszystkiego? Podeszła i pocałowała go. — To jest praca. Ja mówię o pływaniu, surfingu, górskiej wspinaczce i kochaniu się na śniegu. — Ach tak? A kto się zajmie Susie? — Nie masz Ŝadnego zaprzyjaźnionego starszego małŜeństwa, które mogłoby zabrać ja na tydzień lub dwa? Daniel sięgnął po przyprawy. — Tęskniłbym za nią — powiedział. Zapanowała długa cisza. Potem Cara zapytała: — Czy nie będziesz miał nic przeciwko temu. Ŝe zostanę tu na trochę? MoŜe dzień albo dwa? Daniel spojrzał na ma i uśmiechnął się. — Jesteś mile widzianym gościem, jeśli tego właśnie pragniesz. Cara wzięła go za rękę. Strąciła koszulę, którą miała na sobie i mocno przytrzymała jego dłoń na swojej nagiej lewej piersi. Patrzyła na niego wyzywająco, a on czuł, jak jej brodawka marszczy się i powiększa pod jego palcami. — Przeznaczenie — powiedziała. — Co? — zapytał. — Ty i ja. To, Ŝe się spotykamy. Przeznaczenie. Nie wielkie przeznaczenie. Nie grzmot i błyskawice, i całe kontynenty w ogniu. Ale dobre, słodkie zrządzenie losu. coś, co oboje będziemy wspominać zawsze, kiedy ogarnie nas melancholijny nastrój. Ciągle patrzył w te jej blade, niebieskie oczy i delikatnie gładził dłonią jej pierś. — Cara — powiedział. — Cara z Południowej Dakoty. Nawet nie znam twojego nazwiska. — Czy to ma znaczenie?

Właśnie wtedy ktoś głośno zapukał w kuchenne okno. Przez matowe szkło Daniel zobaczył rozmazaną twarz męŜczyzny. — Daniel! Jesteś tam? Daniel! — Willy? — zawołał Daniel. — Poczekaj sekundę, wpuszczę cię. Odwrócił się do Cary i powiedział: — To mój przyjaciel. Zechcesz moŜe pójść się ubrać? Cara spojrzała po sobie. — Pewnie — odparła. Posłała mu całusa, potem odwróciła się i dała susa na schody. — Gówno — dobiegł z jadalni głos Susie, chociaŜ Daniel dwukrotnie dał jej w ubiegłym tygodniu klapsa za to, Ŝe mówi jak kierowcy cięŜarówek. Ale czasami kobiety wiedzą, kiedy im się upiecze. Susie nie była wyjątkiem.