ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 139
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 006

Irving Washington - Rip Van Winkle i inne opowiadania

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Irving Washington - Rip Van Winkle i inne opowiadania.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK B BAJKI i niebajki
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 3,445 osób, 846 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (1)

Gość • 5 lata temu

wydaje się ok

Transkrypt ( 25 z dostępnych 107 stron)

WASHINGTON IRVING RIP VAN WINKLE I INNE OPOWIADANIA TYTUŁ ORYGINAŁU: RIP VAN WINKLE AND OTHER STORIES PRZEKŁAD: WACŁAWA KOMARNICKA INSTYTUT WYDAWNICZY „NASZA KSIĘGARNIA” WARSZAWA 1966

NOTKA BIOGRAFICZNA WASHINGTON IRVING 1783—1859 Washington Irving, syn kupca szkockiego, osiadłego w Nowym Jorku, przygotowywał się do kariery sądowej, ale zamiłowania literackie skłoniły go do podjęcia pracy w dzienni- karstwie. Od 1815 do 1832 roku przebywał w Europie, a w latach 1842—1846 był ambasado- rem amerykańskim w Hiszpanii. Ostatni okres życia spędził w pogodnym zaciszu swej posia- dłości „Sunnyside” obok Tarrytown w stanie Nowy Jork, gdzie zmarł ukończywszy siedem- dziesiąt siedem lat. Irving zajmuje poczesne miejsce w literaturze jako eseista i autor biograficznych i histo- rycznych dzieł. Jego pierwszym utworem, który osiągnął wielki sukces, była „Historia Nowe- go Jorku, spisana przez Diedricha Knickerbockera” (1809), na pół żartobliwy opis życia i obyczajów wczesnych osadników holenderskich w Nowej Anglii. Potem nastąpiły urocze obrazki z życia angielskiego i amerykańskiego pod tytułem „Szkicownik Geoffreya Crayona, szlachetnie urodzonego” (1819—1820), „Bracebridge Hall” (1822) i „Opowiadania podróż- nika” (1824). Jego historyczne dzieła dotyczą głównie Hiszpanii: „Kronika podboju Grena- dy” (1829), „Alhambra” (1832). Z dzieł biograficznych na wyróżnienie zasługują życiorysy Kolumba (1828), Goldsmitha (1849) i Jerzego Waszyngtona (1855—1859). Całą twórczość Washingtona Irvinga cechuje subtelny humor oraz wytworny i pełen wdzięku styl.

RIP VAN WINKLE Z PAPIERÓW POŚMIERTNYCH DIEDRICHA KNICKERBOCKERA Ktokolwiek odbył podróż w górę Hudsonu, musi pamiętać góry Kaatskill. Stanowią uciętą odnogę wielkiej rodziny Appalaskiej i widać je na zachód od rzeki, wysokie, majesta- tyczne, panujące nad rozpostartym wokół krajobrazem. Każda zmiana pory roku, każda zmia- na pogody, ba, każda nawet godzina dnia wywołuje również zmiany we wspaniałych barwach i zarysach tych gór, toteż niewiasty z bliższych i dalszych okolic uważają je za doskonały barometr. Gdy pogoda jest piękna i zapowiada się na dłużej, góry, odziane w błękit i purpurę, odcinają się wyraźnie na tle czystego przedwieczornego nieba, czasem jednak, mimo że doko- ła na firmamencie nie ma ani chmurki, otulają swe szczyty kapturem z szarych mgieł, który w promieniach zachodzącego słońca mieni się i płonie blaskiem niby aureola. U stóp tych czarodziejskich gór podróżny może dostrzec lekki dym, unoszący się z mia- steczka, którego czerwone dachy połyskują wśród drzew, tam gdzie niebieskie barwy terenów podgórskich wtapiają się w świeżą zieleń bliższego krajobrazu. Jest to bardzo stare miaste- czko, założone jeszcze przez kolonistów holenderskich w zaraniu dziejów prowincji, mniej więcej na początku rządów przezacnego Piotra Stuyvesanta * — (niech mu ziemia lekką będzie!) i jeszcze przed paru laty stało tam kilka domów z drobnej żółtej cegły, przywiezionej z Holandii, zbudowanych przez pierwszych osadników, a mających charakterystyczne okna o małych szybkach i spiczaste frontony z kurkiem na szczycie. W tym właśnie miasteczku i w jednym z owych domów (prawdę mówiąc, mocno już zniszczonych i steranych niepogodą) mieszkał przed laty, kiedy kraj ten był jeszcze prowincją Wielkiej Brytanii, skromny, dobroduszny człowiek imieniem Rip Van Winkle. Był on potom- kiem Van Winkle'ów, którzy tak się odznaczyli walecznością za rycerskich czasów Piotra Stuyvesanta i wraz z nim brali udział w oblężeniu Fortu Christina. Rip Van Winkle wszakże niewiele odziedziczył z marsowych walorów swoich przodków. Zaznaczyłem już, że był to człowiek skromny i dobroduszny; był ponadto dobrym sąsiadem i posłusznym, choć srodze gnębionym mężem. Tej to okoliczności zawdzięczał być może łagodność usposobienia, która zyskała mu powszechną życzliwość; najbardziej bowiem uczynni i zgodni w stosunkach z bliźnimi są ci mężczyźni, których w domu zaprawiają do posłuchu sekutnice. Bez wątpienia charaktery ich, przetapiane ustawicznie w rozżarzonym tyglu niesnasek domowych, stają się giętkie i miękkie, a gdy chodzi o wpojenie cnót cierpliwości i pokory, najwspanialsze kazania świata niczym są wobec nauk wygłaszanych wieczorem przed zaśnięciem. Żonę-jędzę można przeto uważać poniekąd za błogosławieństwo, a jeśli tak, to Rip Van Winkle był błogosławio- ny po trzykroć. Pewne jest w każdym razie, że był ulubieńcem wszystkich zacnych niewiast miaste- czka, które jak to zwykle bywa z płcią piękną, stawały po jego stronie we wszelkich utarcz- kach domowych, omawiając zaś te sprawy podczas ploteczek wieczornych, nieomieszkały nigdy złożyć całej winy na jejmość Van Winkle. Miasteczkowe dzieci również witały go okrzykami radości, gdy nadchodził. Brał udział w ich grach, robił im zabawki, uczył je pu- szczać latawce, grać w kulki i opowiadał im długie historie o duchach, czarownicach i India- nach. Gdy wymknąwszy się z domu, szedł przez miasteczko, dzieci otaczały go całą zgrają, wieszały się na połach jego surduta, wdrapywały mu się na plecy, płatały mu bezkarnie tysią- ce psikusów, a żaden pies w okolicy nigdy na niego nie szczekał. * Peter Stuyvesant — (1592—1672) — ostatni holenderski gubernator w Nowych Niderlandach.

Zasadniczym mankamentem charakteru Ripa była nieprzezwyciężona odraza do jakiej- kolwiek pracy przynoszącej korzyści materialne. Nie mogło to wynikać z braku pilności czy wytrwałości, gdyż potrafił z wędką długą i ciężką jak lanca tatarska siedzieć na mokrym ka- mieniu i bez słowa skargi przez cały dzień łowić ryby, choćby nawet żadna nie nagrodziła je- go wysiłków przynajmniej jednym szarpnięciem za haczyk. Wędrował godzinami ze strzelbą na ramieniu, przedzierając się przez zarośla i mokradła, wspinając się na wzgórza i schodząc po stromych stokach, aby upolować parę wiewiórek lub dzikich gołębi. Nie odmawiał nigdy pomocy sąsiadowi w najcięższej nawet pracy i pierwszy był we wszystkich zbiorowych przedsięwzięciach, jak łuskanie kukurydzy lub układanie kamiennych ogrodzeń; kobiety z miasteczka również korzystały stale z jego usług i zwracały się do niego zawsze, gdy chodziło o różne drobne prace, których nie chcieli wykonać ich mniej uprzejmi mężowie. Słowem, Rip gotów był zająć się każdą sprawą, byle nie własną, natomiast co się tyczy utrzymania domu i gospodarstwa w należytym porządku, obowiązki te były dla niego ciężarem ponad siły. Twierdził nawet, że nie warto pracować na jego farmie, jest to bowiem najprzekorniej- szy skrawek ziemi w całym kraju; nic się na nim nie udaje i nigdy nie uda po prostu jemu, Ripowi, na złość. Parkany rozpadały mu się stale, krowy uciekały albo właziły w szkodę, chwasty rosły prędzej na jego polach niż gdziekolwiek indziej; deszcz podstępnie zaczynał padać akurat wtedy, kiedy Rip miał jakąś robotę na powietrzu; toteż ojcowizna kurczyła się akr po akrze, aż wreszcie został z niej mizerny spłachetek kukurydzy i ziemniaków, a prze- cież mimo tak szczupłych rozmiarów była to najgorzej zagospodarowana farma w okolicy. Dzieci jego były tak obdarte i dzikie, jak gdyby nie należały do nikogo. Syn, urwis Rip, podobny był do niego jak dwie krople wody i wszystko wskazywało na to, że wraz ze starymi ubraniami odziedziczy po ojcu charakter i zwyczaje. Jak źrebak za klaczą biegał zwykle krok w krok za matką, ubrany w stare pludry ojca, które musiał przytrzymywać wciąż ręką, podo- bnie jak wytworne damy przytrzymują tren podczas słoty. Rip Van Winkle należał wszakże do owych szczęśliwych śmiertelników o lekkomy- ślnym, pogodnym usposobieniu, którzy biorą świat lekko, jedzą chleb biały lub czarny, jaki się trafi, byle bez nakładu myśli czy trudu, i wolą głodować za pensa aniżeli pracować za funta. Gdyby go pozostawiono samemu sobie, przeszedłby pogwizdując przez życie w całko- witym ukontentowaniu, lecz żona nie dawała mu spokoju, piłując go wciąż wymówkami na temat jego próżniactwa, niedbalstwa i ruiny, do której prowadzi rodzinę. Od świtu do nocy język jej trajkotał bez chwili przerwy i cokolwiek Rip powiedział czy zrobił, wszystko nie- zmiennie otwierało upusty potokom żoninej wymowy. Na wszystkie tedy morały Rip miał je- dną tylko odpowiedź, której tak często używał, że weszła mu w przyzwyczajenie. Mianowicie wzruszał ramionami, potrząsał głową, wznosił oczy ku niebu, ale pary z gęby nie puszczał. Pobudzało to żonę do nowych salw słownych, biedak musiał więc w końcu wycofywać się z domu, albowiem jeśli mamy być szczerzy, mąż pod pantoflem może się poczuć panem siebie tylko poza domem. Jedynym domowym sprzymierzeńcem Ripa był jego pies Wilk, równie zresztą dręczony i prześladowany jak jego pan, gdyż jejmość Van Winkle uważała ich za towarzyszy w próżniactwie, a nawet złym okiem spoglądała na Wilka jako na przyczynę częstej nieobecno- ści męża. Wilk miał wprawdzie wszystkie zalety wymagane od szlachetnego psa i w kniei był zwierzęciem niezwykle wprost odważnym — ale jakaż odwaga nie ugnie się wobec groźnej potęgi niewieściego języka? Z chwilą gdy Wilk wchodził do domu, kulił się od razu, opu- szczał ogon do ziemi lub podwijał go pod siebie, przemykał się lękliwie, zerkając spod oka na panią Van Winkle i na najlżejszy ruch szczotki lub wałka z przeraźliwym skowytem pędził ku drzwiom. W miarę jak upływały lata pożycia małżeńskiego, Ripowi Van Winkle działo się coraz gorzej, bo przykre usposobienie nie łagodnieje z wiekiem, a ostry język jest jedynym narzę- dziem, które od stałego używania staje się coraz ostrzejsze. Przez długi czas nieborak ucieka-

jąc z domu, pocieszał się uczęszczaniem do swego rodzaju klubu mędrców, filozofów i in- nych niezbyt ciężko pracujących obywateli miasteczka, którzy odbywali posiedzenia na ławce przed małą oberżą; szyld jej zdobiła rumiana podobizna Jego Królewskiej Mości Jerzego Trzeciego. Siadywali tu zazwyczaj w cieniu przez cały leniwy dzień letni, omawiając apaty- cznie miejscowe plotki lub snując nie kończące się, senne opowieści o niczym. Ale niejeden mąż stanu bez wątpienia zapłaciłby grube pieniądze, aby móc posłuchać głębokich dyskusji, które się tu czasem toczyły, gdy członkom klubu wpadła przypadkiem w ręce stara gazeta, przywieziona przez jakiegoś przejezdnego podróżnika. W jak uroczystym skupieniu słuchali treści, odczytywanej z namaszczeniem przez Derricka Van Bummela, nauczyciela miejscowe- go, któremu niestraszne było najdłuższe nawet słowo w dykcjonarzu, i z jak wnikliwą mądro- ścią rozprawiali o zdarzeniach publicznych w kilka miesięcy po tym, gdy miały one miejsce. Na opinię tego zgromadzenia miał przemożny wpływ Mikołaj Vedder, patriarcha mia- steczka i właściciel oberży, przy której drzwiach siadywał od rana do wieczora, przesuwając się tylko tyle, aby unikać słońca i trzymać się w cieniu wielkiego drzewa. Czynił to z taką precyzją, że sąsiedzi z jego poruszeń mogli odczytywać godzinę niby z zegara słonecznego. Rzadko się wprawdzie odzywał, palił tylko ustawicznie fajkę, lecz jego wyznawcy (każdy bowiem wielki człowiek ma swoich wyznawców) rozumieli go doskonale i wiedzieli, jak poznać jego zdanie. Gdy coś z tego, co czytano lub opowiadano, nie przypadło mu do gustu, pykał fajkę gwałtownie i wysyłał w powietrze krótkie, gniewne kłęby dymu; gdy mu się podobało, wciągał dym wolno, spokojnie i wypuszczał go lekkimi, pięknymi obłoczkami; czasami zaś, wyjmując fajkę z ust i pozwalając, aby wonna mgiełka kłębiła mu się wokół nosa, z powagą kiwał głową na znak całkowitej aprobaty. Ale i z tej twierdzy wykurzyła w końcu nieszczęsnego Ripa groźna żona, miała bowiem zwyczaj wpadać tu nagle, zakłócając spokój zgromadzenia i wymyślając jego członkom od nicponi; nawet sam czcigodny Mikołaj Vedder narażony był na bluźniercze ataki nieposkro- mionego języka straszliwej damy, która oskarżała go wręcz o zachęcanie jej męża do próżnia- ctwa. Biedaczysko Rip bliski był ostatecznej rozpaczy; jako jedyna alternatywa wobec pracy na farmie i jazgotu żony zostały mu wędrówki ze strzelbą po lesie. Siadał tu czasem pod drze- wem i dzielił się zawartością swej torby z Wilkiem, któremu współczuł jako towarzyszowi niedoli. „Biedny Wilk — mówił — psie nasze życie przez twoją panią, ale nie martw się, mój drogi, dopóki ja żyję, nie zabraknie ci nigdy przyjaciela, który cię będzie bronił!” Wilk mer- dał ogonem, patrzał ze smutkiem w oczy swemu panu i — jeśli pies w ogóle może odczuwać litość — wierzę niezłomnie, że odwzajemniał z całego serca uczucie Ripa. Podczas jednej z takich długich wędrówek pewnego pięknego dnia jesiennego Rip, sam o tym nie wiedząc, wdrapał się na jedną z najwyższych gór łańcucha Kaatskill. Oddawał się swemu ulubionemu polowaniu na wiewiórki, toteż ciche samotnie rozbrzmiewały wciąż echem jego wystrzałów. Zdyszany i znużony, rzucił się późnym popołudniem na zielone zbo- cze, pokryte roślinnością górską, a urywające się nad brzegiem przepaści. Przez otwór między drzewami Rip widział ciągnące się na wiele mil wokoło, gęste lasy. Daleko, daleko w dole wspaniały Hudson w ciszy i majestacie toczył swe wody, odbijając w szklistej powierzchni tu purpurowy obłok, ówdzie żagiel powolnej barki i ginąc wreszcie wśród niebieskich wzgórz. Po drugiej stronie oko Ripa padło na głęboki wąwóz, dziki, samotny, pustynny, o dnie usłanym odłamkami nawisających skał i słabo oświetlonym odbitymi promieniami zachodzą- cego słońca. Rip leżał chwilę, wpatrując się w tę scenerię; zmierzch zapadał powoli; góry poczęły rzucać swe długie, ciemne cienie na doliny; Rip zorientował się, że mrok ogarnia ziemię na długo, zanim on zdoła dotrzeć do miasteczka, i westchnął ciężko na myśl o czeka- jących go w domu katuszach. Miał już zacząć schodzić na dół, gdy usłyszał z daleka głos, wołający: — Rip Van Winkle! Rip Van Winkle! — Rozejrzał się, ale nie zobaczył nic prócz

wrony, lecącej samotnie na górę. Pomyślał, że musiał ulec złudzeniu, i znów ruszył na dół, gdy ponownie usłyszał wołanie rozbrzmiewające w cichym powietrzu wieczornym: — Rip Van Winkle! Rip Van Winkle! — Jednocześnie Wilk najeżył sierść, zawarczał i przywarł do nogi swego pana, patrząc z przerażeniem w dół, w kierunku wąwozu. Rip poczuł teraz nieokreślony lęk; spojrzał z niepokojem w tym samym kierunku i dostrzegł dziwną postać, wspinającą się wolno po skałach, a pochyloną pod jakimś dźwiganym na plecach ciężarem. Zdziwił go widok istoty ludzkiej w tym ustronnym miejscu, sądząc jednak, że to ktoś z sąsie- dztwa potrzebuje jego pomocy, pośpieszył na dół, aby tej pomocy udzielić. Gdy się zbliżył, zdziwił się jeszcze bardziej osobliwym wyglądem nieznajomego. Był to niski, krępy starzec o gęstych, zwichrzonych włosach i szpakowatej brodzie. Ubrany był na dawną modłę holenderską — sukienny kaftan wcięty w pasie i kilka par spodni, te zewnętrzne bardzo szerokie, ozdobione po bokach szeregami guzików i spięte pod kolanami. Na ramieniu niósł pokaźny antałek, pełen jakiegoś trunku, i dawał Ripowi znaki, aby zbliżył się i mu dopo- mógł. Rip, acz nieco onieśmielony i nieufny wobec tej nowej znajomości, przychylił się do prośby ze zwykłą sobie skwapliwością; obaj tedy, dźwigając na zmianę ciężar, ruszyli w górę wąskim parowem, który zapewne stanowił wyschnięte łożysko potoku górskiego. Gdy tak szli, Rip słyszał raz po raz przeciągły łoskot, niby odgłos dalekich grzmotów, pochodzący, jak się zdawało, z głębokiego wąwozu czy raczej szczeliny między wysokimi skałami, do której wiodła ich kamienista ścieżka. Przystanął na chwilę, sądząc jednak, że to pomruki jednej z owych przelotnych burz, które często zdarzają się na górskich wysokościach, ruszył dalej. Minęli wąwóz i doszli do kotliny przypominającej mały amfiteatr, otoczony pionowymi urwi- skami; rosnące tam drzewa przewieszały przez krawędzie swe konary, gdy się więc spojrzało w górę, widziało się tylko skrawki lazurowego nieba i lśniących przedwieczornych obłoków. Rip i jego towarzysz trudzili się przez cały czas w milczeniu, chociaż bowiem Rip ciekaw był ogromnie, w jakim celu dźwiga się antałek trunku na tę bezludną górę, to jednak nie zapytał o to, gdyż nieznajomy miał w sobie coś dziwnego i niepojętego, co budziło lęk i uniemożliwia- ło wszelką poufałość. Gdy weszli do amfiteatru, oczom Ripa ukazały się nowe cuda. Pośrodku, na równym miejscu, grało w kręgle grono mężczyzn, wyglądających nader osobliwie. Ubrani byli na jakąś dziwaczną, cudzoziemską modłę, niektórzy w krótkie kubraki, inni w kaftany, za pasem każdego tkwił długi nóż, większość też paradowała w potwornie szerokich spodniach pod kolana, podobnych do spodni przewodnika Ripa. Twarze również mieli szczególne: jedna, szeroka, o małych świńskich oczkach, okolona była wielką brodą, inna zdawała się składać wyłącznie z nochala, a na czubku głowy tkwił kapelusz w kształcie głowy cukru, przyozdo- biony czerwonym kogucim piórkiem. Wszyscy zresztą nosili brody przeróżnych kształtów i odcieni. Jeden z gromady sprawiał wrażenie dowódcy. Był to gruby, starszy jegomość o obliczu ogorzałym od wiatru; miał na sobie kaftan z koronkowymi mankietami, szeroki pas z kordelasem, wysoki kapelusz z piórem, czerwone pończochy i pantofle na wysokich obca- sach, przybrane różami zamiast klamer. Cała grupa przypominała Ripowi apostacie ze starego flamandzkiego malowidła, które wisiało w salonie wielebnego Van Shaicka, proboszcza mia- steczka, a przywiezione zostało z Holandii w czasach osadnictwa. Najbardziej wszakże zdumiało Ripa, że ci ludzie, którzy najwidoczniej grali w kręgle dla rozrywki, zachowywali przy tym śmiertelnie poważne miny i uporczywe a niezmiernie tajemnicze milczenie, słowem, była to najbardziej melancholijna zabawa, jakiej kiedykolwiek był świadkiem. Grobową ciszę zakłócał tylko od czasu do czasu stukot kul, które tocząc się budziły w okolicznych górach echo, przypominające daleki warkot grzmotów. Gdy Rip i jego towarzysz zbliżyli się do zebranych, ci przerwali nagle grę i zwrócili ku Ripowi tak nieruchome, rzekłbyś kamienne spojrzenia i tak niesamowite, martwe oblicza, że serce mu się ścisnęło, a kolana zadygotały. Towarzysz jego przelał zawartość antałka do spo- rych dzbanów i dał znak Ripowi, aby ten usługiwał zacnej kompanii. Rip z lękiem i drżeniem

wykonał rozkaz, zebrani zaś, napiwszy się do woli, powrócili do kręgli. Mało pomału obawy i lęki zaczęły Ripa opuszczać. Odważył się nawet w chwili, gdy nikt na niego nie patrzył, pokosztować trunku, który, jak się okazało, smakiem i aromatem ba- rdzo przypominał wyborną holenderską jałowcówkę. Rip obdarzony był przez naturę wielkim pragnieniem, toteż wkrótce skusił się na drugi łyk. Drugi łyk pociągnął za sobą następny i Rip powtarzał swe wycieczki do dzbana tak często, że w końcu utracił władzę nad zmysłami, oczy zaszły mu mgłą, głowa opadła na piersi i zapadł w głęboki sen. Gdy się obudził, ujrzał, że znajduje się na zielonym zboczu, z którego po raz pierwszy dostrzegł nieznajomego z wąwozu. Przetarł oczy — był piękny, słoneczny poranek. Ptaszki skakały i ćwierkały w zaroślach, w górze kołował orzeł, zmagając się ze świeżym wiatrem górskim. „Dalipan — pomyślał Rip — nie przespałem tu chyba całej nocy”. Przypomniał sobie, co się zdarzyło, nim zasnął. Nieznajomy z antałkiem trunku — parów górski — uro- czysko wśród skał — smętne towarzystwo grające w kręgle — dzban... „Och, ten dzban! Ten niedobry dzban! — pomyślał Rip. — Jak ja się teraz wytłumaczę przed jejmością Van Winkle!” Rozejrzał się, szukając strzelby, ale zamiast czystej, dobrze naoliwionej fuzji, znalazł przy sobie jakiś okropny stary grat z zardzewiałą lufą, odpadającym zamkiem i zmurszałą kolbą. Powziął podejrzenie, że to owi ponurzy wesołkowie spłatali mu psikusa i spoiwszy go, skradli jego strzelbę. Wilk również znikł, ale ten, być może, pognał gdzieś za wiewiórką lub kuropatwą. Rip gwizdnął na psa i zawołał go kilka razy, ale na próżno — echo powtarzało gwizdy i wołanie, psa nigdzie jednak nie było widać. Postanowił tedy powrócić na miejsce wczorajszej zabawy i — jeśli spotka kogoś z jej uczestników — zażądać zwrotu psa i strzelby. Kiedy wstał, żeby ruszyć w tamtym kierunku, poczuł sztywność w stawach i brak zwykłej żwawości. „Nie służą mi te górskie noclegi — pomyślał — i jeżeli po tej wieczorynce rozłoży mnie atak reumatyzmu, już mi jejmość Van Winkle pokaże, gdzie raki zimują”. Z niejakim trudem zszedł na dół wąwozu, znalazł parów, którym wraz z towarzyszem wspinał się poprzedniego wieczora, ale ku jego zdumieniu płynął nim teraz spieniony potok górski, skacząc z kamienia na kamień i napełniając wąwóz weso- łym szemraniem. Rip mimo to wdrapał się jakoś po ścianach parowu, choć musiał przedzierać się przez gęstwinę brzóz, sassafrasów * i leszczyny, a czasem potykał się o dzikie wino lub zaplątywał w jego zwojach biegnących od drzewa do drzewa i tworzących nieprzebytą sieć. W końcu dotarł do miejsca, w którym parów poprzez skały prowadził do amfiteatru, nie znalazł jednak żadnego przejścia. Skały tworzyły wysoki, niezdobyty mur, z którego potok zasłoną z pierzastej piany spadał do szerokiego i głębokiego basenu, czarnego od cieni otaczającej puszczy. Biedaczysko Rip musiał tu stanąć, nie mogąc postąpić ani kroku dalej. Wołał znów i gwizdał na psa, lecz jedyną odpowiedzią było mu krakanie stada wron, które z braku lepszego zajęcia krążyły wysoko w powietrzu nad uschniętym drzewem, zwisającym nad słoneczną przepaścią, i bezpieczne na swych wyżynach, zdawały się kpić z sytuacji nie- boraka. Cóż było robić? Czas upływał i Rip, który nie jadł przecież śniadania, czuł dotkliwy głód. Martwiła go ogromnie utrata strzelby i psa, bał się spotkania z żoną, nie mógł się jednak skazać na śmierć głodową w górach. Potrząsnął głową, przewiesił przez ramię zardzewiałą fuzję i z sercem ciężkim od smutku i niepokoju zwrócił swe kroki ku domowi. Zbliżając się do miasteczka, spotykał raz po raz ludzi, ale nie było wśród nich nikogo znajomego, co trochę zdziwiło Ripa, sądził bowiem, że zna wszystkich mieszkańców z całej okolicy. Ponadto napotykani przechodnie ubrani byli podług innej mody niż ta, do której był przyzwyczajony, a każdy z nich spoglądał na Ripa z wyraźnym zdumieniem, po czym niezmiennie gładził się po podbródku. Ten ponawiający się wciąż gest sprawił, że Rip mimo * Sassafras — niskie drzewo amerykańskie o aromatycznej korze.

woli zrobił to samo i ku swemu nieopisanemu zaskoczeniu przekonał się, że urosła mu broda długa na całą stopę! Wkroczył po chwili w granice miasteczka. Zgraja zupełnie nie znanych dzieci pobiegła za nim, hukając i wskazując na jego siwą brodę. Również i psy, wśród których zresztą nie rozpoznał żadnego znanego sobie czworonoga, odprowadzały go głośnym szczekaniem. Samo miasteczko także zmieniło wygląd, stało się większe i bardziej ludne. Stały tu szeregi domów, których nigdy przedtem nie widział, inne natomiast, w których bywał stale, znikły bez śladu. Nad drzwiami widniały nie znane mu nazwiska, z okien wyglądały nie znane twa- rze, wszystko było dziwnie obce. Ripa ogarnął strach; skłonny był uwierzyć, że zarówno on, jak i cały otaczający go świat pozostaje we władzy jakichś czarów. Znajdował się przecież niewątpliwie w swoim rodzinnym miasteczku, które opuścił zaledwie poprzedniego dnia. Tam wznosiły się góry Kaatskill — ówdzie płynął srebrzysty Hudson — każde wzgórze i każda dolina wyglądała zupełnie tak samo jak przedtem. „To ten wczorajszy dzban całkiem pomieszał mi w głowie” — pomyślał zgnębiony Rip. Nie bez trudu odnalazł drogę do własnego domu i zbliżał się do niego w trwożnym milczeniu, spodziewając się, że lada chwila usłyszy przenikliwy głos jejmości Van Winkle. Zastał dom w kompletnej ruinie — zapadnięty dach, potłuczone okna, drzwi pozrywane z zawiasów. Przy domu kręcił się smętnie na pół zagłodzony pies, przypominający z wyglądu Wilka. Rip zawołał go, ale pies warknął, wyszczerzył zęby i uciekł. Sprawiło to Ripowi dużą przykrość. — Mój własny pies nie poznaje mnie! — westchnął. Wszedł do domu, który jejmość Van Winkle — należy jej oddać sprawiedliwość — utrzymywała zawsze w porządku bez skazy. Był pusty, zaniedbany i najwyraźniej opuszczony przez mieszkańców. Na ten przerażający widok Rip zapomniał o wszystkich swoich obawach. Wołał głośno żonę, dzieci, ale puste komnaty rozbrzmiewały na chwilę jego głosem, po czym znów zalegała cisza. Wybiegł z domu i pośpieszył do swego dawnego schronienia, do oberży, lecz i ta również znikła. Na jej miejscu stał duży, niezgrabny drewniany budynek z wielkimi oknami. Niektóre szyby były potłuczone, a otwory zatkane starymi kapeluszami i halkami, nad drzwiami zaś widniał malowany napis: „Hotel »Zjednoczenie« — właściciel Jonatan Doolittle”. Zamiast rozłożystego drzewa, które niegdyś osłaniało małą holenderską oberżę, sterczał teraz wysoki, goły drąg zakończony czymś przypominającym czerwoną szlafmycę. Z szlafmycy tej powiewała flaga, stanowiąca osobliwe zestawienie gwiazd i pasków, wszystko to było dziwne i niezrozumiałe. Rip rozpoznał tylko na szyldzie rumianą twarz króla Jerzego, pod którą wypalił niejedną spokojną fajeczkę, lecz nawet ta uległa szczególnej metamorfozie. Czerwień fraka ustąpiła miejsca barwie niebieskiej i ciemnożółtej, w ręce zamiast berła tkwiła szabla, głowę zdobił trójkątny kapelusz, pod spodem zaś wymalowano wielkimi literami „GENERAŁ WASZYNGTON”. Przed drzwiami jak zwykle stał tłum, nie było jednak ani jednej osoby, którą by Rip sobie przypominał. Zmianie uległ nawet ogólny charakter zgromadzenia. Dawna flegma i sen- ny spokój ustąpiły miejsca nastrojowi gorączkowego pośpiechu, zaaferowania i kłótliwości. Daremnie Rip rozglądał się za przemądrym Mikołajem Vedderem, z jego szeroką twarzą, podwójnym podbródkiem i piękną, długą fajką, której dym zastępował z powodzeniem słowa, lub za Van Bummelem, nauczycielem miejscowej szkoły, który odczytywał z namaszczeniem treść starej gazety. Zamiast tych znanych mu, czcigodnych postaci jakiś chudy śledziennik z kieszeniami pełnymi ulotek rozprawiał namiętnie o prawach obywatelskich, o wyborach, o członkach Kongresu, o wolności, o Bunker Hill *, o bohaterach siedemdziesiątego szóstego roku i innych sprawach tak obcych i niezrozumiałych, że oszołomiony Rip Van Winkle czuł * Bunker Hill — w Bostonie; miejsce pierwszej poważnej potyczki w dniu 17.VI.1775 r. w czasie wojny o niepodległość.

się jak na niemieckim kazaniu. Ukazanie się siwobrodego, obdartego Ripa z zardzewiałą strzelbą, za którym postępo- wał cały zastęp kobiet i dzieci, nieomieszkało zwrócić na siebie uwagi polityków z oberży. Otoczyli go i oglądali od stóp do głów z wielkim zaciekawieniem. Wspomniany wyżej mó- wca podbiegł do niego, odciągnął go nieco na bok i zapytał obcesowo: „Na kogo pan głosu- je?”, na co biedny Rip wybałuszył tylko oczy. Inny mały, ale ruchliwy człowieczek chwycił go za ramię, wspiął się na palce i zaindagował: „Federalista czy demokrata?”, którego to pytania Rip także ani rusz nie mógł zrozumieć. Naraz jakiś bardzo napuszony i dostojny starszy jegomość w trójkątnym spiczastym kapeluszu przecisnął się przez tłum, roztrącając go łokciami na prawo i na lewo, stanął przed Ripem, jedną ręką ujął się pod bok, drugą oparł na lasce i świdrując Ripa oczami, jakby chciał ostrzem swego wzroku i szpicem kapelusza dotrzeć mu aż do serca, zapytał surowo, co sprowadza go na wybory ze strzelbą na ramieniu i w otoczeniu tłumu oraz czy zamierza wywołać w miasteczku rozruchy. — Ależ panowie! — zawołał przerażony Rip Van Winkle. — Jestem biednym, spokoj- nym człowiekiem, rdzennym mieszkańcem tego miasteczka i wiernym poddanym króla, którego niech Bóg błogosławi! Na to oświadczenie zebrany tłum wybuchnął wrzaskiem: — Torys *! Torys! Szpicel! Sprzedawczyk! Wypędzić go! Precz z nim! Napuszonemu jegomościowi z wielkim trudem udało się przywrócić spokój wśród ze- branych, po czym z dziesięciokrotnie groźniejszą powagą na czole zapytał rzekomego wino- wajcę, po co tu przybywa i kogo szuka. Nieborak zapewnił go pokornie, że nie żywi żadnych złych zamiarów, przyszedł tu tylko poszukać sąsiadów, którzy bywają zazwyczaj w tej ober- ży. — Cóż to za ludzie? Wymień ich nazwiska. Rip zastanowił się chwilę, po czym spytał: — Gdzie jest Mikołaj Vedder? Zapanowała cisza, potem jakiś starzec odpowiedział cienkim, piskliwym głosem: — Mikołaj Vedder! Ależ on od osiemnastu lat nie żyje! Na cmentarzu był drewniany pomnik z jego nazwiskiem, ale już go też nie ma, bo zgnił. — Gdzie jest Brom Dutcher? — O, ten na początku wojny poszedł do wojska. Niektórzy mówią, że zginął podczas szturmu na Stony Point **, inni powiadają, że utonął podczas burzy przy Cyplu Antoniego. Nie wiem — w każdym razie nigdy już nie wrócił. — Gdzie jest Van Bummel, nauczyciel? — Van Bummel też poszedł na wojnę, został wielkim generałem milicji i zasiada teraz w Kongresie. Serce Ripowi zamarło na te smutne wieści o miasteczku rodzinnym i przyjaciołach; zro- zumiał, że został sam na świecie. Przy tym każda kolejna odpowiedź wprawiała go w oszoło- mienie, wszystkie bowiem traktowały o tak olbrzymich okresach czasu i o sprawach, których nie rozumiał: wojna, Kongres, Stony Point; nie miał już odwagi pytać o innych znajomych, lecz zawołał z rozpaczą: — Czy nikt tu nie zna Ripa Van Winkle? — O, Ripa Van Winkle! — zawołało kilka osób z tłumu. — Ach, naturalnie! Tam stoi Rip Van Winkle, ten oparty o drzewo. Rip spojrzał i zobaczył dokładną kopię samego siebie, jaki był, kiedy wyruszał w góry; sobowtór był z pozoru równie leniwy, a bez wątpienia równie obdarty. Nasz nieborak stracił teraz do reszty kontenans. Zaczął powątpiewać, czy jest sobą, czy może kimś zupełnie * Torysi — w Anglii stronnictwo konserwatywnych właścicieli ziemskich, rojalistów i wyższego duchowieństwa, powstałe w końcu XVIII w.; obecnie partia konserwatywna. ** Stony Point — miejsce bitwy dn. 15.VII.1779 pomiędzy wojskami Ameryk i brytyjskimi.

innym. Gdy tak stał osłupiały, mężczyzna w trójkątnym kapeluszu zapytał ostro, kim jest i jak się nazywa. — Bóg jeden wie! — zawołał Rip, bliski obłędu. — Nie jestem sobą... jestem kim innym... o, tam stoję... nie... to ktoś inny zajął moje miejsce... byłem sobą wczoraj wieczorem, ale zasnąłem w górach i zamieniono mi strzelbę, zmieniono wszystko, sam jestem odmień- cem, nie mogę więc powiedzieć, jak się nazywam ani kim jestem! Widzowie, zgromadzeni wokoło, zaczęli teraz spoglądać na siebie, mrugać porozumie- wawczo i pukać się w czoło. Szeptano też, iż należy odebrać staremu strzelbę i pilnować go, żeby czego nie zbroił, na samą zaś wzmiankę o tym napuszony jegomość w spiczastym kape- luszu oddalił się z niejakim pośpiechem. W tej krytycznej chwili jakaś hoża, ładna niewiasta przecisnęła się przez ciżbę, aby lepiej się przyjrzeć siwobrodemu przybyszowi. Na ręku trzy- mała rumiane dzieciątko, które, przerażone wyglądem brodacza, zaczęło płakać. — Cicho, Rip! — zawołała młoda kobieta. — Cicho, głuptasie, ten staruszek nic ci nie zrobi. Imię dziecka, twarz jego matki, brzmienie jej głosu, wszystko to obudziło jakieś wspo- mnienia w pamięci Ripa. — Jak się nazywasz, moja dobra kobieto? — zapytał. — Judyta Gardenier. — A jak się nazywał twój ojciec? — Ach, biedaczysko, nazywał się Rip Van Winkle, ale już dwadzieścia lat mija, jak wyszedł z domu ze strzelbą i przepadł bez wieści — jego pies wrócił sam do domu; ale czy mój ojciec zastrzelił się przypadkiem, czy też może porwali go Indianie, nikt tego nie wie. Byłam wtedy jeszcze małą dziewczynką. Rip miał jeszcze tylko jedno pytanie, ale zadał je drżącym głosem: — Gdzie jest twoja matka? — O, moja matka również umarła wkrótce potem; tak się rozgniewała na wędrownego kramarza z Nowej Anglii, że dostała apopleksji. Ta wiadomość zawierała przynajmniej odrobinę pociechy. Poczciwy Rip nie mógł powstrzymać się dłużej. Chwycił w ramiona córkę wraz z jej dzieckiem. — Jestem twoim ojcem! — zawołał. — Niegdyś młody Rip Van Winkle, dzisiaj stary Rip Van Winkle! Czy nikt nie poznaje biednego Ripa Van Winkle? Wszyscy osłupieli ze zdumienia i nikt się nie poruszył, aż wreszcie pewna stara kobieta wyłoniła się z tłumu, podreptała na środek, osłoniła ręką oczy i przyjrzawszy się spod niej Ripowi, zawołała: — Ależ tak! To Rip Van Winkle we własnej osobie! Witaj w domu, sąsiedzie! Gdzieżeś się podziewał przez te dwadzieścia lat? Opowieść Ripa była krótka, całe bowiem dwadzieścia lat równało się dla niego jednej tylko nocy. Sąsiedzi słuchając go otwierali szeroko oczy, niektórzy mrugali na siebie ukrad- kiem i uśmiechali się z niedowierzaniem: a napuszony jegomość, który gdy alarm okazał się fałszywy, powrócił na plac, wygiął w dół kąciki ust i potrząsnął głową — na co całe zgroma- dzenie również poczęło usilnie potrząsać głowami. Postanowiono wszakże zasięgnąć opinii starego Piotra Vanderdonka, który właśnie nad- chodził wolno drogą. Był to potomek historyka tego samego nazwiska, który napisał jedną z pierwszych prac o tej prowincji. Piotr był najstarszym mieszkańcem miasteczka i znał dosko- nale wszystkie miejscowe legendy i podania o nadprzyrodzonych zjawiskach. Przypomniał sobie od razu Ripa i potwierdził jego opowieść w sposób jak najbardziej zadowalający. Zape- wnił zebranych, że jest to fakt stwierdzony i przekazywany jeszcze od czasów jego przodka- historyka, iż góry Kaatskill nawiedzane są przez dziwne istoty. A więc jest rzeczą wiadomą, że wielki Hendrick Hudson, pierwszy odkrywca rzeki i przyległego kraju, pełni tam co dwadzieścia lat swego rodzaju wartę w otoczeniu swej załogi z „Półksiężyca”, wolno mu

bowiem w ten sposób odwiedzać miejsca swych sławnych czynów i sprawować opiekę nad rzeką i wielkim miastem, nazwanym na jego cześć. Ojciec Piotra Vanderdonka widział raz, jak w swoich holenderskich strojach grali w kręgle w kotlinie górskiej, on sam zaś słyszał pewnego letniego popołudnia stukot ich kul, przypominający dalekie odgłosy grzmotów. Krótko mówiąc, tłum rozproszył się i powrócił do ważniejszych spraw, związanych z wyborami. Córka Ripa zaprowadziła go do swego domu, w którym zamieszkał z nią razem; dom miała przytulny, dobrze urządzony, mężem zaś jej był tęgi, wesoły farmer, w którym Rip poznał jednego z urwisów, co niegdyś wdrapywali mu się na plecy. Co się zaś tyczy syna i następcy Ripa, a zarazem jego sobowtóra,, którego widzieliśmy, gdy stał oparty o drzewo, to był on nominalnie pracownikiem na farmie szwagra, zdradzał jednak dziedziczną skłonność do zajmowania się wszystkim w świecie, prócz swej właściwej pracy. Rip powrócił wkrótce do dawnych zwyczajów, wznowił wędrówki po okolicy, odnalazł szybko wielu dawnych znajomków, ale że byli oni przeważnie mocno tknięci zębem czasu, wolał szukać przyjaciół wśród młodszej generacji, wśród której zdobył sobie wkrótce wielką popularność. Nie mając nic do roboty w domu, a osiągnąwszy ów szczęśliwy wiek, kiedy człowiek może próżnować bezkarnie, zajął ponownie swoje miejsce na ławce przed oberżą i szanowany był jako jeden z patriarchów miasteczka oraz żywa kronika dawnych „przedwojennych” czasów. Mimo to upłynął spory okres, zanim zorientował się w aktualnych plotkach i zanim zrozumiał, co za przedziwne wydarzenia rozegrały się podczas jego dwudziestoletniego snu. Wytłumaczono mu wreszcie, że odbyła się wojna wyzwoleńcza — że kraj zrzucił jarzmo starej Anglii i że on, Rip Van Winkle, nie jest już poddanym Jego Królewskiej Mości Jerzego Trzeciego, lecz wolnym obywatelem Stanów Zjednoczonych. Rip co prawda nie był polity- kiem, zmiany zachodzące w państwach i imperiach nie robiły na nim wielkiego wrażenia, istniał jednak pewien rodzaj despotyzmu, w którego okowach jęczał przez długie lata — rzą- dy pantofla niewieściego. Na szczęście miał to już poza sobą; wolny od jarzma małżeńskiego, mógł wychodzić i wracać, kiedy mu się podobało, nie lękając się tyranii jejmości Van Winkle. Ilekroć wszakże ktoś wyrzekł jej imię, Rip potrząsał głową, wzruszał ramionami i wznosił oczy ku niebu, co można było rozumieć jako wyraz pogodzenia się ze smutnym losem wdowca albo też jako wyraz radości z powodu szczęśliwego wyzwolenia. Opowiadał zawsze swoją dziwną historię każdemu przyjezdnemu, który zatrzymał się w hotelu pana Doolittle. Z początku, jak zaobserwowano, zmieniał w niej za każdym razem pewne szczegóły, co niewątpliwie wynikało stąd, że się dopiero niedawno obudził. W końcu jednak przybrała ona ostateczną formę opowieści, którą tu przytoczyłem, i w całej okolicy nie było mężczyzny, kobiety ani dziecka, które by nie umiało jej na pamięć. Byli tacy, co zawsze wątpili o jej prawdziwości i utrzymywali, iż Rip w swoim czasie po prostu zwariował i na punkcie swojej przygody pozostał na zawsze trochę stuknięty. Jednakże starzy mieszkańcy holenderskiego pochodzenia niemal co do jednego wierzyli niezłomnie, iż opowieść Ripa całkowicie odpowiada prawdzie. Do dziś dnia, ilekroć w letnie popołudnie słyszą grzmoty od strony gór Kaatskill, powiadają, że to Hendrick Hudson i jego załoga zabawia się grą w krę- gle; wszyscy zaś okoliczni gnębieni przez żony mężowie, gdy życie wydaje im się ciężarem nie do zniesienia, marzą o dobroczynnym, kojącym łyku z dzbana Ripa Van Winkle.

LEGENDA O SENNEJ KOTLINIE ZNALEZIONA WŚRÓD PAPIERÓW NIEBOSZCZYKA DIEDRICHA KNICKERBOCKERA PRZEZ WASHINGTONA IRVINGA W głębi jednej z przestronnych zatok, wrzynających się we wschodni brzeg Hudsonu, nad wielkim zalewem rzecznym, zwanym przez dawnych żeglarzy holenderskich Tappaan Zee, który przebywając skracali przezornie żagle i polecali się opiece św. Mikołaja, leży małe miasteczko targowe, czyli też port wiejski, nazywany przez niektórych Greensburgh, lecz bar- dziej powszechnie znany pod właściwszym mianem Tarrytown, czyli „Marudnego miasta”. Nazwę tę nadały miasteczku ponoć okoliczne damy przez wzgląd na chroniczną skłonność ich mężów w dni targowe do nazbyt długiego przesiadywania w tawernie. Jakkolwiek tam było, nie ręczę za ten fakt, lecz notuję go tylko gwoli dokładności. Nie opodal miasteczka, może o jakieś dwie mile, znajduje się wśród wysokich wzgórz mała dolina, a raczej skrawek ziemi, który jest jednym z najzaciszniejszych zakątków na świecie. Przepływa tu niewielki potok, którego niezbyt głośne szemranie doskonale kołysze do snu, poza tym zaś jedynymi odgłosami przerywającymi niekiedy ciszę są pogwizdywania przepiórki lub pukanie dzięcio- ła. Pamiętam, że jako mały chłopiec spróbowałem po raz pierwszy zapolować na wiewiór- ki w zagajniku wysokich drzew orzechowych, ocieniających jedną stronę doliny. Zawędrowa- łem do zagajnika w samo południe, kiedy w przyrodzie panuje szczególny spokój, i przeraził mnie huk mojej własnej strzelby, który zakłócił spowijającą wszystko wokół uroczystą ciszę i został podchwycony i wielokrotnie powtórzony przez gniewne echo. Gdybym kiedykolwiek szukał ustronia, w którym można by ukryć się przed światem i jego szaleństwami, aby strawić na marzeniach resztę burzliwego żywota, nie znalazłbym stosowniejszego miejsca od tej małej doliny. Dla swego graniczącego z apatią spokoju i dla osobliwego charakteru swych mieszkań- ców, będących potomkami pierwszych osadników holenderskich, odosobniony ten wąwóz od dawna nosi miano Sennej Kotliny, a tutejsi chłopcy wiejscy znani są w całej okolicy jako chłopcy z Sennej Kotliny. Jakieś dziwne rozmarzenie osnuwa tu ziemię i zdaje się unosić w powietrzu. Niektórzy powiadają, że to pewien wielce uczony doktor niemiecki rzucił urok na to miejsce jeszcze w czasach osadnictwa; inni twierdzą, że zaklął je pewien stary wódz indiański, prorok czy też czarownik swego plemienia, który odbywał tu swe sabaty, zanim jeszcze imć Henryk Hudson odkrył ten kraj. Pewne jest wszakże, iż kotlina nadal pozostaje we władaniu jakichś nadprzyrodzonych mocy i pod ich to wpływem zacni mieszkańcy tutejsi trwają wciąż w stanie zadumy i rozmarzenia. Żywią oni niezłomną wiarę w rzeczy nadzmy- słowe, skłonni są do zapadania w trans, częstokroć miewają przedziwne wizje tudzież słyszą głosy i muzykę płynącą z powietrza. Cała okolica obfituje w przeróżne zabobony, w miejsca nawiedzane, w niesamowite opowieści powtarzane szeptem o szarej godzinie. Gwiazdy spa- dają i meteory błyskają tu częściej niż w jakiejkolwiek innej części kraju, wszelkie zaś zmory, zdawałoby się, obrały sobie kotlinę za ulubioną scenę swych psikusów. Głównym wszakże widmem, które straszy w tym zaczarowanym regionie i wydaje się być wodzem naczelnym wszystkich mocy powietrznych, jest zjawa pozbawionej głowy posta- ci na koniu. Powiadają, że to duch żołnierza heskiego, któremu pocisk armatni urwał głowę w jakiejś bezimiennej bitwie podczas Wojny o Niepodległość i którego ludzie tutejsi widują częstokroć, jak pędzi w mrokach nocy niby na skrzydłach wiatru. Nie ogranicza on zresztą swych występów do kotliny, lecz nawiedza też pobliskie drogi, zwłaszcza w okolicy niezbyt

odległego kościoła. Niektórzy nawet spośród najbardziej wiarygodnych kronikarzy tych stron, którzy z chwalebną starannością zebrali i zestawili strzępy wiadomości dotyczących upiora, utrzymują, że ciało żołnierza spoczywa na cmentarzu owego kościoła, toteż stamtąd duch wy- rusza co noc na pole bitwy w poszukiwaniu swej głowy, pędzi zaś czasem przez kotlinę niby podmuch wichru dlatego, że się zapóźnił i śpieszno mu wrócić na cmentarz przed świtem. Taka jest z grubsza biorąc treść owej legendy, która dostarczyła materiału wielu fanta- stycznym historiom w tym zakątku cieni, upiór zaś znany jest przy wszystkich okolicznych kominkach jako Jeździec Bez Głowy z Sennej Kotliny. Jest rzeczą godną uwagi, że owe wspomniane już przeze mnie wizjonerskie skłonności nie są cechą jedynie rdzennych mieszkańców doliny, lecz udzielają się również każdemu, kto choćby chwilowo w niej przebywa. Jakkolwiek przytomny i trzeźwy był człowiek, zanim wkroczył do tego sennego regionu, po krótkim czasie oddychania miejscowym powietrzem wchłania te zaczarowane fluidy i staje się fantastą — śnią mu się dziwne sny i ukazują się dziwne widziadła. Wspominam o tym spokojnym ustroniu z najwyższą pochwałą, albowiem właśnie w ta- kich małych, zacisznych dolinach holenderskich, które można znaleźć tu i ówdzie w wielkim stanie Nowy Jork, ludność, obyczaje i tradycje nie ulegają zmianom, a wielki potok migracji i postępu, wywołujący tak ustawiczne zmiany w innych częściach naszego wielkiego państwa, przepływa obok nich nie zauważony. Przypominają małe zalewy stojącej wody na pograniczu szybkiego strumienia; widzimy tu słomki i pęcherzyki jakby zakotwiczone lub krążące wolno w swej mikroskopijnej przystani, a przepływający tuż obok silny nurt nie zakłóca bynajmniej ich spokoju. Toteż choć wiele lat minęło od czasu, kiedy spacerowałem po cienistych zbo- czach Sennej Kotliny, nie zdziwiłbym się ani trochę, gdybym ujrzał te same drzewa i te same rodziny kwitnące na jej osłoniętym od wiatrów łonie. W tym to cichym zakątku mieszkał w odległym okresie historii Ameryki, czyli mówiąc inaczej przed jakimi trzydziestu laty, pewien godny mąż nazwiskiem Ichabod Crane; przeby- wał on, czy też jak sam to ujmował, „drzemał” w Sennej Kotlinie celem nauczania miejsco- wych dzieci. Pochodził z Connecticut, stanu, który dostarcza Unii pionierów do karczowania puszczy w sensie zarówno duchowym, jak materialnym i wystawia co roku legiony pograni- cznych drwali i nauczycieli wiejskich. Nazwisko Crane * pasowało wcale dobrze do jego po- wierzchowności. Był wysoki, ale straszliwie chudy, miał wąskie ramiona, długie ręce i nogi, dłonie jak łopaty, cała zaś postać wyglądała tak, jak gdyby poszczególne jej części były ze sobą bardzo luźno powiązane. Jego mała, spłaszczona na czubku głowa o wielkich uszach, wyłupiastych, zielonych, szklistych oczach i długim, ostrym nosie, osadzona na cienkiej szyi, przypominała kurek na kościele, wskazujący, w którą stronę wiatr wieje. Gdy się widziało, jak w wietrzny dzień schodzi ze zbocza wzgórza, a zbyt obszerne ubranie trzepocze na nim i powiewa, można go było wziąć za demona głodu, zstępującego na ziemię, lub też za stracha na wróble, co uciekł z pola kukurydzy. Jego szkoła była niskim, jednoizbowym budynkiem z grubo ciosanych bali, z oknami częściowo oszklonymi, częściowo zaś załatanymi kartkami ze starych zeszytów. W godzinach wolnych od nauki budynek był zabezpieczony przed intruzami w sposób niezmiernie przemy- ślny przez okręcenie wikliną klamki drzwi wejściowych i podparcie okiennic grubymi palami; aczkolwiek więc złodziej dostałby się bez trudu do środka, mógłby mieć pewne kłopoty z wydostaniem się na zewnątrz. Pomysł ten został przypuszczalnie zapożyczony przez archite- kta, Yosta Van Houtena, z konstrukcji pułapki na węgorze. Szkoła stała w miejscu dość odo- sobnionym, lecz przyjemnym, u stóp lesistego wzgórza, ocieniona z jednego końca olbrzymią brzozą, nie opadał zaś przepływał strumień. Z miejsca tego w senne dni letnie dawał się sły- szeć cichy szmer głosów uczni, wkuwających lekcje, podobny do brzęczenia pszczół w ulu, a * Crane (ang.) — żuraw.

przerywany od czasu do czasu władczym głosem nauczyciela, w którym brzmiał rozkaz lub groźba, niekiedy też przerażającym świstem rózgi, kiedy mistrz przynaglał jakiegoś marudera do szybszego biegu po kwiecistej ścieżce wiedzy. Jeśli bowiem sądzić podług znanej maksy- my: „Nie kocha ten dziecięcia, kto rózgi oszczędza”, Ichabod Crane szczerze kochał swoich uczniów. Nie chciałbym wszakże, aby przypuszczano, że należał on do owych okrutnych szko- lnych możnowładców, co czerpią uciechę z bólu swych poddanych; przeciwnie, wymierzał sprawiedliwość raczej z rozwagą aniżeli z surowością, ujmując ciężaru z ramion słabszych, a przydając go silniejszym. Zdarzało mu się okazywać pobłażanie jakiemuś malcowi, który dygotał na sam widok rózgi, czynił natomiast zadość wymogom sprawiedliwości, wrzepiając podwójną porcję jakiemuś upartemu, twardemu, krępemu łobuziakowi holenderskiemu, co nadymał się, zacinał i przyjmował ciosy rózgi w ponurym milczeniu. Wszystko to nazywał „wypełnianiem obowiązku wobec ich rodziców” i nigdy nie zaaplikował cięgów, aby nie poprzeć ich zapewnieniem, będącym wielką pociechą dla obolałego urwisa, że zapamięta on sobie tę karę i będzie za nią wdzięczny nauczycielowi do końca dni swoich. Po skończonych lekcjach Ichabod Crane częstokroć brał nawet udział w grach i zaba- wach starszych chłopców, a w popołudnia świąteczne odprowadzał do domu młodszych, zwłaszcza tych, co mieli ładne siostry albo miłe matki, znane z dobrej kuchni i obficie zaopa- trzonej spiżarni. Jeśli chodzi o ścisłość, musiał dbać o dobre stosunki z uczniami. Dochód, jaki dawała szkoła, był niewielki i nie wystarczyłby mu chyba na chleb powszedni, Ichabod Crane bowiem lubił i potrafił zjeść, a mimo swej chudości mógł, gdy chodzi o pojemność, iść w zawody z wężem boa. Zgodnie jednak z miejscowym zwyczajem nauczyciel korzystał z mieszkania i wiktu w domach farmerów, których dzieci uczył. Ichabod spędzał więc u każde- go z nich po jednym tygodniu, koczując w ten sposób po całej okolicy z całym swym doby- tkiem zawartym w bawełnianej chustce do nosa. Aby wszystko to nie obciążało nadmiernie sakiewek patronów wiejskich, którzy skłonni są uważać koszty kształcenia dzieci za nieznośne brzemię, nauczycieli zaś za pospolitych trutni, Ichabod Crane imał się różnych sposobów, starając się być użyteczny swym chlebo- dawcom, a zarazem wkraść się w ich łaski. Pomagał czasem farmerom w lżejszych pracach na farmie, brał udział w sianowaniu, naprawiał parkany, prowadził konie do wodopoju, przy- pędzał krowy z pastwiska i rąbał drzewo na zimę. Odrzucał też na bok cały majestat i wład- czość, z jaką panował w swym szkolnym królestwie, i stawał się przedziwnie łagodny i przy- milny. Zyskiwał względy matek pieszcząc dzieci, zwłaszcza te najmłodsze, i niby ów wspa- niały lew, co zamienił się w pokorne jagnię, potrafił trzymać kilkuletnie dziecko na kolanie jednej nogi, drugą zaś nogą przez całe godziny wprawiać w ruch kołyskę z niemowlęciem. Na dodatek do swych innych umiejętności słynął w okolicy jako nauczyciel śpiewu i zbierał wiele błyszczących szylingów za kształcenie młodzieży w psalmodii. Łechtało to mile jego próżność, gdy w niedzielę wraz z grupą wybranych śpiewaków zajmował stanowisko na chórze kościelnym i — jak sądził — odbierał bezapelacyjnie proboszczowi palmę pierwszeń- stwa. Przyznać trzeba, że głos jego wybijał się znacznie ponad głosy wszystkich innych członków kongregacji, dotychczas też można w owym kościele usłyszeć w cichy poranek niedzielny bardzo osobliwe drżenie głosów, pochodzące podobno w prostej linii od metod interpretacji Ichaboda Crane. Tak tedy drogą różnych drobnych zabiegów i kruczków, znanych ogólnie pod mianem „prawem i lewem”, czcigodny pedagog radził sobie jakoś i wiele osób nie mających pojęcia o tym, co to jest praca umysłowa, było zdania, że bakałarz ma święte życie. Nauczyciel jest zazwyczaj wybitną postacią w wiejskich kołach niewieścich, uchodzi bowiem za wykwintnego dżentelmena, górującego dobrym smakiem i umiejętnościami nad nieokrzesanymi młodzieńcami wiejskimi i ustępującego pod względem wykształcenia jedynie proboszczowi. Ukazanie się jego budzi zwykle pewne poruszenie przy nakrytym do podwie-

czorku stole w domu farmerskim, powoduje dodanie nadliczbowej patery ciastek lub karmel- ków, a czasem nawet wystawienie na pokaz srebrnego imbryka. Nasz uczony mąż przeto ze szczególną łatwością zjednywał sobie uśmiechy wszystkich okolicznych panien. Jakże dumnie paradował wśród nich przed kościołem, w niedzielę między jednym nabożeństwem a drugim zbierał dla nich winogrona z dzikich winorośli, zwisających z rosnących wokół drzew, gwoli ich rozrywki odczytywał na głos wszystkie epitafia wyryte na nagrobkach przy- ległego cmentarza lub też z całym ich gronem przechadzał się nad brzegami przyległego stawu młyńskiego, gdy tymczasem nieśmiali hreczkosieje trzymali się wstydliwie na uboczu, zazdroszcząc mu elegancji i obycia. Ze względu na swój koczowniczy żywot był także swego rodzaju gazetą wędrowną i przenosił z domu do domu kompletny zbiór miejscowych ploteczek, zjawienie się więc jego zawsze witano oznakami radości. Kobiety ceniły go ponadto jako wielkiego erudytę, przeczy- tał bowiem kilka książek od początku do końca i był nieporównanym znawcą „Historii cza- rów w Nowej Anglii” Cottona Mathera, w które to czary, nawiasem mówiąc, wierzył święcie i bez zastrzeżeń. Stanowił w rzeczy samej dziwną mieszaninę małego sprytu i naiwnej łatwowierności. Apetyt jego na rzeczy nadprzyrodzone i zdolność trawienia ich w nieograniczonych ilościach były jednako niezwykłe, obydwie zaś te cechy znacznie się jeszcze wzmogły dzięki przeby- waniu w tej urzeczonej okolicy. Nie było opowieści tak nieprawdopodobnej lub potwornej, aby Crane nie zdołał jej przełknąć. Największą jego rozkoszą było po zakończeniu lekcji położyć się po popołudniu na miękkiej koniczynie, rosnącej nad strumykiem, pochlipującym nie opodal szkoły, i coraz to na nowo studiować mrożące krew w żyłach opowieści starego Mathera, aż wreszcie w gęstniejącym zmierzchu drukowana strona zlewała się w mglisty czworokąt. Wówczas, gdy przez mokradła, strumyki i lasy wędrował na farmę, w której akurat miał kwaterę, każdy dźwięk przyrody o tej godzinie duchów pobudzał jego podnieconą wyobraźnię: jęki lelka, przenikliwe wołanie ropuchy drzewnej, owej zwiastunki burzy, mono- tonne hukanie puszczyka lub nagły szelest spłoszonych ptaków w gęstwinie. Także i robaczki świętojańskie, które świeciły najmocniej w najciemniejszych zakątkach, napełniały go od cza- su do czasu przerażeniem, gdy któryś świecący żywiej od innych przefrunął mu przez drogę, a jeśli przypadkiem wielki żuk uderzył go w swym ślepym locie, biedaczysko gotów był od- dać duszę Bogu, myślał bowiem, że to czarownica napiętnowała go swym znakiem. Jedynym sposobem w takim wypadku na odwrócenie myśli lub na odegnanie złych duchów było dla niego śpiewanie psalmów, toteż zacnych mieszkańców Sennej Kotliny siedzących wieczorem przed drzwiami swoich domostw ogarniał często zabobonny lęk, gdy słyszeli nosowy głos nauczyciela, dobiegający z odległego wzgórza lub od strony ciemnej drogi. Innym źródłem rozkosznych dreszczyków były dla Ichaboda długie wieczory zimowe spędzane ze starymi Holenderkami, przędącymi przy kominku. Siedząc przy ogniu, przy któ- rym piekły się z sykiem rzędy jabłek, słuchał opowiadań tych dam o duchach i chochlikach, o nawiedzonych polach, nawiedzonych potokach, nawiedzonych mostach i nawiedzonych domach, a przede wszystkim o Jeźdźcu Bez Głowy, czyli o Galopującym Heseńczyku, jak go czasem nazywały. Odwzajemniał im się zachwycającymi anegdotami o czarownicach, o zło- wieszczych znakach, groźnych widziadłach i płynących z powietrza głosach, w które obfito- wał niegdyś stan Connecticut, budził w nich grozę rozprawiając o kometach i o gwiazdach spadających oraz wprawiał staruszki w absolutne przerażenie, twierdząc, że ziemia niewąt- pliwie się obraca i że przez połowę doby znajdują się do góry nogami! Ale jeśli to wszystko bardzo było miłe, gdy się siedziało przy kominku w pokoju, wy- pełnionym czerwonym blaskiem płonących drew, w którym żaden duch nie śmiał się oczywi- ście pokazać, przyjemność ta drogo była okupiona podczas powrotu do domu. Jakież potwo- rne kształty i cienie zastępowały Ichabodowi drogę wśród przyćmionego, upiornego blasku śnieżnej nocy! Jak tęsknym spojrzeniem patrzał na każdy drżący promień światła padający na

puste pola z jakiegoś odległego okna! Jak często odczuwał dławiący strach na widok okrytego śniegiem krzaka, który niby widmo w całunie wyrastał raptem na jego drodze! Jakże często truchlał na odgłos własnych kroków po zamarzniętej ziemi i bał się obejrzeć przez ramię, żeby nie zobaczyć jakiejś potwornej zjawy postępującej tuż za nim! I jak często drętwiał ze zgrozy słysząc nagły podmuch wiatru świszczący wśród drzew i sądząc, że to Jeździec Bez Głowy wyrusza na nocne zwiady! Wszystko to były jednak mary nocne, gra wyobraźni człowieka idącego w ciemnościach i chociaż widywał wiele duchów i bywał podczas swoich samotnych wędrówek nieraz napa- stowany przez szatana pod różnymi postaciami, to jednak poranek kładł kres władzy złych mocy i Ichabod mimo diabła i jego knowań pędziłby beztroskie życie, gdyby drogi nie zastą- piła mu istota, która wpędza człowieka w gorsze tarapaty aniżeli duchy, upiory i wszystkie czarownice razem wzięte. Istotą tą była kobieta. Wśród uczniów, którzy zbierali się raz na tydzień, aby kształcić się w psalmodii, znaj- dowała się Katarzyna Van Tassel, jedyna córka zamożnego farmera-Holendra. Było to kwi- tnące, hoże dziewczę lat osiemnastu, pulchne jak przepiórka, dojrzałe, soczyste i rumiane jak brzoskwinia z sadu jego ojca i znane powszechnie nie tylko z piękności, ale też z pokaźnej sperandy. Panna była przy tym trochę kokietką, co dało się poznać nawet po jej ubiorze, stanowiącym mieszaninę starej i nowej mody, dobranej tak, aby jak najlepiej uwypuklała jej wdzięki. Nosiła ozdoby ze szczerego złota, przywiezione przez jej praprababkę z Saardamu, kuszący, staroświecki stanik, a do tego wyzywająco krótką spódnicę, aby pokazać najpię- kniejsze nóżki w całej okolicy. Ichabod Crane miał serce miękkie i czułe na powaby niewieście, nic też dziwnego, że tak łakomy kąsek wpadł mu wkrótce w oko, zwłaszcza potem, gdy bakałarz odwiedził pannę w jej siedzibie rodowej. Stary Baltus Van Tassel był idealnym okazem dobrodusznego farme- ra, któremu się dobrze powodzi. Rzadko wprawdzie kierował oczy lub myśli ku sprawom znajdującym się poza granicami jego farmy, w tych granicach wszakże wszystko było w doskonałym stanie i tchnęło nastrojem zadowolenia i szczęścia. Van Tassel rad był ze swego bogactwa, ale się nim nie pysznił i przywiązywał wagę raczej do obfitości niż do wykwintu. Twierdza jego stała na brzegu Hudsonu, nad jednym z owych zielonych, osłoniętych, żyznych zalewów, nad którymi farmerzy holenderscy tak lubią wić gniazda. Wielki wiąz rozpościerał swe szerokie konary nad domem: u stóp wiązu pieniło się źródełko najbardziej miękkiej i słodkiej wody, które wpadało do małego zbiornika zrobionego z beczki, a następnie iskrząc się przekradało po trawie do sąsiedniego potoku, szemrzącego wśród olch i karłowatych wierzb. Tuż przy farmie była wielka stodoła, która mogłaby służyć za kościół, a która, jak się zdawało, miała lada chwila pęknąć od nagromadzonych w niej płodów rolnych. Od świtu do nocy rozbrzmiewały tu pracowicie cepy, jaskółki ze świegotem fruwały pod okapem, na dachu zaś wygrzewały się rzesze gołębi, jedne z oczami zwróconymi w górę, jak gdyby obserwując, czy się nie odmieni pogoda, inne z głową schowaną pod skrzydłem, jeszcze inne, napuszone, usiłujące gruchaniem i dygami zaskarbić sobie łaski wybranek. Gładkie, zwaliste świnie chrząkały ukontentowane w zaciszu kojców, z których od czasu do czasu wyłaniały się stada prosiąt, jak gdyby po to, aby odetchnąć świeżym powietrzem. Stateczny zastęp śnieżno- białych gęsi pływał po przyległym stawie, towarzysząc całej flotylli kaczek; regimenty indyków bulgotały na dziedzińcu, perliczki zaś krążyły po nim nerwowo niby kłótliwy gospodynie, wydając gniewne, niezadowolone okrzyki. Przed bramą stodoły przechadzał się wspaniały kogut, ów wzór męża, wojownika i dżentelmena, bijąc skrzydłami i piejąc z dumy i radości życia; niekiedy też rozgrzebywał łapami ziemię i niezwłocznie wzywał swoje liczne a wiecznie głodne żony i dzieci, aby pożywiły się smakowitym kąskiem, który dla nich odkrył. Pedagogowi ślinka nadbiegała do ust, gdy patrzał na te hojne zapowiedzi wspaniałych uczt zimowych. Przed oczami jego żarłocznej wyobraźni każde biegające tu prosię miało już pudding w brzuchu i jabłko w zębach; gołębie ułożone były do snu w wygodnym pasztecie i

przykryte kołderką z kruchego ciasta; gęsi pływały we własnym tłuszczu, a kaczki tuliły się po dwie na półmiskach niby pary małżeńskie przysłonięte dla przyzwoitości sosem cebulo- wym. Wieprze widziały mu się w postaci przyszłych tłustych boczków i soczystych szynek, każdy indyk był pięknie upieczony z żołądkiem włożonym pod skrzydło i ozdobiony naszyj- nikiem z wonnych kiełbasek, a nawet barwny kogut leżał na półmisku zadarłszy nogi do góry i jak gdyby błagając o zmiłowanie, o które rycerski jego duch nie raczył nigdy prosić za ży- cia. Gdy zachwycony Ichabod wystawiał sobie to wszystko, gdy toczył swymi zielonymi oczyskami po bujnych łąkach, po żyznych łanach pszenicy, owsa, gryki, kukurydzy, po uginających się pod ciężarem wspaniałych owoców sadach, co otaczały wygodny dom Van Tassela, serce jego wybiegało ku dziedziczce tych włości, a wyobraźnia snuła wspaniałe projekty, zgodnie z którymi włości te miało się bez trudu zamienić w gotówkę, pieniądze zaś ulokować w olbrzymich obszarach ziemi i w krytych gontem pałacach, wzniesionych w pu- szczy. Ba, gorliwa wyobraźnia urzeczywistniała niezwłocznie jego nadzieje i składała mu w dani hożą Katarzynę. Siedziała ona wraz z gromadką dzieci na wozie, wyładowanym inwen- tarzem domowym, poniżej wisiały brzęczące rondle i imbryki, sam Ichabod jechał stępa z tyłu, na pięknej klaczy ze źrebakiem przy boku, a wszyscy razem udawali się do Kentucky, Tennessee czy też Bóg wie dokąd. Gdy wreszcie wszedł do domu, podbój jego serca został zakończony bez reszty. Był to jeden z owych przestronnych domów wiejskich o wysokich, lecz łagodnie opadających dachach, zbudowany w stylu wprowadzonym przez wczesnych osadników holenderskich. Niskie, wystające do przodu okapy tworzyły na froncie werandę, którą można było zamknąć w razie niepogody. Pod nimi wisiały cepy, uprząż, różne utensylia rolnicze i sieci do łowienia ryb w pobliskiej rzece. Pod ścianami zbudowane były ławy do użytku letniego, a wielki koło- wrotek w jednym końcu i maślnica w drugim wskazywały na to, jak różnorodne prace mogą być wykonywane na ganku. Z werandy zdziwiony Ichabod wkroczył do sieni, która tworzyła centrum domostwa i była głównym miejscem przebywania domowników. Tu oczy jego olśnił długi szereg błyszczących naczyń cynowych, ustawionych na kredensie. W jednym kącie sieni stał wielki wór wełny, przygotowanej do przędzenia, w drugim leżał zwój samodziału prosto z warsztatu tkackiego, a ściany zdobiły kolby kukurydzy oraz wianki suszonych jabłek i brzoskwiń niby barwne festony, przetykane błyskotkami czerwonej papryki. Przez uchylone drzwi Ichabod widział piękny salon, gdzie ciężkie fotele i mahoniowe stoły lśniły jak lustro. Spod opadających pędów asparagusa połyskiwał pogrzebacz wraz z towarzyszącymi mu szczypcami i szufelką; sztuczne kwiecie pomarańczy i muszle zdobiły gzyms kominka, nad nim widniały sznury kolorowych jajek ptasich. Wielkie strusie jajo zwisało ze środka sufitu, w kącie zaś kredens, przezornie otwarty, ukazywał bogactwo starego srebra i dobrze sklejonej porcelany. Od chwili, gdy oko Ichaboda padło na ten uroczy przybytek, spokój jego ducha runął w gruzy i nasz nauczyciel myślał tylko o tym, jak by pozyskać względy nieocenionej córki Van Tassela. W przedsięwzięciu tym atoli miał do pokonania gorsze przeszkody aniżeli dawny błędny rycerz, który miał jedynie do czynienia z olbrzymami, czarownicami, smokami ogni- stymi oraz innymi łatwymi do pokonania przeciwnikami, przedostać się musiał tylko przez żelazne lub spiżowe bramy czy kamienne mury do zamczyska, w którym uwięziona była dama jego serca, i dokonywał tego wszystkiego z równą łatwością, z jaką ktoś dobiera się do nadzienia placka z wiśniami, a wówczas wybranka bez dalszych ceregieli oddawała mu rękę i serce. Ichabod natomiast musiał utorować sobie drogę do serca prowincjonalnej kokietki, obwarowanej labiryntem zachcianek i kaprysów, która wciąż piętrzyła coraz to nowe prze- szkody, musiał też mieć do czynienia z całym zastępem groźnych, a najzupełniej realnych przeciwników — licznych adoratorów miejscowych, co oblegali każde drzwi do jej serca i choć spoglądali na siebie nawzajem niechętnym okiem, to jednak gotowi byli we wspólnej

sprawie zjednoczyć się przeciwko nowemu konkurentowi. Wśród owych zalotników najgroźniejszy był pewien tęgi, hałaśliwy junak, chłop do wypitki i do wybitki, imieniem Abraham, czyli zgodnie z holenderskim skrótem Brom Van Brunt, ulubieniec całej okolicy, w której głośno było o jego popisach siły i odwagi. Miał sze- rokie bary, grube stawy, krótko obcięte, kędzierzawe, czarne włosy i zadzierzystą, lecz wcale przyjemną gębę, na której malowała się mieszanina żartobliwości i buty. Ze względu na herkulesową postać i wielką siłę w rękach i w nogach przezywano go „Brom Wielkolud” i pod tym mianem był powszechnie znany. Słynął jako wytrawny znawca koni i jeździł konno niczym Tatar. Pierwszy był we wszystkich wyścigach i zawodach, a że siła fizyczna w życiu wiejskim daje człowiekowi wielką przewagę nad innymi, bywał rozjemcą we wszelkich zatargach; zsuwał wówczas kapelusz na bakier i ogłaszał wyrok tonem nie dopuszczającym sprzeciwu ani odwołania. Zawsze był gotów do bijatyki lub figlów, lecz usposobienie miał raczej filuterne niż złośliwe, toteż pod jego szorstkością i nieokrzesaniem kryła się zwykle spora dawka łobuzerskiego humoru i dobroduszności. Miał kilku wesołych kompanów, którzy poczytywali go za wzór i na których czele przemierzał powiat, biorąc udział w każdej zwadzie lub zabawie w promieniu wielu mil wokoło. Podczas mrozów nosił zawsze futrzaną czapę, ozdobioną powiewającym dumnie lisim ogonem, a gdy ludzie na jakimś okolicznym zebraniu towarzyskim dostrzegli z daleka tę dobrze znaną kitę, wiedzieli już, że za chwilę będzie awantura. Oddział jego czasami przejeżdżał o północy galopem koło farmerskich domów, wrzeszcząc i hukając niby oddział Kozaków dońskich, i stare damy, wyrwane ze snu, słuchały chwilę, aż tupot kopyt zamierał w oddali, a potem wołały: „Ach, to Wielkolud ze swoją bandą!” Sąsiedzi spoglądali na niego z mieszaniną lęku, podziwu i życzliwości, a gdy w pobliżu zdarzyła się jakaś psota lub bójka, potrząsali głowami i zapewniali, że to na pewno sprawka Wielkoluda. Ten to rozhukany bohater obrał sobie od niejakiego czasu hożą Katarzynę za przedmiot swoich rubasznych zalotów i chociaż miłosne jego zabiegi przypominały nieco tkliwe pie- szczoty niedźwiedzia, w okolicy szeptano, że dziewczyna nie jest mu niechętna. W każdym razie awanse jego stały się sygnałem do wycofania się dla innych konkurentów, którzy nie mieli ochoty wchodzić w drogę zakochanemu lwu; gdy więc widziano, że w niedzielne popo- łudnie jego koń uwiązany jest do sztachet przed domem Van Tassela — niechybny znak, że Brom znajduje się w domu i, jak to mówiono, „uderza” do panny — wszyscy inni zalotnicy, zrozpaczeni, szli dalej i rozpoczynali działania wojenne na innym terytorium. Taki był groźny rywal, z którym miał walczyć Ichabod Crane, i przypuszczać trzeba, że silniejszy od niego mężczyzna uląkłby się tego współzawodnictwa, a mądrzejszy zwątpiłby o możliwości zwycięstwa. W naturze jednak Ichaboda giętkość była przedziwnie pomieszana z wytrwałością; zarówno fizycznie, jak i moralnie był jak pręt wikliny — gibki, ale twardy; choć się zginał, nie dawał się nigdy złamać i aczkolwiek chylił się pod najlżejszym naciskiem, ledwie nacisk ustąpił — pstryk! Ichabod był już wyprostowany i niósł głowę równie wysoko jak przedtem. Stawić jawnie czoło rywalowi byłoby szaleństwem, gdyż Brom był człowiekiem, który w sprawach sercowych nie dałby nikomu wejść sobie w paradę, podobnie jak ów burzliwy kochanek, Achilles. Ichabod przeto starał się postępować w sposób dyskretny i łagodnie przy- podchlebny. Pod przykrywką lekcji muzyki składał częste wizyty na farmie, gdyż mógł się na szczęście nie obawiać przykrej ingerencji ze strony rodziców, którzy tak często piętrzą prze- szkody na drodze zakochanych. Balt Van Tassel był człekiem dobrym i wyrozumiałym, ko- chał córkę bardziej nawet od swej fajki i jako rozsądny mąż i doskonały ojciec pozwalał jej we wszystkich sprawach rządzić się własnym zdaniem. Jego zacna żoneczka również miała dość roboty przy gospodarstwie i przy doglądaniu drobiu, mawiała przy tym mądrze, że kaczki i gęsi to głupie stworzenia i trzeba ich pilnować, ale dziewczęta potrafią radzić sobie same. Gdy więc pracowita dama krzątała się po domu lub wprawiała w ruch kołowrotek na

jednym końcu werandy, a poczciwy Balt palił swą wieczorną fajkę na drugim, przyglądając się wyczynom małego drewnianego wojownika, który z mieczem w każdej ręce zmagał się walecznie z wiatrem na szczycie stodoły, Ichabod tymczasem zalecał się do córki nad źródeł- kiem pod wielkim wiązem lub przechadzał się z nią o zmierzchu w porze tak sprzyjającej elokwencji zakochanego. Wyznam, że nie wiem, jak się zabiega o serca niewieście i jak się je zdobywa. Dla mnie kobiety były zawsze i są nadal zagadką i przedmiotem zachwytu. Niektóre zdają się mieć tylko jeden słaby punkt czy też furtkę, przez którą można do nich dotrzeć, do innych znów prowadzą tysiące dróg i można je ujarzmić na tysiące różnych sposobów. Dowód to wielkiej zręczności, gdy kto zdobędzie pannę pierwszego rodzaju, ale jeszcze większego kunsztu stra- tegicznego daje dowody ten, kto weźmie w posiadanie pannę rodzaju drugiego, musi bowiem szturmować fortecę przy każdych drzwiach i przy każdym oknie. Ten, co zdobył tysiąc pospolitych serc, zasługuje tedy na pewne uznanie, ale ten, kto posiadł absolutną władzę nad sercem kokietki, jest zaiste bohaterem. W każdym razie Brom Van Brunt nie miał widocznie tej absolutnej władzy i od chwili, gdy Ichabod Crane ruszył w konkury, akcje jego groźnego rywala wyraźnie spadły. Konia Broma nie widywano już przy ogrodzeniu w wieczory nie- dzielne i stopniowo pomiędzy nim a nauczycielem Sennej Kotliny rozgorzała zawzięta waśń. Brom, któremu nie sposób było odmówić pewnej gburowatej rycerskości, byłby niewąt- pliwie doprowadził do otwartej walki i rozstrzygnął sprawę pretensji do ręki wybranki prosto- linijnym a skutecznym sposobem dawnych błędnych rycerzy — jedną potyczką. Ichabod wszakże zbyt był świadom przewagi fizycznej przeciwnika, aby wstąpić z nim w szranki: słyszał, jak Wielkolud przechwalał się, że „zwinie bakałarza w trąbkę i położy go na półce w szkole”, więc jako człowiek ostrożny, nie chciał dać mu do tego sposobności. Ta uparcie pokojowa metoda postępowania była piekielnie drażniąca, wobec czego Brom nie miał innej rady, jak uciec się do jedynej broni, jaka mu pozostała, i płatać rywalowi grubiańskie figle. Ichabod stał się przedmiotem żartobliwego prześladowania ze strony Broma i jego konnych kompanów. Najeżdżali jego dotychczas zaciszne domeny; wykurzali go wraz z uczniami ze szkoły śpiewu, zatykając komin; mimo umocnień z wikliny i pali włamywali się w nocy do budynku szkolnego i przewracali tam wszystko do góry nogami, aż biedny nauczyciel zaczął podejrzewać, że czarownice z całej okolicy odbywają tam nocne zebrania. Ale co najgorsza, Brom przy każdej okazji ośmieszał go w obecności damy jego serca, ponadto zaś miał niego- dziwego psa, którego nauczył skowyczeć w sposób niezmiernie komiczny, i zaprezentował go pannie Van Tassel jako konkurenta Ichaboda, twierdząc, że pragnie on udzielać jej lekcji psalmodii. W ten sposób sprawy trwały czas jakiś, nie przynosząc żadnych konkretnych zmian we wzajemnym stosunku rywalizujących potęg. Pewnego pięknego popołudnia jesiennego zadu- many Ichabod niby na tronie siedział na wysokim stołku, z którego zazwyczaj obserwował swe szkolne królestwo. W ręce trzymał linię, owo berło absolutnej i despotycznej władzy, rózga sprawiedliwości spoczywała na trzech gwoździach za tronem, budząc ustawiczną grozę w ewentualnych przestępcach; na pulpicie zaś przed nim widniała przeróżna skonfiskowana kontrabanda i zakazana broń, jak to: na pół ogryzione jabłka, proce, kolorowe bąki, pułapki na muchy i cały legion buńczucznych papierowych kogutków. Najwidoczniej przed chwilą właśnie musiał się odbyć jakiś groźny akt wymiaru sprawiedliwości, gdyż wszyscy uczniowie patrzyli pilnie w książki albo szeptali ukradkiem pod osłoną tych książek, zerkając lękliwie na nauczyciela, a w całej klasie panowała względna cisza. Przerwana została przez ukazanie się Murzyna w kurtce i spodniach ze zgrzebnego płótna i w jakimś strzępie kapelusza na głowie, przypominającym hełm Merkurego. Murzyn zajechał na kosmatym, na pół tylko ujeżdżonym źrebaku, którym kierował przy pomocy sznurka zamiast uzdy, zbliżył się z wielkim hałasem do drzwi szkoły i oznajmił, że Ichabod proszony jest na zabawę, mającą się odbyć tego popo- łudnia u imć Van Tassela, gdy zaś wykonał swe zadanie z ową dumną powagą i grandi-

lokwencją, do jakiej skłonni są Murzyni przy drobnych misjach tego rodzaju, przesadził strumień i odjechał w górę zbocza z miną wciąż zaaferowaną i godną. W tak spokojnej przed chwilą szkole powstał teraz wielki ruch. Uczniowie musieli czym prędzej kończyć lekcje, nie marudząc nad drobiazgami; co zręczniejsi opuszczali bez- karnie połowę, bardziej zaś opieszali dostawali od czasu do czasu bolesnego klapsa w poślad- ki, co znakomicie zaostrzało ich percepcję i pomagało przebrnąć przez trudniejsze słowa. Książki rzucano na bok, nie tracąc czasu na odkładanie ich na półki, przewracano kałamarze, trzaskano pulpitami, aż wreszcie wszyscy uczniowie zostali zwolnieni na całą godzinę przed zwykłą porą i wypadli ze szkoły jak zastęp małych diablików, wrzeszcząc i skacząc z radości. Szarmancki Ichabod poświęcił następnie pół godziny ekstra na toaletę, czyszcząc i odświeżając swój najlepszy, a w rzeczy samej jedyny, wyrudziały czarny garnitur i układając swe pukle przed odłamkiem lustra, co wisiało w budynku szkolnym. Aby stanąć przed damą serca w całej świetności, pożyczył konia od farmera, u którego właśnie kwaterował, popędli- wego starego Holendra nazwiskiem Hans Van Ripper, i dosiadłszy wierzchowca, wyruszył w drogę niby błędny rycerz na poszukiwanie przygód. Ale wypada mi teraz zgodnie z kanonami romantycznej opowieści opisać wygląd i ekwipunek bohatera i jego rumaka. Koń, na którym jechał, był to stary, dychawiczny koń roboczy, co z wiekiem wyzbył się wszystkich dawnych cech prócz złośliwości. Chudy, kosmaty, miał cienką szyję i wielki łeb; w jednym jego oku brakowało źrenicy i połyskiwało ono mętnie i upiornie, w drugim za to migotały iście diabel- skie błyski. Musiał jednak w swoim czasie odznaczać się ogniem i temperamentem, jeśli wolno sądzić z imienia, nazywał się bowiem: „Piorun”. Był ongiś ulubionym wierzchowcem gniewliwego Hansa Van Rippera, który należał do namiętnych jeźdźców, i prawdopodobnie coś z usposobienia pana udzieliło się koniowi, gdyż acz stary i spracowany z wyglądu, miał w sobie więcej szatańskiej fantazji aniżeli jakakolwiek młoda klacz w całej okolicy. Ichabod był akurat odpowiednią figurą dla takiego rumaka. Jechał z krótkimi strzemio- nami, przez co kolana jego znajdowały się prawie na równi z łękiem siodła, ostre łokcie sterczały mu jak konikowi polnemu; pejcz trzymał pionowo niby berło, a gdy koń biegł tru- chtem, ruchy ramion jeźdźca przypominały do złudzenia bicie skrzydeł. Mały wełniany kape- lusz zdobił szczyt nosa Ichaboda, tak bowiem można by nazwać wąski pasek, zastępujący mu czoło, a rozwiane poły czarnego surduta sięgały niemal końskiego ogona. Tak się prezentował Ichabod i jego wierzchowiec, gdy wyjeżdżali z bramy Hansa Van Rippera, stanowiąc widok, jaki rzadko zdarza się oglądać w biały dzień. Jak już wspomniałem, był piękny dzień jesienny, niebo jaśniało pogodą, a natura włoży- ła ową bogatą, złotą liberię, która kojarzy nam się zawsze z pojęciem obfitości. Lasy ustroiły się w poważne brązy i żółcie, niektóre zaś delikatniejsze drzewa, wyszczypane przez przy- mrozki, zarumieniły się purpurą i szkarłatem. Ciągi dzikich kaczek poczęły ukazywać się wysoko w powietrzu, poszczekiwanie wiewiórek dawało się słyszeć z zagajników brzóz i le- szczyny, a przyległe rżyska rozbrzmiewały od czasu do czasu smętnym gwizdem przepiórki. Drobne ptaszki wyprawiały ucztę pożegnalną. Ćwierkając i figlując fruwały radośnie z krzaka na krzak i z drzewa na drzewo, przebierając w smakowitych kąskach, gdyż wobec tak wielkiej ilości i urozmaicenia nagromadzonego jadła stały się wybredne i grymaśne. Był tu zacny rudzik o wysokim, kłótliwym głosie, ulubiona zdobycz nieletnich myśliwych; rozświe- gotane szpaki, latające ciemnymi chmurami; złotoskrzydły dzięcioł ze swym cynobrowym grzebieniem, szerokim, czarnym gorsem i wspaniałym upierzeniem; jemiołuszka z czerwono zakończonymi skrzydłami, żółto zakończonym ogonem i czapeczką z piór; wreszcie sójka czubata, ten hałaśliwy pajac w jaskrawym niebieskim kubraku i białych pantalonach, co nieustannie wrzeszczy, trajkocze, podskakuje, kłania się i udaje, że jest w przyjaźni z każdym śpiewakiem w zagajniku. Ichabod wolnym truchtem jechał ku swemu celowi, a oko jego, zawsze czułe na wsze- lkie oznaki obfitości kulinarnej, z rozkoszą spozierało na bogactwa wesołej jesieni. Po obu

stronach drogi widział wielkie zapasy jabłek; niektóre zwisały jeszcze gęstymi frędzlami z gałęzi, inne leżały już w koszach i beczkach, przygotowane na targ; jeszcze inne, ułożone w wielkie stosy, czekały na prasę, co przetworzy je na jabłecznik. Dalej ujrzał rozległe pola kukurydzy, których złote kolby wyglądały spod zielonych okryć, zapowiadając smakowite ciastka i puddingi; poniżej żółte dynie, obracające krągłe brzuszki ku słońcu i cieszące oko perspektywą najlepszych w świecie pierożków; potem mijał wonne pola gryki, tchnące miodem, a gdy je ujrzał, poczuł przedsmak wykwintnych placków, dobrze posmarowanych masłem i polanych miodem lub melasą pulchną, delikatną rączką Katarzyny Van Tassel. Tak więc pokrzepiając ducha słodkimi myślami i „miodowymi nadziejami”, wędrował po zboczach wzgórz, które okalają jeden z najpiękniejszych zakątków nad potężnym Hudso- nem. Słońce stopniowo potoczyło swój szeroki dysk na zachód. Szerokie łono Tappaan Zee było nieruchome i szkliste, tu i ówdzie tylko łagodne falowanie przedłużało niebieski cień odległej góry. Kilka bursztynowych obłoków płynęło po niebie, choć nie poruszało ich żadne tchnienie wiatru. Złotawa barwa widnokręgu zmieniła się stopniowo w czystą zieleń jabłe- czną, dalej zaś w głęboki błękit. Ukośny promień muskał lesiste grzebienie urwisk, zwisające gdzieniegdzie nad rzeką i pogłębiające szarość i czerwień skalistych stoków. W oddali jakaś samotna żaglówka sunęła wolno z prądem, żagiel jej zwisał bezwładnie na maszcie; a gdy odbicie nieba połyskiwało na powierzchni cichej wody, zdawało się, że łódź zawieszona jest w powietrzu. Miało się już ku wieczorowi, kiedy Ichabod dotarł do domu imć Van Tassela. Zastał tu chlubę i kwiat całej okolicy w komplecie. Byli tu starzy farmerzy, chudzi i ogorzali, w samo- działowych surdutach i spodniach, granatowych pończochach i wielkich pantoflach z cyno- wymi klamrami. Były ich drobne, energiczne, acz zwiędłe małżonki w marszczonych kaptur- kach, w krótkich sukniach z długą talią, w halkach z płótna własnej roboty; z barwnych kreto- nowych kieszeni wyglądały im nożyczki i poduszeczki ze szpilkami. Były ich dorodne córki, ubrane równie staroświecko jak ich matki, choć niekiedy słomkowy kapelusz, kolorowa wstążka lub biała suknia stanowiła pewną oznakę szerzących się nowinek miejskich. Byli też synowie, w krótkich kaftanach z prostokątnymi połami i rzędami okazałych mosiężnych guzi- ków; włosy podług ówczesnej mody mieli przeważnie związane w koński ogon, zwłaszcza jeśli udało im się zdobyć na wiązadło skórę węgorza, panowało bowiem powszechne przeko- nanie, że skóra ta jest znakomitym środkiem na wzmocnienie i porost włosów. Bohaterem wszakże zebrania był Brom Wielkolud, który przyjechał na swym ulubio- nym wierzchowcu mianem „Zuchwalec”, podobnie jak i on krnąbrnym i pełnym temperame- ntu, z którym to wierzchowcem nikt prócz Broma nie potrafił sobie radzić. Brom zresztą słynął z upodobania do złośliwych koni, zdolnych do wszelkiego rodzaju figlów i ustawicznie narażających jeźdźca na skręcenie karku, zdaniem jego bowiem koń łagodny i dobrze uje- żdżony niegodzien był chłopca z fantazją. Zatrzymałbym się tu chętnie, aby odmalować cuda, które ukazały się zachwyconym oczom mojego bohatera, gdy ten wszedł do salonu domostwa imć Van Tassela. Nie chodzi mi o powaby grona dorodnych panien ani o piękno ich strojów mieniących się bielą i czerwienią, lecz o uroki na autentyczną modłę holenderską zastawionego stołu wiejskiego w bogatej i hojnej porze jesiennej. Cóż za tace pełne ciastek przeróżnych i nieopisanych gatunków, znanych tylko doświadczonym gospodyniom holenderskim! Pulchne obwarzanki, delikatne plecionki, brązowe lukrowane pączki, ciastka francuskie i ciastka kruche, ciastka imbirowe i ciastka miodowe — cała rodzina ciastek i ciasteczek. Potem następowały szarlotki z jabłkami, z brzoskwiniami i z dynią obok płatów szynki i wędzonej wołowiny; ponadto półmiseczki marynowanych śliwek, brzoskwiń, gruszek, pigw; nie mówiąc już o łososiu z rusztu i o pie- czonych kurczętach wraz z dzbankami mleka i śmietanki, wszystko to przemieszane jak groch z kapustą, mniej więcej tak, jak ja te potrawy wyliczyłem, w środku zaś królował opiekuńczy imbryk, wysyłając w górę kłęby pary — mój ty Boże! Potrzeba by mi więcej tchu i czasu,

żeby omówić tę ucztę tak, jak na to zasługuje, a zarazem pilno mi powrócić do mojej opowie- ści. Na szczęście Ichabod Crane nie śpieszył się tak bardzo, jak jego historyk, lecz oddał całkowitą sprawiedliwość każdemu przysmakowi. Był on człowiekiem dobrotliwym i wdzięcznym, któremu serce rosło w miarę, jak żołądek wypełniał się jadłem, i który od dobrego jedzenia nabierał fantazji jak inni mężczyźni od mocnego trunku. Mimo woli też, zajadając, toczył wokoło swoimi wielkimi oczami i śmiał się cicho a radośnie na myśl o tym, że być może pewnego pięknego dnia zostanie władcą tych niewiarygodnych wprost wspaniałości. A wówczas, myślał sobie, odwróci się plecami do starej szkoły, da prztyczka w nos staremu Van Ripperowi i wszystkim innym sknerom- patronom, a każdego wędrownego bakałarza, co ośmieli się nazwać go kolegą, kopniakiem wyrzuci za drzwi. Stary Baltus Van Tassel chodził wśród gości z twarzą promieniejącą zadowoleniem, krągłą i wesołą jak księżyc sierpniowy. Gościnne jego atencje były zwięzłe, lecz wyraziste, ograniczały się bowiem do uścisku dłoni, klepnięcia po ramieniu, głośnego śmiechu i usilne- go zaproszenia, żeby gość „przystąpił do dzieła i częstował się”. Po chwili dźwięki muzyki z bawialni czy też z sieni wezwały obecnych do tańca. Muzykantem był stary, siwy Murzyn, który od przeszło pół wieku pełnił w okolicy funkcję wędrownej orkiestry. Instrument jego był równie stary i sfatygowany jak on sam. Rzępolił przeważnie na dwóch, a co najwyżej trzech strunach, kiwając głową przy każdym pociąg- nięciu smyczka, pochylając się niemal do samej ziemi i tupiąc nogą, ilekroć nowa para miała rozpocząć tany. Ichabod szczycił się swoim kunsztem tanecznym na równi z uzdolnieniami wokalnymi. Żaden jego mięsień, żaden nerw nie próżnował bezczynnie i gdyby państwo widzieli tę chudą, długonogą postać, skaczącą z tupotem po pokoju, sądzilibyście zapewne, że to sam święty Wit, ów błogosławiony patron tańca, objawił się wam we własnej osobie. Nauczyciel stanowił przedmiot podziwu wszystkich Murzynów różnego wieku i wzrostu, którzy zebrali się tu z farmy oraz z sąsiedztwa i stali tworząc piramidę lśniących, czarnych twarzy przy każdych drzwiach i przy każdym oknie, patrząc z zachwytem na rozgrywające się przed nimi sceny, przewracając białkami oczu i ukazując rzędy śnieżnych zębów od ucha do ucha. Zresztą po- gromca urwisów był wyjątkowo ożywiony i radosny, w czym nie było nic dziwnego — dama jego serca była mu partnerką w tańcu i uśmiechała się łaskawie w odpowiedzi na jego czułe spojrzenia, gdy tymczasem Brom Wielkolud, rozdzierany miłością i zazdrością, siedział posępnie a samotnie w kącie. Kiedy się taniec skończył, Ichaboda pociągnęła ku sobie grupka doświadczonych oby- wateli, którzy wraz ze starym Van Tasselem siedzieli na werandzie paląc fajki, rozprawiając o dawnych czasach i snując długie opowieści o wojnie. W okresie, o którym opowiadam, okolica należała do owych szczęśliwych miejscowo- ści, obfitujących w kronikarzy i wielkich ludzi. Podczas wojny linia frontu anglo-amerykań- skiego przebiegała nie opodal, okolica ta stała się więc domeną maruderów i niepokojona była przez uchodźców, cowboyów i wszelkiego rodzaju pogranicznych rycerzy. Upłynęło już dość czasu, aby każdy narrator zdołał odpowiednio ubarwić swoje dopowiadanie i w dobro- czynnej mgiełce przesłaniającej wspomnienia uczynić siebie bohaterem każdego wyczynu. Wysłuchano tedy opowieści Doffue Martlinga, wielkiego Holendra o sinoczarnej bro- dzie, który za pomocą dziewięciofuntowego działa opartego na brustwerze * z błota byłby pokonał fregatę brytyjską, gdyby nie to, że działo pękło przy szóstym strzale. Następnie zabrał głos pewien starszy jegomość, który pozostanie bezimienny, jest bowiem panem zbyt bogatym, aby wolno było przytaczać jego imię bez należytej powagi — a który w bitwie pod Whiteplains, będąc znakomitym szermierzem, odparował krótką szablą kulę muszkietową tak * Brustwer (z niem.) — wał ziemny dla ochrony od kul.

zręcznie, że czuł dokładnie, jak kula ześliznęła się po klindze i odbiła od rękojeści, na dowód czego gotów był w każdej chwili pokazać szablę z lekko wygiętą rękojeścią. Po nim głos zabrało jeszcze kilku mężów, równie zasłużonych na polu walki, a każdy z nich był święcie przekonany, że przyczynił się wydatnie do pomyślnego zakończenia wojny. Ale wszystko to było niczym wobec opowieści o duchach i zjawach, które nastąpiły potem. Okolica obfituje w tego rodzaju skarby. Lokalne podania i wierzenia krzewią się naj- bardziej w tych zacisznych ustroniach, mających długą tradycję, giną natomiast pod stopami nieosiadłej rzeszy tworzącej ludność rozlicznych nowszych ośrodków. Na dobitkę duchy w większości naszych miasteczek i wsi są zniechęcone, zaledwie bowiem zdążą zakończyć pie- rwszą drzemkę i przewrócić się w grobach, a już ich pozostali przy życiu przyjaciele wynoszą się z okolicy, gdy więc duchy wychodzą na swój nocny obchód, nie ma już wcale znajomych, których mogłyby odwiedzić. To jest może główny powód, dla którego tak rzadko słyszymy o duchach poza starymi osiedlami holenderskimi. Bezpośrednią wszakże przyczyną mnogości nadprzyrodzonych historii w tych stronach była niewątpliwie bliskość Sennej Kotliny. Samo nawet powietrze przypływające z owego na- wiedzonego regionu niosło w sobie zarazki; nawiewało nastrój marzeń i przywidzeń, zaraża- jący całą prowincję. Na przyjęciu u Van Tassela obecnych było kilku mieszkańców Sennej Kotliny i jak zwykle snuli oni swe niesamowite i cudowne opowieści. Wiele przerażających historii opowiedziano o orszakach pogrzebowych, o żałosnych szlochach i jękach, słyszanych przy wielkim drzewie, pod którym ujęto nieszczęsnego majora André, a które stało w sąsiedz- twie. Wspomniano także o kobiecie w bieli, co ukazywała się w ciemnym wąwozie przy Raven Rock; częstokroć słyszano jej krzyki w noce zimowe przed zamiecią, ponieważ zginęła tam w śniegu. Przeważająca jednak część opowieści dotyczyła ulubionego widma Sennej Kotliny, Jeźdźca Bez Głowy, którego słyszano ostatnio kilka razy, gdy patrolował okolicę i, jak utrzymywano, przywiązywał co noc konia wśród grobów na cmentarzu. Odosobnione położenie kościoła sprawiło, że jest on od dawna ulubionym przybytkiem duchów, nie mogących znaleźć ukojenia. Stoi na wzgórzu, otoczony akacjami i strzelistymi wiązami, spośród których jego bielone ściany świecą skromnie niby cnota chrześcijańska pro- mieniejąca z cienistego ukrycia. Łagodny stok prowadzi stąd ku srebrnej tafli wody, okolonej wysokimi drzewami, między którymi można dostrzec skrawki niebieskich wzgórz Hudsonu. Gdy popatrzeć na porośnięty trawą dziedziniec, gdzie promienie słońca zdają się spać tak bez- namiętnie, można by sądzić, że tu przynajmniej umarli winni spoczywać w spokoju. Po jednej stronie kościoła ciągnie się szeroka lesista dolinka, w której rwący potok huczy wśród odłam- ków skał i pni powalonych drzew. Nad głęboką, czarną częścią potoku, niedaleko od kościoła, przerzucono niegdyś drewniany most; prowadząca ku niemu droga i sam most były gęsto ocienione nawisłymi konarami drzew; cień ów sprawiał, że miejsce to było posępne nawet w dzień, w nocy zaś panujące tu ciemności budziły przerażenie. Właśnie ten mostek upodobał sobie Jeździec Bez Głowy i tu najczęściej go spotykano. Opowiadano, że stary Brouwer, zatwardziały heretyk, odrzucający wszelką wiarę w duchy, spotkał raz Jeźdźca powracającego z wyprawy do Sennej Kotliny i musiał wsiąść za nim na siodło; galopowali pono przez zaro- śla i gęstwiny, poprzez wzgórza i mokradła, aż dotarli do mostku, gdzie Jeździec zmienił się nagle w szkielet, wrzucił starego Brouwera do potoku i z hukiem grzmotu przeskoczył przez szczyty drzew. Historię tę natychmiast zaćmiła po trzykroć niesamowita przygoda Broma Van Brunta, który bagatelizował historie o Galopującym Heseńczyku, mając je za wierutną blagę. Brom potwierdził, że pewnej nocy, gdy wracał z sąsiedniej osady Sing-Sing, dopędził go ów nocny jeździec; że on, Brom, zaproponował duchowi wyścig o wazę ponczu i byłby go wygrał, bo Zuchwalec pobił na głowę upiornego konia, ale zaledwie dojechali do mostku przy kościele, Heseńczyk wyrwał naprzód i znikł w błysku ognia. Wszystkie te gadki, opowiadane owym sennym półgłosem, jakim mężczyźni rozmawia-

ją w ciemnościach, gdy twarze słuchaczy tylko od czasu do czasu wyłaniają się na moment z mroku oświetlone fajką, zapadły głęboko w duszę Ichaboda. Odwdzięczył się za nie obsze- rnymi wyjątkami z dzieł swego nieocenionego mistrza, Cottona Mathera, i uzupełnił je relacją o wielu nadprzyrodzonych zdarzeniach, które miały miejsce w jego rodzimym stanie Conne- cticut, oraz opisem przerażających widziadeł, jakie oglądał podczas swoich wieczornych wędrówek po Sennej Kotlinie. Uczta dobiegała stopniowo końca. Starzy farmerzy zbierali rodziny do swych wozów, turkot tych pojazdów słychać było jeszcze przez jakiś czas na pobliskich drogach i spoza odległych wzgórz. Niektóre panny uplasowały się na siodłach za adoratorami i beztroski ich śmiech pomieszany z tupotem kopyt końskich budził echa wśród zacisznych lasów. Rozbrzmiewały one coraz słabiej i słabiej, aż wreszcie zamarły w oddali — i w miejscu nie- dawnej wesołości i zgiełku zapanowała cisza. Został jedynie Ichabod, aby zgodnie ze zwycza- jem prowincjonalnych zalotników urwać jeszcze chwilkę sam na sam ze swą wybranką, prze- konany już teraz całkowicie, że jest na najlepszej drodze do zwycięstwa. Co się zdarzyło pod- czas tej rozmowy, nie powiem, bo sam tego nie wiem. Obawiam się jednak, że coś musiało się Ichabodowi nie powieść, po krótkim bowiem czasie opuścił gościnne progi z miną wielce nieszczęśliwą. O kobiety! Kobiety! Czy to możliwe, że wszystko to były tylko zwykłe sztu- czki niedobrej kokietki? Czy zachęta, jakiej udzieliła biednemu pedagogowi, była tylko oszu- kaństwem, mającym ułatwić jej zdobycie na męża jego rywala? — Bóg jeden to wie, bo ja nie wiem! — Wystarczy powiedzieć, że Ichabod wymknął się z posiadłości Van Tassela z miną człowieka, co próbował raczej skraść kurę z kurnika aniżeli serce pięknej panny. Nie ogląda- jąc się w prawo ani w lewo, aby podziwiać bogactwa, które napełniały go częstokroć taką radością, poszedł prosto do stajni, kilkoma szturchańcami i kopniakami nader nieuprzejmie wyrwał swego wierzchowca z miłego snu w wygodnym stoisku, gdzie śnił o górach kukury- dzy i owsa i o całych dolinach tymotki i koniczyny. Była właśnie godzina duchów, kiedy Ichabod, smutny i zgnębiony, powracał do domu po zboczach wyniosłych wzgórz, które wznoszą się nad Tarrytown, a które przebywał po południu w tak doskonałym humorze. Pora była równie posępna jak on sam. Daleko w dole Tappaan Zee rozpościerało swe mgliste wody, jedynie tu i ówdzie przy brzegu widać było wysoki maszt żaglówki, kołyszącej się lekko na kotwicy. W głębokiej ciszy północnej Ichabod słyszał nawet szczekanie psa na przeciwległym brzegu Hudsonu, było ono wszakże tak słabe i nikłe, że dawało tylko pojęcie o odległości dzielącej bakałarza od tego wiernego towarzysza człowieka. Od czasu do czasu też skądś z bardzo daleka, z jakiejś farmy wśród wzgórz, dolatywało pianie przypadkiem obudzonego koguta, ale dla uszu Ichaboda brzmiało ono niby dźwięki słyszane we śnie. W pobliżu nie było żadnego znaku życia, jeśli nie liczyć odzywającego się czasem ćwierkania świerszcza lub gardłowego kumkania ropuchy z sąsie- dniego bagniska, jak gdyby ta spała niewygodnie i przekręciła się nagle na posłaniu. Wszystkie opowieści o duchach i upiorach, słyszane po południu, ożyły mu teraz w pamięci. Noc była coraz ciemniejsza, gwiazdy, zdawało się, zapadały głębiej w niebo, a przepływające chmury chwilami zasłaniały je zupełnie przed wzrokiem nauczyciela. Nigdy jeszcze nie czuł się tak osamotniony i nieszczęśliwy. Ponadto zbliżał się do miejsca, które miało rzekomo być sceną wielu spośród historii o duchach. Na środku drogi stał olbrzymi tulipanowiec, górując niby olbrzym nad wszystkimi okolicznymi drzewami i tworząc swego rodzaju drogowskaz. Konary miał sękate, dziwaczne i tak grube, że mogłyby tworzyć pnie zwykłych drzew; zwisały one niemal ku ziemi i znów wznosiły się w górę. Z drzewem tym wiązała się historia niefortunnego majora André, którego tutaj właśnie wzięto do niewoli, i było ono powszechnie znane jako drzewo majora André. Ogół mieszkańców spoglądał na nie z mieszaniną czci i zabobonnego strachu, po części ze współczucia dla losu nieszczęśliwego bojownika, po części zaś z powodu związanych z tym miejscem dziwnych zjaw i przejmują- cych lamentów.

Zbliżając się do groźnego drzewa, Ichabod zaczął gwizdać; zdawało mu się, że ktoś mu odpowiedział — był to tylko podmuch wiatru świszczący ostro w suchych gałęziach. Gdy podjechał bliżej, zdawało mu się, że coś białego wisi na środku drzewa — zatrzymał się i przestał gwizdać, przyjrzawszy się jednak uważnie, dostrzegł, że jest to ślad uderzenia pioru- nu, które zdarło korę i obnażyło biały pień. Naraz usłyszał jęk, zęby mu zadzwoniły, kolana uderzyły o siodło — ale to tylko jeden konar, kołysany wiatrem, otarł się o drugi. Minął drze- wo bez szwanku, czekały go jednak nowe niebezpieczeństwa. Około dwustu jardów od drzewa mały strumyk przecinał drogę i niknął w bagnistym, porośniętym lasem parowie, znanym jako „Bagno Wileya”. Kilka nie ociosanych bali, ułożo- nych obok siebie, służyło za most przez strumyk. Po tej stronie, gdzie potok wpływał do lasu, grupa dębów i kasztanów, gęsto obrośnięta dziką winoroślą, rzucała nań mroczny cień. Przebycie tego mostku było najcięższą próbą. W tym właśnie miejscu schwytano biednego majora, a za tamtymi kasztanami i winem ukryli się krzepcy członkowie milicji, którzy go zaskoczyli. Od tego czasu uważa się, że nad strumieniem straszy, i potworny lęk targa ucznia- kiem, który musi przechodzić tędy sam po zapadnięciu zmroku. Gdy więc Ichabod zbliżył się do strumienia, serce zaczęło mu walić jak młotem, przy- wołał jednak na pomoc całą swą stanowczość, dał koniowi dziesiątek kopniaków w żebra i chciał przemknąć szybko przez mostek, lecz przekorna stara szkapa, zamiast ruszyć naprzód, skoczyła w bok i wpadła na ogrodzenie. Ichabod, którego obawy wzmagały się z każdą chwilą, przerzucił wodze na drugą stronę i z całej siły kopnął konia przeciwległą nogą — na próżno, dzielny rumak ruszył wprawdzie z kopyta, lecz po to tylko, by dać nura w gąszcz olszyny i ciernistych krzaków po przeciwnej stronie drogi. Bakałarz począł teraz okładać zarówno pejczem, jak i obcasami wystające żebra starego Pioruna, który prychając i chrapiąc wyrwał naprzód, lecz tuż przed mostkiem zatrzymał się tak nagle, że dosiadający go jeździec omal nie wyleciał z siodła. W tej samej chwili wyczulone ucho Ichaboda pochwyciło plusk przy mostku, jak gdyby od ciężkiego stąpnięcia. W głębokich cieniach drzew na skraju poto- ku dostrzegł jakiś wielki, dziwny, czarny, zwalisty kształt. Kształt nie poruszał się, lecz zda- wał się czaić w mroku niby olbrzymi potwór, gotów do skoku na podróżnego. Zmartwiałemu pedagogowi włosy stanęły dęba. Co robić? Na zawrócenie i ucieczkę by- ło już za późno, poza tym czy można uciec przed duchem czy upiorem, który pędzi na skrzy- dłach wiatru? Ichabod zdobył się więc na pozory odwagi i zapytał drżącym nieco głosem: — Kto to? Nie otrzymał odpowiedzi. Powtórzył pytanie głosem jeszcze bardziej drżącym. Odpo- wiedzi nadal nie było. Jeszcze raz ścisnął boki nieugiętego Pioruna, zamknął oczy i z mimo- wolnym ferworem zaintonował psalm. Wówczas niewyraźny a przerażający kształt poruszył się i jednym skokiem znalazł się na środku drogi. Chociaż noc była ciemna i ponura, można było teraz jako tako rozróżnić zarysy postaci nieznajomego. Jak się zdawało, był to jeździec potężnych rozmiarów, siedzący na wielkim, czarnym koniu. Nie zdradzał ani wrogich, ani też przyjaznych zamiarów, lecz w milczeniu jechał truchtem obok starego Pioruna, który tym- czasem uspokoił się już i przestał szaleć. Ichabod, nie ucieszony bynajmniej tym dziwnym nocnym towarzystwem, mając w pa- mięci przygodę Broma Wielkoluda z Galopującym Heseńczykiem, popędzał konia w nadziei, że odsadzi się od nieznajomego. Nieznajomy jednak przynaglił również wierzchowca i trzy- mał się wciąż obok Ichaboda. Ichabod ściągnął wędzidło i począł wlec się stępa, zamierzając pozostać w tyle — tamten zrobił to samo. Resztka nadziei opuściła Ichaboda; próbował zain- tonować swój psalm, lecz wyschnięty język przywarł mu do podniebienia i nie mógł wydać dźwięku. Posępne, uparte milczenie natrętnego współtowarzysza miało w sobie coś tajemni- czego i budzącego śmiertelny lęk. Zagadka znalazła wkrótce niemniej przerażające rozwiązanie. Gdy wjeżdżali pod górę, dzięki czemu postać nieznajomego zarysowała się wyraźnie na tle nieba, olbrzymia i owinięta