ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Jedynym lekarstwem jest mąż - Lennox Marion

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :592.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Jedynym lekarstwem jest mąż - Lennox Marion.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK L Lennox Marion
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 152 stron)

MARION LENNOX Jedynym lekarstwem jest mąż

ROZDZIAŁ PIERWSZY O czym to rozmyślała panna młoda w dniu swego ślubu? Że wygląda zabawnie! Doktor Fern Rycroft wygładziła swój opadający równymi fałdami welon z jedwabnej satyny i zaczerpnęła oddechu, by dodać sobie odwagi. Czekał już na nią wujek Al. I czekał Sam. W gruncie rzeczy wyglądało na to, że cała wyspa czeka, aż Fern zrobi to, co do niej należy. Że zachowa się rozsądnie i wyjdzie wreszcie za mąż za Sama Huberta... Gdyby ich to tylko zadowoliło, pomyślała sobie. Ale nie, na względy mieszkańców wyspy mogłaby sobie zasłużyć dopiero wtedy, gdyby po ślubie z Samem pozostała tu na stałe. Gdyby została tu razem z Samem. Jeszcze czego! Zielone oczy Fern, skryte za welonem, pocie­ mniały z irytacji. Niedoczekanie! Miałabym znowu mieszkać na Baredze? - Jesteś gotowa? Wujek Al był wyraźnie zdenerwowany. Domyślała się, skąd bierze się jego niepokój. Miała już wprawdzie dwadzieścia osiem lat i dyplom ukończenia studiów medycznych, ale z tymi swoimi ogromnymi, zielonymi oczami, masą ognistorudych loków i piegami różniła się niewiele od dopiero co osieroconej, zapłakanej dziewczynki, którą wujek Al przywiózł do siebie trzynaście lat temu.

6 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ Fern nie domyślała się jednak, co trapi go naprawdę. Albert Rycroft zdobył się wprawdzie na pogodny uśmiech, ale do­ strzegł przecież, że na twarzy Fern gości ten sam smutek, który pojawił się po raz pierwszy, gdy otrzymała wiadomość o śmierci całej rodziny. I że ten jej uśmiech zdradza tę samą bezradność i brak zaufania do świata i ludzi... Fern od razu podbiła serce mieszkańców wyspy. Zjednała sobie wszystkich zaraźliwym śmiechem i pogodnym usposobie­ niem. Mieszkańcy wyspy nazywali ją Promyczkiem, a gdy po­ wiadomiła wszystkich o zamiarze studiowania medycyny, żar­ towali sobie: „Po co ci medycyna, twój uśmiech to najlepsze lekarstwo". Tylko wujek Al dostrzegał w tym uśmiechu lęk przed świa­ tem, który w ciągu jednej koszmarnej nocy nagle zabrał jej całą rodzinę. - Wujku... - Nic teraz nie mów - przerwał jej stary farmer pospiesznie. Wcale by się nie zdziwił, gdyby jego siostrzenica nagle odwró­ ciła się i uciekła. - Wszyscy już czekają, kochanie. Nie możesz im sprawić zawodu. Fern uśmiechnęła się, a widząc jego zatroskane spojrzenie, uścisnęła go mocno. - Wujku, nawet bym nie mogła. Przecież podjęliśmy z Sa­ mem słuszną decyzję. - Pewnie, że tak, a cała ta historia między Samem i Lizzy Hurst... To przecież było tak dawno. - Lizzy jest częścią wyspy - zgodziła się Fern, biorąc w dło­ nie wielką rękę wuja. - A my z Samem już tu nie mieszkamy. Będziemy tylko przyjeżdżać w odwiedziny. No, a teraz zdecy­ duj się - powiedziała, biorąc go pod ramię - czy zaprowadzisz mnie do kościoła na ślub, czy też chcesz mieć w domu starą pannę do końca życia?

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 7 Albert uścisnął mocno jej rękę. - Nie mielibyśmy z ciocią nic przeciwko temu, dobrze o tym wiesz. Maleńki kościółek był wypełniony po brzegi. Susza, jaka nawiedziła wyspę, dała się bardzo we znaki całej farmerskiej społeczności, a teraz nareszcie nadeszła chwila, w której można było zapomnieć o wszystkich zmartwieniach. Panna młoda stała przez moment w drzwiach i spoglądała w głąb kościoła, jakby patrzyła w przyszłość. A potem opuściła tren sukni i ruszyła przed siebie. - Ale śliczna panna młoda - szeptali ludzie do siebie, po­ rzucając na chwilę twardą rzeczywistość i wkraczając w baje­ czny świat romantycznych przeżyć. Byli jednak w stanie zoba­ czyć tylko wspaniałą suknię, uszytą przez ciotkę Maud, a także przysłonięty welonem niepewny uśmiech Fern. Nie byli w stanie zobaczyć prawdziwej Fern. Prawdziwa Fern była daleko stąd. Postać w bieli nie miała z całą pewnością nic z nią wspólne­ go. Pod rękę z wujem, wolno odmierzając kroki i rozdając uśmiechy na prawo i lewo, szedł ktoś zupełnie inny. Prawdziwa Fern nie czuła nic. Gdy w czasie studiów była zmęczona nauką, czytała niekie­ dy romanse. Wiedziała więc, że uczucie kazało zwykle pannie młodej frunąć niemal w radosnym oszołomieniu poprzez głów­ ną nawę w kierunku ołtarza, przy którym czekał na nią ukocha­ ny, a jej na' sam jego widok kręciło się w głowie... Czy ona też miała doznawać zawrotów głowy na widok Sama - chłopaka, którego znała od dziecka? Przecież to tylko rozsądek nakazał jej wyjść za niego za mąż. Była to słuszna decyzja...

8 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ Zmusiła się, by spojrzeć w stronę ołtarza. Sam patrzył na nią - a jego oczy wyrażały niepokój podobny do tego, który wyzie- rał ze spojrzenia Ala. Dziwne... Przecież od lat już namawiał ją do tego ślubu. O co więc może mu teraz chodzić? Może jest tu Lizzy... Mogłoby to go zdenerwować. Rozejrzała się i napotkała wzrok mężczyzny, który stał nie- mal tuż przy niej. Któż to może być?... Był to człowiek, którego Fern nigdy jeszcze nie widziała. Ubrany w czarny garnitur, podobnie zresztą jak inni weselni goście, zwracał na siebie uwagę. Dlaczego? Nie był przesadnie wysoki - miał może metr siedemdziesiąt pięć wzrostu, był silnie zbudowany i szeroki w ramionach. Większość mieszkańców wyspy trudniła się rybołówstwem lub uprawą roli, ludzi dobrze zbudowanych spotykało się więc tu często. Gęste, złociste, falujące, nieco przydługie włosy mężczyzny, pojaśniałe od słońca, i opalona twarz nie były także niczym niezwykłym - większość mieszkańców wyspy wyglądała po­ dobnie, Fern znała wszystkich ludzi na wyspie, tego człowieka jed­ nak tu nie spotkała. Wydawało się jej, że musiał dopiero przekroczyć trzy­ dziestkę. Powinna przecież teraz myśleć o Samie. Dlaczego więc nie może spuścić wzroku z nieznajomego? Sprawiły to chyba jego oczy... Nigdy jeszcze nie widziała podobnie kpiącego, przenikliwe­ go spojrzenia. Oczy mężczyzny napotkały jej wzrok i przykuły

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 9 do siebie. Jakaś czarodziejska siła zdawała się trzymać ją na uwięzi. Kpiący wzrok nieznajomego rzucał jej wyzwanie. Wiedział, kim naprawdę jest... Na litość boską, trzeba przecież dalej odgrywać swą rolę! Pociągnęła wujka Ala naprzód, odwracając oczy od niepoko­ jącego spojrzenia nieznajomego. Miała swoje sprawy. Miała właśnie wyjść za mąż za Sama... Z Samem jednak działo się coś niedobrego. Był coraz bar­ dziej niespokojny. Odnosiło się wrażenie, że pan młody cierpi męczarnie! Fern zatrzymała się parę kroków od swego przyszłego męża. - Co ci jest? - wyszeptała. - Fern, daruj mi... Przysadzisty Sam był trupio blady i zlany potem. Jego okrąg­ ła twarz przybrała niezdrowy, zielonkawy odcień. - Sam, co się stało? - szepnęła. - Nie mogę... Sam obrzucił swą narzeczoną wzrokiem pełnym udręki i rzu­ cił się do ucieczki. Fern została sama przy ołtarzu. Stała pośrodku nawy, nadal trzymając wuja pod rękę, a tłum wokół zafalował niespokojnie. Ludzie przepychali się, trzymając się za brzuchy lub przyty­ kając dłonie do ust z takim samym wyrazem cierpienia, jaki malował się na twarzy Sama... Kościół pustoszał tak szybko, jakby się wokół paliło. Fern stała osłupiała, rozglądając się dookoła. Z tylnej ławki podniosła się wolno szczupła, drobna dziew­ czyna w wieku Fern, a może trochę młodsza. Ubrana była na czarno, a jej niesforne włosy spięte były mocno w węzeł.

10 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ Lizzy Hurst... Wymykała się właśnie niepostrzeżenie z kościoła. Nie cier- piała najwidoczniej jak inni, bo usta jej wykrzywiał złośliwy uśmiech. To musi być zatrucie pokarmowe... Fern spostrzegła, że i z Maud - jej ciotką - dzieje się coś niedobrego. Posuwała się w ich stronę chwiejnym krokiem, a potem schwyciła męża za rękę. - Odwieź... odwieź mnie do domu - wyszeptała. - Tylko szybko. Fern, tak mi przykro, ale coś mi się wydaje, że będę chora... Odwróciła się nagle i pobiegła przed siebie. Wujek Al spojrzał bezradnie na Fern. -Co... - Wujku, myślę, że ślub się nie odbędzie - odparła Fern niepewnym głosem. - Musisz się zająć ciocią. Al przymknął oczy, jakby nie dowierzał temu, co się działo, po czym skinął głową i poszedł za żoną, zostawiając Fern przy ołtarzu. Samą. Nie mogła przecież tak stać, skierowała się więc powoli do wyjścia, wlokąc za sobą swój wspaniały tren. Przed kościołem ludzie wsiadali pospiesznie do samochodów i odjeżdżali prędko do domu. Byli jednak i tacy, którzy nie byli w stanie tego zrobić. Fern dostrzegła Sama. Stał w krzakach i najwyraźniej wymiotował. Serce skurczyło jej się z żalu. Biedny Sam. Całe lata myślał o wspaniałym weselu - no i ma teraz wesele. Co on, u licha, zjadł? Co oni wszyscy, do diabła, jedli? - Co za wesele! - usłyszała za sobą. Drgnęła bezwiednie. Nie musiała się odwracać, by wiedzieć, do kogo należy ten głęboki, dźwięczny głos, w którym brzmiał śmiech. Oczywiście był to ów nieznajomy, którego widziała w kościele.

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 11 - Czymże to pani nakarmiła swoich gości? - spytał. Fern nie odpowiedziała od razu, a on położył rękę na jej ramieniu i odwrócił ją twarzą do siebie. Jego przenikliwe oczy domagały się wyjaśnienia. - Ja... przecież... - Głos Fern przeszedł w szept. - Boże mój... To straszne! - Byłem już na paru weselach, ale nie widziałem jeszcze czegoś podobnego - oznajmił. Nie do uwierzenia! W jego oczach nadal kryły się iskierki śmiechu. Wyglądało to rzeczywiście strasznie. Ludzie, którzy czuli się dobrze, uwijali się, pomagając cierpiącym. - Trzeba dojść, co tu się właściwie stało - rzekł nieznajomy. Chwycił Fern stanowczo za rękę i pociągnął ją do drzwi kościo­ ła. - A więc, pani doktor... - Chwileczkę. - Fern zdołała go w końcu zatrzymać. - Kim pan, do diabła, jest? Przecież ja pana wcale nie znam. Uśmiechnął się szeroko, a jego ciepły uśmiech sprawił, że poczuła się lekko i swobodnie i odpowiedziała mu w podobny sposób, choć zdawała sobie sprawę, jak bardzo uśmiechy są w podobnej sytuacji nie na miejscu. - Ale ja panią znam, pani doktor. Staram się zawsze pamię­ tać nazwiska panien młodych, na których wesela bywam zapra­ szany. Wyciągnął do niej rękę i uścisnął mocno jej małą dłoń. - Nazywam się Quinn Gallagher. Jestem lekarzem. Quinn Gallagher... Fern skinęła głową. Wszystko się zgadza. Zupełnie zapo­ mniała o przyjeździe tego człowieka. Quinn Gallagher stał się mężem opatrznościowym wyspy. Od niepamiętnych już czasów mieszkańcy Baregi poszuki­ wali na próżno lekarza, ale nikt nie miał ochoty osiedlać się

12 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ ponad trzysta kilometrów od stałego lądu, na wyspie zamiesz­ kanej przez kilkaset osób, którą czasem tylko odwiedzają tu­ ryści. Mieszkańcy wyspy byli więc zachwyceni, gdy Fern zdecy­ dowała się studiować medycynę. Nareszcie Barega zdobędzie lekarza. I prawnika, gdyby i Sam zechciał powrócić na wyspę. Niestety ani Fern, ani Sam nie zdradzali podobnej ochoty. - Po tym wszystkim, co zrobiliśmy dla ciebie - mówili do Fern z wyrzutem mieszkańcy Baregi. - Traktowaliśmy cię jak swoją, więc mogłabyś tutaj zostać i objąć praktykę. Ale ona naprawdę nie mogła. Zabiłoby ją to. Żyła więc ciągle z wyrzutami sumienia. Dlatego, gdy ciotka Maud zawiadomiła ją, że na wyspę przy- był lekarz, Fern była uszczęśliwiona. „Doktor Gallagher jest bardzo miły - pisała ciotka. - Odpo­ wiedzialny i troskliwy. To prawdziwy lekarz rodzinny. Wiem, że nie będziesz miała nic przeciwko temu, że zaprosimy go na twój ślub". Lekarz rodzinny... Fern wyobrażała sobie jakiegoś starszego pana bliskiego emerytury, który chciał pracować, a jednocześnie cieszyć się wiejskim spokojem i mieć możliwość łowienia ryb. Ale dlaczego praktykę na wyspie objął młody lekarz? To nie moja sprawa, zadecydowała pospiesznie Fern. Powin­ no mnie teraz obchodzić tylko to, że prawie połowa gości znaj­ duje się w ciężkim stanie. Nie wyłączając mojego narzeczonego. - Muszę... pójść teraz do Sama - powiedziała niepewnym głosem, unosząc welon z twarzy i przewieszając tren sukni przez ramię. - Nie wydaje mi się, żeby była pani w tej chwili potrzebna swojemu ukochanemu - skrzywił się Quinn. - Myślę, że potrze­ ba mu teraz trochę spokoju na osobności. Może później będzie się pani mogła na coś przydać.

13 - Ale... Ale co wywołało tę chorobę? - Nie mam pojęcia - odparł Quinn. - Przypuszczalnie wszyscy ci ludzie zjedli coś, co im zaszkodziło. Objawy po zjedzeniu czegoś nieświeżego występują zazwyczaj po upływie czterech godzin. Należy więc odpowiedzieć na pytanie, co po­ łowa pani gości jadła cztery godziny temu. - Lunch, jak mi się wydaje. Fern zmarszczyła brwi. Poza nią i Quinnem Gallagherem nie było nikogo więcej na stopniach wiodących do kościoła. Foto­ graf, który miał robić zdjęcia ślubne nowożeńcom, krążył od jednej grupki nieszczęśliwców do drugiej. Wujek Al pochylał się z niepokojem nad ciotką Maud, zgiętą w pół przy samochodzie. - Lunch - powtórzył wolno Quinn Gallagher. - Proszę po­ wiedzieć coś konkretnego. - Spojrzał na zegarek. - Jest piąta. Więc jedli państwo lunch o pierwszej? - Tak. - Czyli minęły cztery godziny. W takim właśnie czasie za­ czyna się reakcja organizmu na zjedzenie pokarmu wątpliwej świeżości. Czy wszyscy jedli razem? Fern próbowała się skupić. - Ja... tak. Lunch przygotowała ciotka Maud. Sądziliśmy, że będzie na nim kilka osób z rodziny, które przyjechały spoza wyspy, ale okazało się, że przyszli chyba wszyscy. - I co państwo jedli? Fern potrząsnęła głową. - Nie pamiętam. Skądże mogę pamiętać? Byłam tak zdener­ wowana, że nic nie mogłam przełknąć. - Miała pani szczęście - orzekł Quinn sucho. - Ale ja prze­ cież nie pytam, co pani jadła. Pytam, co inni jedli. Proszę choć na chwilę przestać odgrywać rolę zdenerwowanej panny młodej i zacząć raczej grać rolę lekarza, którym pani podobno jest.

14 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ Ton jego głosu był teraz oschły i oficjalny. Nie było w nim nawet śladu śmiechu, który przed chwilą w nim pobrzmiewał. Zmiana ta podziałała na nią jak wiadro zimnej wody. Fern starała się skupić. Myśli jej nie biegły już chaotycznie w różnych kierunkach. - Kanapki - powiedziała pewnym głosem. - Robiłyśmy je z ciotką i kilkoma jeszcze sąsiadkami dziś rano. A potem była jeszcze zupa jarzynowa. - Z czym były kanapki? - Z tym, co zwykle. Szynka, jajka, sałata, przeróżne farsze. - A zupa jarzynowa? - Gotowałyśmy ją z ciotką wczoraj wieczorem. Wszystko było świeże. Nic nie mogło zaszkodzić. - Coś jednak zaszkodziło. Jeżeli to nie było zatrucie pokar­ mowe, może to oznaczać, że mamy do czynienia z czymś zna­ cznie poważniejszym i wtedy potrzebna nam będzie pomoc. Czy jest pani pewna, że nic więcej nie było na stole? - Jestem pewna. Nic więcej nie było... I w tej samej chwili zamarła. Lizzy... Lizzy Hurst przyszła wtedy, gdy podawano zupę. Przepra­ szała za spóźnienie. Pocałowała Sama w policzek, życząc mu dużo szczęścia. Mówiła, że nie stać ją na kupowanie prezentów, więc przygotowała coś specjalnego na lunch - aby chociaż w ten sposób przyczynić się do uświetnienia dnia ślubu Sama, tak, by dzień ten pozostawił niezatarte wspomnienia w jego pamięci. I wyjęła tacę z zakąskami. Ostrygi, świeżutkie ostrygi złowione z samego rana i przy­ prawione - by dodać im szczególnego smaku - topionym serem i plasterkami bekonu. Jeszcze gorące, prosto z pieca. Zniknęły w mgnieniu oka, a Lizzy uśmiechnęła się słodko na pożegnanie i powiedziała:

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 15 - Do zobaczenia w kościele. Z kościoła Lizzy wymknęła się z uśmiechem triumfu na ustach. - Założę się, że ostrygi - szepnęła Fern. - Właściwie jestem tego pewna. - Nie rozumiem? Westchnęła ciężko. Czuła, że drży. Biedny Sam. Nie chciał tu przyjeżdżać, bojąc się reakcji Lizzy, a potem był jej nieopi­ sanie wdzięczny, że zachowywała się spokojnie. A teraz... Zerknęła na Sama, który nadal wymiotował. Ich wesele za­ kończyło się katastrofą. Przez jeden złośliwy wybryk. - Na zakąskę podane zostały ostrygi - wyjaśniła Fern nie­ pewnym głosem. - Myślę... Przypuszczam, że ostrygi były ze­ psute. Były zapiekane z czosnkiem, ziołami, bekonem i serem. To miało zapewne zabić brzydki zapach. - A skąd się wzięły? - Quinn zmarszczył brwi. - Przyniosła je Lizzy Hurst - wyszeptała. - To... To tutejsza rybaczka. - Ale skoro jest rybaczką, to przecież wie, kiedy ostrygi są zepsute. Przynajmniej powinna... - Powinna. Quinn patrzył na nią z coraz większym niedowierzaniem. - Czy chce pani powiedzieć, że ona zrobiła to naumyślnie? Fern skinęła głową. Miała ochotę płakać. - Prawie jestem tego pewna. - Ale... - Widać było, że Quinn myślał teraz intensywnie. - Jeżeli zrobiła to naumyślnie... Jeżeli uważa pani, że to mo­ żliwe, to przecież nie można mieć pewności, że nie dodała też trucizny? - Lizzy nie jest na tyle głupia ani na tyle zła, żeby zachować się aż tak. To straszne, co teraz powiem, i w dodatku nie mam na to żadnych dowodów. Widzi pan, mój narzeczony mieszkał

16 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ w dzieciństwie tuż obok Lizzy. Ona go uwielbiała i wyobrażała sobie zawsze, że się pobiorą. No a potem, kiedy Sam skończył siedemnaście lat, postanowił wyjechać i zostać prawnikiem. Lizzy nie była mu już potrzebna. Wtedy wpadła w szał. Wyczy­ niała najprzeróżniejsze rzeczy. I mimo że od wyjazdu Sama minęło już przeszło dziesięć lat, każde jego odwiedziny tutaj zamieniała w koszmar. - Więc uważa pani... - Tu Quinn Gallagher gwizdnął prze­ ciągle. - Uważa pani, że ona zrobiła to celowo? - Lizzy ma prawo połowu ostryg na południu wyspy. Wie o ostrygach wszystko co trzeba. I zdaje sobie doskonale sprawę, że nie będziemy w stanie niczego jej udowodnić. Quinn rozejrzał się dookoła. - Fotografowi nic nie jest - powiedział. - Nie było go na lunchu. - A pani wuj? - Wuj nie znosi ostryg. - A pani? - Tak się zdenerwowałam, że nie byłam w stanie nic wziąć do ust. - Teraz rozumiem, ale musimy jeszcze poszukać Lizzy, żeby to potwierdzić. - Wydaje mi się... Fern rozejrzała się niepewnie. Nikogo już prawie nie było, wszyscy goście rozjechali się, szukając spokoju w zaciszu do­ mowym. - Czy wie pani, gdzie ona mieszka? -Tak. - Może zadzwonimy do niej? - Kiedy ona nie ma telefonu - skrzywiła się Fern. - Podej­ rzewam, że będzie ją teraz dość trudno znaleźć. Ale rozumiem, że trzeba to zrobić. Mam wrażenie, że wiem nawet, gdzie jej

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 17 szukać. - Przyjrzała się z zadumą swej wspaniałej sukni. - Chy­ ba się jednak przedtem przebiorę w coś odpowiedniejszego. Wy­ bierze się pan ze mną na poszukiwanie Lizzy? - Nie - odparł. - Niewykluczone, że będę miał tutaj sporo roboty. Jego pociągła twarz stawała się coraz bardziej posępna. - Zanim pójdę, zobaczę, co się dzieje z Samem - powiedzia­ ła Fern. - Zaprowadzę go do rodziców. - Rozejrzała się bezrad­ nie wokół. - Ja się zajmę Samem - przerwał jej Quinn. - O zdrowych, młodych ludzi nie ma się co niepokoić. W głosie Quinna nie było śladu dawnej beztroski. - Być może Lizzy Hurst wydawało się, że był to tylko złośliwy żart, ale obawiam się, że może się to dotkliwie odbić na zdrowiu niektórych pani gości. Frank Reid jest już starszym panem i ma cukrzycę. Coś mi się wydaje, że wrócił do domu sam. W dodatku bardzo się spieszył. Najpierw zajrzę do niego. Fern zrobiło się gorąco. Zupełnie zapomniała o Franku. Kim jeszcze trzeba się zająć? Przypomniała sobie listę zapro­ szonych gości. - Pete Harny - powiedziała. - Jest pan tu już pół roku, więc pewnie pan wie, że ma hemofilię. Był także na lunchu i wydaje mi się, że jadł ostrygi. Ale rodzice jego z pewnością zadzwonią, gdyby zaczął krwawić. - Zadzwonią, jeżeli będą w stanie to zrobić, bo im też może coś dolegać. Lepiej będzie, jeśli go obejrzę, zanim dostanie krwotoku. - Quinn spoważniał. - Co za wariatka z tej Lizzy! Jak można było coś takiego zrobić? - Jest zakochana. - Fern uśmiechnęła się blado. - Zakocha­ nym podobno się wszystko wybacza. - Pani jest przecież panną młodą, a nie zauważyłem, żeby Chciała pani kogoś truć - odpowiedział.

18 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ - Ale ja nie jestem zakochana! - wyrwało się Fern. Quinn Gallagher przypatrywał się jej dłuższą chwilę. Fern nie spuściła wzroku, a jej ogromne oczy rzucały wyzwanie. Tworzyli razem piękną parę: panna młoda w zwiewnej sukni z białej satyny, a obok niej czarna sylwetka postawnego męż­ czyzny w świetnie skrojonym, czarnym garniturze. Postać bar­ dzo męska, wzbudzająca zaufanie. - Może więc zechciałaby mi pani powiedzieć, o co tu w ogóle chodzi? - zapytał. - Jeżeli nie jest pani zakochana, to co pani tu, na litość boską, robi w tym stroju, doprowadzając w dodatku miejscowe dziewczyny do takiej zazdrości, że pod- truwają ludzi? - Chodzi... mi o to, że nie jestem aż tak zakochana jak Lizzy - wyjąkała Fern. - Ja... Sam... postanowiliśmy się pobrać z rozsądku, a nie z jakiejś tam głupiej, romantycznej miłości. Zapadła cisza. Fern uniosła swój biały welon i zerknęła na Sama. Będzie musiał się zadowolić pomocą Quinna Gallaghera, a ona musi znaleźć Lizzy. Musi też odejść od Quinna Gallaghera. Nikt jeszcze nie wprawił jej dotąd w podobny niepokój. - To ja już pójdę - wyjąkała. Quinn Gallagher patrzył na nią takim wzrokiem, jakim spoglądałby jastrząb pochłonięty wido­ kiem nieudolnych prób ucieczki maleńkiego kurczaka. - Im szybciej odnajdę Lizzy, tym lepiej. - Fern zrobiła szybko dwa kroki przed siebie. - Zadzwonię do pana, kiedy się czegoś do­ wiem - zawołała odchodząc. - Gdzie... gdzie pan będzie? - Mam telefon komórkowy. - Jastrząb najwyraźniej rezyg­ nował ze swej ofiary. - Telefonistka w centrali ma mój numer. - Czy będzie pan mógł przedtem obejrzeć Sama? - Zajmę się pani ukochanym - oznajmił - ale proszę, żeby pani odnalazła za to szybko Lizzy.

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 19 Fern skinęła głową, uniosła wysoko suknię i rzuciła się bie­ giem przed siebie. Potrzebny jej był samochód. Przed kościołem stał tylko jeden: wielka, biała limuzyna, w której wuj miał zamiar przewieźć świeżo poślubioną parę na przyjęcie. Samochód stał opuszczony, opleciony białymi wstąż­ kami, a zza tylnej szyby wyglądały uśmiechnięte lalki, przed­ stawiające państwa młodych. Kluczyki były w stacyjce. Nic więcej nie było jej potrzeba. Miała ochotę wziąć lalki do ręki i wyrzucić je, jak można najdalej. Nie zrobiła jednak tego i wcisnęła się za kierownicę. Zapaliła silnik i postawiła nogę w białym pantofelku na pe­ dale gazu. Przez cały ten czas myślała tylko o czarnej sylwetce na stopniach kościoła... Dopóki nie zniknęła za zakrętem, czuła na sobie ciągle oczy Quinna Gallaghera. Z trudem się pohamowała, by nie spojrzeć za siebie. Tak skończył się jej ślub. Na dobre? Co za głupie myśli. Jutro można zacząć od nowa. Ciotka z pewnością nie będzie jutro zupełnie zdrowa. Ani pojutrze, myślała z niejakim zadowoleniem. Od kiedy Fern przyjechała na wyspę, ciotka Maud sprawiała wrażenie słabej i czuła się niedobrze. Fern była zmartwiona, że ciotka zaczyna się przedwcześnie starzeć. Lizzy Hurst powinna była się zasta­ nowić, jak jej ostrygi mogą podziałać na osoby w takim stanie, jak ciotka Maud. Quinn miał wkrótce odwiedzać podobnie chorych i starych i Fern ogarnęło nagle szaleńcze pragnienie, by być razem z nim. Powinnam raczej myśleć o pozostaniu z Samem, zwróciła

20 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ sobie sama uwagę, ale doskonale wiedziała, że zupełnie tego nie pragnie. Przycisnęła mocnej pedał gazu. Samochód państwa młodych pędził naprzód z nieprzyzwoitą szybkością. Czy można sobie wyobrazić coś gorszego?

ROZDZIAŁ DRUGI Nie powinna była zadawać takiego pytania. Minęły trzy minuty i zatrzymała się przed domem wujostwa. Mam tylko dwie minuty na przebranie się w dżinsy, powiedziała sobie, ale wystarczyło, że weszła do środka, a wiedziała już, że można się spodziewać wszystkiego najgorszego. - Fern... Był to głos wuja nabrzmiały trwogą. Dochodził z sypialni na górze. Fern nie rozumiała słów, wyczuła za to trwogę. Wuj nie należał do ludzi, którzy niepokoili się z byle po­ wodu. Pobiegła na górę, pokonując trzy stopnie naraz. Boże mój... Tylko nie to! To nie jest zatrucie pokarmowe! Pełna przerażenia wpatry­ wała się w ciotkę. Ciotka Maud leżała bezwładnie, oparta o ścianę sypialni. Nie poruszała się, a jej wspaniały, przybrany kwiatami kapelusz przesłaniał twarz. Fern osunęła się na kolana, gorączkowo szukając pulsu. Nie znalazła go. Nie wyczuła nawet śladu pulsu w przegubie ręki ani też w tętnicy szyjnej. - Co się stało? Fern układała ciotkę płasko na podłodze, aby umożliwić jej oddychanie. - Źle się czuła - mówił łamiącym się głosem wuj. - Wymio-

22 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ towała jak wszyscy. Raz po wyjściu z kościoła, a drugi raz przed chwilą. Przerażenie nie pozwalało mu mówić. Był trupio blady, jak Maud, i nie mógł oderwać wzroku od żony. - I była taka zdenerwowana - wyszeptał w końcu. - Ciągle płakała. Wszystko przecież wzięło w łeb, zaplanowała takie piękne wesele... A kiedy wyszła z łazienki, brakowało jej tchu. Powiedziała, że ból promieniuje od ramienia... a potem... po­ tem... po prostu upadła... Nie zdążyłem nawet jej złapać, kiedy upadła... To musiał być atak serca. Wszystko wskazuje na atak serca. Chyba że ostrygi, które przyniosła Lizzy, były tak trujące, że to one uszkodziły serce. Są przecież trucizny, które wywołują paraliż... - Zadzwoń do doktora Gallaghera - rzuciła w stronę wuja. - Powiedz mu, że Maud miała zatrzymanie akcji serca i że musi nam zaraz pomóc. No, idź już! - krzyknęła. Czuła się okropnie, mówiąc w ten sposób do wuja, którego przecież kochała. Czułaby się zresztą podobnie, mówiąc w ten sposób do kogokolwiek innego zatroskanego zdrowiem swych bliskich, ale nie było teraz czasu na słowa otuchy czy uprzej­ mości. Swoje narzędzia lekarskie Fern miała w Sydney, potrze- bowała więc natychmiast torby lekarskiej Quinna. Ale nawet bez lekarskiego ekwipunku można coś zrobić. Musiała jak najszybciej dostarczyć tlenu do mózgu Maud. Fern wzięła twarz ciotki w ręce i wdmuchnęła w jej usta powietrze. Podjęła sztuczne oddychanie. Nacisnęła mocno. Raz, dwa, trzy... Wykonywała masaż serca. Wszystko robiła automatycznie. Potrafiła to zrobić nawet we śnie. Ileż to już razy wykonywała go na ostrym dyżurze!

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 23 A ile razy masaż dopomógł? Co mówią o tym statystyki? To straszne! Niespełna dwadzieścia pięć procent osób... Nie można teraz o tym myśleć. Nie wolno. Tym razem masaż musi zrobić swoje. Musi... Boże, błagam... Błagam... To przecież jej ukochana ciotka Maud. Nie powinna umierać. Ma niewiele ponad sześćdziesiąt lat... Fern naciskała mocno, raz za razem, robiła przerwę tylko po to, by zaczerpnąć powietrza do płuc. Z dołu dobiegał ją głos wuja, krzyczącego rozpaczliwie do słuchawki. Po chwili rozległ się odgłos jego kroków. Wuj wracał na górę. - Doktor Gallagher już jedzie - oznajmił zdyszany. Fern nie przerwała masażu nawet na chwilę. Wuj stał jak skamieniały, wpatrując się w żonę. - Boże mój, Fern... Czy ona...? Fern nie odpowiedziała. Nie mogła wydobyć głosu, bo pra­ cowała jak automat. Raz... dwa... trzy... Nacisnąć... oddech. Nacisnąć... oddech. Tak wiele dla niej zrobili - i wuj, i ciotka. Po cóż jej ta cała wiedza medyczna, gdyby nie potrafiła teraz uratować ciotki? Dalej, dalej. Nacisnąć... oddech... Potrzebny jest defibrylator. Masaż serca nie wystarczy. Gdzie jest Quinn? Kiedy przywiezie jej defibrylator? Tylko defibrylacja elektryczna może zmusić serce do pracy. Czy Quinn na pewno już jedzie? Czy jest już blisko? Ciotkę może uratować tylko Quinn Gallagher. I Fern usłyszała nareszcie pisk opon, trzaśniecie drzwiczek samochodu i wołanie na dole... Przymknęła oczy i wdmuchnęła powietrze, przyciskając usta do ust ciotki. Nareszcie... Wuj oprzytomniał, słysząc hałas na dole, odkrzyknął i za sekundę Quinn był już z nimi. Miał wszystko co trzeba. W rękach trzymał defibrylator. A więc miała rację...

24 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŹ Nie tracił czasu na rozmowy. Fern nadal rozbiła sztuczne oddychanie, a on, nie przerywając jej, zręcznie i sprawnie przy- stawiał elektrody do pierś Maud. Miała rację, czując do niego od pierwszej chwili zaufanie, wierząc w jego wiedzę i kompetencję. Widać było, że Quinn Gallagher jest doświadczonym lekarzem, który przepracował całe lata na ostrych dyżurach. Włączył defibrylator i ciałem ciotki wstrząsnął spazmatycz- ny skurcz. Zanim jeszcze c ało znieruchomiało, Fern znowu była przy niej, wdmuchując w usta powietrze. Oddech, nacisnąć, Raz, dwa, trzy... - Jeszcze raź. Quinn pociągnął Fern do tyłu. Oddech. - Jeszcze raz... Nic z tego. Boże mój... Fern raz jeszcze wdmuchnęła powietrze w usta ciotki, lecz zaraz potem Quinn pociągnął ją do tyłu, mocno trzymając za rękę i odstawiając defibrylator na bok. - Czuję puls - powiedział cicho. - Niech pani chwilę za- czeka... Fern wstrzymała oddech i nieprzytomnym wzrokiem wpa- trywała się w ciotkę. - Boże, proszę... Wymówiła te słowa na głos. Rozeszły się echem po pokoju, a prośba jej została wysłuchana. Usłyszeli chrapliwy, urywany oddech Maud. Dla Fern był to najcudowniejszy dźwięk, jaki kiedykolwiek dane jej było sły- szeć. Pierś Maud uniosła się, a ona sama zaczęła oddychać. Powoli oddech stawał się regularny. - Krążenie wróciło - powiedział Quinn z satysfakcją w gło-

JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ 25 sie i nie tracąc ani chwili, zaczął podłączać do maski tlenowej przewody z butli z tlenem. Trzeba teraz dostarczyć Maud jak najwięcej tlenu. - Jak długo pozostawała bez tlenu? - zapytał. - Jak długo? Fern zagryzła wargi. Z oczu spływały jej łzy. Wytarła je koronkowym rękawem ślubnej sukni. Jak długo? Quinn pyta, jak długo ciotka Maud nie oddychała. Nie miała pojęcia, ile to trwało, ale wuj z pewnością wie. Jak to się dzieje, że tak trudno wydobyć z siebie głos? Ale przecież trzeba... - Wujku, jak długo ciocia leżała nieprzytomna, zanim przy­ jechałam? Wuj Albert stał, wpatrując się nadal z przerażeniem w żonę. Nie słyszał, co działo się wokół. Fern podeszła do niego, choć nogi miała jak z waty. Uściskała go pospiesznie i mocno ujęła jego dłonie w swoje ręce. - Posłuchaj - powiedziała. - Udało się. Ciocia znowu od- dycha. Trzeba tylko poczekać, aż odzyska przytomność... A wszystko zależy teraz od tego, jak długo jej mózg pozba- wiony był tlenu... Ale tego Fern wujowi nie powiedziała. Nie miało sensu straszyć go jeszcze bardziej. - Jak długo była nieprzytomna, zanim przyjechałam? - spy- tała znowu. - Tylko przez krótką chwilę - wymamrotał niewyraźnie. - Było jej niedobrze i nagle runęła na podłogę. A ja nie wiedzia- łem, co robić, myślałem, że umiera i właśnie wtedy usłyszałem twój samochód... - To znaczy, że nie oddychała pewnie przez jakieś dziesięć minut - wyszeptała - a może nawet krócej. A przez cały ten

26 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MAŻ czas robiłam jej sztuczne oddychanie. Pan tak prędko przy­ jechał... - Frank Reid mieszka tuż obok - wyjaśnił Quinn. - Dojeż­ dżałem do niego, gdy pani wuj zadzwonił. Z twarzy Maud znikał powoli trupiobiały kolor. Oddychała przez maskę tlenową i policzki jej się zaróżowiły. Ciało poru­ szyło się ledwie zauważalnie. Po chwili uniosła rękę, jakby chciała dotknąć maski, a powieki jej zadrgały. - Ciociu, wszystko będzie teraz dobrze. - Fern uklękła, nie zwracając uwagi na odgłos rwącej się satyny, i wzięła ciotkę za rękę. - Miałaś atak serca, ale to już minęło. Doktor Gallagher założył ci maskę tlenową. Nie zdejmuj jej. Leż spokojnie, czu­ wamy tu wszyscy nad tobą. Maud jęknęła cicho. Próbowała wyswobodzić rękę, a usta jej poruszały się, jakby chciała coś powiedzieć. Quinn uniósł nieco maskę. - Czy pani czegoś potrzebuje? - zapytał cicho. - Ślub... Miał być przecież ślub... - Po policzku Maud stoczyła się łza. - Fern, moja maleńka... Quinn umocował znowu maskę i dotknął policzka Maud. Klęczał obok Fern, ale nie patrzył na nią. - Ślub trzeba będzie trochę odłożyć - powiedział, uśmiecha­ jąc się ciepło. - Na razie cała wyspa zdaje się mieć kłopoty żołądkowe. A co do pani siostrzenicy... - Quinn lekko się uśmiechnął - to niejedna panna młoda chciałaby raz jeszcze ubrać się w suknię ślubną. A pani siostrzenica będzie miała je­ szcze okazję przejść do ołtarza pięknie ubrana, wzbudzając po­ wszechne zainteresowanie. Maud leżała spokojnie. Trzy razy zaczerpnęła oddechu, nabierając sił. Kąciki jej ust drgnęły, gdy próbowała się uśmiechnąć. - Fern zawsze chodziła własnymi drogami - szepnęła Maud

2 7 i przymknęła oczy. - Panie doktorze, bardzo pana proszę, niech pan jej nie spuszcza z oczu. - Obiecuję - powiedział Quinn, poważniejąc. Gdy Fern poszła się przebrać, wuj Al i Quinn ułożyli Maud w tyle samochodu Quinna. Fem, przebrana już w dżinsy i bluzkę, zastała ciotkę leżącą wygodnie pośród aparatury medycznej. - Wygląda to jak prawdziwa karetka pogotowia - zdumiała się Fern. Nigdy dotąd mieszkańcy wyspy nie mogli liczyć na podobną opiekę. Ciotka Maud spoczywała na noszach, butla z tlenem przymocowana była z boku samochodu. - Nie tylko wygląda - odezwał się Quinn. - Powiedziałbym nawet, że mój samochód jest o wiele lepszy od wielu karetek. - Zakładał właśnie Maud kroplówkę. - Wszystko, co robię, ro­ bię dobrze - dodał, napotykając zdumione spojrzenie Fern. - Mieszkańcy wyspy odpowiednio mnie wyposażyli, gdy zdecy­ dowałem się tu pracować. - Dlaczego pan tu w ogóle przyjechał? - A dlaczego miałbym nie przyjechać? - Nikt do tej pory się na to nie zdobył. - Bo praktyka tutaj nie daje dużych pieniędzy? - spytał kpiąco. - Czy dlatego właśnie opuściła pani wyspę? - Ależ nie. Ja... - Fern zaczerpnęła oddechu, jakby chciała dalej mówić, ale szybko urwała. - To moja sprawa, panie do­ ktorze. - No właśnie - powiedział innym już tonem, uśmiechając się do ciotki Maud. - Pani siostrzenica uważa, że nie powinie­ nem pytać, dlaczego ona stąd wyjechała, ale jednocześnie sądzi, że ma prawo dociekać, dlaczego ja tu przyjechałem. Czy to sprawiedliwe? - Fern była zawsze przekorna - szepnęła Maud. - Gdzie mnie zabieracie?

28 JEDYNYM LEKARSTWEM JEST MĄŻ - Do szpitala. - Do szpitala? - zdumiała się Fern. - Czy to znaczy, że założył pan tu szpital? - Można tak powiedzieć. No więc jak? Zostawi pani ciotkę pod moją opieką? - Dotknął delikatnie policzka Fern. - Będę o nią dbał, obiecuję pani. Skinęła głową, nie patrząc na niego. Nie potrafiłaby spojrzeć mu w oczy. Zaczęły się z nią dziać dziwne rzeczy, gdy poczuła jego dłoń na swoim policzku. Na litość boską, muszę się opanować, myślała. - A teraz - powiedział - chciałbym, żeby pani wzięła moją torbę z narzędziami i odwiedziła tych ludzi, do których się wy- bierałem. A potem proszę przyjechać do szpitala. Możliwe, że wymioty odwodnia pacjentów, będziemy wtedy obydwoje po- trzebni. Zadzwonię na policję. Oni znajdą Lizzy. Muszę wie- dzieć, czy ostrygi były zatrute. Pani jest potrzebna ludziom, nie będzie więc pani teraz chodzić i szukać Lizzy. Quinn nie powiedział głośno przy Albercie i Maud, dlaczego Fern jest tak bardzo potrzebna. Piętnaście minut temu ciotka Maud znajdowała się przecież w stanie śmierci klinicznej, W każdej chwili mogło nastąpić znowu wstrzymanie akcji serca i Quinn musiałby wtedy zająć się tylko nią, a inni pacjenci, także poważnie chorzy, pozostaliby bez żadnej opieki. - Przyjadę do szpitala najszybciej, jak będę mogła - obieca- ła Fern, biorąc torbę Quinna. - Ale niech pan... proszę, niech pan nie dzwoni do sierżanta Russella. - A dlaczegóż to? - Widzi pan, przyjaźniłyśmy się kiedyś. Domyślam się, gdzie ona może być. Jeżeli zobaczy policjanta... - Fern przy­ gryzła wargi. - Ona jest w gorącej wodzie kąpana. Zrobiła to wszystko w napadzie wściekłości, a potem wróciła pewnie do