ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Jesienny kochanek - Lowell Elizabeth (1)

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :835.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Jesienny kochanek - Lowell Elizabeth (1).pdf

ziomek72 EBooki EBOOK L Lowell Elizabeth
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 208 stron)

1 Nevada, jesień 1868 – Słyszałem, że potrzebuje pani rządcy, który umiałby strzelać. Głos dobiegający z ciemności zaskoczył Elyssę Sutton. Miała cichą nadzieję, że jej twarz nie zdradziła strachu, który zaledwie przed ułamkiem sekundy jak błyskawica przeszył ciało. Obcy pojawił się znikąd, bez ostrzeżenia, bezszelestnie jak cień. Spojrzała w stronę stojącego na skraju ganku człowieka. Ciemna sylwetka rysowała się wyraziście na tle złotego blasku lampy padającego z okna. Pod rondem kapelusza lśniły czarne kryształy oczu, pozbawione uczuć podobnie jak jego twarz. „Śnieżna burza byłaby cieplejsza od tych oczu” – pomyślała Elyssa z niepokojem i przygryzła dolną wargę. Za tą myślą natychmiast przyszła następna. „A jednak jest w nim coś, i to coś niebezpiecznego. To przystojny mężczyzna”. W porównaniu z nim inni faceci wydawali się małymi chłopcami. Zmarszczyła brwi. Dotychczas nie zwracała specjalnej uwagi na mężczyzn. Ci, których dotąd poznała, byli przeważnie mniej udanymi synami arystokratycznych angielskich rodów, żeglarzami, żołnierzami, kowbojami, kucharzami. No i naturalnie bandytami. W ciągu miesięcy, jakie upłynęły od powrotu – wbrew woli wuja – do Ameryki, Elyssa zdążyła napotkać na swej drodze niemało białych degeneratów. Ladder S, samotne ranczo w Rubinowych Górach, przyciągało jak magnes górników, wszelkiej maści poszukiwaczy skarbów, pełnych nadziei osadników zdążających do Oregonu – a także najrozmaitszych wykolejeńców, którzy na nich wszystkich polowali. Najgorsi spośród nich byli Culpepperowie. „Jeżeli ktoś potrafi przeciwstawić się Culpepperom, to właśnie on” – pomyślała z goryczą. „Tylko kto pozbędzie się jego, jak już wypędzi Culpepperów?” – Panno Sutton? – ponaglił obcy dźwięcznym głosem i wszedł w krąg światła rzucanego przez lampę, jakby wyczuł, że Elyssa niepokoi się, bo nie może go wyraźnie zobaczyć. – Zastanawiam się – odparła. Zamilkła i spojrzała na nieznajomego, niepewna, czy starczy jej odwagi, by podjąć wyzwanie. Uświadomiła sobie, że ma zupełnie suche wargi. Zwilżyła je językiem i westchnęła. Przestała zastanawiać się nad lekkomyślnym impulsem popychającym ją do spotkania z człowiekiem, który wychynął z ciemności. Gęsta fala czarnych włosów opadała mu na kołnierz. Twarz wydawała się ogorzała, a lekkie kreski wokół oczu powstały zapewne wskutek częstego mrużenia powiek. Nad kształtnymi ustami rysowały się równe, ciemne wąsy. Dobrze skrojone czarne spodnie i kurtka nosiły ślady zużycia. To samo można było powiedzieć o jasnoszarej koszuli, czystej, ale wyraźnie znoszonej. Pasowała do sylwetki właściciela – szerokich męskich ramion i wąskich bioder. Na szyi miał luźno zawiązaną spłowiała czarną chustkę. Stojący za nim koń przestąpił ciężko z nogi na nogę i cicho parsknął. Nie spuszczając wzroku z Elyssy, mężczyzna sięgnął do tyłu i pieszczotliwie pogłaskał szyję zwierzęcia długim, łagodnym ruchem obciągniętej rękawiczką lewej dłoni. Prawa – bez rękawiczki – spoczywała nieruchomo tuż obok kolby sześciostrzałowego rewolweru wiszącego u boku. Podobnie jak strój nieznajomego rewolwer był wysłużony, lecz lśnił czystością. I wyczuwało się od razu, że – podobnie jak jego

właściciel – niejedno przeszedł. Elyssa zauważyła, że nieznajomy – choć, sądząc po wyrazie jego oczu i ponurej twarzy, można się było spodziewać całkiem czegoś innego – bardzo łagodnie obchodził się z koniem. Doceniła to. Na zachodzie często traktowano zwierzęta tak, jakby w ogóle nie odczuwały bólu, jaki może zadać ostroga czy bat. „Tak jak Mickey. Gdybym nie potrzebowała ludzi, pogoniłabym go na cztery wiatry, nawet jeśli Mac nie wiadomo jak go cenił. Niestety, każda para rąk się liczy, a teraz bardziej niż kiedykolwiek”. Koń przesunął się nieco i światło wydobyło z mroku siodło. W jednej torbie tkwiła strzelba, a po drugiej stronie siodła znajdowało się coś, co wyglądało na karabin. Żadnych srebrnych okuć na siodle ani na broni, żadnych ozdób, nic, co by odbijało światło i ujawniało obecność człowieka. Coś, co wyglądało jak gruby płaszcz oficera Konfederacji, przywiązane było do zwiniętego w rulon koca. Wojskowe dystynkcje zostały oderwane od płaszcza, a siodło pozbawione wszelkich błyskotek. Duży, smukły, silny, gniady ogier kosztował zapewne tyle, ile wynosiły trzyletnie zarobki zwykłego kowboja. Mężczyzna czekał na odpowiedź nieruchomo jak drapieżnik czający się przy wodopoju. Jego spokój był nie do zniesienia, zwłaszcza dla tak niespokojnego ducha jak Elyssa. – Macie jakieś nazwisko? – spytała szorstko. – Hunter. – Hunter – powtórzyła wolno, jakby ćwicząc wymowę tego słowa. – To nazwisko czy zawód? [Hunter – ang. myśliwy (przyp. tłum.).] – Jakie to ma znaczenie? Zacisnęła usta, powstrzymując się od ostrej odpowiedzi. Często powtarzano jej, że jest tak samo impulsywna i inteligentna jak jej zmarła matka. To czasem powodowało wewnętrzne konflikty. Kamienny spokój mężczyzny wywoływał nieodpartą chęć potrząśnięcia nim i zmuszenia do żywszej reakcji. Ale życie nauczyło Elyssę, że za nieodparte chęci przychodzi drogo płacić. Uważnie przyjrzała się jego zimnym oczom. Kobiecą naturę natychmiast zaciekawiło, gdzie dotąd przebywał i co sprawiło, że jego dusza stwardniała na kamień, a w nim samym kołacze się echo bolesnych cierpień. „Właściwie to dlaczego mam się przejmować jego przeszłością?” – zapytała samą siebie gorączkowo. „Wymknął się Culpepperowi... który akurat stał na straży... a tego nie udało się dokonać nawet Macowi, niezłemu w końcu myśliwemu... I właśnie to mnie interesuje. Umiejętności myśliwskie”. Tak naprawdę to nie tylko umiejętności myśliwskie ją interesowały. Była zbyt inteligentna, by nie uświadamiać sobie pewnych rzeczy. Człowiek ten pociągał ją jak nikt dotąd. Nerwowo przesunęła czubkiem języka po wardze i znów westchnęła. „Powinnam kazać mu odjechać”. – Chcecie tę pracę? – spytała szybko, nim zdrowy rozsądek zdążył wziąć górę. Czarne brwi uniosły się jak na komendę. – Tak od razu? Żadnych pytań o kwalifikacje? – Widzę, że macie odpowiednie kwalifikacje. – Ma pani na myśli broń? – rzucił drwiąco.

– Nie. Rozum – odparła. Spojrzał uważnie, czekając w milczeniu na dalsze wyjaśnienia. – Nie słyszałam strzałów – wyjaśniła. – To znaczy, że wymknęliście się Culpepperowi, który pilnuje wjazdu do doliny i tylko czeka na takich jak wy. Hunter obojętnie wzruszył ramionami, ani nie potwierdzając, ani nie zaprzeczając. – A jak to się stało, że psy was nie zwęszyły? – spytała. Mówiąc te słowa, rozejrzała się, szukając czarno-białych owczarków, które na ogół dawały znak, że ktoś obcy kręci się wokół rancza. – Jechałem pod wiatr – odparł. – Mieliście szczęście. – Od wielu dni wieje od strony kanionu. W duchu Elyssa nie mogła odmówić mu racji. Jesienny wiatr rzadko zmieniał kierunek. Przez ostatnie dwa tygodnie przewiewał kaniony Gór Rubinowych na przestrzał zimnym podmuchem, niosącym ze sobą zapach sosen i dalekich skał. Uświadomiła sobie, że Hunter przygląda się jej równie uważnie jak ona jemu. – Nie pomyślała pani, że mogę być jednym z Culpepperów? – spytał spokojnie. – Jest pan zbyt schludny. Kąciki oczu Huntera zwęziły się lekko i wtedy wyraźniej zarysowały się delikatne kreski na skórze. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że mężczyzna w ten sposób się uśmiechnął. I że tylko tak potrafił to robić. Odpowiedziała uśmiechem, nie zdając sobie sprawy, jak ją to przeobraziło. Twarz nabrała życia i stała się wręcz zachwycająca. Jeszcze przed chwilą Elyssa była dość ładną blondynką z dużymi oczami i przyjemnym głosem, a teraz zmieniła się w kusicielkę o włosach koloru księżyca i błękitnozielonych oczach, promieniujących zmysłowością, która sprawiała, że mężczyźni zaczynali nagle nabierać ochoty, by przedrzeć się przez te wszystkie guziki i muśliny do ukrytego pod spodem gorącego ciała. Hunter dość gwałtownie odwrócił się. – A może panienka opowie mi coś więcej o tej pracy? Wtedy sam zdecyduję, czy ją wezmę. Głos miał oschły, niemal szorstki. Palcami chwycił mocno wodze. Zachowywał się jak ktoś, kto chce mówić bez dalszych przeszkód wyłącznie o interesach. „Panienka. Zupełnie jakbym była dzieckiem” – pomyślała Elyssa. Słowo to zabolało. Przypomnieli się jej kuzyni z Anglii, wyniośli i pełni pogardy wobec nisko urodzonej Amerykanki, która przez przypadek została ich krewną, i to mało ważną, gdyż w ich oczach jej ukochany ojciec był niewiele lepszy od zwykłego dzikusa. – Wolałabym, żeby nie zwracał się pan do mnie w ten sposób – rzekła Elyssa już bez cienia uśmiechu. Hunter wzruszył ramionami. – Młodo pani wygląda. – Będziecie spali w domu z nami – poleciła zwięźle. Skinął głową z całkowitą obojętnością. Zastanawiała się, czy byłby równie niewzruszony, gdyby zapowiedziała mu, że ma spać w jej łóżku. Spojrzała w obojętne, uważne oczy i zwątpiła, czy cokolwiek na świecie byłoby w stanie zmienić jego reakcję.

„Panienka”. Rozzłościła się jeszcze bardziej. Złość wzmogła nieodpartą chęć zburzenia męskiej obojętności. W Anglii szło jej to całkiem nieźle. Brała w ten sposób odwet za protekcjonalny ton i pełne wyższości traktowanie. – Dla waszej wiadomości – powiedziała wyniośle. – Nie jestem małą dziewczynką. Mam dwadzieścia lat. – Wygląda pani na piętnaście. – Ostatni rządca, jakiego zatrudniłam, został zastrzelony we własnej chacie – dodała spokojnie. Hunter nie przejął się. – To wtedy Mac pojechał po pomoc – dodała. – I sprowadził ją? – Usłyszeliśmy strzały. Tylko koń wrócił. Na siodle była krew. Nadal chcecie tę pracę? Skinął głową, jakby los tych ludzi nie miał z nim nic wspólnego. – Chyba przesadziłam z tym rozumem – rzekła. Obrzucił ją zimnym, przenikliwym spojrzeniem. – Może się okazać, że dom wcale nie będzie bezpieczniejszy niż chata rządcy – dodała, mówiąc wolno jak do idioty. – Rozumiem. – Czy aby na pewno? Nie wyglądacie na kogoś, kto szuka guza. – Nie szukam guza. Spóźnione owczarki wyczuły wreszcie obcy zapach i zaczęły szczekać. Trzy z nich wypadły zza domu. Dwa pozostałe wychynęły z ciemnego rzędu wierzb i pobiegły wzdłuż strumienia płynącego za stodołą. – Dancer, Prancer, Vixen, cicho! – rozkazała Elyssa. – Comet i Donner, was też to dotyczy! Cała piątka natychmiast przestała ujadać. Hunter spojrzał na smukłe, długowłose czarno-białe stworzenia kręcące się wokół nich. – Jakoś nie przypominają reniferów. – Co takiego? Ach! – Elyssa uśmiechnęła się. – Szczeniaki urodziły się kilka lat temu. akurat na Boże Narodzenie. – A gdzie Dasher i Kupido? – Jastrząb porwał Dashera, gdy biedak miał zaledwie pięć tygodni. Mieliśmy już kotkę o imieniu Kupido, więc piątą suczkę nazwaliśmy Vixen. Psy otoczyły Huntera i jego konia, węsząc. Potem spojrzały na Elyssę. Machnęła ręką. Uspokojone rozbiegły się po terenie. – Mogą na was szczekać przez jakiś czas – wyjaśniła. – Ale atakują tylko czworonożne drapieżniki. To psy pasterskie, nie obronne. – Z tego, co słyszałem, ostatnio mają niewiele roboty – stwierdził Hunter sucho. Nie zaprzeczyła. Złodzieje systematycznie kradli bydło z rancza. Jeszcze miesiąc, a czeka ją bankructwo. „Ma rację” – pomyślała smutno. „Potrzebny mi rządca, który umie obchodzić się z bronią”. – Czy miałaby pani coś oprócz siana dla mego konia? – spytał Hunter. – Bugle Boy

przebył długą drogę, jedząc tylko trawę. – Naturalnie. Proszę za mną – poleciła i zeszła z ganku. – Nie ma potrzeby, żeby się pani fatygowała! – zawołał za nią. – Rozumiem polecenia. – Coś mi się zdaje, że łatwiej wydajecie polecenia, niż je rozumiecie. Czarne brwi uniosły się ponownie. – Czy zawsze jest pani tak uszczypliwa? – Zawsze – odparła spokojnie. – Wuj Bill nazwał mnie Sassy [Sassy – ang. impertynentka (przyp. tłum.).], kiedy byłam na tyle duża, że potrafiłam wspiąć mu się na kolana i szarpać go za brodę. Przeszła obok, lecz zanim znikła w ciemnościach, zatrzymała się na chwilę, by przemówić łagodnie do konia. Huntera dobiegł czysty, delikatny zapach kobiety. Dech mu zaparło w piersiach i dopiero po chwili odetchnął swobodnie. „Jak światło słoneczne na łące” – pomyślał. „Czyste, gorące i słodkie. Przede wszystkim gorące”. Spod zmrużonych powiek spoglądał za oddalającą się dziewczyną. W świetle księżyca biodra Elyssy kołysały się łagodnie, wprawiając w ruch delikatny jedwab sukni, modnej w Anglii dwa lata temu. Cienki materiał unosił się przy najmniejszym podmuchu wiatru, odsłaniając jasne pończochy. Na widok smukłych łydek, muskanych delikatną tkaniną i światłem księżyca, Hunter poczuł napięcie. „Spokojnie, żołnierzu” – zbeształ się w myślach. „To tylko pusta lalka, jak Belinda. Ogromne oczy, dziewczęce westchnienia i różowy języczek przesuwający się po pełnej dolnej wardze. Powinienem był mieć więcej rozumu, kiedy Belinda zarzuciła na mnie przynętę, ale nie miałem. A teraz mam, do diabła. Tyle że za tę naukę zapłaciły moje dzieci”. Posępnie odepchnął gorzką myśl, że ożenił się z niewłaściwą kobietą. To była przeszłość, nie należało do niej wracać. Jak wojna, która zabrała mu wszystko oprócz życia. I życia brata. „Martwi i pogrzebani. Belinda. Ted i Em. Pozostaje mi jedynie dopaść Culpepperów i wysłać ich wszystkich na sąd ostateczny. Ciekawe, jak Case sobie radzi. W Bogu nadzieja, że załatwił wszystkich, których spotkał”. W gruncie rzeczy Hunter nie martwił się o młodszego brata. Case poszedł na wojnę między stanami jako chłopiec, a wrócił z niej mężczyzną, zamkniętym w sobie i twardym jak kamień. I jeszcze mniej czułym. – Hunter? Łagodny, lekko schrypnięty głos wionął w ciemnościach jak pieszczota. Mimo prób opanowania wzburzyła się w nim krew. – Proszę uważać – powiedział. – Łatwo można się potknąć. „Dobra rada” – pomyślał ironicznie. „Sam powinienem się do niej zastosować”. Tłumiąc przekleństwo, ruszył za dziewczyną, która coraz bardziej go irytowała. Trzymając wodze Bugle Boya w lewej ręce, szedł za Elyssa przez zapuszczone podwórze skąpane w księżycowej poświacie. Wiał jednostajny, zimny wiatr. W ciemności majaczyła zniszczona zagroda. Kilka metrów dalej jaśniał czterospadowy dach stodoły. Wiatr przywiał stamtąd pomieszany zapach koni, siana i kurzu. Tuż obok, z rury, kapała do koryta woda. Każda kolejna kropla marszczyła

lśniącą w blasku księżyca powierzchnię. Dla Huntera stało się oczywiste, że ranczo Suttonów nie było przedsięwzięciem tymczasowym, odwalonym byle jak. Ranczo Ladder S zbudował człowiek, który myślał o przyszłości. Obok solidnego piętrowego domu z drewnianych bali i desek stała przysadzista oficyna dla kowbojów i stodoła z kilkoma zagrodami. Dalej był duży korral. niewielki sad, wędzarnia i spory ogród warzywny. Woda w korralu i zagrodach została doprowadzona do poideł rurami. Z ogrodu dochodził zapach wilgotnej ziemi i ziół. Dla Huntera była to woń bardziej ponętna niż zapach magnolii, jaki wolała Belinda. Badawczo przyjrzał się cieniom i plamom światła. Szukał potwierdzenia tego, co słyszał o ranczu. Jak na razie wszystko się zgadzało. Miejsce dokładnie odpowiadało opisowi zasłyszanemu w zeszłym tygodniu od jednego z żołnierzy odkomenderowanych do obozu Camp Halleck. „W tej głuszy Ladder S jest czymś niezwykłym i pięknym, podobnie jak ta dziewczyna, której matka pochodziła z arystokratycznej rodziny, a ojciec był pracowitym i przedsiębiorczym mieszkańcem równiny. Na razie wojsko nie będzie się zajmować posiadłością Suttonów. Majorowi zależy tylko na nanoszeniu na mapy kolejnych przełęczy i wybiciu czerwonoskórych, a o tej porze roku Indianie trzymają się z dala od tych stron”. Hunter wiedział też to, o czym żołnierz taktownie nie wspomniał. Rzeczony major pił na potęgę, rozczarowany odkomenderowaniem na prymitywny zachód, zamiast na cywilizowany wschód czy też wyniszczone południe. Nie było cienia wątpliwości co do tego, że Rubinowe Góry w nowo powstałym stanie Nevada to odludzie. W dodatku rodzice Elyssy nie wybrali na dom miejsca przy północnym krańcu pasma, którędy przejeżdżały wozy wiozące do Oregonu osadników podążających wzdłuż niepewnego biegu rzeki Humboldt, lecz osiedlili się w dzikiej, położonej na uboczu i bardzo pięknej okolicy po południowej stronie Rubinowych Gór. Za domem mieszkalnym wznosiły się strome, poszarpane, nierówne szczyty. Przełęcz, którą mogłyby przejechać wozy, leżała daleko stąd na południe. Były jeszcze dwie inne przełęcze, ale przebyć je mógł tylko człowiek na koniu. Przepędzenie bydła, zwłaszcza pod obstrzałem Culpepperów, byłoby niemożliwością. Przełęcze, wozy, bydło, bandyci... Hunter dokładnie wywiedział się o wszystko, kiedy doszły go słuchy, że Culpepperowie zamierzają zapuścić korzenie w Rubinowych Górach. Wojna i nieudane małżeństwo nauczyły go panowania nad emocjami. Stał się człowiekiem ostrożnym. Człowiekiem zdyscyplinowanym. Człowiekiem niebezpiecznym. Uważnie wpatrywał się w zarys Rubinowych Gór widoczny na tle lśniących gwiazd. Utrwalał ich obraz w pamięci, by móc orientować się wśród gór także w ciemnościach, jak przystało na wojownika i tropiciela. Był bowiem i jednym, i drugim. „Przynajmniej z wodą nie będzie problemu” – pomyślał. „Prawdziwa samotna oaza w środku piekielnej pustyni. Nic dziwnego, że Suttonowie właśnie tu osiedli. I nic dziwnego, że Culpepperowie chcą zdobyć ranczo, skoro ktoś inny odwalił całą czarną

robotę, budując je na pustkowiu”. Rubinowe Góry, choć otoczone pustynią, wcale nie były suche. Wysokie szczyty zabierały wilgoć zimowym chmurom i oddawały ją w postaci strumieni wiosną i latem. Wszystkie rzeczki i potoki po wschodniej stronie spływały do Rubinowych Błot, nawadniając ziemię i przynosząc życie. Potem roztopy kończyły się, a pustynia znów napierała, dopóki bagna nie zmieniły się w ciągnące się milami pola brunatnych trzcin, z rozrzuconymi gdzieniegdzie małymi polankami wokół wodnych oczek. Większość polanek chroniły pasy błota na tyle głębokiego, że nie dało się przez nie przejść. Pozostałe dostarczały wody i paszy dla bydła. Ścieżki wśród brunatnych trzcin zmieniały bieg po każdym deszczu. Tam gdzie jednego dnia był wyraźny szlak, drugiego czekało na śmiałków błoto będące śmiertelną pułapką. Nawet Culpepperowie nie mieli tyle tupetu, by zgłębiać tajemnice szumiących trzcinami Rubinowych Błot. Moczary niczym fosa chroniły wschodni kraniec posiadłości. Góry dawały ochronę od zachodu. Południe otwarte było dla każdego, kto przetrzymałby długą, pozbawioną wody jazdę naokoło gór. Podobnie północ. Culpepperowie nie tylko odważyli się na przebycie pustyni, ale też zostawili swego człowieka na czatach, gdzieś na zboczu najbliższego szczytu. Miał obserwować Ladder S. Ani jednej sztuce bydła nie wolno było opuścić rancza. Żaden człowiek z zewnątrz nie miał prawa przyjechać tu, gdzie tak rozpaczliwie potrzebowano rąk do pracy. Jakiś dźwięk przedarł się przez podmuch wiatru. Hunter w mgnieniu oka odwrócił się, wyciągnął broń i odwiódł kurek. Ułamek sekundy później dotarło do niego, co to takiego. „To tylko koń czochra się o ogrodzenie” – powiedział sobie. Zręcznie wsunął broń z powrotem, nim Elyssa zdążyła odwrócić się w jego stronę. – Czy coś się stało? – spytała. – Przyzwyczajam się do tutejszych widoków. – I odgłosów? – spytała sucho. Hunter wzruszył ramionami, co mogło oznaczać wszystko. – Jeżeli macie jakieś pytania, to pytajcie – powiedziała. – Ten grzechot przed chwilą to sprawka Lamparta. Uderzył w obluzowaną deskę. Wyczuł was i waszego konia. Podeszli bliżej, Lampart zarżał cicho i przestąpił z nogi na nogę, wpatrując się w obcego ogiera tuż za płotem. Prawa ręka Huntera jeszcze raz znalazła się w pobliżu rewolweru. O wierzchowcu Elyssy Sutton słyszał wiele mrożących krew w żyłach opowieści. Nie miał zamiaru pozwolić, aby dziki ogier zagryzł Bugle Boya, konia szlachetnej krwi, doskonale ułożonego. – Lamparta, hm? – powiedział Hunter z wyraźną niechęcią w głosie. – Czy to ten dropiaty potwór, o którym głośno w Camp Halleck? – Wielki mi obóz, nędzne rudery z desek – parsknęła Elyssa. – Ale domyślam się, że mój koń mógł stać się przedmiotem rozmów tych wałkoni. – Dropiate konie same w sobie nie są niczym niezwykłym. – Lampart jest niezwykły. Żołnierze byli pod wrażeniem, kiedy ich dowódca go dosiadł.

– Nie udała się przejażdżka? – spytał, choć doskonale wiedział, co się stało. – Jakoś to przeżył. Na więcej nie zasługiwał. A mówiłam mu, że Lampart nie jest na sprzedaż. Hunter spojrzał na zwierzę bez słowa komentarza. – Ten pan – ciągnęła Elyssa, pogardliwie akcentując słowo „pan” – oznajmił mi, że rekwiruje ogiera, da mi kwit i mam zejść z drogi, aby mężczyźni mogli robić to, co do nich należy. Pogarda i gniew w głosie Elyssy nasunęły Hunterowi przypuszczenie, że kapitanowi nie udała się przejażdżka nie tylko z powodu dropiatego konia. „Jest zupełnie taka sama jak Belinda” – pomyślał. „Rozpieszczona panna. Nie przyjdzie jej do głowy, że armia, która ją chroni, może czegoś potrzebować”. – Pajutowie i Szoszoni polują na skalpy – rzekł. – Wojsku przyda się każdy mężczyzna i każdy koń, żeby osłaniać osadników jadących na wschód wzdłuż rzeki Humboldt. – Tak właśnie twierdził kapitan. A ja myślę, że osadnikom wyszłoby na dobre, gdyby ograniczono dostawy trunków dla niego i oficerów. Hunter spojrzał ponownie na sylwetkę ogiera rysującą się w mroku. Jeżeli wierzyć żołnierzom z Camp Halleck. Lampart nie tylko zrzucił kapitana. Usiłował go także wdeptać w ziemię. Bugle Boy parsknął i szarpnął wodze, wietrząc ziarno w wielkiej stodole. Hunter zesztywniał. Obawiał się, że Lampart potraktuje Bugle Boya jak intruza i zacznie rzucać się na ogrodzenie. Tymczasem wielki ogier stał spokojnie i głośno wdychał nozdrzami nowe zapachy. Po chwili parsknął, wyczuwając obecność Elyssy. – Słyszałem, że to morderca – rzekł Hunter. – Kapitan? Raczej nie. To głupiec, który nie bardzo wie, gdzie rewolwer ma lufę. – Mam na myśli konia. – Przy mnie Lampart jest grzeczny jak baranek. W dźwięcznym głosie dziewczyny zabrzmiało wyraźne uwielbienie dla zwierzęcia. Koń tymczasem próbował wsadzić pysk między słupki grodzenia i dotknąć jej. Nachyliła się do miękkich nozdrzy, Zastrzygł uszami i otarł się o jej brodę i policzek, wdychając zapach i oddech swej pani. Roześmiała się cicho. Dźwięk ten przeszył Huntera jak błyskawica ciemność. Nagle zapragnął poznać to uczucie, dowiedzieć się, jak to jest doznawać tak delikatnej pieszczoty, wsłuchiwać się w czule przemawiający głos i być tak blisko siebie, że mieszają się oddechy. Z bezgłośnym przekleństwem zmusił się do skupienia uwagi na ogromnym dropiatym koniu. Grzywa i ogon Lamparta były czarne, gęste i bardzo długie, co świadczyło o hiszpańskich przodkach. Zgrabną, czarną głowę trzymał dumnie. Wysoko na umięśnionej szyi ogiera wśród czarnych włosów pojawiały się białe owale. Im niżej, na szyi i łopatkach, tym więcej, aż wreszcie pochłaniały czarny kolor tła. Na bokach dominował kolor biały. Duże czarne plamy wyraźnie odbijały się od bieli na zadzie i tylnych nogach. Końskie oczy wpatrzone w Huntera były duże, czarne i nieruchome jak noc. Miał nieodparte wrażenie, że Lampart ocenia go, tak jak on oceniał jego. – Szesnaście piędzi?

– Macie dobre oko. – Dopuszcza go pani do klaczy? – Oczywiście. Chrząknął. – Ryzykowne. – Co takiego? – Dopuszczanie do klaczy. Źrebaki po nim mogą być tak samo złośliwe. – Lampart nie jest złośliwy. – Żołnierze mówili co innego. – Nie mieli prawa pętać go i zasłaniać mu oczu, tak żeby... – ...nie mógł zabić jeźdźca, którego zrzucił na ziemię – dokończył zimno. – To była jedyna mądra rzecz, jaką ten głupiec kapitan zrobił. Odwrócił się od konia i spojrzał na Elyssę. Stała w blasku księżyca, a spódnica unosiła się wokół jej nóg na wietrze jak chmura. Nawet w mroku wyraźnie widać było niecierpliwie zaciśnięte usta. – W każdym razie – dodał surowym tonem – armia ma prawo rekwirować konie, również ulubione zwierzątka pań. Pajutowie grasują wzdłuż całego oregońskiego szlaku. – Raczej ci dranie. Culpepperowie, poprzebierani za Pajutów. – Tak czy owak, wojsko ma co robić. – Nie mamy tu kłopotów z Indianami. – Jeszcze nie. Ta pewność siebie rozjątrzyła ją. Spojrzała wyzywająco. – Dziwi mnie, że bierzecie stronę żołnierzy. – Dlaczego? – Nie tak dawno byliście zapewne wrogami. Albo też – dodała popędliwie – ten płaszcz na siodle należał do oficera konfederatów, który miał mniej szczęścia. – Nie okradam nieboszczyków. Głos Huntera był spokojny, beznamiętny i przez to jeszcze bardziej groźny. – Nie to miałam na myśli. – A co? To nie było pytanie. To było żądanie odpowiedzi. – Że kupiliście ten płaszcz – wyjaśniła. – Tak samo jak moi rodzice kupowali w drodze na zachód meble i inwentarz od osadników. Spojrzał na nią badawczo. – To się zdarza – dodała. – Większość ludzi udających się na zachód nie wierzy w opowieści o Nevadzie. Moi kuzyni w Anglii sądzili, że zmyślam, kiedy opowiadałam im o rzekach, które wysychają, nim dotrą do morza, i o jeziorach, które co lato wyparowują, tak że zostają tylko kryształy soli. Hunter z namysłem skinął lekko głową, przyjmując do wiadomości, iż nie miała zamiaru insynuować, jakoby był hieną cmentarną. Jednak sporo wysiłku kosztowało go to, by nie okazać furii, jaka ogarnęła go na myśl, że mogłaby uważać go za jednego z tych szakali, którzy po bitwie zjawiają się na pobojowisku i grabią poległych. „Jak Culpepperowie” – pomyślał. „Nikczemniejsi od węży i dwakroć przebieglejsi.

Jak nie ludzie. Nie. Na pewno nie ludzie. Diabły wcielone, zepsute do szpiku kości. Czy człowiek postępowałby tak jak oni z bezbronnymi kobietami, a potem za grosze sprzedawał przerażone dzieci Comancheros?” Nie było odpowiedzi na ciche pytanie Huntera. Nie otrzymał jej od chwili, gdy wrócił z wojny i przekonał się, że wszystko, o co walczył, zostało zniszczone do cna przez bandytów. Culpepperowie. Południowcy jak on. To było najgorsze ze wszystkiego. Zdrada za zdradą. Wolno, bezgłośnie, wypuścił powietrze z płuc. Ostatni raz czuł tak straszliwy gniew, gdy dowiedział się o losie swoich dzieci. Ale myślenie o tym niczego nie zmieni. Trzeba robić to, co do niego należy. „Postawić Culpepperów przed sądem... Żywych lub martwych”. Nic nie może mu w tym przeszkodzić. Nic na świecie. Ani wspomnienia. Ani gniew. Ani żal. A już na pewno nie taka rozpieszczona impertynentka jak ta, która stoi przed nim. Jeszcze jedna Belinda, dla której liczy się tylko to, czego ona chce, a resztę pal diabli. – W porządku, panno Elysso Sutton – rzekł obojętnie. – Zatem nie ma pani kłopotów z Pajutami ani Szoszonami. Jeszcze nie. A z czym pani ma kłopoty? – Z Culpepperami. – Z Culpepperami... – wycedził Hunter. – Słyszałem o nich. Mają więcej kuzynów i krewnych niż rodzina królewska. Elyssa skrzywiła się. – Rodzina królewska? – powtórzyła sarkastycznie. – Mają w sobie akurat tyle szlachetnej krwi co napite wszy. – Nawet piekło ma swoją hierarchię. A który diabeł tu rządzi? – Mac mówił, że najstarszy. Abner. Napięcie stało się jeszcze intensywniejsze. Od dwóch lat i przez tysiąc mil Hunter szedł tropem Aba Culpeppera i jego bandy. Za każdym razem, gdy przyciskał go. Ab wymykał się jak dym między palcami. I ruszał dalej rabować, gwałcić i mordować niczego się nie spodziewających osadników. „To się skończy tu, w Rubinowej Dolinie” – poprzysiągł sobie Hunter. „Wkrótce”. Specjalnie przesunął wodze między palcami, starając się zapanować nad dziką euforią, jaka ogarnęła go, kiedy zdał sobie sprawę, jak blisko się znalazł człowieka, który sprzedał Teda i maleńką Em na pewną śmierć u Comancheros. – Panno Sutton – powiedział miękko. – Właśnie zatrudniła pani rządcę. – – 2 Przez moment Elyssa miała wrażenie, jakby wydał jej rozkaz, a nie przyjął ofertę pracy. „Nonsens” – powiedziała sobie zdecydowanie. „Po prostu taki ma sposób bycia. Przez wiele lat sam wydawał rozkazy. Nie zaszkodzi zatem, jak kilka wykona”. – Tak od razu? – spytała zadziornie. Wzruszył ramionami. – A co z zapłatą? – Czy to dla pani problem? Elyssa westchnęła z goryczą.

– Nawet nie wiecie, czego od was oczekuję. – Zabijania Culpepperów. Elyssa zakrztusiła się. – Nie jestem... – Łowcą skalpów? – spytał łagodnie. Buggle Boy targnął wodzami, domagając się posiłku, wody i oczyszczenia zgrzebłem. – Spokojnie – powiedział do konia, głaszcząc go. – Już niedługo. Może panienka podejmie decyzję, zanim księżyc zajdzie. – Panie Hunter... – Po prostu Hunter – przerwał jej. – Wojna skończyła z panami. Hunter, tak się teraz nazywam. Na imię i na nazwisko. Odruchowo pomyślała, że w jego przypadku wojna skończyła z czymś jeszcze. Z grzecznością. Ale pewna łagodność w nim pozostała. „Przyzwoicie obchodzi się z koniem” – przypomniała sobie. „To świadczy o dobrym sercu. Chyba jestem szalona, że tak pomyślałam! To przecież twardy człowiek”. Jednak kogoś takiego właśnie było jej potrzeba. Twardego człowieka. – Panie Hunter... to znaczy Hunter... – prychnęła ze zniecierpliwieniem i zaczęła jeszcze raz od początku. – Waszym zadaniem będzie spędzenie bydła, wypalenie znaku Ladder S i przepędzenie krów przez góry do Camp Halleck dla wojska. Oprócz bydła odłowicie i ujeździcie osiemdziesiąt mustangów, które także trzeba dostarczyć armii. – Jaki termin? – W ciągu trzydziestu siedmiu dni. – Trzydzieści siedem dni. – Hunter aż gwizdnął. – To jakby trochę późno, dziecino. – Nazywam się panna Sutton – powiedziała przez zęby. – Jeżeli macie trudności z zapamiętaniem, to Elyssa całkiem wystarczy. Nie odpowiadam na „panienkę” i „dziecinę”. Rozumiemy się? – Strasznie jest pani wrażliwa. O mało w tym momencie nie wybuchnęła, ale powstrzymała się. Angielscy kuzyni dali jej bolesną lekcję, jak gorący temperament może się obrócić przeciwko niej. – Nie lubię, gdy obcy spoufalają się zanadto. – Za parę dni przestanę być obcy. – Nie jest pan zbyt grzeczny. – Jestem szczery, panno Sassy. Brak mi cierpliwości dla panienek, które uważają, że duże oczy i kołysanie biodrami to wszystko, czego mężczyzna może chcieć od kobiety. – Ty arogancki, butny... – Co do tego nie ma wątpliwości – przerwał niecierpliwie. – A więc czy życzy sobie pani, abym się podjął tej roboty, czy też woli pani spędzić następne trzydzieści siedem dni na modleniu się o uzbrojonego dżentelmena, który umiałby poprowadzić ludzi do walki, a między potyczkami znakować bydło? Kosztowało to trochę opanowania, wyuczonego dzięki kuzynom, ale w końcu udało się jej nie powiedzieć tego, co bardzo powiedzieć pragnęła: „Idź do diabła, Hunter. Nie potrzebuję cię”.

Niestety, potrzebowała go, a on doskonale o tym wiedział. Tak, widać to było po nim. – Owszem, zależy mi, abyście podjęli się wykonania tej pracy – powiedziała wyniośle. – A potem możecie wsiąść na konia i odjechać do wszystkich diabłów. – Nie ma sprawy. Mam ciekawsze rzeczy do roboty niż paść bydło rozpieszczonego dzieciaka. – Mam nadzieję, że lepiej zna się pan na dowodzeniu ludźmi niż na kobietach – odpaliła. Bugle Boy szturchnął swego pana wystarczająco silnie, by zwalić z nóg kogoś mniejszego niż on. Hunter nawet nie drgnął. – Proszę za mną – rzuciła krótko. – Koń czeka na paszę i wodę. Hunter ruszył wzdłuż płotu za wirującą pachnącą jedwabną suknią, odprowadzany po drugiej stronie przez Lamparta. Mimo fatalnej reputacji ogier nie usiłował wszczynać walki z Bugle Boyem. Zachowywał się jak miejscowe psy – ciekaw nowego zapachu człowieka i konia. „Przynajmniej ten szatan ma jakie takie maniery” – pomyślał Hunter. „Żałuję, że nie da się tego samego powiedzieć o jego pani. Impertynentka w każdym calu”. Po drodze przyglądał się zapalczywej dziewczynie, która początkowo patrzyła na niego z obawą, a potem wyraźnie oceniała go jako kobieta, na co on starał się ze wszystkich sił reagować niesmakiem. „Nawet chyba mi się to udało” – powiedział do siebie w duchu. „Ostatnią rzeczą, jakiej pragnę, jest dziewczyna pokroju Belindy, ocierająca się i przymilająca niczym kotka, aż człowiek jest w stanie myśleć tylko o palącym go ogniu. Jestem tu po to, żeby dopaść Culpepperów, żywych lub martwych. Muszę zachować zdrowy rozsądek, inaczej zginę marnie”. Zgrzyt ciężkich wrót stodoły wyrwał go z ponurych rozmyślań. Tuż przed nim Elyssa napierała całym ciałem na potężne wierzeje. Lewa ręka Huntera przemknęła obok jej policzka. Popchnął raz lekko. Drzwi poskarżyły się jękliwie raz jeszcze i posłusznie otwarły na oścież. – Trzeba naoliwić zawiasy – zauważył. Przez chwilę była tak zmieszana, że nie potrafiła nic odpowiedzieć. Pokaz męskiej siły podziałał na nią nadzwyczaj silnie, całkowicie wytrącając z równowagi. Wciąż czuła gorąco i sprężystość ciała znajdującego się tak blisko. Popchnął drzwi, jakby ważyły niewiele więcej niż jej jedwabna spódnica. – Skończył się smar, a nie chciałam ryzykować wyjazdu do osady – wyjaśniła lekko ochrypłym głosem. – Można to zrobić tym pachnącym mydełkiem, którego pani używa. Nadaje się jeszcze do paru rzeczy oprócz kuszenia mężczyzn, żeby wystawiali panią jak psy, kiedy pani przechodzi. Odwróciła gwałtownie głowę. Był blisko, tak blisko, że mogła dojrzeć światło księżyca odbijające się w ciemnych źrenicach i lekkie drganie jego nozdrzy, gdy chłonął jej zapach. Nagle odsunął się gwałtownie, uwalniając ją od swego intensywnego, zmysłowego zainteresowania. Bez słowa przeprowadził Bugle Boya przez otwarte wrota. Zaczekał chwilę, aż Elyssa zapali zapałkę, a od niej niewielką lampę wiszącą przy wejściu. W łagodną woń siana i koni ostro wdarł się zapach siarki. Brzęk szklanego klosza zabrzmiał

głośno w nocnej ciszy. – Możecie na razie umieścić Bugle Boya w dużym boksie na końcu – powiedziała Elyssa lekko drżącym głosem. – We wschodniej zagrodzie obluzowało się kilka żerdzi. Kiedy ogrodzenie zostanie zreperowane, będziecie mogli zaprowadzić tam konia, chyba że wolicie trzymać go w stodole. – Dopilnuję, żeby ogrodzenie zostało naprawione. Podeszła do zbiornika na ziarno i wróciła z czubatym galonem do boksu Bugle Boya. Ziarenka wydawały cichy, jakby szepczący dźwięk, kiedy przesypywała je do żłobu. Właśnie sięgała po widły, gdy ramię Huntera wyciągnęło się i pochwyciło ciężki drewniany trzonek. – Proszę mi to dać – powiedział. – Z tymi powłóczystymi spódnicami, owijającymi się wokół kostek jak głodne koty, prędzej niż to siano nabije pani mnie albo siebie. – Dziękuję – odparła impulsywnie. Hunter ugryzł się w język, a chciał jeszcze dodać, że dziewczyna z takim uśmiechem nie powinna w nocy chodzić sama do stodoły z obcym mężczyzną, udając, że troszczy się o jego konia. To go właśnie złościło. Spodziewał się, że zacznie go uwodzić, kiedy on zajmie się Bugle Boyem. Tymczasem wcale nie miała zamiaru flirtować. Zabrała się do roboty, jakby do tego właśnie była przyzwyczajona. „Wytrawna uwodzicielka” – pomyślał ironicznie. „Nawet Belinda nie dałaby rady zapędzić panny Sassy w kozi róg. Zwłaszcza ten uśmiech jest niezrównany”. Przeklinając pod nosem, wbił widły w stertę siana piętrzącą się poniżej klapy w suficie, prowadzącej na stryszek. Wkrótce żłób był pełen owsa. Umieścił Bugle Boya w dużym boksie, zdjął siodło i uzdę. Zaczął czyścić wierzchowca silnymi, rytmicznymi pociągnięciami zgrzebła. Elyssa tymczasem otuliła się mocniej jedwabnym szalem, chroniąc się przed zimnym nocnym powietrzem. Powinna była wracać do domu, ale nie wiedzieć czemu stała i patrzyła, jak Hunter krząta się przy koniu. W oszczędnych ruchach nowego rządcy był pewien naturalny wdzięk, a obserwowanie ich sprawiało jej przyjemność. I była też w nim prawdziwa siła. „Boże, a ja myślałam, że Mickey jest silny. Jest może lepiej zbudowany niż Hunter, ale kompletnie nie ma pojęcia, co z tym fantem robić”. – Zanim zaczniecie szukać bydła i łapać mustangi, będziecie musieli spędzić konie należące do Ladder S. – Czy są ujeżdżone? – Niektóre tak, ale na większości nikt nie jeździł, odkąd kowboje zaczęli odchodzić. – No to pewnie teraz biegają z mustangami. Elyssa westchnęła. – Obawiam się, że tak. – Kiedy odeszli kowboje? – Podczas wiosennego spędu. – Przed znakowaniem? – domyślił się. – Skąd wiecie? – Łatwiej kraść nieznakowane cielęta. Aż jęknęła. – Czy jest pani pewna, że to Ab Culpepper stoi za tym wszystkim?

– Mac wymieniał to nazwisko kilkakrotnie. Twarz Elyssy posmutniała, gdy pomyślała o Macu. Choć nigdy nie zaprzyjaźniła się tak naprawdę z zatwardziałym wrogiem kobiet, był jednak częścią jej dzieciństwa. „Najpierw matka. Potem ojciec. Teraz Mac. Bogu dzięki, że Penny zdaje się wychodzić z tej okropnej gorączki, która ją tak wymęczyła. Nie mogę prowadzić Ladder S sama”. – A inni? – Kto taki? – Culpepperowie. – Och! – Elyssa zmarszczyła brwi. – Z tego, co mówił Mac, trudno było zrozumieć czy Abner jest już na miejscu, czy też ma niebawem przyjechać. Ten człowiek pojawia się i znika niespodziewanie. „Zgadza się” – pomyślał. „Drań jest równie nieuchwytny jak błędny ognik”. – A co do reszty, to są tu na pewno Horace i Gaylord – powiedziała powoli. – Mac twierdził, że byli cały czas. Więcej Culpepperów ma wkrótce dołączyć. Chodzą słuchy, że są na wschód stąd, gdzieś w Górach Skalistych. Usta Huntera wygięły się w krzywym półuśmiechu. – To prawdopodobne – odparł. – A może też kilku z nich zostało pochowanych po drodze z Kolorado. Elyssę przeszedł chłód. – Za waszą sprawą? – spytała. – Nie. Za późno tam dotarłem, aby na coś się przydać. Człowiek nazwiskiem Whip pełnił honory domu. Pomagała mu kobieta. Złagodniał nieco na to wspomnienie. Szczotka zwolniła bieg na lśniącym zadzie Bugle Boya. – To dopiero kobieta! – westchnął. – Oczy jak szafiry, a chodzi tak, że napatrzyć się nie można. – Coś takiego – odparła Elyssa kwaśno. – A ja wiem z doskonałego źródła, że wielkie oczy i kołysanie biodrami to nie wszystko, czego mężczyźni oczekują od kobiety. Obrzucił ją uważnym spojrzeniem. Odwzajemniła je. Nie pojmowała, dlaczego tak ją rozjątrzyło to jego uwielbienie dla innej kobiety. Ale tak było. – Czy otrzymamy jakąś pomoc ze strony armii? – spytał Hunter, wracając do przerwanej pracy. – Przecież w końcu bandyci kradną ich przyszłą wołowinę. – To samo powiedziałam temu okropnemu kapitanowi. – Zanim Lampart usiłował go wdeptać w ziemię czy potem? Zacisnęła usta. – Potem – odparła niechętnie. Hunter jęknął. – Wszystko się zgadza. – Co takiego? – Nie potrafi pani trzymać języka za zębami, nawet kiedy trzeba ratować ranczo. – Mylicie się – wycedziła przez zęby. – Na przykład teraz trzymam język za zębami. Aż sama się sobie dziwię. Powinnam żywcem pójść do nieba! Hunter wydał z siebie dźwięk, który mógł być kaszlnięciem albo stłumionym chichotem.

– A więc nie będzie pomocy wojska – stwierdził rzeczowo po chwili. – Nie. Jak pan kapitan był uprzejmy mi wyjaśnić, zwierzęta nadal tu będą. Tyle że wojsko je kupi od innego właściciela. – Prawdziwy oficer i dżentelmen – rzekł ironicznie. – W pełni się z wami zgadzam. – Chyba po raz pierwszy. Ugryzła się w język. – Ile krów nosi znak Ladder S? – spytał Hunter. – Zanim wyjechałam do Anglii, ojciec mówił, że prawie tysiąc. – A ile teraz? Elyssa zamrugała gwałtownie. Była to mimowolna reakcja na gniecenie w dołku, jakie zawsze następowało, kiedy przypominała sobie, że jest na skraju katastrofy. – Nie wiem – odparła ponuro. – Mniej więcej. – Nie umiem powiedzieć. – Dlaczego? – Mac mi nie powiedział. – To trzeba było samej policzyć. – Próbowałam. – Za dużo pracy? – Za dużo Aba. – Co? – Przyłapał mnie tuż po wiosennym spędzie, kiedy oddaliłam się od domu. Od tamtej pory nie odważyłam się stąd ruszyć nawet na krok. Trzewia Huntera zacisnęły się. Wiedział aż nadto dobrze, jak Ab potrafi wywrzeć złość na słabym dziewczęcym ciele. – Czy coś pani zrobił? W jego głosie zabrzmiała obietnica rozpętania prawdziwego piekła. Zaskoczyło to Elyssę. Przełknęła z trudem ślinę i dopiero po chwili była mu w stanie odpowiedzieć. – N-nie – szepnęła. – Lampart jest bardzo szybki. – Muły Culpepperów też – zauważył obojętnym głosem, ale przez chwilę wyglądał jak ktoś doprowadzony do ostateczności. Westchnęła, a on kończył pucować muskularny koński zad. – Muł nie na wiele się zdał na przeszkodach. – Jakich? – Skakałam na Lamparcie przez rozpadliny, głazy i strumienie. Muł Aba nie dał im rady. Myśl o dziewczynie galopującej na łeb na szyję przez dzikie pustkowie przyśpieszyła rytm uderzeń serca Huntera, które nagle zaczęło bić z podwójną prędkością. Nie wiedział, dlaczego wiadomość o tym, że ona znalazła się w niebezpieczeństwie, tak bardzo go poruszyła, ale nie mógł zaprzeczyć, że właśnie tak się stało. – To bardzo głupie z pani strony – rzekł z naganą w głosie. – Koń mógł złamać nogę. Nie zaprzeczyła. Nawet teraz na wspomnienie tej dzikiej jazdy oblewał ją zimny pot. Nic jednak nie przerażało jej bardziej niż los, jaki by ją spotkał, gdyby nie uciekła Abowi Culpepperowi.

– Do licha – mruknął. – Ma pani tyle rozumu co gęś. Przede wszystkim nie powinna pani wyjeżdżać sama. Obszedł Bugle Boya i zaczął czyścić drugi bok. – Ktoś musiał policzyć bydło – broniła się. – A co z kowbojami? – Odeszli – wyjaśniła krótko. – Ilu ma ich pani teraz? – Ostatnio trzech... – zawahała się. – Wszystko zależy od tego, na ile im starczy odwagi – dodała sucho. – Tylko trzech? Na ranczu tej wielkości powinno ich być co najmniej cztery razy tyle. – Wreszcie zgadzamy się w jakiejś sprawie – mruknęła zjadliwie pod nosem. – W życiu nie zapomnę tej chwili. Hunter spojrzał na nią nad grzbietem Bugle Boya. – Mówiła pani coś? – spytał obojętnym głosem. Chrząknęła i zdecydowała, że uwodzenie Huntera może byłoby i nęcące, ale niezbyt mądre. – Zgadzam się, że na Ladder S powinno się zatrudnić więcej pracowników – powiedziała. – Kiedy żyli rodzice, w okresach najgorętszej roboty mieliśmy nawet trzydziestu ludzi. W zimie oczywiście mniej. To zależało od tego, ile bydła sobie zostawiliśmy. Hunter milczał przez chwilę. Potem spojrzał na nią uważnie czarnymi jak noc oczami. – Czy starczy pani pieniędzy na zatrudnienie co najmniej siedmiu ludzi za pensję rewolwerowca? – spytał wprost. Żołądek dziewczyny znowu ścisnął się boleśnie. Pieniądze nie byłyby problemem, gdyby bydło i konie zostały dostarczone wojsku na czas. Jeżeli natomiast dostawa nie dojdzie do skutku, bankructwo jest nieuniknione. – Zapłacę – rzekła stanowczo. – Ale muszą też pracować przy bydle. Skinął głową. Zgrzebło poruszało się długimi ruchami po krwistoczerwonej skórze Bugle Boya. – Ci, których potrzebuję, nie będą mieli nic przeciwko pędzeniu krów – powiedział Hunter. – Jest pewien problem. – Tylko jeden? – Za to kluczowy – odparła Elyssa. – Słucham. – Następna niezapomniana chwila – mruknęła. Podniósł głowę. Elyssa zaczęła mówić. Szybko. – Culpepperowie odstraszają ludzi, którzy szukają tutaj pracy – powiedziała. – Słyszałem. – Nawet klan Turnerów z południa trzyma się od nas z dala, chociaż zawsze pracowali na Ladder S przy wiosennych i jesiennych spędach. Hunter skinął głową. – No i co wy na to? – spytała cierpko. Wzruszył ramionami.

– A jak wasi ludzie przedrą się przez Culpepperów i dotrą do Ladder S? – dopytywała się. – Tak samo jak ja. Ruszą głowami. Albo przyjadą w grupie i uzbrojeni. Tak czy owak. zjawią się. – Zdaje się, że jesteście bardzo pewni siebie. – Niełatwo o dobrą pracę za gotówkę. Człowiek może w miesiąc zarobić jako rewolwerowiec tyle, co inni przez cały sezon przy krowach. Westchnęła i potarła ramiona. Chłód nocy dosięgnął ją mimo jedwabnego szala, którym się otulała. Żałowała, że zamiast eleganckiego okrycia nie ma na sobie zwykłego starego szala z tkanej w domu wełny. Niestety. Nie miała pieniędzy ani na odpowiednią odzież dla siebie, ani na odmalowanie domu. Po prostu na nic. Ladder S było wszystkim, co posiadała, i naprawdę bała się, że je też już utraciła. – Szkoda, że nie ma Maca – powiedziała z żalem. – Nie znosił kobiet bardziej niż wy, ale... – Mądry człowiek. – ...nikt nie znał Ladder S tak jak on – ciągnęła, ignorując uwagę Huntera. – Znał każdą rozpadlinę, każde źródło, wiedział, gdzie rośnie jaka trawa i o jakiej porze roku, znał nawet bagna. Wszystko wiedział. – Co mu nie pomogło w przypadku Culpepperów. Hunter uniósł nogę Bugle Boya i zaczął szybko czyścić wielkie kopyto. Elyssa potrząsnęła głową. Łzy nagle zapiekły ją w oczach. – Próbowałam go odszukać – powiedziała ochrypłym, drżącym głosem. – Jak tylko usłyszałam strzały, złapałam za broń, wskoczyłam na Lamparta i pognałam co tchu. – Nie musi się pani obwiniać. Pewnie było po wszystkim, nim zaciągnęła pani popręg. – Nie zawracałam sobie tym głowy. – Jak to? – No, siodłem – wyjaśniła. – Na uzdę też nie było czasu. – Dziewczyno, tylko wariat... – Nie znalazłam nawet miejsca, gdzie spadł – mówiła, jakby go w ogóle nie słyszała. – Szukałam jak szalona, póki nie rozpętała się burza i deszcz nie zmył śladów. Jeździłam tam i z powrotem, aż zrobiło się tak ciemno, że nie można było odróżnić drzewa od skały. – Rzeczywiście jest pani szalona! A gdyby tak Culpepperowie panią dopadli? – Bałam się, że Mac leży gdzieś ranny, może nawet umiera – wyjaśniła z napięciem w głosie. – Nie mogłam tak po prostu odjechać i zostawić go na deszczu. – Gdyby złapali panią Culpepperowie, Macowi nie pomogłoby to ani trochę. Ale nie przyszło to do ślicznej główki, prawda? Tylko uganiała się pani po deszczu jak bohaterka ckliwego romansu. Kąciki ust jej opadły. Patrzyła, jak Hunter zabiera się do czyszczenia kolejnego kopyta. – Coś mi się zdaje, że dogadacie się z Penny – rzekła kwaśno. – Ona mówi dokładnie to samo. – Kto to jest Penny? – spytał Hunter, choć doskonale wiedział. Było to jednak pytanie, jakie powinien zadać przybysz.

Chciał, żeby Elyssa uważała go za zwykłego uzbrojonego obieżyświata, szukającego pracy. Gdyby wiedziała, że zależy mu tylko na wytropieniu Culpepperów, a nie na losie Ladder S, pewnie w ogóle nie chciałaby z nim gadać. No i wtedy dopiero zaczęłaby się zabawa. W ciągu ostatnich dwóch lat przekonał się, że Culpepperowie zawsze rozstawiają tylną straż. Jedynym sposobem na zbliżenie się do gangu było rozpłynięcie się w krajobrazie. Zarządca Ladder S byłby niewidzialny i o to chodziło. – Penelopa Miller. Moja przyszywana ciotka – wyjaśniła Elyssa. – Mac był kimś w rodzaju wuja. I Bill też. – Przyszywana? – Była... towarzyszką mojej matki. Gotowała, szyła i sprzątała, ale w naszym domu była czymś więcej niż zwykłą gospodynią. Hunter spojrzał przez ramię na Elyssę. Jedwabny szal otulał jej szyję szczelnie jak zbroja. „Kobiety przywiązują zbyt wielką wagę do ubioru” – pomyślał, wspominając Belindę. „I okropnie narzekają, kiedy im się ciągle nie kupuje nowych sukien”. Postawił na ziemi nogę Bugle Boya i uniósł następną. Ubite błoto bryzgało na wszystkie strony, kiedy wydłubywał je z kopyta. – Penny jest jak rodzina – ciągnęła Elyssa. – Mac zresztą też właściwie należał do rodziny. Nie miał krewnych i był wielkim przyjacielem ojca. I Bill również. Bez Maca Ladder S upadłoby dawno temu. Hunter prawie jej nie słuchał. Myślał o Belindzie. Kiedy zdał sobie z tego sprawę, ogarnęła go złość na samego siebie. „Nie można żyć przeszłością” – pomyślał. „Nie wskrzesi się zmarłych, ale warto uchronić się przed popełnieniem tego samego błędu. Ta jest taka sama jak Belinda. Mała flirciara. Lepiej o tym pamiętać, żeby nie wiem jak pachniała i kręciła biodrami”. – Bill – rzekł głośno, starając się skupić uwagę na temacie rozmowy. – Czy chodzi o Billa Pustelnika? – Tak niektórzy go wołają. – Ale pani tak o nim nie myśli? – Nie – rzekła. – To dobry człowiek, mimo że... Hunter dosłyszał ciepłą nutkę w głosie Elyssy. Ciekaw był, do jakiego stopnia jest zaprzyjaźniona ze starym Billem. Choć w zasadzie nie była to jego sprawa, korciło go to niesłychanie. – Mimo że? – podchwycił. Zawahała się i szczelniej owinęła szalem szyję. – Każdy ma swoje słabości. „Zwłaszcza jeśli chodzi o małe dziewczynki z wielkimi oczami” – pomyślał ironicznie. „Więcej mężczyzn poszło na zatracenie z powodu rozkołysanych kobiecych bioder niż z jakiegokolwiek innego”. – Czy oprócz Culpepperów są jeszcze jakieś problemy na ranczu? – spytał. – Susza, niedobra woda, brak paszy, aby przetrzymać bydło przez zimę? Elyssa zawahała się. Były pewne drobiazgi, raczej zwykłe codzienne trudności niż poważne kłopoty. Złamała się oś wozu i siano rozsypało się na wietrze. Kosiarka

miała ostrza tak tępe, że raczej niszczyła trawę, niż ją ścinała. Do zbiornika na Domowym Potoku wpadła krowa i zdechła. Dopóki skażone źródło się nie oczyści, trzeba przywozić wodę aż z Ukrytego Potoku. „Zwykły pech” – powiedziała sobie w duchu. „Jeżeli poskarżę się Hunterowi, pomyśli, że jestem rozpieszczoną jęczącą małą dziewczynką”. – Nie – rzekła stanowczo. – Żadnych innych kłopotów. Tyle sztuk bydła ukradziono, że z przetrzymaniem reszty przez zimę... po wypełnieniu kontraktu dostaw dla wojska oczywiście... nie będzie żadnego problemu. – Ile sztuk ma być dostawionych? – Minimum trzysta. Jesteśmy jedynym źródłem dostaw mięsa dla armii. – Ile sztuk bydła ma pani tutaj? – Nie wiem. – A mniej więcej? – Mniej niż dwieście. Spojrzał na Elyssę, zastanawiając się, czy ona wie, jak blisko skraju przepaści znalazło się Ladder S. – Jeżeli sprzeda pani bydło rozpłodowe zamiast bukatów, żeby dotrzymać warunków kontraktu – powiedział – zaczną się nie lada kłopoty, gdy przyjdzie do odnawiania stada. A może stać panią na zakup krów do hodowli? – Jeżeli nie wywiążę się z kontraktu, pieniędzy ledwo starczy dla mnie i dla Penny na przeżycie zimy – przyznała. Zmarszczył brwi, zabierając się do następnego kopyta Bugle Boya. Brak bydła hodowlanego oznaczałby pewną zagładę Ladder S, choć nie tak szybką jak ta w wyniku najazdów Culpepperów. „Nie mój problem” – powiedział sobie krótko. „Przyjechałem tu rozprawić się z Culpepperami, a nie dbać o interesy rozkapryszonej pannicy. Znajdzie sobie jakiegoś naiwnego durnia, który zrobi to dla niej”. Puścił kopyto Bugle Boya i klepnął go po zadzie na znak, że operacja skończona. Koń podniósł na chwilę łeb, parsknął, po czym znów zanurzył pysk w ziarnie. Hunter sprawdził poidło z wodą wiszące na ścianie boksu, zobaczył, że woda jest świeża, i odwrócił się do Elyssy. – A więc – rzekł – tylko Culpepperowie panią niepokoją. – Tylko? – Elyssa prychnęła z niesmakiem. – Widać, że nie znacie Culpepperów. To najgorszy rodzaj degeneratów, jacy wyszli z nor pod koniec wojny. – Słyszałem coś niecoś. Nie patrząc na nią, otworzył z zasuwki drzwi boksu i wskazał jej drogę przodem. Choć w przejściu mogłoby się zmieścić trzech mężczyzn, zawahała się, nim przeszła obok niego. Zdawał się wypełniać sobą całą przestrzeń. Musiała przesunąć się bardzo blisko niego, aby go wyminąć. Sama myśl o tym sprawiła, że puls znacznie przyśpieszył. „Czy on specjalnie tak stanął?” – zapytała siebie. Hunter miał taką minę, jakby jego cierpliwość została wystawiona na ciężką próbę. „Nie bądź głupia” – powiedziała sobie. „Dał całkiem wyraźnie do zrozumienia, że jestem dla niego mniej pociągająca niż dla angielskich lordów. Ci przynajmniej usiłowali zrobić ze mnie kochankę. A on robi wszystko, żeby dostać po tej nie

ogolonej gębie!” Z wysoko uniesioną głową, ściskając jedną ręką jedwabny szal, a drugą przytrzymując cienką jedwabną spódnicę, śpiesznie przemknęła obok niego. Rozległ się trzask, kiedy materiał zaczepił o gwóźdź. 3 Zachwiała się pod wpływem szarpnięcia. Musiała przystanąć. Odruchowo wyciągnęła przed siebie obie ręce dla utrzymania równowagi. Szal zsunął się jej z ramienia, kiedy wymachiwała rękami, aby nie upaść. Ręka w czarnej rękawiczce pochwyciła szal i zapobiegła osunięciu się go na niezbyt czystą podłogę boksu. Jednocześnie prawe ramię mężczyzny zacisnęło się tuż powyżej talii dziewczyny. Elyssa wydała cichy okrzyk, kiedy niespodziewanie podniósł ją do góry. Zaczęła machać nogami w proteście. – Niechże się pani uspokoi, chyba że chce pani podrzeć spódnicę – rzekł spokojnie. – A może o to chodzi? Wydała następny okrzyk. Dotyk obnażonej dłoni Huntera tuż pod lewą piersią wprawił ją w oszołomienie. Ciepło męskiej ręki przeniknęło przez cienki jedwab sukni i koszuli. Serce zaczęło bić jak oszalałe. Próbowała wziąć głęboki oddech, ale powietrze nie dawało się wciągnąć do płuc. – Chwileczkę – powiedział, robiąc krok do tyłu. Nagle uścisk przesunął się w górę. Elyssa zapomniała w ogóle o oddychaniu i przywarła do Huntera. Ciężar jej piersi spoczął na twardym ramieniu, a Hunter, cały czas trzymając ją w ramionach, pochylił się nieco i uwolnił jedwab z pułapki. Gorąco zdawało się wypalać piętno na jej miękkim ciele. – Proszę mnie puścić – usłyszała tuż przy uchu dźwięczny głos. – Jest pani wolna. Ale wcale nie była wolna. Trzymały ją zaciśnięte mocno szczupłe palce, wbijające się w żebra, ocierające się o wypukłość piersi. Serce waliło jak młotem. Bała się, iż on to usłyszy. Nagle uświadomiła sobie, że nie musiał wcale słyszeć, na pewno czuł to szaleńcze bicie pod dłonią. Przekrzywiła głowę i spojrzała przez ramię, starając się dojrzeć jego oczy. Nie było to łatwe. Skrywały je na wpół opuszczone powieki. Była jednak dziwnie pewna, że on patrzy na jej piersi i czuje ich ciężar na swoim ramieniu. Niepokojące mrowienie przeniknęło ją na wskroś, jakby weszła nago do sadzawki z ciepłą wodą. Nagle sutki stwardniały i wypchnęły do góry jedwab jak dwa bliźniacze pagóreczki. Oddech Huntera stał się nierówny. Elyssa na siłę odwróciła się do niego, pragnąc za wszelką cenę zobaczyć jego oczy. Udało się. Lśniąca intensywność spojrzenia obudziła w niej dziwną falę słabości. Przywarła do niego mocniej, jej oddech też stał się nierówny. Samo sedno męskiego ciała przylegało twardo do jej biodra, tak że nawet dziewica nie mogła mieć co do tego wątpliwości. – Hunter? – szepnęła niepewnie. – Niech pani stanie albo panią upuszczę. Pogarda w jego głosie podziałała jak kubeł zimnej wody.

– Nie chciałam... – zaczęła, lecz głos się jej załamał. – Nie musieliście... – Proszę stanąć! Pośpiesznie wyprostowała nogi i natychmiast przekonała się, że kolana się pod nią uginają. Zrobiła niepewnie pół kroku i uchwyciła się najbliższej podpory. Był nią oczywiście Hunter. Drgnęła, gdy dotarło do niej słowo, jakie mruknął pod nosem. – Co się tu, do diabła, dzieje? – dobiegł z ciemności gniewny męski głos. Hunter podniósł głowę. Między boksami szedł w ich stronę wysoki, potężnie zbudowany młody człowiek. Na biodrze miał sześciostrzałowy rewolwer, a w rękach niósł zwój liny. Lina była bardzo groźną bronią. Hunter wiedział doskonale, jakie zniszczenia może poczynić w walce. Bez ceregieli odsunął się od Elyssy i stanął tak, by mieć jak najwięcej miejsca. Gniewny wyraz twarzy młodzieńca świadczył o tym, że może dojść do wymiany ciosów. – Kto... a to ty, Mickey – powiedziała Elyssa, nie patrząc młodemu człowiekowi w oczy. Ostrożnie strząsnęła spódnicę. Nic. Zrobiła krok do przodu. Trzymała się pewnie na nogach. Wydała bezgłośne westchnienie ulgi. – O co chodzi? – spytała. Nie było odpowiedzi, więc podniosła wzrok. Mickey wyraźnie gapił się na jej piersi. Odkrycie to zażenowało Elyssę, a jednocześnie wprawiło w gniew. Na jej policzkach wykwitł rumieniec, zerwała swój szal z ramienia Huntera i szybkim ruchem otuliła się nim, ukrywając piersi przed jasnoniebieskimi oczami Mickeya. Wtedy zdała sobie sprawę, że kiedy Hunter patrzył na nią wygłodniałym wzrokiem, nie przeszkadzało jej to wcale. Zaczęła nerwowo skubać szal, aż o mało nie zsunął się jej z ramion. – Chyba że nie przyszedłem tu po próżnicy – burknął Mickey opryskliwie. – Ciekawe, co, do diabła, panienka sobie myśli, kotłując się tu na sianie z tym typem. – Posuwasz się za daleko! – odparła chłodno. – Diabła tam! Nie zważając na Mickeya, zawiązała śliski jedwab na ramionach. Ramię młodego człowieka błyskawicznie wysunęło się naprzód. Szerokie palce zacisnęły się na przedramieniu Elyssy z taką siłą, że dziewczyna aż krzyknęła. Pochylił się nad nią, jego twarz znalazła się tuż przy jej twarzy. – Mam dosyć tego zadzierania nosa, moja panno – warknął. – Chodzisz w tę i z powrotem, kołysząc biodrami, i to dla jakiegoś włóczęgi. Smród alkoholu, jaki buchnął z ust chłopaka, przyprawił ją o skurcz żołądka. Znienawidziła ten odór serdecznie, odkąd po powrocie na ranczo Bill usiłował zapić się na śmierć. – Puść – rzekła wyniośle. – Jak będę chciał. Czas pokazać, kto tu rządzi. – Ja – rzekł Hunter i opuścił lewą rękę na prawe ramię Mickeya. Na pierwszy rzut oka mogło to wyglądać na gest porozumienia między dwoma mężczyznami. Ale nie było to porozumienie. – Nazywam się Hunter. Jestem nowym rządcą Ladder S.

Mówił swobodnym tonem, ale uścisk miał żelazny. Obciągnięte rękawicą do konnej jazdy palce wbiły się mocno, miażdżąc nerwy i ścięgna aż do kości. Mickey puścił Elyssę z prostego powodu. Jego własna ręka stała się bezwładna. Dziewczyna cofnęła się szybko poza jego zasięg. Drżącymi palcami roztarła bolące ramię. – Kim jesteś, chłopcze? – spytał Hunter łagodnie, ściskając jeszcze silniej. – Mickey – wydyszał młody człowiek. – Mickey Barber. Hunter zwolnił nacisk. Strzelanina nie wchodziła w tej chwili w grę. Mickey nie utrzymałby broni w zdrętwiałych palcach. – No dobrze, Mickeyu Barber – wycedził Hunter. – Zapamiętaj sobie, ja tu jestem zarządcą, a nie ty. I z łaski swojej odpuść sobie zaloty do panny Sutton, choćby nie wiem jak ta pusta panna cię kusiła. Elyssa błyskawicznie odwróciła się w stronę Huntera. – Niektóre dziewczęta – ciągnął autorytatywnym tonem – czują, że żyją, dopiero wtedy, gdy jakiś głuptas zaczyna je adorować. – Nie jestem pustą panną – wycedziła Elyssa przez zaciśnięte zęby. – Nie jestem dziewczęciem. Jestem właścicielką Ladder S i ja tu rządzę. Hunter obrzucił ją stalowym spojrzeniem. Nie rzekł nic, ale wiedziała doskonale, że pamięta dotyk jej piersi na swojej ręce. I to, jak jej serce trzepotało pod jego dłonią. I jak jej biodra przylegały do rozbudzonego nagle ciała. Z gniewu, zażenowania i pożądania policzki dziewczyny pokryły się purpurą. Gardło ścisnęło się tak, że nie była w stanie wypowiedzieć ani słowa. Bez słowa Hunter odwrócił się, jakby była powietrzem. – A teraz – rzekł wolno do Mickeya – przestań zachowywać się jak głupi niedorostek. Wyglądasz na krzepkiego faceta, który potrafi ciężko pracować za godziwą zapłatę. Elyssa była pewna, że Mickey wybuchnie stekiem przekleństw, jak zwykle, ale ku jej zdumieniu chłopak jedynie posępnie skinął głową. – Tak myślałem – stwierdził Hunter z satysfakcją. – Niezły ten twój sznurek. Mogę zobaczyć? Nim Mickey zdążył zareagować, lina znalazła się w rękach Huntera. – Pleciona skóra, nie żadne konopie – rzekł Hunter z podziwem. – Prawdziwa la reala. Dobry caballero może mieć lasso co się zowie. – Należało do Meksa, który tu się zjawił szukać pracy – rzekł Mickey. – Założę się, że ten człowiek umiał się tym posługiwać. – Odesłałem go – rzekł Mickey. – Nie trzeba nam paprykarzy w Ladder S. – Co takiego? – spytała Elyssa zaskoczona. – Kiedy to się stało? Blade spojrzenie chłopaka przesunęło się z ust Elyssy na szal zakrywający piersi. Było to spojrzenie kogoś, kto wzrokiem ocenia swoją własność. Ale bardzo niewiele można było zobaczyć pod luźnym szalem. Wyraz twarzy Mickeya mówił wyraźnie, że wolał poprzedni widok. – Wczoraj – odrzekł. – Dlaczego mnie nie zawiadomiliście? – spytała ostro. – Porozmawiałabym z tym człowiekiem. – Proszę sobie nie trapić tym ślicznej główki, panno Elysso. Nie ma się co przejmować jakimiś tam Meksami.

– Mickeyu Barber, rozumu masz tyle co skalna lawina – rzekła surowo. – Chyba wyraziłam się jasno. Jeżeli człowiek umie jeździć konno, rzucać lassem i strzelać, to chcę go zatrudnić. – On był... – Meksykaninem – dokończyła. – Mieliśmy przecież świetnych kowbojów Meksykanów. Zanim zaczęły się kłopoty. – Tchórze – rzekł Mickey. – Nie bądź głupszy, niż cię Pan Bóg stworzył – rzekła gniewnie. – Przecież oni wszyscy mają żony i dzieci. Nie chciałam ich mieć na sumieniu. Sama im powiedziałam, żeby szukali sobie bezpieczniejszej pracy. Obrzuciła Mickeya pełnym niesmaku spojrzeniem i odwróciła się do Huntera. – Hunter, macie zatrudnić każdego, kto potrafi jeździć konno, strzelać i rzucać lassem. Czy to jasne? Kąciki ust Huntera uniosły się leciutko do góry. Od biedy można to było uznać za uśmiech. Lub też zniecierpliwienie. – Tak, proszę pani – wycedził. – Ale pod jednym warunkiem. – Jakim? – spytała natychmiast. – Żadnego pijaństwa. Nie przyjmę do pracy człowieka, od którego jedzie alkoholem. I żadnych burd w oficynie, przynajmniej dopóki ja tu jestem zarządcą. Pijany kowboj może zabić siebie, a przy okazji innych. Elyssa spojrzała na Mickeya, pojmując w lot, o co Hunterowi chodzi. – Tak – rzekła krótko. – Zgoda. – Jak tak, to do zachodu słońca nikogo tu nie będzie – rzucił Mickey butnie. – Przynajmniej na miejscu zostanie jeden mężczyzna – rzekła spokojnie. – Hunter. – Ma być tak, jak powiedziałem – mruknął Hunter, rzucając Mickeyowi groźne spojrzenie. – I nie masz co startować do każdej panny. Tego nauczysz się z wiekiem, chłopcze. Elyssa zacisnęła usta. Mickey spojrzał posępnie. – To ja jestem nadzorcą w Ladder S. – Już nie – rzekł Hunter łagodnie. – Nigdy nim nie byłeś! – zawołała Elyssa. – Wcale nie proponowałam ci tego. I nie podoba mi się twoje postępowanie z... – Paprykarzami – warknął Mickey. – Szkoda, że nie pozbyłem się ich wcześniej. Z odrazą zrozumiała nareszcie, co się stało z najlepszymi robotnikami. – Jesteś zwol... – zaczęła. – Jesteś jednym z trzech, jacy nam zostali – przerwał Hunter. – Więc dam ci szansę poprawy. Pracuj za dwóch i wylej wódę, a nadal będziesz miał robotę. Zrozumiano? Mickey chciał coś powiedzieć, ale spojrzał w oczy Huntera i zamknął usta. – Będę sprawdzał oficynę – zapowiedział Hunter. – Jeżeli znajdę jakikolwiek alkohol, to tak się wścieknę, że wymaszerujesz stąd bez grosza w kieszeni. Mickey ponuro skinął głową. – Idź do siebie i wytrzeźwiej – dodał Hunter. – I uprzedź wszystkich, że rano z nimi pogadam. Mickey posłał Elyssie gniewne, zakłopotane spojrzenie, po czym ruszył w stronę wyjścia. Kiedy tylko ucichły jego kroki. Elyssa odwróciła się do Huntera.

– Gdyby nawet Mickey był jedynym pastuchem stąd do Wielkiego Słonego Jeziora – powiedziała stanowczo – nie zniosę tu jego panoszenia się i znęcania nad każdym, kto jest od niego słabszy, grzeczniejszy czy ma inny kolor skóry. Szkoda, że nie wiedziałam, co zrobił Shorty'emu, Gomezowi i Raulowi, bo... – Ktoś by zginął – dokończył Hunter krótko. – Chyba że to byli rewolwerowcy. – Nie. – A Mickey? Elyssa była zaskoczona. – Mickey? Niemożliwe. – Żołnierze w obozie Camp Halleck mówią co innego. Twierdzą, że pani młody kochaś szybko wyciąga broń i jeszcze szybciej strzela. – Mickey? Mój kochaś? Nigdy w życiu! – Powtarzam tylko, co usłyszałem w Camp Halleck. – To nie moja wina. To tylko głupie plotki. – Tam gdzie się flirtuje, tam jest i gadanie. Elyssa wciągnęła wolno powietrze, starając się opanować gniew. Kiedy przemówiła ponownie, głos miała chłodny, daleki, nad wyraz skuteczny w przypadku angielskich kuzynów. – Możecie sobie myśleć, co chcecie, jeśli chodzi o mnie – powiedziała spokojnym głosem. – Ale nie życzę sobie, abyście obrażali mnie przy innych. – Bo mnie pani zwolni? – dodał ironicznie. – Otóż to. Czarne oczy Huntera zwęziły się. Potrafił doskonale oceniać mężczyzn. Dzięki tej umiejętności stał się naprawdę dobrym oficerem. Gdyby Elyssa była mężczyzną. Hunter wierzyłby w każde jej słowo. Ale wiedział, że nie potrafi oceniać kobiet. Dowiódł tego, żeniąc się z Belindą. – I co, straci pani ranczo, panno Obrażalska? – spytał. – A za kogo wy się uważacie? Nie jestem wcale pewna, czy wam uda się je uratować. – No to zawrzyjmy ugodę, Sassy. – Nie lubię tego przezwiska. – Będę o tym pamiętał. – Ale i tak będziecie tak do mnie mówić? – Zwolni mnie pani z tego powodu? – Nie. Hunter zmrużył oczy, ponownie zaskoczony. – Zdaje się, że mówiliście o jakiejś ugodzie? O co chodzi? – Ja zajmę się bydłem i końmi. Pani przestanie flirtować. – Nigdy nie flirtowałam z Mickeyem ani z nikim innym. – Mickey myśli inaczej. – Mickey w ogóle nie myśli. Hunter prychnął niecierpliwie. – Mężczyźni nie myślą, kiedy ich krew się burzy. Kobiety dobrze o tym wiedzą i doskonale potrafią to wykorzystać. – To dość gorzkie podejście do kobiet. – To realistyczne podejście do płci pięknej – rzekł ironicznie.

– Zupełnie jak moje do płci brzydkiej. – To znaczy? – Jeżeli mężczyzna pragnie kobiety, a ona go nie chce, to jest jej wina. Jeżeli kobieta pragnie mężczyzny, a on jej nie chce, to jej wina. Jeżeli mężczyzna ożeni się z niewłaściwą kobietą, to jej wina. Jeżeli mężczyzna bije kobietę, to jej wina. Jeżeli kobieta... Uniósł obie ręce do góry. – Poddaję się – rzekł i prawie się uśmiechnął. – Wątpię. Wątły uśmiech zniknął z twarzy Huntera, jakby nigdy go tam nie było. – Racja, panno Sassy. Nie poddam się dziewczynie. Nigdy więcej. Cena jest zbyt wysoka. Pogarda w jego głosie sprawiła, że Elyssa wzdrygnęła się. – Nie prosiłam was wcale, żebyście mi się poddawali... – zaczęła. – Więc jeśli zamierza pani kołysać biodrami, żebym zaczął służyć jak pies, to niech się pani jeszcze zastanowi – przerwał. – Prędzej szlag mnie trafi. Jeżeli kiedykolwiek ożenię się powtórnie, to z kobietą, a nie z małą, rozkapryszoną dziewczynką, która sama nie wie, czego chce. Słowa te zadźwięczały w umyśle Elyssy i oszołomiły ją. „Jeżeli kiedykolwiek ożeni się powtórnie. Kiedykolwiek ożeni się. Powtórnie”. – Jesteście żonaci? – spytała oszołomiona. – Już nie. Ona nie żyje. – Wojna? – Nie tylko. Elyssa otworzyła usta i już miała spytać, czy ma też dzieci, ale gdy spojrzała w puste oczy Huntera, postanowiła wrócić do poprzedniego tematu rozmowy. – Wolałabym, żeby Mickey wziął wypłatę i opuścił Ladder S – rzekła. – Wystarczy, że pani przestanie z nim flirtować, a wszystko wróci do normy. – Przede wszystkim nigdy nie zabiegałam o względy Mickeya, toteż wątpię, czy on „wróci do normy”. Hunter również wątpił, ale nie uważał za stosowne tłumaczenia tego Elyssie. Widział chłopców takich jak Mickey podczas wojny, młodych i pewnych siebie, gotowych rozprawiać się bezwzględnie z każdym, kto stanął im na drodze. Awanturnicy pokroju Mickeya byli przydatni w walce, o ile kontrolowało się ich poczynania. A Ladder S czekała walka jak wszyscy diabli. Prawdziwa wojna. – Jeżeli Mickey będzie źle pracować, sam go zwolnię. A na razie potrzebujemy każdej pary rąk. Odruchowo roztarta ramię w miejscu, gdzie Mickey ją ścisnął. – Jeżeli dotknie mnie jeszcze raz, to nie będę czekać, aż wy go zwolnicie, tylko sama to zrobię. Spojrzał na jej ramię. – Niech go pani nie prowokuje, to nie będzie lazł z łapami – powiedział szorstko. Elyssa poczuła, że traci całe dotychczasowe opanowanie. Co jest, że on zalazł jej za skórę jak trujący bluszcz? – Do diabła z wami, Hunter.