ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 237 830
  • Obserwuję978
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 296 367

Jude Deveraux - Miłość i magia 03 - Teraz… i na zawsze

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Jude Deveraux - Miłość i magia 03 - Teraz… i na zawsze.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK J Jude Deveraux
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 159 stron)

Dedykuję tę książkę wszystkim moim Czytelnikom, których zasmuciłam tym, Że w tak okrutny sposób wymordowa­ łam masowo Montgomerych. Powinniście mi bardziej zaufać. Jude Deveraux Teraz... i na zawsze Przełożyła Dagmara Bagińska A Warszawa 2007

Część pierwsza 2004

Connie i Kayla były niemal w tym samym wieku i prawie tego samego wzrostu. Były do siebie podobne i różne zarazem. Kayla miała płomiennorude włosy, a Connie była bladą blondynką. Kayla była kobietą, obok której nie można było przejść obojętnie, Connie zaś łatwo było przegapić. Connie od sześciu lat pracowała w sklepie jubilerskim pana Wrightsmana, podczas gdy Kayla zaledwie od trzech tygodni. Connie wiedziała wszystko na temat cięcia i przejrzystości kamieni szlachetnych. Potrafiła ocenić wagę i numer barwy diamentu jednym spojrzeniem. Znała pochodzenie każdego kamienia szlachetnego w sklepie, wiedziała, co jest w sejfie i które kamienie są czyje, oraz dlaczego ich właściciele po­ stanowili je sprzedać. Kayla za to pytała klientów, czy podobają im się bardziej „niebieskie czy zielone kamienie". Ale w ciągu trzech tygodni sprzedała więcej biżuterii niż Connie w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Po pierwszym tygodniu Connie zaczęła się skarżyć panu Wrightsmanowi. - Ona traktuje biżuterię jak towar. Ubiera się w wydekol­ towane sukienki, obwiesza się naszyjnikami wartymi milion dolarów i przechyla się przez ladę, żeby mężczyźni mogli podziwiać jej biust. - Connie nie była zadowolona z odpowiedzi pana Wrightsmana, który stwierdził tylko, żeby zeszła wreszcie na ziemię. Był piątkowy wieczór, kiedy do sklepu wszedł pewien męż- Jude Deveraux 7 Teraz... i na zawsze

czyzna. Connie przywykła już do widoku bogatych i wpływo­ wych mężczyzn przekraczających próg tego sklepu. Obok pro­ fesjonalnie oświetlonego salonu wystawowego, w którym klienci mogli dać upust swej próżności i bogactwu, kupując klejnoty, które kiedyś miała na sobie Maria Antonina, na tyłach sklepu mieściła się także elegancka sala, gdzie mogli na osob­ ności sprzedać coś, na co nie było ich już stać. Connie spotkała wielu polityków, gwiazdy filmowe, całą śmietankę towarzyską, ale tego mężczyzny nie widziała tu nigdy wcześniej. Był przystojny w bardzo męski sposób. Miał gęste czarne brwi, ciemne oczy, orli nos i lekki, uwodzący uśmieszek na ustach. Kiedy Connie spojrzała na mężczyznę, poczuła, że nogi się pod nią uginają. Podobnie czuła się tylko raz w swoim życiu, kiedy do sklepu wszedł Sean Connery. Ten mężczyzna miał na sobie skórzaną kurtkę, która według jej oceny musiała kosz­ tować tysiące. Connie nawet potrafiła sobie wyobrazić, jak delikatna w dotyku jest ta skóra. Jego ciemne spodnie musiały być szyte na miarę. Kiedy zbliżał się do drzwi sklepowych i zobaczyła, że sam nie nosił żadnej biżuterii, jej serce pod­ skoczyło. Zamierzał kupić coś dla kobiety, nie dla siebie. Nie pomyślała wcale, że taki mężczyzna mógłby się nią zainteresować, ale rozkoszowała się perspektywą przejrzenia skarbca w poszukiwaniu odpowiedniego klejnotu dla niego. Connie była dumna z tego, że potrafiła w mig ocenić pozycję finansową każdego, a ten mężczyzna, na jej oko, był bardzo bogaty. Nagi, ociekający wodą po wyjściu spod prysznica, też emanowałby tą aurą bogactwa. Kiedy stanął w otwartych drzwiach sklepu, Connie uśmiech­ nęła się na samą myśl o wizji tego pięknego mężczyzny nagiego i mokrego. Opanowując się, spojrzała przez gabloty wypełnione biżuterią na Kaylę i z przerażeniem stwierdziła, że ta gapi się na mężczyznę z takim samym wyrazem twarzy, który prawdopo­ dobnie miała Connie. Jude Deveraux 8 Teraz... i na zawsze Miała ochotę krzyknąć do niej: „O nie! Nie wolno ci! Ten jest mój!". Mężczyźni tacy jak ten, znający etykietę i maniery, byli dla niej wynagrodzeniem za trud użerania się z turystami, którzy chcieli tylko popatrzeć, „gdzie robił zakupy Brad Pitt", z prymitywnymi gwiazdami rocka i próżnymi aktorzynami z drugiej ligi, którzy chcieli całemu światu oznajmić, że kupują biżuterię u Wrightsmana. Mężczyzna wszedł do środka i zdjął ciemne okulary. Kiedy już jego oczy przywykły do światła wewnątrz sklepu, spojrzał na Connie i uśmiechnął się. Tak, pomyślała, chodź do mnie. Ale w następnej sekundzie odwrócił głowę i zobaczył Kaylę, i to do niej zaczął podchodzić. Connie musiała schować się za kontuarem, żeby ukryć gniew. Zanim pan Wrightsman ją zatrudnił, rozrzucił przed nią na aksamitnej tacy garść diamentów i usiadł w milczeniu na­ przeciwko, spoglądając na nią. Nie powiedział jej, co chce, żeby z nimi zrobiła. Poukładała według rozmiaru? Przejrzystości? Connie zdobyła doświadczenie, pracując w sześciu sklepach i dwóch domach handlowych, zanim ośmieliła się starać o posa­ dę w tak prestiżowym miejscu, jak sklep jubilerski pana Wright­ smana. Bez wahania wybrała jeden diament spośród wszystkich i to z tych mniejszych. Nie miała szkła powiększającego, więc nie dostrzegła żadnych skaz, ale kolorystycznie kamień wydał jej się idealny. Położyła diament poza aksamitną tacą i spojrzała na star­ szego mężczyznę. W kąciku jego ust pojawił się ledwie zauwa­ żalny uśmiech. - W poniedziałek, o dziewiątej rano - powiedział i wrócił spojrzeniem do księgi rachunkowej leżącej przed nim na biur­ ku, sygnalizując w ten sposób koniec rozmowy kwalifikacyjnej. W ciągu ostatnich sześciu lat Connie wprowadziła stary rodzinny biznes w dwudziesty pierwszy wiek. Zainstalowała system komputerowy, stworzyła stronę internetową, zorganizo­ wała bardzo rozsądną i subtelną kampanię reklamową i dwu- Jude Deveraux 9 Teraz... i na zawsze

krotnie udaremniła plany ucieczki z utargiem sklepowym naj­ młodszego syna pana Wrightsmana. Jej życie było prawie idealne, dopóki pan Wrightsman, z ja­ kichś niewyjaśnionych przyczyn, nie zatrudnił kobiety, której jedynymi atutami były gęste włosy i duży biust. Teraz Connie obserwowała mężczyznę, który pochylił się nad gablotą przed Kaylą. Kiedy ta wystawiła przed nim coś, co Connie nazywała „turystyczną tacką", usłyszała, jak mężczyz­ na wybucha śmiechem. Jego głos był jedwabiście gładki, niski i głęboki, i sprawił, że Connie na chwilę zamknęła oczy. A kiedy to zrobiła, upuściła na podłogę tacę z pierścionkami. Nigdy wcześniej jej się to nie zdarzyło. Przeklinając Kaylę i pana Wrightsmana za to, że ją zatrudnił, uklękła na podłodze, by pozbierać pierścionki warte dwadzieścia tysięcy dolarów. Jeden wpadł pod gablotę, więc Connie musiała się schylić jeszcze niżej, żeby go znaleźć. A kiedy go wyciągnęła, spojrzała przez szybę gabloty w samą porę, żeby zobaczyć, jak mężczyz­ na wsuwa do kieszeni spodni naszyjnik z rubinów i brylantów. Connie była tak zaszokowana, że aż usiadła na piętach i gapi­ ła się przez gablotę oniemiała. Chyba coś jej się przywidziało. Z pewnością to nieprawda, pomyślała. Powoli wstała, a potem, starając się nie patrzeć na niego, jeszcze wolniej podeszła do miejsca, gdzie stali Kayla i mężczyzna. Nie może sobie pozwo­ lić na to, żeby rozkojarzyło ją seksowne spojrzenie jego oczu. Kiedy Connie zbierała pierścionki, Kayla zrobiła to, czego pod żadnym pozorem nie powinna była uczynić: wystawiła na kontuar masę różnych klejnotów. Mówiono jej, żeby pokazy­ wała tylko po jednej rzeczy, aby ani na chwilę nie tracić kosztowności z pola widzenia. Connie zajęło trzy sekundy zorientowanie się, że w gablocie stoi puste pudełko po naszyjniku carycy Rosji, i że w stercie biżuterii na kontuarze też go nie ma. Nieświadoma tego, co przed chwilą zrobił mężczyzna, Kayla pochylała się, wyciąga­ jąc kolejne trzy tacki z biżuterią z samego dna gabloty. Connie podniosła wzrok, by spojrzeć na mężczyznę i kiedy ich oczy się spotkały, on uśmiechnął się delikatnie i uwodziciel­ sko, tak, że miała ochotę pobiec do skarbca i wyciągnąć z niego prawdziwie cenne klejnoty. Może spodobałoby mu się jajo Faberge, albo dwa? Ale Connie miała zasady i wiedziała, co jest złe. Mężczyzna był piękny, ale to złodziej. Z sercem podchodzącym do gardła odwzajemniła uśmiech, jednocześnie sięgając pod kontuar i na­ ciskając przycisk cichego alarmu. W ciągu sześciu lat zrobiła to tylko jeden raz. Kayla zauważyła, jak Connie włącza alarm, i spojrzała na współpracownicę z niedowierzaniem. Odwracając głowę od mężczyzny, Connie rzuciła Kayli wymowne spojrzenie, każące jej zachować ciszę. Po naciśnięciu przycisku przez około pięć sekund panowała cisza, a dopiero potem rozpętało się piekło. Na zewnątrz zawyły syreny, a ciężkie żelazne rygle zaczęły zamykać od zewnątrz front sklepu. Przez chwilę serce Connie przestało bić. Nie mogła oderwać oczu od mężczyzny, a wewnątrz toczyła walkę z samą sobą, by nie krzyknąć do niego, żeby uciekał, próbował się jakoś rato­ wać. Gdyby zbił okno... gdyby jeszcze teraz pchnął drzwi... Ale nie, szyby miały specjalne wzmocnienia, a drzwi już by się nie otworzyły z powodu kraty. Jej rozmyślania przerwała Kayla, która uniosła się spod kontuaru. - Ty zawistna, złośliwa zdziro! - krzyczała. - Nie potrafiłaś znieść tego, że podszedł do mnie, a nie do ciebie. Zaszokowana Connie nie mogła wydobyć głosu. Przecież nie włączyła alarmu z zazdrości. - Spokojnie, maleńka - powiedział mężczyzna do Kayli swoim łagodnym głosem, a potem wziął ją za rękę i złożył pocałunek na jej dłoni. Connie odwróciła wzrok, a w następnej sekundzie przed

sklepem pojawiło się trzech policjantów i musiała użyć swojego klucza i specjalnego kodu, żeby odblokować kratę. - Schował w kieszeni naszyjnik - powiedziała, nie patrząc na Kaylę. Policjanci byli dziwnie milczący i kiedy mężczyzna wycią­ gnął przed siebie ręce, założyli mu kajdanki, a potem odczytali jego prawa. Wyglądało to tak, jakby ktoś im zabronił zadawać pytań. Przez cały ten czas z twarzy męż­ czyzny ani na moment nie zniknął uśmiech i Connie była tym mocno zaskoczona. Dlaczego byłby tak głupi? Dlaczego nie protestował? W końcu, dopóki nie wyszedłby ze sklepu z naszyjnikiem w kieszeni, nie można było powiedzieć, że popełnił przestępstwo. Może zbyt pochopnie włączyła ten alarm? Kiedy była już przy wyjściu, chwyciła pustą aksamitną tacę i wysunęła ją w stronę mężczyzny. - On nadal ma ten naszyjnik - powiedziała głośno. - Wiesz, gdzie jest - odparł mężczyzna głosem tak ociekają­ cym seksem, że Connie oczami wyobraźni zobaczyła ich oby­ dwoje siedzących na plaży z drinkami w dłoniach. Nie potrafiła się powstrzymać i podeszła do niego, by wsunąć dłoń do przedniej kieszeni jego spodni, żeby wyciągnąć z niej naszyjnik. A kiedy to robiła, mężczyzna pochylił głowę i poca­ łował ją. Zdawało się, że czas się zatrzymał. Czuła twarde i ciepłe udo pod swoją dłonią, jego klatka piersiowa stykała się z jej piersiami, a jego usta były... Zamknęła oczy i zdawało jej się, że słyszy dzwoneczki, czuje delikatny powiew tropikalnej bryzy na swojej skórze. - OK, już dość - powiedział jeden z policjantów. - Proszę pani! Proszę wyciągnąć ręce z jego spodni i odsunąć się. Dwóch pozostałych policjantów zaśmiało się gromko. Con­ nie wyciągnęła naszyjnik z kieszeni i nie odrywając wzroku od oczu mężczyzny, ułożyła go na tacy. Stojąc w oknie z naszyjnikiem w rękach i obserwując, jak policjanci prowadzą mężczyznę do czekającego radiowozu, nadal czuła ten pocałunek na swoich wargach. O ten chodziło? - spytała Kayla. Connie niechętnie oderwała wzrok od przystojnego mężczy­ zny i spojrzała w dół na aksamitną tacę, którą trzymała w dło­ niach. To nie było wcale to samo wytworne rubinowo-brylan- towe dzieło sztuki, tylko tania kiepska podróbka ze szkła i złota­ wego metalu. Kiedy Connie podniosła wzrok, zobaczyła, że mężczyzna właśnie wsiada do radiowozu. - On nadal ma nasz naszyjnik! - krzyknęła, ale grube szyby okien wystawowych były dźwiękoszczelne. Zaczęła więc walić pięścią w szybę, żeby zwrócić na siebie uwagę, a kiedy policjant spojrzał w jej stronę, nieznajomy wykorzystał to jako okazję i zaczął działać. Ręce miał skute kajdankami, więc użył uda - kopnął jednego z policjantów, po czym odwinął się i to samo zrobił z drugim, obydwu przy tym posyłając na ziemię. Trzeci policjant wyciąg­ nął broń, ale mężczyzna wytrącił mu ją z rąk tak, że upadła na jezdnię. W następnej sekundzie już biegł z prędkością sprintera i Con­ nie widziała, jak znika za rogiem najbliższej uliczki. - Jeśli go złapią, to będzie twoja wina - powiedziała Kayla, otwierając drzwi i wychodząc na zewnątrz. Przez chwilę Connie stała sama w sklepie, a potem pomyś­ lała, co powie pan Wrightsman, kiedy się dowie, że pozwoliła złodziejowi zabrać naszyjnik. Nawet na niego nie spojrzała, kiedy wyciągała go z kieszeni złodzieja. Była tak oczarowana jego pocałunkiem, że... straci przez to pracę. Odłożyła paskudną podróbkę naszyjnika i wybiegła na ze­ wnątrz, sięgając do kieszeni, by nacisnąć guzik pilota zamyka­ jącego drzwi. Musi odzyskać ten naszyjnik! Kiedy już dobiegła do uliczki, policjanci zdążyli się po­ zbierać i teraz przeszukiwali kontener na śmieci i kubły w zauł-

ku. Cofnęła się na ten widok, a serce jej waliło mocno od emocji i biegu. Wyraźnie widziała, że mężczyzna tu wbiegał, a skoro to ślepa uliczka, to chyba musiał być Spidermanem, żeby się stąd ulotnić. Dookoła był sześciometrowy ceglany mur z kilkoma oknami z zamalowanymi szybami, przez które nikt od lat nie wyglądał. Wszystkie schody pożarowe kończyły się na wysoko­ ści pierwszego piętra nad ziemią. W pierwszym impulsie Connie chciała dołączyć do poszuki­ wań, ale zamiast tego stała nieruchomo i rozglądała się. Gdzie mógł się schować ten człowiek? W życiu by go nie zauważyła, gdyby nie fakt, że się poruszył. Wyglądało to tak, jakby chciał, żeby go złapali. Mężczyzna leżał nieruchomo na wąskim parapecie jednego z budynków, a na jego plecach przycupnęły sobie dwa gołębie. Nie od razu się domyśliła, w jaki sposób tam się dostał. Musiał skoczyć z kontenera na śmieci, żeby złapać się dolnego końca schodów pożarowych, podciągnąć się, przejść po dziesięcio- centymetrowym gzymsie w zacieniony obszar, gdzie schodzą się dwa budynki, i tam położyć się płasko na parapecie, chowa­ jąc się częściowo pod popękanymi resztkami starego balkonu. Dlaczego on się poruszył? Dlaczego celowo pozwolił jej się zobaczyć? Jeden z policjantów zauważył, że Connie wpatruje się w górę, i wyciągnął broń z kabury. Ale zanim policjant zdążył zrobić to, co zamierzał, dwa samochody z piskiem opon zatrzymały się u wylotu uliczki i wyskoczyło z nich sześciu mężczyzn w gar­ niturach i ciemnych okularach. Machnęli odznakami przed nosem policjantom. - FBI. Szukaliśmy tego mężczyzny od dłuższego czasu. On jest nasz - powiedział jeden z agentów. Dwie minuty później przystojniaczek, nadal zakuty w kaj­ danki, stał już na ziemi, tym razem otoczony przez grupę agentów FBI. Connie zuchwale zrobiła parę kroków do przodu. On nadal ma naszyjnik, który ukradł - powiedziała, nie patrząc mężczyźnie w oczy. Jego oczy i usta miały niezwykłą silę, która sprawiała, że Connie zapominała o wszystkim. Dostanie go pani z powrotem - powiedział oschle jeden z agentów FBI, odprowadzając złodzieja. Stojąc w uliczce razem z trójką policjantów za sobą, Connie obserwowała, jak agenci zabierają mężczyznę do swojego sa­ mochodu. Przystojniaczek puścił do niej oko przez szybę samo­ chodu i odjechał.

Dwóch agentów FBI, trzymając mężczyznę pod ręce, wepchnęło go do biura Ryersona. Nie mieli pojęcia, czego może chcieć taka gruba ryba jak Ryerson od tak marnego typka jak ten gość. Sprawdzili jego odciski palców i okazało się, że ma kartotekę długą niczym Amazonka. Dwaj mężczyźni przykuli złodzieja kajdankami do krzesła, które było na stałe przymocowane do podłogi, a potem zajęli miejsca obok niego. - Możecie już iść - powiedział Greg Ryerson. - Ale to... - zaczął mówić jeden z agentów, lecz Ryerson powstrzymał go spojrzeniem. W milczeniu obaj agenci opuścili biuro i zamknęli za sobą drzwi. Greg podszedł do wielkiego okna wychodzącego na olbrzymi hol na parterze, i zasłonił żaluzje. Mógł więc przez wąskie szparki potajemnie obserwować wszystkich, którzy wchodzili i wychodzili z budynku. Greg odwrócił się i spojrzał na mężczyznę przykutego do krzesła kajdankami. Brutalnie go potraktowano. Z kącika ust ciekła mu krew, a rozcięcie nad okiem mogło wymagać kilku szwów. Poza tym wyglądał dobrze. Przez głowę Grega prze­ mknęły wspomnienia: ciężarówka staczająca się z urwiska, ciało mężczyzny wylatujące w powietrze; mężczyzna w szpital­ nym łóżku z twarzą całą w bandażach. - A więc, Jack... - odezwał się towarzysko Greg - j ak się masz? - Wykrwawiam się na śmierć. Zamierzasz w końcu to ze innie zdjąć? - Myślisz, że będę bezpieczny? - Nie będziesz, jeśli zostawisz mnie skutego na następne dwie minuty. Uśmiechając się, Greg otworzył pudełko stojące na mar­ murowym blacie jego biurka, wyciągnął z niego klucz i ot­ worzył kajdanki. Jack pocierał nadgarstki, a Greg w tym czasie otworzył małą szafkę, odsłaniając umywalkę z lustrem. Z szuf­ lady wyciągnął ręcznik, zmoczył go w ciepłej wodzie i podał go Jackowi. - Chcesz, żebym wezwał doktora? Jack uniósł brew, kiedy przykładał ręcznik do skroni. - Nadal do siebie dochodzę po ostatnim razie, kiedy we­ zwałeś do mnie lekarza. Gregowi znowu stanęły przed oczami wydarzenia z przeszło­ ści: zmasakrowana twarz Jacka, wprost nie do rozpoznania, kiedy wieziono go na salę operacyjną. - Tak, wtedy wykonałem kawał dobrej roboty - powiedział Greg, widząc, jak Jack rozluźnia się i uśmiecha. Mężczyzna siedzący przed nim w niczym nie przypominał chłopca, z któ­ rym się wychowywał. Tamten chłopiec miał duży, haczykowaty nos i wystające łuki brwiowe. Lecz tamta twarz została zmiaż­ dżona i zrekonstruowana na nowo. Jack przeszedł całkowitą zmianę wyglądu i był po tej operacji o niebo przystojniejszy. - Wiesz, Greg - powiedział wolno Jack -jeśli chciałeś się ze mną zobaczyć, mogłeś po prostu zadzwonić. Zostawić wiado­ mość. Mogliśmy się umówić na lunch. Naprawdę nie musiałeś robić tego... wszystkiego. -Wskazał palcem na swoje obrażenia na twarzy. - A jaki bym z tego miał ubaw? Poza tym, wszystkie twoje telefony są na podsłuchu. - Który założyli twoi chłopcy. - Nasi chłopcy. Jesteś jednym z nas, pamiętasz?

- Próbuję zapomnieć. - Jack złożył ręcznik i starł nim krew z ust. - A więc czego chcesz? Greg podszedł do barku i wyciągnął z niego mały kieliszek stojący w głębi, za tanimi kieliszkami kupionymi w miejs­ cowym sklepie gospodarstwa domowego. To był kryształ Wa- terford i tylko Jack z niego pił. Schylając się, Greg wydobył spod urny walki butelkę dwudziestojednoletniego porto i napeł­ nił kieliszek do trzech czwartych, po czym podał go Jackowi. - Potrzebuję sprawozdania z postępów. Jak ci idzie? Czego się dowiedziałeś? Gotowy do przeprowadzenia paru aresz­ towań? Jack przez chwilę nic nie mówił, sączył porto i zdawał się rozważać słowa Grega. - Nigdy nie umiałeś kłamać - powiedział Jack. - Pamiętasz, jak zawsze wyciągałem z ciebie prawdę, kiedy byliśmy dzieć­ mi? - Uniósł głowę i spojrzał w oczy Gregowi. - Co się stało i czego naprawdę ode mnie chcesz? Trochę nerwowo Greg przeszedł za swoje biurko, tworząc w ten sposób między nimi barierę. - Jakieś sześć tygodni temu porwano twojego ojca. - A ja już myślałem, że to coś poważnego - powiedział beztrosko Jack. - A tak przy okazji, teraz, kiedy już masz mnie tutaj, to jak zamierzasz mnie stąd wydostać? Ci chłopcy, któ­ rych za mną posłałeś, są przekonani, że jestem notowany od czasu, kiedy skończyłem dziewięć lat! Greg nie uśmiechnął się ani nie odpowiedział na pytanie Jacka. - Wiem, co ci zrobił twój ojciec. Wiem, co zrobił mojej matce po śmierci mojego ojca. Lepiej niż ktokolwiek inny na świecie wiem, jakim zimnym i egoistycznym sukinsynem jest John Barrett Hallbrooke. Mieszkałem z nim przez długie lata, pamię­ tasz? Jack przełknął łyk porto i przyglądał się kieliszkowi. - Dlaczego mi się wydaje, że w twojej wypowiedzi kryje się jakieś „ale"? - Bo jest, i to duże „ale". Prezydent go potrzebuje, i to bardzo. - Potrzebuje pieniędzy Hallbrooke'a - stwierdził Jack, zaci­ skając zęby. - Stary dobry tatuś potrafi wypisać czek, ale nie potrafi wybaczyć, albo... - Wiem, wiem. Wiem o tym dobrze - wtrącił się zniecierp­ liwiony Greg. - John Barrett Hallbrooke jest najzimniejszym sukinsynem na świece. Gdyby go wrzucić do wulkanu, to przeistoczyłby się w górę lodową. Nie może wędkować, bo w promieniu trzech mil od jego łodzi zamarza cała woda. Jego kucharz przechowuje mrożonki w jego łóżku. Znam go, pamię- tasz? Sam z tobą układałem te żarty. - Zapomniałeś jeden, w którym całował moją matkę i za­ marzła na śmierć. To nie dotyk Midasa, tylko dotyk lodu. - Jack - odezwał się Greg bardzo wyrozumiałym tonem nie proszę cię, żebyś wybaczył temu człowiekowi. Po prostu potrzebuję cię, żebyś go odnalazł. - Skoro zaginął sześć tygodni temu, to prawdopodobnie nie żyje. - Jack skończył swoje porto i odstawił kieliszek na stolik przy oknie, a potem wstał i zerknął między żaluzje. - On żyje. Jest gdzieś uwięziony, ale go nie torturują. Lu­ dzie, którzy go porwali, chcą czegoś innego niż pieniądze. - W takim razie to nie mogą być żadni moi krewni - powie­ dział Jack, odwracając twarz do Grega. - Posłuchaj. Naprawdę chciałbym ci w tym pomóc, ale nie mogę. Projekt, nad którym teraz pracuję, jest niemal skończony. Gdybyś mnie nie wyciąg- n;|l z akcji, każąc mi udawać złodzieja biżuterii, byłbym już znacznie bliżej ukończenia tej sprawy. Mówili ci, że zostałem zagoniony w jakąś ślepą uliczkę przez gliniarzy? Musiałem leżeć plackiem na brudnym parapecie, z parą gołębi na plecach. Gdybym im nie pokazał, gdzie jestem, to by chyba zaprzestali poszukiwań. A to mi o czymś przypomina. - Jack sięgnął do kieszeni i wyciągnął rubinowo-brylantowy naszyjnik i położył go na biurku Grega. - Ta dziewczyna, którą podstawiłeś...? Milutka, ale niezbyt bystra. 'ara-7 i na

Greg spojrzał badawczo na Jacka. - Zmieniasz temat. - Mam skorzystać z windy czy wolisz, żebym wyszedł stąd schodami? - Wiesz, że wystarczy tylko, że nacisnę przycisk, a zosta­ niesz zapuszkowany, prawda? Tylko trzy osoby w biurze wie­ dzą, że pracujesz dla nas, a tylko ja wiem, jak teraz wyglądasz. Mimo że Greg spojrzał na niego z bardzo groźną miną, Jack tylko się uśmiechnął. - Pistolety o świcie? Zrezygnowany Greg usiadł w fotelu i na chwilę oparł głowę na rękach, a potem spojrzał z powrotem na Jacka. - Ta sprawa nas wykańcza! Jest ściśle tajna, a z każdym dniem coraz trudniej zachować ją w tajemnicy. Twój ojciec... - Pan Hallbrooke. - Tak, jasne. Człowiek-Lodowiec. Jakkolwiek go nazwie­ my. Kiedy byliśmy dziećmi, nabijaliśmy się z niego, ale dla wielu ludzi on jest ważny. Wspiera jakieś sześć organizacji charytatywnych. I przestań tak na mnie patrzeć! Jego pieniądze pomagają wielu ludziom. - Greg chwycił jakiś papier ze swojego biurka. - To jest list z Białego Domu, podpisany przez samego prezydenta. To oficjalny rozkaz, żebyśmy wre­ szcie ruszyli swoje tyłki i znaleźli Barretta Hallbrooke'a III. Jack skrzywił się i na chwilę odwrócił twarz od Grega. - W porządku. Więc powiedz mi, co wiecie... Nie, żebym był zainteresowany, zapomnij, ale może będę mógł powiedzieć, który z moich krewnych go porwał. Greg przysunął się do biurka. - Sprawdziliśmy już Gusa i Theo, oraz tego faceta, którego poślubiła. Są czyści na tyle, na ile potrafimy to ocenić. Cały czas ich podsłuchujemy i obserwujemy. Zainstalowaliśmy u nich pomoc domową od nas i filmujemy ich całymi dniami. - Są w domu? - Jasne. My ich skontaktowaliśmy i... - Wróć. Jak to wy? Kto dostał żądanie okupu? - Nie mam pojęcia, kto dostał informację o tym, że twój ojciec zaginął i w jaki sposób on, czy ona, został poinfor­ mowany. Nikt nie mówił mi też o żadnym żądaniu okupu. Jedyni cywile, którzy wiedzą o zniknięciu twojego ojca, to jego rodzeństwo - powiedział Greg. - Niech zgadnę. W chwili, kiedy powiedziałeś im o wszyst­ kim, zaczęli płakać i błagać, żeby pozwolono im być jak naj­ bliżej ich ukochanego braciszka. Greg zaśmiał się. - Dokładnie tak. - Pokręcił głową, przypominając sobie coś. - A pamiętasz, co im robiliśmy? Jak ich okłamywa­ liśmy? - Pamiętam, jak zadzwoniłeś do ciotki Theo i powiedziałeś, że wydaje ci się, że pan Hallbrooke miał atak serca. - To ty mnie do tego namówiłeś! - Tak, ale to ty to zrobiłeś. Greg zaśmiał się. - Przyjechali tam o... która była? Trzecia nad ranem? Jack uśmiechnął się. - Theo już płakała w chusteczkę, a wujek Gus zabrał ze sobą wystarczająco duży bagaż, żeby zostać tam na zawsze. - Spoj- irzał na Grega. - To, co najlepiej zapamiętałem, to jak wściekły był mój ojciec. Greg poprawił się w fotelu. - A ja nadal pamiętam to lanie, jakie mi za to sprawił. - I mnie też chciał zbić. - Jack spojrzał na żaluzje w oknie, D potem odezwał się spokojnie. - Wiesz, że byłem zazdrosny 0 to lanie, które ci sprawił. To mój ojciec... - zamilkł. - Nic nie mów - odezwał się Greg. - Hallbrooke stanął na izczycie schodów i oznajmił swojemu rodzeństwu, że nie umarł, więc mogą już sobie wracać do domu. I chociaż był środek nocy, to nie zaproponował im, żeby zostali do rana. - I chociaż wiedział, że to była moja robota, nic mi nie

powiedział. Ani słowa. To była najgorsza kara, jaką kiedykol­ wiek dostałem. Greg westchnął melodramatycznie. - Już dobrze, biedaku. Biedny, mały bogaty chłopiec, niekochany przez swojego ojca. Jednak odbiłeś sobie na nim, prawda? Narkotyki, kobiety, pieniactwo. A teraz wszyscy myślą, że prawowity spadkobierca nie żyje, więc miliardy odziedziczą Gus, Theo i jej dwoje skrzywionych umysłowo dzieci. Nie będzie już żadnej działalności charytatywnej. Skończy się finansowanie przytułków dla samotnych matek i molestowanych dzieci. Nie będzie pensji dla ludzi zajmują­ cych się odnajdywaniem nastoletnich uciekinierów. Nie będzie już... - Skończ te ckliwe gadki - przerwał mu Jack. - Co się wydarzyło od czasu jego zniknięcia? - Nic! - odparł Greg, wyrzucając w górę ręce w geście bezradności. Wyraźnie sfrustrowany podszedł do barku, napeł­ nił dwie szklaneczki lodem i wlał do nich piwa imbirowego. Kiedy byli dziećmi, sądzili, że piwo imbirowe jest alkoholem i że pijąc je, nabierają matkę Grega - kucharkę Hallbrooke'a. Wiele wieczorów spędzili, wierząc, że są pijani po wypiciu sporej ilości piwa imbirowego. Przestali w dniu, kiedy usłyszeli przypadkowo, jak matka Grega naśmiewa się z trojgiem służą­ cych z sekretu chłopców. Do tego czasu zdążyli już rozsmako­ wać się w napoju na całe życie. - Czegoś tu nie rozumiem - powiedział Jack. - Powiedzia­ łeś, że nic więcej nie słyszałeś, ale wcześniej mówiłeś, że wiesz, że on nadal żyje. A konkretniej, czy nie mówiłeś... Jak to szło? „Jest gdzieś uwięziony, ale go nie torturują". Skąd o tym wiesz, skoro nie miałeś wiadomości od porywaczy? - Czy mówiłem ci już kiedyś, że podziwiam twoją pamięć? Jest prawie fotograficzna, prawda? Pamiętasz, jak mama prosiła cię, żebyś pomagał jej zapamiętywać, w której książce kuchar­ skiej jest który przepis? Jude Deveraux Jack nie odpowiedział, tylko oparł się na krześle, sączył napój i patrzył przenikliwie na Grega. Po krótkiej chwili Greg poczuł ogarniającą go złość. - Me...dium - wycedził przez zaciśnięte zęby, trzymając przy ustach szklankę piwa. - Co takiego? - spytał Jack. Odstawił szklankę na stolik przy oknie. - Wynoszę się stąd. Greg poderwał się z fotela i stanął pomiędzy Jackiem a drzwiami. - Jeśli spróbujesz stąd wyjść... - To co? - powiedział wyzywającym tonem, a w jego oczach widać było złość. - Zadzwonię do mojej matki i powiem jej, że sfingowałeś swoją śmierć i że nadal żyjesz. Jack zbladł i usiadł z powrotem na krześle. - Nie - szepnął. - Twoja matka... - Wiesz, jak strasznie płakała na twoim pogrzebie. Gdybym to ja umarł, nie płakałaby bardziej. - Ona mnie zabije - szepnął Jack. - To prawda - potwierdził radośnie Greg. - Mnie też. Nie będzie taka jak twój ojciec i nie będzie milczała. Zrobi ci takie piekło, że się nie pozbierasz i będziesz chciał jak najszybciej zejść z powrotem do podziemia i... - Nie uda mi się. Twoja mama opublikuje moje zdjęcia w CNN i oznajmi całemu światu, jak nikczemnie postąpiłem. - Racja. 1 cała ta operacja plastyczna pójdzie na marne. Wszyscy się dowiedzą, że John Barrett Hallbrooke IV żyje i ma się świetnie. I wtedy sam będziesz musiał się użerać z działalnością charytatywną, ciotką i wujem. I z bliźniakami, Oczywiście. - No tak. Moi młodsi kuzyni. A tak przy okazji, jak się miewają? Tak jak zawsze. Zadufani w sobie i leniwi do szpiku kości. Holcombe narzeka, kiedy mu się zmarszczy prześcieradło,

a Chrissy gada o buncie i ludzkości, ale nie mszyła palcem, żeby znaleźć pracę. Jack odwrócił wzrok. Kiedy pojawiła się okazja, żeby umrzeć, to prawdę mówiąc, przyjął ją z wielką chęcią. Jego twarz została zrekonstruowana, a FBI dało mu nową tożsamość. Nigdy nie żałował tego, co zrobił. Greg i jego rodzice, mama - kucharka, a ojciec - szofer w domu Hallbrooke'a, byli dla Jacka jedyną prawdziwą rodziną. Biorąc głęboki oddech, z powrotem spojrzał na Grega. Tylko naprawdę spokrewnieni z nim ludzie potrafili doprowadzić go do takiego stanu. - W porządku, koniec z tym. Co, i skąd, wiesz? Greg oparł się w fotelu. - Medium. - Uniósł dłoń, żeby powstrzymać wybuch śmie­ chu Jacka. - Nie musisz mi wcale mówić, jakie masz zdanie na temat ludzi ze zdolnościami parapsychologicznymi. Cała Ame­ ryka tak o nich myśli. Ale ta jest inna. Ta jest... - Odwrócił wzrok. - Czyżbyś miał dreszcze? - Jack zaśmiał się ironicznie. - Co ona potrafi? Czyta w twoich myślach? Czyżby powiedziała ci, że byłeś niewierny żonie, a teraz boisz się, że o wszystkim wypaple Sue? Greg ściszył głos. - Sprawiła, że rozpiąłem przy niej koszulę i pokazałem jej bliznę po upadku na ten żelazny szpikulec, kiedy byliśmy dziećmi. Wiesz, że to miejsce zawsze było dla mnie bardzo krępujące. Wtedy ona przyłożyła małą szklaną kulkę do blizny i... - przerwał na chwilę. - Kiedy zabrała kulkę, mogłem poruszać ramieniem swobodniej niż kiedykolwiek od czasu tamtego wypadku, kiedy miałem osiem lat. Powiedziała, że mięsień przyrósł do kości, a ona go uwolniła. Jack zasłonił oczy dłonią. - O losie! Medium i uzdrowicielka. Greg spojrzał na Jacka surowym wzrokiem. .Inrif> npwpraux r\» Teraz... i na 7»WC7R - Nie słuchałeś mnie. Mówiłem ci, że zmusiła mnie, żebym zdjął koszulę. - Miała cię na muszce? - Zrobiła to siłą umysłu. - Jasne, Greg - powiedział Jack. - Wysłała ci myśl, a ty się jej podporządkowałeś, tak? - Właśnie. - I ja mam uwierzyć, że istnieje ktoś taki, kto to potrafi? - Rodzina jej męża ma mnóstwo pieniędzy, więc są w stanie ją chronić. Przynajmniej są w stanie utrzymać jej zdolności w tajemnicy przed mediami. Wiemy o niej, ponieważ korzys­ tamy z jej pomocy przy różnych sprawach. Jack pokręcił głową. - Siedzisz w tym już za długo. Albo może zbyt często Oglądasz „Facetów w czerni". Gregory, to realny świat, a nie jakiś serial fantastyczny. To nie „Buffy, postrach wampirów" ani żadne inne dzieciaki gadające z Bogiem. Żyjemy w realnym świecie. Rozumiesz? Greg był niewzruszony. - Przychodzi do nas raz w tygodniu i przegląda zdjęcia i dowody rzeczowe. Ona je wyczuwa i mówi nam to, co widzi. Rozwikłała setki spraw. Bez przerwy udowadnia, że potrafi kontrolować rzeczy umysłem. Prawdę mówiąc, ludzie tutaj sądzą, że ona potrafi o wiele więcej, niż nam pokazuje. W ze­ szłym roku, razem z Lincolnem Aimesem... - Z tym aktorem? - upewnił się Jack. - Tak, z aktorem. Był z nią w jakimś ośrodku wypoczyn­ kowym i to miejsce całe spłonęło. - Nie mogła jakoś myślami ugasić tego pożaru? Greg zignorował tę kąśliwą uwagę. - Nikt nie zginął, ale człowiek, który podłożył ogień, zaczął rozpowiadać, że zabił Aimesa. Mówił, że po tym jak Aimes umarł, duchy zabrały go gdzieś i potem zwróciły go żywego. - A teraz facet siedzi w psychiatryku? .InHp np\/praiiY Teraz... i na zawsze

- Nie żyje. Miał atak serca zaraz po procesie. Kiedy sąd skazał go na cztery lata za podpalenie, gość zaczął się śmiać i mówić, że udało mu się wyłgać z morderstwa. Powiedział też, że kiedy wyjdzie z więzienia, i tak „dopadnie dzieciaka". Dwa dni później padł nieżywy w swojej celi. - Szaleniec. - Tak, ale dwie inne kobiety z tego ośrodka także mówiły, że widziały, jak duchy zabrały Lincolna Aimesa. - Masowa histeria. Do czego zmierzasz? Chcesz powiedzieć mi, że ta kobieta-medium użyła swojej małej kryształowej kulki i wróciła życie przystojnemu aktorowi? - Kiedy Greg nic nie odpowiedział, Jack prychnął: - A ja myślałem, że FBI wykorzy­ stuje zdobycze nauki. Więc gdzie są te komnaty pełne kos­ mitów? I co z tymi ludźmi, których pory wały statki kosmiczne? - Śmiej się, ile chcesz, ale ja wiem, co zrobiła z moim ramieniem. - W porządku. Niech będzie, że ci wierzę. Ale dlaczego ty? Jeśli ona potrafi uzdrawiać ludzi, to czemu nie siedzi na od­ dziale nowotworowym i nie leczy małych dzieci? - Robi to, ale musi zachować dyskrecję. Prezydent wie o niej i jej zdolności są wykorzystywane w taki sposób, żeby za­ chować je w tajemnicy przed opinią publiczną. - Dlaczego czuję się tak, jakbym oglądał jakiś kanał scien- ce-fiction? Greg przeczekał sarkazm przyjaciela. - Dobrze - odezwał się Jack po chwili. - Przyjmijmy, że to wszystko prawda. Medium powiedziała ci, że mój ojciec żyje i jest zdrowy, a prezydent Stanów Zjednoczonych chce go odnaleźć. Dlaczego ta kobieta nie powie po prostu, gdzie jest Hallbrooke? - Ona nie wie. Mówi, że jest coś, co blokuje jej energię, i nie może go odnaleźć. - Masz na myśli coś dużego, jak na przykład góra? - Mógłbyś już przestać? Jeśli twój ojciec umrze, to wszyst- Jude Deveraux kie jego pieniądze odziedziczą twój wuj, ciotka i jej samolubne dzieci. Jak myślisz, co zrobią z majątkiem? Będą rozdawać potrzebującym, jak to robił twój ojciec? - Dobrze już, dobrze - powiedział pojednawczo Jack. - Zrozumiałem. Wiem już, dlaczego chcesz odnaleźć Pana Lodowca i wykorzystać do tego wszelkie dostępne środki. Nie rozumiem tylko, co ja mam z tym wszystkim wspólnego. - Ona, ta kobieta jasnowidz... Widzisz, tak naprawdę to ona ma styczność tylko z ludźmi z samej góry w FBI. •• - Nie z tymi na dole drabiny, jak ty? - No właśnie. Ale poprosiła o kontakt ze mną. Powiedziała, że w biurze jest ktoś, kto zna kogoś innego, kto mógłby pomóc w znalezieniu twojego ojca. Jestem pewien, że ona wie, że jesteś jego synem, i musi też wiedzieć, że działasz w ukryciu, ale się do tego nie przyznała. Wskazała mnie w księdze pracowników i spotkała się ze mną na osobności. Kazała mi się skontaktować /. człowiekiem, którego znam, i powiedziała, że ty będziesz potrafił odnaleźć Hallbrooke'a. - Rozumiem - powiedział wolno Jack. — I dlatego mnie ściągnąłeś. - Wiesz - powiedział z namysłem Greg - nigdy nie chciałem na ciebie tak mocno naciskać, jak robię to teraz. - Jeszcze tylko twój lewy sierpowy i szlag by trafił tę kosz- lowną operację plastyczną. W oczach Grega pojawił się błysk złości. - Widzę, że zamierzasz się tylko nabijać, więc może już sobie pójdziesz. Dopilnuję, żeby cię eskortowano. - Zaczął porządkować papiery na swoim biurku. - Zawsze umiałeś mnie przekonać, wiesz? - powiedział łagodnie Jack. - W dzieciństwie zawsze stosowałeś na mnie tę swoją minę w stylu: „kogo to w ogóle obchodzi?", kiedy bałeś się coś zrobić. Dlatego teraz to ja siedzę bezpiecznie za biurkiem, a ty narażasz się na ulicach. Zawsze stanowiliśmy zgrany zespół.

Jack delikatnie dotknął rozcięcia nad okiem. - Domyślam się, że twoja jasnowidząca będzie tu dzisiaj i dlatego mnie ściągnąłeś. - Ona... - Na biurku zadzwonił telefon, więc Greg podniósł słuchawkę, wysłuchał i odłożył ją na widełki. - Jest tu w tej chwili. Właśnie przyszła. - Wyciągaj szybko kryształową kulę i zapal kadzidełka. Ignorując Jacka, Greg podszedł do żaluzji i spojrzał w dół na hol. - Tam jest. Jack też wyjrzał przez żaluzje, ale nie zobaczył nikogo, o kim mógłby pomyśleć, że jest tą tak zwaną jasnowidzką. Widać było kilka agentek federalnych, które wyglądały, jakby próbowały rozwikłać jakąś wstrząsającą światem sprawę, i pewnie tak było, ale żadna z nich nie wyglądała na jasnowidzącą. Greg ruchem głowy wskazał na kobietę przy recepcji. Kiedy odwróciła się w ich stronę i przypinała sobie plakietkę gościa, Jack spojrzał na nią. Była drobna i kształtna. Miała jasnorude włosy. Z tej odległości wyglądała na bardzo elegancką kobietę. Przez chwilę Jack pomyślał sobie, że to może być rekompensatą w całej tej sytuacji. Obserwował ją, jak szła w stronę szerokich schodów, które wielu agentów wolało od windy. Idąc, uniosła rękę, żeby zało­ żyć kosmyk włosów za ucho i był to gest, który gdzieś już wcześniej widział. - Znam ją! - wykrzyknął Jack. - Albo przynajmniej widzia­ łem ją wcześniej. - Kiedy próbował sobie przypomnieć okolicz­ ności, spojrzał na Grega i zobaczył, że jest czerwony na całej twarzy, aż po koniuszki uszu, a jego usta są tak zaciśnięte, że wcale ich nie widać. Oho, pomyślał Jack, z powrotem patrząc na kobietę. Czyżby była kimś, z kim miał kiedyś romans? Kilka lat z jego życia pokrywała mgła zapomnienia. Po tym, jak uciekł od ojca, parę lat spędził na narkotykowym haju. Od czterech lat, kiedy jest już czysty, zdarzało mu się spotykać ludzi, których kiedyś znał, ale teraz kompletnie ich nie pamiętał. - To było w Houston, prawda? - spytał Jack. - Poznałem ją w Houston i... - Zamilkł, obserwując kobietę i myśląc, że chyba jednak się myli. Czy kiedykolwiek poszedł do łóżka z jasno­ widzącą? Z jakąś kobietą, która mówiła, że potrafi czytać w myślach? Przepowiadać przyszłość? Albo, jak mówił Greg, zmuszać ludzi do tego, by zdejmowali ubranie? Jack widział, jak kobieta wchodzi na szczyt schodów i od­ wraca się w ich stronę. Kiedy zobaczył jej twarz, nagle przypo­ mniały mu się nagłówki prasowe: „Cukierkowa Wieśniaczka podejrzana o morderstwo". Jack odsunął się od żaluzji. - Jest tu jakieś tylne wyjście? - Wolałbym, żebyś został i ją poznał - powiedział szorstko Greg. Jack rzucił mu wrogie spojrzenie. - Chcesz, żebym został i poznał Cukierkową Wieśniaczkę? Ona zabiła swojego męża dla pieniędzy. I swoją szwagierkę. - Nie zrobiła tego. Mamy na to dowód. Ona była... Jack parsknął. - Nie było jej tam? Oczywiście, że jej tam nie było. Greg, naprawdę więcej się po tobie spodziewałem. To, że jej tam nie było, wcale nie znaczy, że nie zamordowała ich. Przyjrzyj się faktom: biedaczka, która wychodzi za mąż za milionera, a po roku jej bogaty mąż umiera. - Całe lala poświęciła na poszukiwanie ich. - Greg wes- tchnął głęboko. - Ona nie jest taka, za jaką uważa ją opinia publiczna, i nie zrobiła tego, co jej zarzucają. Jack posłał ostre spojrzenie Gregowi. - Ty się jej boisz, prawda? - Ona potrafi robić pewne rzeczy - powiedział ściszonym głosem Greg. - Nie widziałem nic nadzwyczajnego, oczywiście oprócz wyleczenia mojego ramienia, ale czytałem o niej w ra-

portach. Istnieje prawdopodobieństwo, że ona potrafi unieru­ chamiać ludzi w miejscu. - Zamraża ich spojrzeniem, a potem przykleja im cukierek i są uleczeni. Świetny żart. Posłuchaj, Greg, pomogę odnaleźć ojca, ale nie zamierzam pracować z tak zwaną jasnowidzką. Ty pozwolisz jej wczuć się we wszystkie zdjęcia, jakie będzie chciała obejrzeć, a ja nawet jestem w stanie wysłuchać tego, co ci powie, ale nie chcę mieć nic wspólnego z tą małą oszustką. Usłyszeli delikatne pukanie do drzwi. - Już tu jest, więc usiądź i zachowuj się przyzwoicie, bo inaczej przysięgam, że zadzwonię do matki. Jack uniósł w górę ręce w geście poddania i usiadł na krześle, kiedy Greg poszedł otworzyć drzwi. I po chwili zrozumiał, dlaczego Greg, mąż tej kobiety i prawdopodobnie całe FBI byli pod jej wrażeniem. Wyglądała dużo młodziej, niż prawdopo­ dobnie wskazywałaby jej metryka, a wokół niej unosiła się aura niewinności i bezbronności. W milczeniu przysłuchiwał się kurtuazyjnej rozmowie o pię­ knej wiosennej pogodzie, którą Greg rozpoczął z kobietą. Ona rzuciła okiem na Jacka i wtedy Greg przedstawił ich sobie. Jack nie wstał, tylko skłonił uprzejmie głowę, a ona odwróciła się od niego. Jack przyglądał się im, kiedy Greg napełniał dla niej szkla­ neczkę piwem imbirowym. Nie było chyba na świecie rzeczy, których by tak nie znosił, jak kobiet polujących na fortuny. Potrafił być wyrozumiały dla narkomanów i nawet niektórych morderców, ale ludzie tacy jak jego krewni i każdy, kto się do niego potrafił przyssać tylko dlatego, że był bogaczem, nie wzbudzali w nim sympatii. Greg i jasnowidząca usiedli, on za biurkiem, ona naprzeciw­ ko obu mężczyzn. Ciekawe, co ona takiego zrobiła, że dostała się do elitarnej rodziny Montgomery eh, zastanawiał się, przyglądając się jej drogiemu ubraniu. W środowisku jego ojca Montgomery'owie byli znani z tego, że trzymali się razem i często porównywano ich do klanu. Ale w jakiś sposób ta kobieta użyła swojej małej kształtnej pupy, żeby przetrzeć sobie szlak do klanu Montgoerych. A potem zabiła swojego męża i jego siostrę. A może siostra zginęła przez przypadek? Albo odkryła zamiary tej kobiety? Jack spojrzał na Cukierkową Wieśniaczkę gawędzącą z Gre- giem i uśmiechnął się do niej. To była katastrofa samolotowa, prawda? Ciekawe, jak do niej doprowadziła? Przecięła przewo­ dy z paliwem? Majstrowała przy licznikach paliwa? Czy zrobiła to sama, czy komuś zapłaciła? Nie, prawdopodobnie sama to Zrobiła. Kobiety jej pokroju potrafią posłużyć się śrubokrętem i kluczem francuskim. A co robi z tym całym majątkiem? Wydaje na mężczyzn? A może woli kobiety? Pewnie w dzieciństwie ojciec ją bił, więc zwróciła się w stronę kobiet. Socjopatka, pomyślał. Nie dba o nikogo i o nic. Ciężkie życie sprawiło, że jest niezdolna do miłości. - Przepraszam - usłyszał jej głos. Uśmiechając się na myśl, że udało mu się przejrzeć na wylot tę szarlatankę, patrzył, jak wstała i podeszła do niego. Oczywiś­ cie nie mogła znieść tego, że w jednym pomieszczeniu z nią jest mężczyzna, który nie płaszczy się przed nią. Kiedy stanęła przed nim, podniósł wzrok na jej piękną twarz, II potem zmierzył spojrzeniem jej całą sylwetkę. Była ubrana w konserwatywny ciemny garnitur, który tylko podkreślał jej krągłości. Gorący z niej towar, pomyślał Jack, spoglądając z powrotem na jej twarz. A masz! W następnej sekundzie zamachnęła się ręką i wymie­ rzyła mu siarczysty policzek. Dla twojej informacji, poślubiłam mojego męża z miłości, krzyknęła do niego tak głośno, że aż mu zahuczało w głowie. I nie zabiłam ani jego, ani mojej szwagierki. Opierając dłonie na oparciach jego krzesła, pochyliła się tak, by być z nim twarzą

w twarz. Ale zabiłam innych ludzi. Sprawiłam., że ich głowy eksplodowały. Chcesz, żebym tobie zrobiła to samo? Spróbuj! - krzyknął w odpowiedzi Jack. W następnej chwili poczuł ostry ból w czaszce, ale nie odrywał od niej wzroku, koncentrując się na jej oczach i w ten sposób udało mu się zredukować ból do tego stopnia, że był już do zniesienia. Parę sekund później wyprostowała się i spojrzała na niego z góry. Ktoś cię chroni, powiedziała, a potem odwróciła się na pięcie i wyszła z biura, zanim Greg zdołał cokolwiek zrobić, żeby ją zatrzymać. Parę chwil zajęło Jackowi dojście do siebie. Uderzyła go w zranione usta i teraz znowu zaczęła mu lecieć krew. - To na tyle, jeśli chodzi o twoją jasnowidzącą - powiedział, podchodząc do umywalki, żeby przemyć usta. W lustrze zobaczył odbicie Grega siedzącego nieruchomo na dużym fotelu. Dlaczego się nie wściekał, nie rzucił w pogoń za kobietą? Albo przynajmniej nie zaczął wyrzucać mu, co o nim myśli? - Greg? - odezwał się Jack i odwrócił się w stronę przyjacie­ la. Kiedy Gregowi nie drgnęła nawet powieka, Jack zaczął potrząsać jego ramionami, a potem się cofnął. Mięśnie Grega były zaciśnięte i sztywne. Jack znowu złapał go za ramiona i popchnął na fotel, a jego przyjaciel opadł na bok z nogami nadal zgiętymi jak w pozycji siedzącej. Co mogło wywołać taki nagły paraliż? Jack rzucił się do telefonu, żeby wezwać pogotowie. Ale w następnej sekundzie ciało Grega rozluźniło się, a on sam szepnął: - Nie dzwoń. - Jack podbiegł do niego, ale Greg odepchnął go od siebie, a potem usiadł, rozcierając ramiona. - Co ty, do diabła, jej zrobiłeś? Jack podszedł do barku i nalał sobie burbona. Ten dzień był nie do zniesienia. Najpierw powiedzieli mu, żeby poszedł do sklepu jubilerskiego Wrightsmana i ukradł naszyjnik tajnej agentce, a wtedy go złapią i przywiozą do biura. Nikt go nie uprzedził o nadgorliwej sprzedawczyni, która patrzyła na niego, jakby chciała, żeby został z nią do śniadania. Nie wie­ dział też, że skuty kajdankami, będzie musiał walczyć z trzema policjantami. I z pewnością nikt mu nie mówił o żadnych gołębiach, które użyją sobie jego ciała jako platformy do tań­ ców godowych. - Nie odezwałem się do niej ani jednym słowem, zanim mnie uderzyła - powiedział Jack, kiedy wypił dwie szklaneczki burbona. Greg podszedł chwiejnym krokiem do biurka, sięgnął po słuchawkę telefonu i nacisnął guzik. - Czy jest jeszcze w budynku? Z wyrazu jego twarzy Jack odczytał, że kobieta już wyszła. - Czy nie powinieneś mi współczuć? - spytał. - Siedziałem sobie najspokojniej w świecie, rozmyślając o swoich sprawach, u ona wstała i mnie uderzyła. A potem, kiedy już krwawiłem, zagroziła mi, że mnie zabije. Powiedziała... - Nie odezwała się do ciebie ani jednym słowem - odparł Greg, prostując się i rozciągając nogi. - Teraz się tak będziemy bawić? Nie powiedziała do mnie ani słowa? W porządku, niech i tak będzie. I tak to było głupie. Powiedziała, że sprawiła, że czyjeś głowy eksplodowały. Greg zamarł, a potem ciężko opadł w fotelu. - Zastanawiałem się, co wydarzyło się w tamtych tunelach. - Jakich tunelach? - Razem z mężem, swoją matką i innymi, rozprawiła się z grupą morderców w Connecticut. Nazywali siebie sabatem czarownic, a ich przywódczyni twierdziła, że jest czarownicą. Kimkolwiek byli, to paskudne towarzystwo. - Potarł oczy dło­ nią. - Porywali dzieci. Małe dzieci. Porwali męża Darci, kiedy miał trzy lata, ale udało mu się uciec, więc kobieta - ta wiedźma postanowiła rozprawić się z resztą jego rodziny. Uważamy, że zabiła jego ojca, a matkę przetrzymywała do dnia, w którym

wydała na świat córkę. Potem pozbyła się także matki i sama zajęła się wychowaniem dziewczynki. Jack nalał sobie kolejną szklaneczkę burbona. - Ale udało wam się ją w końcu złapać, co? - Nie! - odparł ostro Greg. - Oni to zrobili. My nawet nie byliśmy w stanie dojść do tego, w jaki sposób zginęła czarow­ nica i jej kohorta. Na ciałach tych czworga ludzi nie było żadnych śladów, ale autopsja wykazała, że ich mózgi zostały... zniszczone. - Rozumiem. A ty myślisz, że ona... Jak ona się nazywa? - Darci Montgomery. - Ty uważasz, że ona to zrobiła? Zniszczyła ich mózgi? Greg milczał przez chwilę. - Jack, posłuchaj - odezwał się po namyśle. - Darci nie odezwała się do ciebie ani jednym słowem i ty też nic nie powiedziałeś do niej. W każdym razie nie na głos. - Chyba tobie bardziej się to przyda, niż mnie - powiedział Jack, podając mu drinka. - Ta kobieta mnie uderzyła, a potem krzyczała na mnie tak głośno, że aż mnie rozbolały uszy. Ja też jej odwrzasnąłem tak samo głośno, a wtedy ona powiedziała... - Co? - Powiedziała: „ktoś cię chroni". Nie mogła mieć na myśli moich kolegów z FBI, bo... - Jack, mówię ci wyraźnie, że obydwoje nie wypowiedzieli­ ście ani jednego słowa na głos. Cokolwiek zostało między wami powiedziane, stało się to w waszych umysłach. - Telepatia, powiadasz. - Jack parsknął śmiechem. - Wy­ miana myśli? Greg nic nie odpowiedział, tylko patrzył w zamyśleniu na Jacka. Jako dobry agent, którym był, zastanawiał się teraz, w jaki sposób mógłby wykorzystać takie zdolności w swojej pracy, Jack mógłby na przykład penetrować jakieś środowiska bez konieczności łączności radiowej z nim, bo każde usłyszane słowo przekazywałby Darci. A ona mogłaby dokładnie rela­ cjonować to, co się z nim działo. Gdyby Jack znalazł się w niebezpieczeństwie, mógłby za pośrednictwem Darci po­ prosić o pomoc. A co do tego, że Jack jest „chroniony", to rzeczywiście prawda. Pomiędzy nim i Jackiem zawsze istniała jakaś silna więź i kilkakrotnie ratowali siebie nawzajem. W zasadzie to Jack był tym, który wpadał w tarapaty, a Greg przychodził mu z pomocą. Kiedyś, kiedy jeszcze byli w szkole średniej, Greg „usłyszał" głos w swojej głowie, mówiący mu, żeby pobiegł na parking. Ten głos był tak natarczywy, że Greg wyszedł z klasy bez pozwolenia i popędził ile sił w nogach. Zdążył na czas, żeby powstrzymać trzech chłopaków, którzy właśnie bili Jacka. Póź­ niej lekarz powiedział, że jeszcze kilka kopnięć i Jack mógłby stracić nerkę. Rekonwalescencja trwała trzy miesiące. Greg tylko raz potrzebował ratunku, kiedy został niesłusznie oskarżony o ściąganie na teście. To właśnie Jack doszedł do lego, kto to zrobił, i w jaki sposób. Kiedy Greg nazwał go „geniuszem", Jack odparł wtedy: „Nie, to było trochę dziwacz­ ne, ale zdawało mi się, że mogę zajrzeć do twojej klasy i zoba­ czyć na własne oczy, kto to zrobił. Widziałem tego chłopaka, jak przykleił notatki do twojego pulpitu i czytał z nich za pomocą swoich nowych okularów, siedząc w rzędzie za tobą". Podczas dochodzenia okazało się, że okulary były pewnego rodzaju lornetką, którą kupił sobie w sklepie z gadżetami. - I na co to wszystko? - spytał Jack. Kiedy Greg nic nie odpowiedział, zrobił krok do tyłu. - Nie jestem świrem. Mogę pracować jako tajniak w narkotykowym światku, mogę pójść do więzienia i dowiedzieć się, czego chcesz od najgorszych krymi­ nalistów, ale nie zamierzam pracować z jakąś księż­ niczką voodoo. Tego typu sprawy... Przerwał, ponieważ usłyszeli krzyk z holu na dole. Podeszli do okna i zerknęli przez żaluzje. Do budynku ponownie wkro- Czyła Darci, a ponieważ dopiero co wychodziła i teraz nie było jej na liście odwiedzających, poproszono ją, aby opuściła

gmach. Kiedy zignorowała prośbę, jeden z agentów złapał ją za ramię. Jęknął z bólu, kiedy poczuł, jakby cała jego ręka stanęła w płomieniach. Dwóch innych agentów także próbowało za­ trzymać Darci, ale oni również odskoczyli od niej z krzykiem. Darci trzymała coś w ręku i wpatrywała się intensywnie w okno biura Grega. Greg podciągnął żaluzje, odsłaniając szybę. Ani on, ani Jack nie odezwali się słowem, tylko patrzyli, jak Darci zmierza prosto do ich biura. Nie spuszczała oczu z okna i zdawała się nie dostrzegać kilkunastu agentów, którzy próbo­ wali ją zatrzymać. Jack i Greg patrzyli z niedowierzaniem, jak uzbrojeni męż­ czyźni i kobiety byli jakby odrzucani od niej. Niektórzy z nich zatrzymali się w biegu, jakby ich sparaliżowało. Kilkoro, któ­ rym udało się podejść do niej na tyle blisko, żeby jej dotknąć, chwytało się za głowy i zwijając się z bólu, upadło na podłogę, nie mogąc już wstać. - Wydaje mi się, że ona chce się z nami zobaczyć - powie­ dział Greg z przesadnym spokojem w głosie. Greg nie był w stanie uwierzyć w to, co przed chwilą widział. Otworzył drzwi przed Darci, ale nie mógł wy­ dobyć z siebie głosu. Co zresztą miałby powiedzieć? Darci wyciągnęła rękę do Grega, a jej palce zaciskały się na czymś. Lecz po chwili minęła go i podeszła do Jacka. - Ty - odezwała się do niego, rozprostowując palce i sugeru­ jąc, żeby wziął to coś, co przyniosła. Greg pomyślał, że prędzej by wyskoczył przez okno, niż wziął cokolwiek od niej, ale Jack spojrzał na kobietę wzrokiem mówiącym „nie boję się ciebie" i wziął coś, co wyglądało jak jej kluczyki do samochodu. - Co czujesz? - spytała. - Nic - odparł Jack, spoglądając na zbiór kluczy. - Bmw. Twój zmarły mąż ci go kupił? Greg nie wiedział, czy podziwiać Jacka, czy uznać go za skończonego głupka za to, że nie bał się tej małej kobiety. - Mogłabyś... - zaczął Jack, ruchem głowy wskazując w stronę okna i na nieprzytomnych ludzi na dole. - O rany - powiedziała. - Przepraszam. Greg zauważył, że się rozluźniła i po chwili na dole w holu słychać było, jak rozpętuje się kolejne piekło, bo ludzie odzys­ kali przytomność. W mgnieniu oka trzech agentów z bronią pojawiło się przy drzwiach do biura i Greg musiał ich odesłać. Z ich min można było wywnioskować, że bez wahania za­ strzeliliby Darci.

Kiedy zamknął drzwi i zaciągnął żaluzje, odwrócił się do Jacka i Darci. Nadal stali naprzeciwko siebie nieruchomo, wpatrzeni w swoje twarze. Ciekawe, czy znowu ze sobą roz­ mawiają w myślach? Greg miał ochotę podejść do barku i zła­ pać całą butelkę burbona, ale zmusił się do stawienia czoła sytuacji, czymkolwiek to było. Darci Montgomery wykraczała poza zakres jego rozumowania. Zbierając się na odwagę, Greg zbliżył się do nich dwojga. - Możecie mnie wprowadzić w temat? - spytał. Jack spojrzał na niego. - Czy twoi ludzie długo ćwiczyli to, na dole? - Ćwiczyli? - Gregowi zajęło chwilę zrozumienie tego, że Jack nie uwierzył, żeby Darci sparaliżowała kogokolwiek, uzna­ jąc, że to wszystko była inscenizacja przygotowana specjalnie po to, żeby... No właśnie, po co? Żeby Jack uwierzył w kłamstwo? Darci zabrała klucze z ręki Jacka i wybrała z nich mały, wyglądający dość pospolicie. - Rozpoznajesz to? - Nie - odparł Jack. - Posiadasz coś, co mógłby otworzyć ten klucz? - Rzekłbym, że teraz niczego nie posiadam - powiedział, uśmiechając się zarozumiale. Greg przyglądał się, jak Darci zmierzyła go spojrzeniem, a Jack jej się zrewanżował, ale do niczego nie doszło. Żadnego paraliżu, żadnego bólu głowy ani rąk w płomieniach. Nie mogła go zranić, pomyślał Greg. - Kto kocha cię na tyle, żeby chcieć umrzeć za ciebie'? - spytała Darci. - Każda kobieta, z którą kiedykolwiek poszedłem do łóżka - odpalił Jack, a potem szybko złapał się za ucho. - Au! Darci natychmiast odwróciła się do Grega. - Ja tego nie zrobiłam. - Zauważyłbym, gdybyś to zrobiła - powiedział Jack, pocie­ rając ucho. Greg zdecydował, że pora zacząć działać. Jack zgodził się pomóc w odnalezieniu swojego ojca, ale wyglądało na to, że będzie w to także zaangażowana ta niezwykła kobieta. - Jack - odezwał się Greg. - Może zszedłbyś na dół i coś zjadł? - Zwiędły zielony groszek i stare tłuczone ziemniaki? - Właśnie - potwierdził Greg i wykonał telefon, załatwiając eskortę dla „przestępcy". Stojąc w drzwiach, Jack zwrócił się do niego. - Jeśli myślisz, że będę z nią pracował, to wybij to sobie z głowy. Nie będę. Greg nie odpowiedział. Chciał teraz dowiedzieć się, o co chodziło Darci z tymi kluczami do samochodu, a wiedział, że w obecności Jacka ona nic nie powie. Kiedy zostali sami w biurze, Greg nie wiedział, od czego zacząć. Z drugiej strony ona pewnie czytała mu w myślach. - Nie zrobiłaś nic Jackowi w ucho? - spytał, kiedy już usiadła. - Nie - odparła i opróżniła swoją szklankę z piwem im­ birowym. Zauważył, że wyglądała na zmęczoną. W jej aktach była notatka, że kiedy uporała się z czarownicami w Connecticut, to musiano ją hospitalizować z powodu wycieńczenia organizmu. l'o pożarze w Alabamie i tym, co zrobiła z Lincolnem Aimesem, rkipa obserwująca ją twierdziła, że Darci przez dwa tygodnie nie wychodziła z domu. Napełnił jeszcze raz szklankę piwem i podał jej. - Zechciałbyś mi powiedzieć, co tu się dzieje? - spytała. Na te słowa Greg rozluźnił się i usiadł naprzeciwko niej. - Właśnie o to samo chciałem ciebie zapytać. W jaki sposób ty i Jack ze sobą rozmawiacie? No wiesz... tak bez słów. - Nie wiem - odparła cicho i odwróciła wzrok. - Myślałam, że mogę słyszeć tylko myśli mojego męża, a nawet on nie potrafił usłyszeć moich. Tpra7... i na 7aws:7P

Wyglądała dwadzieścia lat starzej niż wtedy, gdy po raz pierwszy weszła dziś do jego biura. Oczywiście, uporanie się z tymi wszystkimi ludźmi na dole musiało dać się jej we znaki. W pewnym sensie nawet zrobiło mu się jej żal. Z drugiej strony był przerażony. - Może ty i Jack jesteście bratnimi duszami? - powiedział, starając się, żeby zabrzmiało to jak żart. Kiedy zwróciła na niego swoje rozżarzone spojrzenie, po­ czuł, jak włosy jeżą mu się na karku. Co ona robiła ludziom, którzy wyrządzili jej krzywdę? Ale Darci tylko odwróciła na powrót wzrok. - Nie, nie jesteśmy bratnimi duszami. Jesteśmy... Nie mam pojęcia, dlaczego on potrafi słyszeć moje myśli, a ja jego. - Znowu spojrzała na Grega. - Na co on jest tak bardzo zły? - Na swojego ojca... - Nie - przerwała mu Darci. - Potrafię wyczuć tę złość na ojca. To ten człowiek, który zaginął, prawda? Greg przytaknął. - Ten gniew jest powierzchowny. Głębiej siedzi w nim inna złość, która mnie przeraża. Greg musiał się napić, żeby powstrzymać się od zrobienia ironicznej uwagi. Co takiego mogłoby wystraszyć osobę, która potrafiła zrobić to, co ona zrobiła dziś w holu na dole? - Jest coś... Nie, ktoś. Ktoś z przeszłości. Kto go chroni. Greg uśmiechnął się. - Miał więcej żywotów niż kot. Brał udział w wypadku samochodowym, w którym powinien był zginąć, ale w jakiś cudowny sposób wyplątał się i przeżył. Miał całkiem zmasak­ rowaną twarz, ale kiedy mu ją poskładano, wygląda o niebo lepiej niż wcześniej. Był zupełnie inną osobą. - Tak, z pewnością. Ona go chroniła. - Ona? - Tak. Czuję, że jest przy nim kobieta. Ta kobieta ma władzę i jest... - Darci spojrzała na Grega. - Ona jest zazdrosna i strasznie mnie nie lubi. Greg poczuł, że najchętniej zapaliłby świece i odmówił modlitwy, ale opanował się i zachował spokój. W jego firmie nie przygotowywali do dyskutowania na temat zazdrosnych duchów. - Czy Jack kiedykolwiek był w stałym związku? Greg omal się nie zakrztusił. - Nigdy nie związał się na dłużej niż kilka miesięcy, ale... - Ale co? - Wydaje mi się, że parę lat temu była jakaś kobieta. Nie jestem pewny, bo Jack pracował w ukryciu i nie widywaliśmy się zbyt często. A kiedy już się spotkaliśmy, to zwykle roz­ mawialiśmy o pracy. - Ona zmarła, prawda? - Tak, w tym wypadku samochodowym, w którym sam omal nie zginął. Kiwając głową, Darci przełknęła łyk piwa. - Tak, nie spodobałoby jej się, gdyby Jack pokochał kogoś innego. - Mówiąc „ona", masz na myśli ducha? - W tym przypadku to może nawet być SZ. „Siła Zła" - dodała wyjaśniająco. - Ona albo kocha Jacka z całego serca, albo tak go mocno nienawidzi, że chce zemsty. - Znam Jacka przez całe życie i mógłbym się założyć, że nigdy nie zrobił niczego złego żadnej kobiecie. - Ale kto wie, co się wydarzyło sto albo więcej lat temu? - Aha. Jasne. Sto lat temu. - Greg przełknął kilkakrotnie ślinę i pomyślał sobie: „Dlaczego ja?". Dlaczego ta młoda kobieta go wybrała? Ale odpowiedzią na to pytanie, jak i na wiele innych, był Jack. Greg odchrząknął. - O co chodziło z twoimi kluczami do samochodu? - Brzęczały - odparła radośnie Darci, unosząc je do góry. - Weź je i sam to poczuj.

Niepewnie, jakby poprosiła go, żeby wziął do ręki rozżarzone żelazo, Greg wziął od niej pęk kluczy. Odetchnął z ulgą, kiedy okazało się, że nic nie czuje. Uniósł brwi i spojrzał pytająco na Darci. - Ten mały kluczyk znalazłam w pewnej figurce. Zawsze przeczuwałam, że jest dla mnie istotny w tym, czego staram się dokonać. Greg chciał już zadać pytanie, ale powstrzymał się. - Widzisz, staram się dowiedzieć, co takiego stało się z mo­ im mężem. Porwano go... znowu. Greg w milczeniu przyglądał się, jak Darci próbuje powstrzy­ mać napływające jej do oczu łzy. - Z pewnością słyszałeś o tym, że mój mąż, kiedy był dzieckiem, został porwany. To doświadczenie tak go przerazi­ ło, że kiedy go poznałam, był zupełnie zagubiony. Czułam jego ból. Tak wiele mu odebrano, że czuł się niemal całkiem pusty wewnątrz, ale... - Przerwała i na chwilę odwróciła głowę, a potem z powrotem spojrzała na Grega. - Staram się wykorzystać całą moją moc, jaką obdarzył mnie Bóg, żeby odnaleźć mojego męża i jego siostrę, ale jak na razie nie zrobiłam zbyt wielkich postępów. W zeszłym roku spotkałam kogoś... - Lincolna Aimesa. - Właśnie - powiedziała z uśmiechem na twarzy. - Cudow­ nego człowieka, wewnątrz i na zewnątrz. Dzięki Lincowi po­ znałam też kogoś innego, starego niewidomego mężczyznę, który wyjawił mi kilka rzeczy. Greg czekał na dalszy ciąg historii w nadziei, że Darci opowie mu więcej, ale wyglądało na to, że zdecydowała inaczej. - Powiedzmy, że wiem teraz tyle, że najpierw muszę znaleźć kilka innych rzeczy, zanim zdołam odnaleźć mojego męża i jego siostrę. - Rzeczy? - Przedmioty. - Uniosła do góry mały kluczyk. - Znalazłam ten kluczyk w bardzo dziwnych okolicznościach i wierzę w to, że otwiera on coś, co pomoże mi odnaleźć męża. - Spojrzała na Grega. - Dziś przeczuwałam, że będziesz chciał mojej pomocy w odnalezieniu tego pana Hallbrooke'a i wyczułam też, że Jacka coś z nim łączy. To tylko więzy krwi, a nie uczucie. - Tak - potwierdził Greg. - Pomiędzy nimi nie ma miłości. - Ona nie pozwoli mu nikogo pokochać - powiedziała Darci, spoglądając na swoje klucze. - Chcę pomóc, ale nie podoba mi się ten Jack. Wysyłał do mnie paskudne myśli. Miałam ochotęzę zrobić mu krzywdę. Przykro mi z tego powodu, ale choć tak bardzo chciałam go skrzywdzić, nie mogłam tego zrobić. Nie mogę do niego dotrzeć. Nie spotkałam jeszcze nikogo, kto byłby chroniony z taką siłą. - Coś w rodzaju tarczy parapsychologicznej, tak? - Mniej więcej - powiedziała, lekko się uśmiechając. - Nie chciałam mieć z nim więcej do czynienia, ale kiedy wyszłam stąd i wyciągnęłam kluczyki do samochodu, zaczęły brzęczeć. - Brzęczeć? - Wibrowały, a te wibracje stawały się silniejsze, im bliżej byłam tego budynku. Bardzo przepraszam za to, co się wyda­ rzyło na dole w holu, ale ci ludzie nie pozwalali mi iść tam, dokąd prowadziły mnie klucze. - Doskonale to rozumiem - odparł Greg i uśmiechnął się na widok Darci, śmiejącej się głośno, po raz pierwszy tego tygo­ dnia. - Ciekawe, co napiszą w swoich raportach o tym wydarze­ niu? - powiedział, zadowolony, że w tym wydarzeniu można dostrzec coś zabawnego. - Co się stało z kluczem, kiedy podałaś go Jackowi? - Brzęczał głośno jak sto dzwonków. - Ale on niczego nie czuł? - Zupełnie nic. Greg podniósł się z fotela i przeszedł się po pokoju. Zdawało mu się, że już wie, do czego zmierza ta kobieta. Chce wykorzys-

tać Jacka do swoich celów, i użyć klucza, który znalazła Bóg wie gdzie. - Zdaje mi się... Nie, ja to wiem. Twój przyjaciel, Jack, może mnie zaprowadzić gdzieś lub do kogoś, kto pomoże mi odnaleźć męża i jego siostrę. Greg miał ochotę zadać jeszcze mnóstwo pytań, ale najważ­ niejszym w tej chwili było jedno: „Czy Jack będzie bezpiecz­ ny?". Wypadki samochodowe i strzelaniny to jedno, ale czarna magia to coś zupełnie innego. Darci podniosła się z krzesła. - Chyba pójdę już do domu i pozwolę ci się nad tym za­ stanowić. Wrócę tu jutro o trzeciej. I lepiej, żebym była wpisana do księgi odwiedzających - powiedziała zaczepnie. - Myślę, że po dzisiejszej akcji nikomu nie przyjdzie do głowy cię zatrzymywać. - Nie. Jutro nie będą o tym pamiętać - rzuciła lekkim głosem, ale szybko się zreflektowała. -To znaczy, być może nie będą pamiętać. Greg przypomniał sobie jeden z raportów, który czytał na jej temat. Agent, który go napisał, twierdził w nim, że Darci ma znacznie większe możliwości, niż się do tego przyznaje, i są to rzeczy trudne do wyobrażenia. Czy byłaby w stanie wymazać jakieś zdarzenie z pamięci wielu ludzi? - W takim razie do jutra - powiedział, odprowadzając ją do drzwi. W progu Darci położyła dłoń na jego ramieniu i spojrzała mu w oczy. Wyglądało to tak, jakby próbowała coś do niego powiedzieć albo przeczytać coś w jego myślach, ale on niczego nie poczuł ani nie usłyszał. Uśmiechnęła się więc do niego, odwróciła na pięcie i wyszła. Ito ma być FBI - mruknęła Darci - a nie potrafią wymyślić czegoś oryginalniejszego niż podstawianie mnie jako po­ kojówki, a ciebie jako szofera. FBI nie podejrzewało krewnych Jacka o porwanie jego ojca, ale uważali, że jeżeli jakikolwiek trop się pojawi, to właśnie w tym domu, dlatego postanowili zainstalować wewnątrz swo­ ich agentów. Jack uśmiechnął się do niej krzywo, kiedy obydwoje stanęli w drzwiach skromnego pokoiku. - A więc tak żyje służba. Darci spojrzała na dwa wąskie łóżka i próbowała stłumić złość na agencję. Wczoraj Greg poinformował ją, że razem Z Jackiem została oddelegowana do pracy w domu Hallbro- oke'a. Nie powiedział jej jednak, że Darci i Jack mieli udawać małżeństwo i że do jej obowiązków będzie należało sprzątanie domu, kiedy Jack będzie się obijał, czekając na moment, kiedy jego krewni zechcą gdzieś pojechać. Ale dokąd mieliby się wybierać? Do czasu odnalezienia Johna Barretta mogli korzystać za darmo z jego wszystkich dóbr, ale kiedy tylko wychodzili poza posiadłość, za wszystkie rzeczy sami musieli płacić. Wczorajszy dzień Darci spędziła w budynku FBI, w pokoju Grega, zajęta eksperymentowaniem w zakresie porozumiewa­ nia się myślami z Jackiem. Darci starała się im wytłumaczyć, że zdała sobie sprawę

z tego, że wcale nie słyszy Jacka, tylko głos złej, przepełnionej gniewem kobiety, krążącej wokół Jacka. - Unosi się nade mną jak chmura deszczowa? - spytał złośliwie Jack. - I tylko nade mną, tak? Spojrzała na niego intensywnie. - Czyżbyś złym zachowaniem próbował przykryć to, co musiałeś przeczuwać przez całe swoje życie? Myślisz, że ci uwierzę, że nigdy nie zdarzyło się, żebyś usłyszał ją głośno i wyraźnie w swojej głowie? - Nie będę zajmował się tymi idiotyzmami - powiedział Jack i zaczął podnosić się z krzesła. Greg zwrócił się do Darci. - Jasne, że ją słyszał, i tak, ona go chroni. - Miał zaciśnięte szczęki. Tego ranka dyrektor FBI otrzymał kolejny telefon od prezydenta, żądającego informacji na temat tego, co zostało zrobione w sprawie Hallbrooke'a. Trzy z organizacji charytaty­ wnych, które wspierał, zaczęły domagać się większych fun­ duszy od rządu. Jeśli wiadomość o porwaniu Hallbrooke'a przedostanie się do mediów, może to zaszkodzić w kampanii reelekcyjnej prezydenta. W tych okolicznościach Greg zdał sobie sprawę z tego, że jego przyszłość w FBI zależy od tej sprawy, i nie miał ochoty zmagać się z wrogim nastawieniem Jacka do Darci. Gdzie się podział tamten Jack, którego znał przez całe życie? Gdzie był ten mężczyzna, który był czarujący bez względu na okoliczno­ ści? Lata temu, kiedy wieźli go na salę operacyjną z roztrzas­ kaną twarzą, nawet wtedy potrafił żartować. - Wy dwoje możecie kłócić się na ten temat już po tym, jak znajdziecie Hallbrooke'a - powiedział stanowczo, a potem każdemu z nich wręczył dokumenty i odesłał ich do czekające­ go na nich samochodu. Dwie godziny później obydwoje zostali zatrudnieni przez ciotkę i wuja Jacka. Ponieważ FBI zmusiło całą resztę personelu do rezygnacji z pracy, ich angaż odbył się natychmiastowo. - Oni nie wiedzą, gdzie jest twój ojciec - powiedziała Darci, rzucając swoją walizkę na jedno z bliźniaczych łóżek. FBI spakowało jej rzeczy, więc nawet nie wiedziała, co znajduje się wewnątrz walizki. Spojrzała na drugie łóżko oddalone o nie­ wiele ponad pół metra od niej. Jeśli ten odrażający mężczyzna zechce czegokolwiek spróbować, w jaki sposób zdoła go powstrzymać? Wyglądało na to, że nie ma nad nim żadnej władzy. - Nie schlebiaj sobie - powiedział Jack, uśmiechając się szyderczo, i mierząc Darci pogardliwym wzrokiem od stóp do głów. Jack wiedział, że musi wyjść z małej sypialni, inaczej wybu­ chnie. Kiedy dorastał, rodzice Grega mieszkali w małym domku na tyłach posiadłości, ale FBI celowo spaliło pół domku zeszłej nocy, żeby Jack i Darci mogli zamieszkać w głównym budynku. A niech ich szlag trafi, pomyślał Jack, idąc do garażu. Może kiedy umyje i nawoskuje wszystkie sześć samochodów ojca, da upust swojej złości. Kiedy doszedł do garażu, zdążył już trochę ochłonąć, a gdy napełnił wiadro ciepłą wodą i mydlinami poczuł, że złość go powoli opuszcza. Tego ranka po raz pierwszy od wielu lat widział swoich krewnych. Wiedział, że wygląda teraz zupełnie inaczej, ale trochę obawiał się, że ktoś go rozpozna. Ale tak się nie stało. Ciotka Theo przeprowadziła z nim rozmowę kwalifikacyjną. Nie zmieniła się zbytnio. Nadal była kościstą, wyniosłą babą. Za nią stał jej mąż, Randall, wywodzący się z pierwszych przybyszów na statku „Mayflower"*, ale pozbawiony zupełnie moralności i ambicji, za to z legendarną wprost zdolnością do wydawania pieniędzy. Mayflower - mały galeon handlowy, na którym pierwsi koloniści angiel­ scy, tzw. pielgrzymi, w liczbie 102 osób, przybyli do Ameryki Północnej w 1620 r. (przyp. tłum.).

Na kanapie nieopodal na wpół drzemał sobie wuj Gus, który święcie wierzył w to, że luksus jest jego prawem. Theodora i Gus byli dużo młodszym rodzeństwem ojca Ja­ cka. Podczas gdy najstarszy syn był wychowany twardą ręką, pozostała dwójka, która była niespodziewanym wynikiem weekendowych romansów owdowiałego dziadka z dużo młod­ szą kobietą, była rozpieszczana przez całe swoje życie. Doras­ tali w przekonaniu, że mają prawo do wszystkiego, co może im zaoferować świat. Stojąc na dywanie i odpowiadając na zdawkowe pytania o jego kwalifikacje, Jack z łatwością potrafił sobie wyobrazić, co stanie się z miliardami Hallbrooke'a, kiedy te pijawki położą swoje łapy na majątku. Na pianinie już leżały foldery z samo­ chodami, jachtami, posiadłościami w Monako. Kiedy Jack był dzieckiem, podsłuchał, jak jego ojciec mówił do swojego prawnika, że nie zamierza zostawiać po swojej śmierci nikomu ani jednego złamanego centa. „Wydam to wszystko przed śmiercią", powiedział wtedy, a Jack musiał użyć całej siły woli, żeby powstrzymać się przed wtargnięciem do pokoju i nawrzeszczeniem na niego, że i tak nie chciałby ani grosza z jego brudnych pieniędzy. Lecz teraz, patrząc na swoich krewnych, pomyślał, że może, kiedy ojciec zarzekał się, że nie zostawi po sobie żadnych pieniędzy, oddał Jackowi przysługę. - Jasne, że nie - powiedział na głos Jack, zanurzając gąbkę w wodzie i zabierając się do namydlenia bentleya. Jego ojciec nigdy w życiu nie zrobił żadnej miłej rzeczy. Rozdał miliony, to prawda, ale odmawiał spotykania się z kimkolwiek z przed­ stawicieli organizacji charytatywnych. „Płacę im za to, żeby trzymali się ode mnie z daleka", mawiał, kiedy po raz kolejny odmawiał wzięcia udziału w ceremonii odsłonięcia tablicy pa­ miątkowej na jego cześć, jako darczyńcy. Teraz Jack z powrotem znalazł się w domu swojego ojca, ale nie miał pojęcia, gdzie zacząć poszukiwania. Żaden z jego krewnych nie będzie się zwierzał człowiekowi, którego biorą za szofera. Jack widział też swoich kuzynów, siedemnastoletnie bliźnięta, które już były znudzone życiem. Obydwoje byli jak ich matka Theo, snobistyczni do szpiku kości i ledwie raczyli na niego spojrzeć. Jack zaczął polewać samochód wodą z. węża i przez chwilę poczuł przypływ złości. Znowu chodziło o Darci. Podczas przesłuchania stała potulnie za nim ze spuszczoną głową i dłoń­ mi splecionymi przed sobą. Skromna, spokojna, mało zauwa­ żalna. Tylko że przez całą rozmowę z jego krewnymi ona „mówiła" tło niego w myślach. Miał ochotę ją uciszyć, ale nie potrafił. Nie ma go tutaj, powiedziała. Sądzisz, że nie przeszukali domu ? - odburknął w odpowiedzi. Nie ma go tutaj w ich myślach, powiedziała, a potem jeszcze dodała, nie żebym potrafiła czytać w cudzych myślach. Jack z trudem odpowiadał na głupie pytania ciotki. Czy był notowany przez policję? Czy przestrzega przepisów drogo­ wych? Czy kiedykolwiek go aresztowano? Czy jest doświad­ czonym kierowcą? Kłamał przekonująco, mimo że Darci bez przerwy bom­ bardowała jego umysł swoimi pytaniami. Tuż przed wyjściem /, budynku FBI Greg poprosił go, żeby się „rozchmurzył", ale Jack nie był w stanie. Jego niechęć i wstręt do Darci Montgomery, Cukierkowej Wieśniaczki, była silniejsza od nie­ go. Po przesłuchaniu o pracę, podczas którego Darci nie zapyta­ no wcale, czy potrafi sprzątać, syn Theo wskazał im drogę do kuchni. Był zbyt leniwy, żeby pójść z nimi korytarzem i wska­ zać im ich pokój. Kiedy już znaleźli się w pokoju, Darci chciała porozmawiać z Jackiem, ale ten wyszedł, nie mogąc znieść jej obecności. Tłumaczył sobie, że nie lubi jej tak bardzo dlatego, że powie­ działa o sobie, że jest jasnowidzem, a on wiedział, że tacy ludzie

nie istnieją. Gdzieś w głębi swego umysłu przyznawał przed sobą, że widział, jak sparaliżowała agentów federalnych tam­ tego ranka w biurze, ale nadal nie wierzył temu. To musiał być jakiś trik. Jack złapał czystą szmatkę i zaczął wycierać karoserię samo­ chodu. Zdawał sobie sprawę z tego, że działał irracjonalnie, ale nie potrafił się opanować. Nigdy w życiu nie zdarzyło mu się tak bardzo nie lubić kogoś, jak teraz Darci Montgomery. On jej wprost nienawidził. Sama myśl o nienawiści wobec niej dodała mu energii do szybszego wykonania pracy. Było już późne popołudnie, kiedy wrócił do domu i to, co zobaczył, sprawiło, że stanął jak wryty. Ciotka Theo w kuchni kroiła marchewki, a wuj Gus piekł steki na ruszcie. Zdumiony Jack przeszedł do salonu. Zobaczył tam Randalla w wykrochmalonym fartuszku, który ścierał kurze. Uśmiechnął się do Jacka i wrócił do czyszczenia obudowy kominka. Jack wbiegł po schodach, przeskakując po dwa stopnie. Na korytarzu walały się sterty brudnych talerzy, pogniecionych ubrań i góry brudnej pościeli. Szybki rzut oka utwierdził go, że to jego bliźniaczy kuzyni sprzątali swoje pokoje. Zaciskając zęby, Jack jęknął: Darci! i zrobił to tak głośno, że poczuł wibracje w całym ciele. Kiedy żadne z bliźniąt nie zareagowało, zrozumiał, że krzyk­ nął w swoich myślach. Nagle zobaczył w głowie obraz pokoju. To była błękitna sypialnia na drugim piętrze. Znowu ruszył w górę po schodach, przeskakując po dwa stopnie i wściekły wtargnął do pokoju. Darci Montgomery leżała wyciągnięta na błękitnej adamasz­ kowej narzucie i czytała magazyn „People", zajadając się cze­ koladkami Godiva. - Ty... - powiedział głośno, zaciskając zęby i wskazując palcem na drzwi. - Nie możesz... - Był tak zły, że nie mógł wydobyć z siebie słowa. Nie mogę, czego ? - spytała i Jack wiedział, że znowu mówiła do niego bez słów. Mimo wczorajszego testowania jej umiejętności przez Gre- ga, Jack nie wierzył, że Darci mogłaby... potrafiłaby... Uśmiechnęła się do niego. - Ktoś musi sprzątać i gotować, a ja nie jestem w tym dobra. Poza tym, tych dwoje dzieciaków nie pozwoliło, żeby ktokolwiek posprzątał ich pokoje. Mieli nawet paskudne sub­ stancje ukryte w książkach. Nie znoszę bezczeszczenia ksią­ żek, a ty? - Nie masz prawa... - powiedział Jack, ale się powstrzymał. Podchodząc do okna, walczył ze sobą o zachowanie spokoju. Musiał się kontrolować, żeby mogli odnaleźć jego ojca i wydo­ stać się stąd, a potem uciec od siebie jak najdalej. - Ona się boi, że się we mnie zakochasz. Jackowi opadły ręce. - Czy nie przestaniesz wreszcie tak pieprzyć? Nikogo nie ma wokół mnie. Nikt... - Przerwał. Wczoraj już przez to prze­ chodził. Odwrócił się i spojrzał na nią i pomyślał sobie, że bardzo ładnie wygląda na tym łóżku. W następnej sekundzie poczuł potworny ból w głowie i złapał się za skronie. Darci sięgnęła po czekoladkę i zaczęła się jej przyglądać. - Sądzę, że ona obawia się, że jej ciebie zabiorę. Nie, że przepędzę ją od ciebie. Wydaje jej się, że mam taką moc, żeby ją przepędzić, ale twój gniew mnie przed tym powstrzymuje. Czy to ma sens? Jack nic nie odpowiedział. - Znalazłaś mojego ojca? - Nic mu nie jest. Czuję jego ducha w tym domu. To bardzo silny człowiek. Tak jak ty. Jesteście do siebie bardzo podobni. - Jeśli próbujesz mnie jeszcze bardziej zdenerwować, to już ci się udało. - Tak. Twoja aura ma ciemnoczerwony kolor. Wygląda jak oczy byka z kreskówki.