ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 139
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 006

Kaczkowski - Grob Nieczui 1

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Kaczkowski - Grob Nieczui 1.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK K Kaczkowski
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 106 osób, 46 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 198 stron)

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej.

2 ZYGMUNT KACZKOWSKI GRÓB NIECZUI TOM I

3 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000

4 WSTĘP Ktokolwiek będziesz kiedy w tym oddalonym zakątku podkarpackiej krainy, kędy się schodzą dawnej Małopolski i Rusi Czerwonej granice – oddawszy cześć twoją niepoliczonym tej zie- mi pamiątkom przeszłości – nie zapomnij też także zapytać o miejsce, z którego najlepiej wi- dać ruinę zagórskiego klasztoru. Miejsce to znajdziesz z łatwością, bo ci go wskażą karczmy i kopce załuskie, położone przy samym gościńcu; lecz na górze tak bardzo wysokiej, że z niej widać nie tylko tę ogromną i także na wzgórzu położoną ruinę, jak gdyby na dole, ale widać zarazem i cały krąg ziemi, otoczonej górami dokoła, przerzniętej Sanem przez środek i tak dziwnym urokiem pociągają- cej ku sobie, że i ty, lubo obcy i żadnym dawniejszym z nią nie związany wspomnieniem, wzrokiem twoim musisz przylgnąć do niej na długo. Ty wszakże niebawem przywiążesz się do niej i sercem i poświęcisz jej cząstkę twojego najtkliwszego uczucia, i niezapomnianą myśl o niej uniesiesz z sobą na zawsze. Ziemia ta bowiem tyle ma w sobie od Boga darowanej piękności, tyle w niej jeszcze nie pogrzebanych pamiątek zamierzchającej przeszłości, a wszystko to jeszcze tak żywe, tak wymowne i tak chwytające za. serce, że zdaje się, jakoby sama śmierć tutaj, żałując życia w grób zepchnięte- go za wcześnie, pootwierała wszystkie groby i trumny i siedząc przy nich, opowiadała dzieje przeszłości. I jeśli tylko masz serce i umiesz z wiarą przyjmować tułające się po tych grobach wspo- mnienia, jeżeli umiesz rozmówić się z starą basztą zamkową i sterczącymi kolumnami kruż- ganku, z spróchniałą trumną i zardzewiałym w niej pancerzem lub kordem, z podruzgotaną kopią i zagniecioną w boju ostatnim misiurką, z olbrzymią skałą, zwieszającą się z góry wy- niosłej, z wpółrozwaloną kapliczką u dołu i żebrakiem-staruszkiem siedzącym przy niej na głazie – to twój umysł i serce już się stąd nie oderwą i gotów będziesz w pierwszym lepszym dworcu gościny poszukać, ażeby się jak najbliżej obeznać z tą ziemią, która ma tyle czarującej piękności na licu i tyle tajemniczego uroku w swym łonie. Jakoż i o gościnę pewnie ci trudno nie będzie, bo tutaj, w jakiej czci ziemia przechowuje pamiątki ojców i dziadów, w takiej czci także u ludzi są ich cnoty i obyczaje. Więc w każdym domu, do którego cię los twój zawiedzie, czy to będzie starożytne, sczerniałe, niespożyte wie- kami zamczysko, czy z gruzów dawnego szlacheckiego zameczku wyświeżone mieszkanie, czy wreszcie stary dwór modrzewiowy, nową strzechą pokryty – wszędzie znajdziesz otwarte serca i progi, wszędzie będziesz powitany po Bogu i wszędzie otoczony tą pradziadowską czcią i miłością, która dziś już nieznana na świecie, tu po staremu chowa się jeszcze dla bia- łowłosych starców i gości. Tutaj też pewnie ci na niczym nie braknie, bo tu stół zawsze dla ciebie nakryty, misy pełne i dzbany niepróżne, i gospodarz serdeczny, i gospodyni uprzejma, i zgoła wszystko ci rade jak bratu... a kiedy co wieczór ogień na kominie rozpłonie i już cię w krześle wyzłacanym posadzą, i wszyscy się koło ciebie zgromadzą, i sam gospodarz stoliczek z zapleśniałą butelką węgrzyna ku tobie posunie: to wtedy cisza taka poważna zasiędzie, jak gdyby w kościele, a babunia-staruszka zacznie tobie tak cudne opowiadać powieści, że ci się zdawać będzie, jakobyś jeszcze nic podobnego nie słyszał. W tych bowiem powieściach wy- stąpi przed ciebie cały świat dawno umarły, jak żywy, i wystąpią przed ciebie ich sejmy i zjazdy, i czyny, i boje, i pokażą się tobie ich twarze i domy, i serca tak jawnie i żywo, że ci się zdawać będzie, jakoby i w tobie samym ten stary duch wskrzesnął na nowo, jakbyś ty sam miał pancerz na piersiach i szablę u boku, z nimi tu przeżył całe twe życie, z nimi podzielił wszystko aż do grobu nie mając jeszcze ani przeczucia dni łez i niedoli.

5 Ten widok ziemi tak pięknej i tylą pamiątek zasianej, ten dom półstaroświecki do dziś dnia, ta gościnność serdeczna, ten węgrzyn spleśniały, ta babka-staruszka z swoją czarującą powieścią – wszystko to ciebie tak wzruszy, rozciekawi, rozmarzy, że już cię widzę, jako na- zajutrz do świtu pniesz się przez gęste zarośle do zawieszonej nad wioską ruiny, tam własny- mi rękami oczyszczasz z mchu stare głazy i wyczytujesz z nich wpółzatarte napisy; potem się spuszczasz do grobów, otwierasz trumny i przypatrujesz się prochom i kościom; potem zstę- pujesz do wsi, pytasz się o najstarszych ludzi i z nimi długie rozpoczynasz gawędy... zgoła badasz najpilniej i umarłe, i żywe, ażebyś odgrzebał jeszcze choć kilka odłamków tych cza- rujących wieści zza grobów, które w tym życiu naszym, zagłuszonym samochwalczymi wrza- ski wrzekomego postępu, a przytłumionym nieukojoną tęsknotą i bólem, tyle naszemu sercu przynoszą ulgi i orzeźwiającego wytchnienia. Ale któż wie, azali przyjdzie ci kiedy do tego? – Kto wie, czy ciebie, mieszkańca puszcz nadniemeńskieh albo równin podolskich lub mazowieckich, albo błyszczącej zabawami War- szawy, jaki los szczególniejszy w to ustronie zaniesie? – Kto wie zresztą, czy wtedy, kiedy tu będziesz, już i tej ziemi nietkniętej żelazne nie poprzerzynają koleje? czy tych skał pięknych nie powysadzają w powietrze, czy tych borów odwiecznych nie powycinają do szczętu, czy tych gór samych nie rozorzą lub nie powiercą na wylot? – O! to wtedy i nie przychodź tu wcale, bo nic tu już dla ciebie .nie będzie. Kiedy te stare zamki się zamienią na warsztaty i kuźnie, te cudowne ruiny w fundamenta pod wiadukty i mosty, a te dwory i dworki na miesz- kania dla tej nowej wędrówki narodów, która tłuszczą przemysłowo-kramarską zalewa świat od zachodu: wtedy stare podania i pieśni już na zawsze umilkną, nie mające przytułku wspo- mnienie precz za wiekami uleci, a i sama śmierć nawet, jeszcze dziś tak wymowna i żywa, wstąpi do grobu przed tym nowym wprawdzie, lecz niemniej przeto zabijającym życiem. Dlatego dzisiaj, póki czas jeszcze, chodź, ja cię w tej żmudnej ze starymi grobami rozmo- wie choć w części wyręczę. A jakem cię niegdyś oprowadzał po tych zamkach i dworach i pokazywał dawne ich życie i ludzi, i za ostatnim z ich rodu opowiadał zachowane przez niego powieści, tak ci dziś całą tę ziemię jakby na dłoni pokażę i tego starca grób ci pokażę, i jeszcze jedną powieść o nim sa- mym opowiem. Owóż tedy stoimy na górze wyniosłej, zajmującej prawie środkowe miejsce pomiędzy mia- steczkami Sanokiem a Leskiem. Grunt ten, którego się stopa twoja dotyka, należał od najdawniejszych czasów do Kmitów, którzy tu mieli zamek wielki, murowany z kamienia, na szczycie góry Sobieńskiej. Zamek ten, niegdyś warowny i zbrojny, błyszczał znakomitą świetnością. W nim przyjmował Kmita Władysława Jagiełłę po ślubie wziętym w Sanoku z Elżbietą Granowską; w nim gromadziła się bitna szlachta sanocka przed każdym wyjściem na boje i po każdym zwycięskim powrocie; w nim odbywały się owe królewskie biesiady, pełne najwymyślniejszych igrzysk i wschodnie- go przepychu, których wieści jeszcze do dziś dnia błąkają się po chatach tutejszego wiejskie- go ludu... Tu na takich igrzyskach w broń i odwagę się wprawiał sławny ów Zyndram z Masz- kowic, prosty szlachcic sanocki, który wszakże niedługo potem wespół z Witoldem hetmanił wojskom polskim między Grunwaldem i Tannenbergiem; tu na tym zamku czasu Zygmunta Starego gromadzili się pierwsi luminarze i pierwsi sekciarze Rzeczypospolitej, przebywał tu Klemens Janicki i Marcin Bielski, Przyłuski i Orzechowski, znachodzli na koniec przytułek i tacy, jak Krowicki, sakramentariusz, Pełka, zabójca Drohojowskiego, Odolińscy, Rozborscy, a wreszcie Balowie, wówczas zachwiani w wierze i budujący ariańskie kościoły po swoich dob- rach. Wszystko to się gromadziło na zamku u wojewody i marszałka wielkiego koronnego, odbywało ze sobą zawzięte spory, ważyło główne sprawy krajowe, które lubo w Rzeczypo- spolitej nieraz smutne na długie wieki wywoływały za sobą skutki, tutaj kończyły się zawsze

6 hucznymi biesiadami przy odgłosie trąb i moździerzy, którym cichymi głosy wtórowali róż- nych narodów lutniści, krwawymi nieraz zgiełkami goszczący rycerze i szlachta, a lud oko- liczny oniemiałym podziwem. W tym zamku w owe czasy i inne, ach! ileż to świetnych się odegrało dramatów, w których miały udział pierwsze Rzeczypospolitej głowy, a o których wieść niepiśmienna utonęła w niepamięci na zawsze!... Dzisiaj z tego wszystkiego tylko kilka głazów olbrzymich pozostało w mchach i zaroślach. Ale i te jeszcze, zawieszone jak gniazdo orle na szczycie jednej z najwyższych gór okolicznych, jak zawsze w orle krainy podnoszą myśl naszą i serce, tak czasem zdają się chwiać w swych odwiecznych podstawach, jakieś głosy chropawe dają się słyszeć pomiędzy nimi, duch zamku wstaje z swojej kamiennej po- ścieli, wychyla się na świat do połowy, wymawiając słowa powtarzane za życia: Non omnis moriar! Ta ruina leży po twojej lewej i patrzy nieruchomie na starożytną Grzegorza z Sanoka ko- lebkę, która jak żebrak-staruszek, położywszy się krzyżem na brzegach Sanu i zwiesiwszy zamek swój stary ze stromej skały nad wodę, z nią szepce razem swojej dawnej świetności wspomnienia i swoje do dziś dnia jeszcze nie wysłuchane skargi... Sanok dzisiejszy, o! jakiż to obraz upadku, zubożenia i nędzy! Kiedy pełni poświęcenia się i zapału szermierze nie- zmordowanie walczą o prawa ubogich w świecie koteryj – sami ubodzy, nie wiedząc nic o tym, coraz głębiej się pogrążają w ubóstwo. Wolność i równość dla wszystkich, wchodząca w życie w tych krajach, za kłopoty i trudy, i niezaradność niemowlęcego życia, jeszcze zawsze nic-innego nie daje oprócz dalekich nadziei – a dobry byt, spokój i szczęście domowe zabrała z sobą usunięta opieka dawnych panujących i możnych. Tak, samym sobie pozostawione, wyludniają się gminy, upadają wsie i w coraz większe ubóstwo pogrążają miasteczka. Na tej też drodze i stary Sanok doszedł dziś do tej nędzy, że w niej nie-tylko coraz więcej się chyli i upada, ale nawet zaciera w sobie wszelkie wspomnienie dawnego szczęścia i zamożności. A przecież dawniej było tu ludno, było bogato, a często nawet i szumno. Zamek tutejszy, które- go rok zbudowania utonął w zmroku nierozjaśnionej przeszłości, podczas wojen ruskich zbu- rzony, już Kazimierz Wielki odbudował na nowo i nadał zarazem miastu prawo niemieckie. Król Władysław Jagiełło z okazji tutaj branego swego trzeciego ślubu i w dank za sowite przyjęcie, którego doświadczył od tutejszych mieszczan i szlachty, obdarzył miasto znaczny- mi przywilejami, które, później przez króla Kazimierza Jagiellończyka potwierdzone i po- mnożone, wspomagając jego rzemiosła, rozszerzając jego handel z Węgrami i Rusią i ustala- jąc jego dochody, otworzyły mu drogę do zamożności i wzrostu. Z tej ojcowskiej opieki kró- lów umieli mieszczanie dzielnie i skrzętnie korzystać – a jak rychło przyszli do znakomitej zamożności i siły, i jak szlachetnie umieli tymi wpółnadanymi, a wpółnabytymi środkami rozrządzać, świadczy najlepiej sam Zygmunt Stary, który w przywileju (z roku 1510) pozwa- lającym im miejskie wodociągi przeprowadzać przez grunta królewskie, mówi o nich wyraź- nie: „...że do wspomożenia dobra Rzeczypospolitej podług sił swoich r ę k a m i i n o g a m i chwytają wszelką sposobność”. W późniejszym czasie z łaski swojego brata, króla Zyg- munta Augusta, królowa węgierska Izabella ten zamek wraz z miastem posiadła, co się także niemało przyczyniła do jego wzrostu, a podług wieści, jeszcze żywej do dziś dnia, nawet mu szczęście na dalsze czasy przyniosło. Nigdy bowiem już odtąd nie nawiedziła go żadna klę- ska, omijały go wojny, pomory i głody – a kiedy inne kraje i miasta częstokroć w jednym roku utrącały swoje kilkudziesięcioletnie dobytki i zamieniając się w obraz z samych ruin i zglisz- czów złożony, zaledwie w pokoleniach następnych do dawnego wracały stanu – ziemia ta, na ustroniu leżąca i swoimi górami jak murem otoczona dokoła, wraz ze swoją stolicą, tak pra- cowitą i skrzętną, rosła ciągle w zamożność i zaludniała się gęściej jak inne. To też było powodem, że kiedy indziej ziemie tłuste, pszeniczne nie mogły się nigdy do- statecznie i trwale zaludnić, mniej urodzajne góry tutejsze roiły się ludem pracowitym i szlachtą, która, dzieląc się ciągle swymi nie-obszernymi dziedzictwy, dziwna rzecz, w jakich

7 nieraz wertepach budowała swe dworki i jakie nieprzystępne wierzchowiny i wydmy zamie- niała w role rodzajne. Ale to także było powodem, że w tej ziemi, nieprzystępnej dla wojen i wichrów światowych, w takiej czystości także chowała się stara cnota, że niezmienione z po- kolenia na pokolenie przechodziły: waleczność w boju, poświęcenie się dla wspólnego dobra, religijność uczucia, miłość pomiędzy sobą braterska i owa szczególniejsza pokora, która, zmieszana z dziką czasem fantazją i butą, pozostanie po wieczne czasy najwybitniejszą cechą tutejszego lat dawnych mieszkańca. Ten spokój wewnętrzny, wiekowy tej odgraniczonej od innych ziemi stał się powodem na koniec, że się tutaj uchowała tak czysta domowa i publicz- na moralność, że wszystkich sumienia i serca były jak jedno, że sprawa jednego stawała się zaraz sprawą wszystkich, że najmniejsze zgorszenie wywoływało zaraz sąd i oburzenie po- wszechne, a co największa, że od najdawniejszych czasów do końca pamięć publiczna nie zachowała prawie ni jednej tu popełnionej zbrodni lub głośniejszego występku. Taka była niegdyś ta ziemia, która, strzeżona na zachód obronnymi murami odrzykońskie- go zamku i obejmując stąd ku północy odwieczne Junoszów-Załuskich, Strzemieńczyków- Trzecieskich, Ossoriów-Bukowskich siedziby, rozciągała się. aż po kopce ziem krasiczyń- skich, starożytną Krasickich-Rogalitów kolebkę. Dalej ku północnemu wschodowi strzegła ją swoją cudowną opieką Pacławska Kalwaria, a od samego wschodu wspaniały zamek Dobro- milskich Herburtów i równie świetną przeszłość mający gród Maryny Mniszchównej. Wszakże wszystkie te zamki i grody, strzegące niegdyś z swych szczytów granic tej ziemi rozległej, już są daleko za tobą. Barczyste góry, na których dawniej spoczywały ich niezdo- byte warownie, nikną stąd w sinych mgłach oddalenia: tylko garby wyniosłe i z nich do góry wystrzelające ruiny rysują ci się jakby jakieś fantastyczne postacie, to na niebieskim tle wid- nokręgu, to w twojej własnej pamięci. I zdaje ci się, jakobyś sen miał i widział starców, stoją- cych w daleko zakrojonym półkolu, którzy, splótłszy się ramionami ze sobą, poglądają w mil- czeniu swoimi pozarastanymi twarzami, czy nie zasłyszą jeszcze choćby echa tej pieśni, którą niegdy takim olbrzymim śpiewali chórem, nie dośpiewawszy do końca... Ale za to przed tobą rozwija się okolica, w której, do skał i borów niedostępnych przyrosłe, jeszcze czasem się odzywają ostatnie zwrotki tej pieśni. Jest to obraz prześliczny, mało mu równych na ziemi, a ledwie który piękniejszy... Więc najpierwej na ostatnim krańcu południowego nieba malują ci się wspaniałe szczyty Karpat, wielkie, silne, barczyste, zbite gęsto ku sobie i tak czarnymi borami okryte, jak gdyby od dnia stworzenia dopiero im jeden wiek minął i jeszcze ludzka ręka ich nie dotknęła. Spo- między tych borów czarnych wyglądają tu i ówdzie ostre i nagie połonin głowy, które niebie- skawą obciągnąwszy się barwą, jakby mogiły na ukraińskim stepie, zdają się łączyć ze sobą, uciekać ku wschodowi i ginąć. Patrząc nieraz na tę grupę połonin, które istotnie są jakby w ruchu, zdało mi się, że to są branki zakaukaskie lub greckie, które światoburcy w swoim krwawym na Europę pochodzie prowadzili tędy ze sobą. Pozarastanych, czarnych i strasznych najeźdźców Bóg słowiański powstrzymał w pędzie i w te góry barczyste zamienił – a lekkie branki, wyrwawszy się wtedy z ich straszliwego objęcia, pozarzucały błękitne zasłony na gło- wy i chciały uciec do domu. Ale żelazne skamieniałych olbrzymów dłonie przytrzymały końce ich szaty i nie puściły od siebie. I tak to tutaj zostało na zawsze... Bliżej ciebie występuje w wyrazistszej postaci olbrzymiej objętości Magora, koło niej stoi ostrym grzbietem zjeżony Otryt, a po jej lewej podnosi dumnie poorane zmarszczkami czoło niebotyczny Łopiennik; przed nią zaś wlecze się krokiem leniwym stary Żuków w podartych szatach, oglądając się nie bez zazdrości na swoją młodszą siostrę Czulnię, już tymczasem młodymi zaroślami okrytą. Na tym tle gór niebotycznych i nieprzejrzanych lasów rysuje się z dawną potęgą i wspa- niałością wymurowana na wzgórzu fara leska – a stojąc w takiej ciszy i takiej powadze, jak matka-opiekunka opuszczonych przez ojca sierotek z prawdziwie macierzyńską miłością tuli

8 do siebie całą gromadkę domków podupadłego miasteczka, z których jedne zdają się zbiegać do wielkiej Skały Pogańskiej, stojącej wysoko nad miasteczkiem na górze, drugie od niej uciekać do zamku, który tuż obok, otoczony niezliczoną lip starożytnych gromadą, dumne swe dachy wznosi nad ich najwyższe wierzchołki. Skała, o której tutaj wspominam, jest to ogromna masa jednostajnego albo przez długie wieki zrośniętego ze sobą kamienia, która, stojąc na stromej górze nad miastem, z daleka wy- gląda jak część starego, zrujnowanego zamczyska, z basztą obronną na przedzie; z bliska, lubo trudno przypuścić, żeby to mógł być twór ludzkiej ręki, widać tu jednak niby okno, gład- ko w ścianie północno-wschodniej wycięte, i widać ślady schodów kamiennych. A więc i tutaj kiedyś mieszkali ludzie. Lecz któż wie, jacy i kiedy? Może tu jaki carzyk lub hetman której z hord najezdniczych założył niezdobytą dla siebie twierdzę? może jacy zgłodzeni i okrwawieni wygnańcy, uciekający przed jakimi hordami, tu się schowali na chwilę? może tu niegdy sie- dzieli zbójcy i stąd wypadali w równiny na łupieże i mordy? – Dzisiaj tutaj spokojnie i cicho. Mech tylko rośnie w rozpadlinach tych skalisk i pną się po niej karłowate krzewiny – a do mchów i zarośli tulą się roje gminnych podań i pieśni, zwieszając swoje cudowne kwiaty na pokarm duszy wędrowca. Sędziwy zamek, stojący prawie pod miastem na dole, starożytna to jeszcze Stadnickich i Ossolińskich, a później Mniszchów siedziba. Przechodząc zawsze wianem z rodu do rodu, od najdawniejszych czasów prawie w niczym nie zmienił swojej zewnętrznej postaci. Ozdobne wspaniałymi rzędami kolumn i ogromną wystawą piersi obróciwszy ku południowi, barczy- stymi plecyma swymi obrócił się ku północy i ani patrzy w tę stronę. Czasem tylko, a miano- wicie wieczorem, kiedy go słońce zachodzące oświeci, zdaje się niby obracać na prawo i gwa- rzyć coś z tymi starożytnymi drzewy, które go otaczają z tej strony i chylą się wszystkie ku niemu. Z tej strony także, niby z podziemiów zamku i ogrodu, wypływa San już szeroki, przejrzysty i niebieski jak błękit majowy, a rozlewając się stąd coraz wspanialej i szerzej w zachwycającej piękności dolinę, jednym brzegiem podmywa cały szereg skał ubarwionych powojem i kwitnącymi bluszczami. Od tego obrazu oddziela ciebie pasmo łąk i zielonych pagórków, które zdają się niby falami zastygniętego morza, lecz na których wszędzie znajdu- jesz zajmujące twe oko przedmioty: tam na stromym pagórku między starymi drzewami stoi samotna cerkiewka, tutaj z falistej przeguby wychyla się wioska, ówdzie osłoniony sadami skromny na wzgórku bieleje dworek, tam przy drodze na skałce stoi krzyż i kapliczka – a w pośrodku San płynie, a Sanem płyną jodły masztowe i tratwy i śpiew flisaków rozlega się po dolinach i górach... Oprócz tego, jak po twej lewej wiszą tuż prawie nad tobą sobieńskiego zamku narożne wę- gły i mury – tak znów po prawej, niby u stóp twoich, uderzają cię swoją wielkością i rozległo- ścią ruiny zagórskiego klasztoru, które o ile ocalały z ostatniego pożaru, tak w swej całości się zachowują jeszcze do dziś dnia. Dlatego stoi tu jeszcze nietknięty cały front tutejszego kościoła i wszystkie ściany klaszto- ru, i mury ogradzające go niegdyś dokoła – a wszystko to jeszcze tak ogorzałe i tak swym nieszczęściem wymowne, że zdaje ci się, jak gdybyś widział jeszcze dymy unoszące się nad gruzami i widział mnichów, błądzących z pochylonymi głowami pomiędzy mury i szukają- cych niedopalonych swych skarbów po zgliszczach. I mnichy te rzeczywiście błądzili tu długo, i błąkali po świecie: szukali resztek swych skar- bów w popiołach i serc litościwych u ludzi; lecz nie znalazłszy ni jednych, ni drugich, wyszli z tych ruin z bólem w sercu i łzami w oczach, aby już nigdy nie wrócić... A w ruinach została cisza ponura jak w grobie. Pomiędzy mury i sterczącymi ku niebu kolumny leżą w nieładzie porozwalane głazy: tam spory kawał marmurowego nagrobku, tu anioł biały, obrócony twarzą do ziemi, indziej rycerz kamienny bez rąk i bez głowy, tam ptak wiecznej ciemności i śmierci, sowa bez nóg i bez

9 skrzydeł... Nad tym straszliwym polem podwójnej śmierci wiecznie ze samej siebie się odra- dzająca natura odnosi swoje nieodbite zwycięstwo i okrywa te łomy głazów mchem i zielenią, i tu i ówdzie wypędza w górę olbrzymie chwasty i krzewy. Przez rozwalone dachy całym swym blaskiem świecące, słońce ogrzewa swym ciepłem to nadgrobowe życie tak samo, jak życie róży rumieniejącej się z brzegu na skale i lilii białej, wychylającej twarz swoją z topie- lisk, i pieszczonego w grządeczce fijołka. Jakóż i tutaj już nad murami zaczynają wspinać się róże i wiążąc gałązki swoje z listkami bluszczów zielonych i trawek, plotą z nich długie fe- stony i wieńce. Tak już i na tym olbrzymim grobie zaczyna we dnie nowe maluczkie życie przygłuszać wielkie wspomnienie śmierci... Lecz kiedy słońce się schowa za góry i chłodna noc ziemię okryje, i blady księżyc wypłynie na niebo, wtedy tu inna gra się zaczyna. Wtedy tu wszystkie te mnichy wracają nazad, którzy stąd wyszli na wiekuiste sieroctwo. Jedni z nich usiadają , na głazach i opierają swe twarze zgrzybiałe na rękach, jak gdyby chcieli ukryć łzy swoje albo się oddawali wspomnieniom; drudzy idą w gmach dawnego kościoła i tam się gubią między murami. Na widok dawnych swych opiekunów kamienny rycerz wstaje na nogi i miecz podnosi do góry, sowa uderza w skrzydła i unosi się w górę, a biały anioł otwiera groby i budzi ze snu umarłych. Ci, jedni w skórach lwich i lamparcich, drudzy w pan- cerzach i hełmach, inni w delie i długie żupany odziani, wstają na nogi, przecierają swoje ko- ściane czoła, gromadzą się w środku dawnej świątyni i razem z mnichami długi rozpoczynają rozhowor; i tak razem coś gwarzą i radzą, i oglądają smutne gruzy pysznej niegdyś świątyni, i łzy wylewają na gruzach... Inni przez murów wyłomy i bramy wyglądają w świat żywych; radzi by widzieć, jaki to świat jest i gdzie się podziało to wszystko, co mu pozostawili puści- zną?... Aż nagle światła się zapalają na ołtarzach, kapłan staje na stopniach i poczyna się na- bożeństwo jak dawniej – a oni wszyscy uklękają na grobach, kościste ręce w krzyż składają na piersiach i komę głowy pochylają ku ziemi... I tak garstka umarłych modli się Bogu za żywych. Widzi to zawsze lud okoliczny i z tego rankiem dziwne wieści roznosi po chatach. Widzi to czasem przejeżdżający podróżny i z niemą trwogą z miejsc tych straszliwych ucieka. Lecz słyszy o tym człowiek myśli i serca, rozważa pilnie i mówi: Jeszcze ta pamięć śmierci ma więcej siły żywotnej, niżeli sztuczne maluczkie życie. Jakoż tak jest w istocie. Jeszcze tu bowiem w tej ziemi, nie zawianej powietrzem materialnego postępu, nie zalanej gwarliwą czeredą wielbicieli dnia dzisiejszego nie umilkły ze wszystkim te głosy, które wieki pozostawiają wiekom, pokolenia podają pokoleniom jako najdroższą po sobie puściznę. Jesz- cze tutaj w tej ziemi każden kamień coś gada, każda wąska drożyna ma swoją żywą powiast- kę, każden dom swoje dzieje, nieprzerwanie się ciągniące do dziś dnia, a ginące swoim po- czątkiem w zapomnianej już gdzie indziej przeszłości. Tak jeszcze tutaj cała przeszłość ma żywe życie, a lubo to życie, wzięte w karby wprost mu przeciwnych warunków, rozbryzgnęło się w drobne cząsteczki i objawia się tylko w nader maluczkich i rozproszonych odłamkach, toć tych odłamków jeszcze zawsze jest tyle, że z nich myśl ludzka z kochającym sercem we spółce wiąże długie i nieprzerwane całości z taką samą łatwością, jak zgrabna i prawdziwym uczuciem piękności kierowana ręka dziewicy wije wieńce z luźnie rosnących w ogrodzie kwiatów. Patrząc z tej góry na ten obraz gór, wiosek, zamków, kościołów i dworów, któren w swojej całości staje przed twymi oczyma i przedstawia ci serce, główne niegdyś tętno sanockiej zie- mi, razem z nim i ta myśl staje widomie przed tobą. Będąc obznajomiony z każdym poda- niem, błąkającym się po tych miejscach, wtajemniczony w dzieje każdego zamku, kościoła i domu, pamiętając gawędy wszystkich starców tej ziemi do niedawna jeszcze żyjących – kiedy to wszystko w dziwnym bezładzie i sprzeczkach kłębi się w twojej pamięci – tutaj stajesz się

10 panem tego wszystkiego, porozrywane wieści dzielą się same z siebie na oddziały i grupy, pokrewne łączą się z sobą i wszystko razem potem zbiega się w całość tak jednolitą i spójną, a tak bogatą i rozmaitą w swych częściach, że w niej ani jednego nie brakuje ogniwa – i ten duch owych wieków, którego promienie zdały ci się tak rozpierzchnione i połamane, tutaj staje w całej potędze swojej przed tobą i dla każdego głazu ma nowe tchnienie i życie. Reszty dokona serce i na widok tego obrazu samo z siebie się budzące przeczucie... Odkąd też luźne podania, gawędy starców i pradziadowskie notaty nazbierały się u mnie w takiej ilości, żem je zaczął grupować i składać w powieści, nigdy nie pominąłem tego miejsca, ażebym na nim chwil kilku nie spoczął. Czasem po kilka godzin tutaj bawiłem; nieraz dopiero zmrok mnie napomniał, że już nie czytam w tej księdze olbrzymiej, rozpostartej przede mną, tylko we własnej pamięci i sercu... Wszakże i takie czytanie, jak się odbywało miłością, tak nie było bez znamienitej korzyści. Słowa bowiem tej księgi i słowa pamięci zlewały się wówczas w jedno, objaśniały i dopeł- niały się wzajem i obudzając coraz większą ciekawość, posuwały ją coraz dalej i dalej. Tym sposobem pomimo woli zapuszczałem się nieraz w te czasy, które tylko jak widma senne występują z nieprzetartej mgły oddalonych od dziejowej jasności wieków; czasy te, kiedy Wielkopolska roi się jak ul pszczelny pracowitym ludem i szlachtą herbową, w Mało- polsce mniej szlachty, lecz za to coraz więksi i coraz możniejsi powstają panowie – a tutaj ledwie pierwsze i to w równinach na brzegach Sanu się pokazują osady. Zaledwie wiek jeden upływa, Wielkopolska już prawie przeludnia się szlachtą i po pięćdziesięciu rycerzy jednego herbu stawia pod jedną chorągwią – w Małopolsce już nieledwie tak samo się rozradzają pa- nowie, tytułują się komesami, murują zamki obronne nad granicą węgierską i aż do brzegów Sanu zasięgają po ziemi – tutaj wtedy dopiero powstaje Sanok, poniżej niego zasiadają Kmi- towie i zakładają kamień węgielny do zamku na Sobniu. Wszakże odtąd zaczyna się ta ziemia już coraz żwawiej zaludniać: przychodzą Balowie z Węgier i zabierają całe góry aż po sam Bieszczad pod swoje dziedzictwo, na żyźniejszych dolinach zasiadają niewyposażeni u siebie małopolscy przybysze i wszystko rośnie, i wzmaga się. Wkrótce potem sobieński zamek ja- śnieje już najwykwintniejszą świetnością, a domy szlacheckie rozradzają się do takiej potęgi i liczby, że dają królom własną chorągiew na boje i spomiędzy nich wychodzi taki Zyndram z Maszkowic, który z księciem Witoldem dzieli się władzą hetmańską. Jednak jeszcze naówczas jak ziemia, tak ludzie mają swój własny, całkiem do innych wie- ków niepodobny charakter. Na ziemi role rzadkie, a gęstsze pasieki, bory ciemne i nieprzeby- te, pełne dzikiego zwierza i zbójców – a pomiędzy borami tu i ówdzie z daleka od siebie dwo- ry, murowane z kamienia albo na wysokich podmurowaniach drewniane, a wszystkie obronne. Każdy dwór jak forteca, a każdy szlachcic nie rolnik jeszcze, ale wciąż żołnierz albo myśliwy. Kiedy jest za domem, to się bije z Ordą, z Krzyżaki, Węgry albo zdradliwą Wołoszą – a kiedy w domu, to poluje na dziki, niedźwiedzie i zbójcę. Czasem się pokazuje na zamku sobieńskim i tam uczestniczy w biesiadach, igrzyskach i burdach. Zamek ten wówczas jest pełen bajecz- nej już dla nas świetności, ale ta świetność przedstawia dziwną zaiste mieszaninę wschodnie- go przepychu z rodowitą prostotą. I jak w charakterze ówczesnego szlachcica czy pana miesza się społem niewieścia tkliwość z barbarzyńską dzikością – tak w jego domu obok prostej lawy dębowej błyszczy przepyszna złotolita makata – tak i on sam wreszcie w dzień powszedni w baranim kożuchu i grubych butach, a w święto kąpie się w sobolach, jedwabiach i złocie. Po- mimo tej pozornej sprzeczności wszakże była tam niezrozumiała dziś wielkość w tych lu- dziach, nie dlatego tak wielka, że od nas daleka, ale że wielka w istocie. Pomimo tej pozornej sprzeczności bowiem każdy mąż wówczas był z jednej sztuki, i jeden, i ten sam zawsze i wszędzie. Zatonął on czasem w miękkościach i zbytkach i ugrzązł nad miarę w biesiadzie, ale były to tylko przemijające fantazje, które nie miały żadnego wpływu na hart jego duszy i su- rowe sumienie. Toteż kiedy głos surmy bojowej albo jęki o pomoc wołającego ucisku dole-

11 ciały do jego uszu, porzucał on bez namysłu swoje biesiadnicze rozkosze, kładł pancerz na siebie i siadał na konia. Sprawowanie rycerskich obowiązków było daleko większą dla niego rozkoszą niżeli najwymyślniejsza biesiada. Toż równie święte były mu wszystkie obowiązki, których go nauczono z pacierzem. Zaledwie umiał on czytać, rzadko sam stawiać litery, ale w tym wszystkim, co należało do jego zawodu, był mistrzem nieporównanym i dlatego rycerski swój zawód nazywał r z e m i o s ł e m. A tego rzemiosła duszą były dwa najświętsze uczu- cia jakich godne jest serce ludzkie: była to wiara święta i miłość ojczyzny. W tych świętości obronie walczyć było najpierwszym obowiązkiem tego rzemiosła, a w ich obrębie zginąć naj- piękniejszym zaszczytom. Dlatego rzemiosło to już sami starzy nazywali zakonem i jak po zakonnemu wykonywali prawa tego zakonu, tak też i godni byli tego nazwiska. Rycerze nie- mieckiego zakonu tak zwani Krzyżacy, nosili krzyż na swych szatach; ale ci go nosili w sercu: toteż ci tylko byli w rzeczy zakonnymi rycerzami świętego krzyża, za krzyż walczyli do ostat- nich dni swego życia i krzyż im się dostał w nagrodę po śmierci. Głównym słońcem, pod którego promieniami i ciepłem wzrósł i wychował się ten zakon rycerski, nie mający równego sobie na ziemi, była bez żadnej wątpliwości i mogła być tylko tak czysta, głęboka i niezachwiana wiara chrześcijańska, która naówczas zastopowała sobą całą wiedzę i filozofię i na swych rękach kołysała wszystkie uczucia. Wiara też taka chowała się zrazu i na zamku kmitowskim. Lecz z czasem, kiedy z powodu różnych rzeczywistych i urojonych nadużyć zaczęła się szerzyć po Europie środkowej wolnomyślność, a za nią tworzyć różne sekty religijne, i kiedy toż sekciarstwo już bez powodu zaczęło znachodzić i w Polsce dla siebie odgłos i oparcie, to i zamek sobieński zachwiał się w wierze i stał się niebawem jakby gospodą nie tylko dla apo- stołów i kaznodziejów kacerskich, ale nawet dla wszystkich głów niespokojnych całego pań- stwa. Z tą zmianą na zamku, który był i najwyższym, i środkowym punktem całej ziemi sanoc- kiej, cała ta kraina wstępuje w wigilię zmian wielkich i cale nowej dla siebie epoki. Kmita bowiem przyjmuje kacerzy i libertynów u siebie, biesiaduje z nimi, rozprawia i rzuca pomysły różnych rokoszów i niespokojów – a na te biesiady przyjeżdża także i szlachta i bierze udział gorący w tym wszystkim. Lecz kiedy Kmita po owych ekscentrycznych biesiadach, uśpiony szmerem woniejących wód, tryskających z marmurowej fontanny, pod bisiorami złotolitej kotary jak najspokojniej usypia, kiedy jego żona, pobożna i zacna Górkówna, modląc się na przetłumaczonym przez Wróbla dla siebie psałterzu, gorące prośby zanosi do Boga o oświe- cenie tych głów oszalałych – szlachta nic może strawić tych pociągających ku sobie nowinek i jeżdżąc po nocach od dworu do dworu, rada by na tuj drodze jak najprędzej przystąpić do czynu. Z tego powodu robi się niesłychany rozgwar po całej ziemi, wszczynają się spory po- między sąsiady, powstają na się najlepsi dotychczas przyjaciele, burzą się dzieci przeciw ro- dzicom i zgoła przygotowuje się epoka najswarliwszej anarchii... Najgoręcej wszakże ze wszystkich chwytają się tych nowinek Balowie. Są oni możni na- ówczas i rozrodzeni; dziedziczą na Nowym Tańcu, Średniej Wsi, Hoczwi i dalej aż po sam Bieszczad; na swoich dobrach trzymają liczną czeladź wojskową, mają znamienite koligacje w Krakowskiem i Sędomirskiem i prawie się równoważą z Kmitami. Ci tedy stają się głów- nymi przywódcami różnowierczych zastępów, odstępują uroczyście od wiary, osadzają kace- rzów w Hoczwi, po wielu miejscach budują zbory, a później nawet stawiają całkiem nowe kościoły, z których jeden, ariański, wybudowany w Średniej Wsi, stoi jeszcze w swojej pier- wotnej postaci do dziś dnia. Ci nowowiercy znamionują się takim zapałem i wytrwałością, że w końcu, kiedy w całej ziemi sanockiej już nikomu się nie śni o nowej wierze, oni wszyscy chowają się w dawnym odstępstwie, utrzymują ciągłe stosunki z kalwinami w kraju i za gra- nicą, dzieci swe wysyłają na nauki do Niemiec i z taką gorliwością przestrzegają swej nowej wiary, że uczuwających chęć nawrócenia się swoich synów i wnuków nawet przeklęctwami i

12 gwałty do wytrwałości w odstępstwie zmuszają. I w ich to rodzinie zdarza się ten wypadek, że kiedy młodzieniec, konający na łożu śmiertelnym, rozpaczającym głosem błaga o katolickiego kapłana, rodzona matka przenosi raczej śmierć jego, niżeliby miała go widzieć odstępującego od wiary, w której żyli jego rodzice. Ta śmierć straszliwa była jednak już ostatnim ważniejszym wypadkiem sekciarskiego ży- wota Balów. Od dłuższego czasu już bowiem cala sanocka fortuna Kmitów przeszła była w ręce Stad- nickich, a z tym przejściem i cała ziemia sanocka zaczęła przechodzić pomału w tę nową fazę swojego życia, do którego się przygotowywała już od czasu śmierci Zygmunta Starego. Jakoż całkiem inna postać rzeczy już teraz, niżeli była za Kmitów. Zamek sobienski już jest w ru- inie, a w jego miejsce podniósł się, nie taki wprawdzie dumny i wzniosły, ale niemniej po- ważny i wiele gładszej powierzchowności zamek leski. Powstało przy nim, wzniosło się i za- murowało po części miasteczko Lesko; w nim stanął kościół piękny, obmurowany i uposażo- ny dostatnio. W miasteczku Lesku osiadają rękodzielnicy i kupcy, zaczyna ożywiać się handel i przemysł i zgoła wszelka możliwa cywilizacja osiada w mieście i stamtąd rozprzestrzenia się na wsie. A wszystko to ma źródło swoje w Stadnickich. Stadniccy wprawdzie sami pod owe czasy liczą pomiędzy sobą niemało głów niespokojnych. Dziedzicząc na Żmigrodzie, Łańcu- cie, Lesku i mnóstwie innych majątków, utrzymują tysiączne na swoich zamkach milicje. Tymi milicjami prowadzą prawie wojny domowe z Herburtami i Drohojowskimi, oblegają i zabijają się wzajem, a na zamku leskim chowa się nawet przez jakiś czas krótki ów sławny Stanisław, nazwany „Diabłem”, który później całą prawie Europę sławą swojego junactwa napełnia, staje się jednym z najgłówniejszych filarów Zebrzydowskiego rokoszu, a w końcu ginie w wojnie domowej, zażegnionej przeciwko Opalińskiemu. Pomimo to wszakże Stadnic- cy wpływami swymi o wiele pod każdym względem przenoszą Kmitów. Chowa się bowiem u nich już europejska oświata, pielęgnują się poważne i stateczne nauki i kwitnie w całym bla- sku owa miłość braterska dla uboższej od siebie braci, która jest jedną z głównych cech róż- niących nasze rody zamożne od zagranicznych książąt i grafów. Coś z tej nieswojskiej pań- skości chowało się w zamku Kmitów i dlatego tak bardzo ich pamięć tutaj zaćmili Stadniccy. I słusznie. Kiedy bowiem Kmita chował na swoim zamku wędrujących śpiewaków, ci chowali uczonych i sami się oddawali naukom. Tamten utrzymywał zbrojną czeredę pancernych sług i junaków, ci chowali dwór liczny z zacnych przyjaciół złożony. Tamten spraszał szlachtę są- siednią do siebie i wyprawiał im uczty, igrzyska i pląsy, ci z bracią uboższą dzielili się chle- bem powszednim i trwałym. Jakoż już w owych czasach państwo leskie liczyło przeszło dwu- dziestu dzierżawców i zastawników, z których każdy trzymał wieś za bezcen albo gdy trzymał ją drożej, to kwit na odebraną tenutę dostawał rokrocznie w darunku. Tak już naówczas, ojcowską opieką możniejszego od siebie brata nęcona, zaczęła się ścią- gać w te strony szlachta i zaludniać wsie okoliczne; później osadzały się z wolna i dalsze wio- ski, a pomiędzy je wszystkie rozprzestrzeniała się z zamku oświata, gładkość obyczajów i te wszystkie tradycjonalne cnoty domowe, które później, nabrawszy jednolitego ducha i form wyrobionych, stały się dla młodzieży szkołą tak wyborną i odpowiednią swym celom, że ją żadna nie zdołała zastąpić wszechnica... Stadnickich wpływ na tę ziemię jest ciągle zbawienny i ważny. Za ich powodem bowiem ściągają się tutaj nie tylko dzierżawcy i zastawnicy przez nich zapomagani, lecz osiadają także na wsiach dziedzicznych rody już znane gdzie indziej. Jakoż już wtedy, to jest około końca panowania Zygmunta III, znachodzimy około państwa leskiego ugrupowanych Korabitów- Laskowskich, Gryfitów-Bobowskich, Jastrzębców-Strzeleckich, Leliwitów-Krajewskich i Górskich.

13 Lecz około tego czasu już zasługami około ucywilizowania i zaludnienia tej ziemi zaczy- nają się dzielić ze Stadnickimi i inni, a Balowie nawet sami na własną rękę puszczają się z nimi w zawody. W familii Balów zachodzi wtedy wielka zmiana. Przechodzą oni bowiem wszyscy na po- wrót na łono kościoła i stają się najgorliwszymi katolikami. W tym zdarzeniu występuje najja- śniej pełna zacności, powagi i poświęcenia się postać Piotra Bala, później podkomorzego sa- nockiego i głowy familii. Z odstępczych w wierze urodzony rodziców, będąc na nauki wysła- ny na jakąś nowowierczą wszechnicę do Niemiec, sam się przeniósł do Ingolsztadu, już tam na łono katolickiego kościoła powrócił i przywiózł ze sobą do kraju niezachwiane postano- wienie wszystko ze swojej strony poświęcić, ażeby całowiekowe grzechy swojego rodu za- trzeć i imieniowi dawną, niepokalaną sławę przywrócić. Walki te, jakie zwodził ze swymi rodzicami, uporczywie trzymającymi się błędów kacerskich, i to zwodził w ten sposób, że ani przeciwko swojemu postanowieniu, ani przeciwko powadze rodzicielskiej nie zgrzeszył, przedstawiały obraz tym więcej zajmujący i wzniosły, ile że w końcu przecie uporczywość ich ugiął i zamarłą wiarę w nich wskrzesił. Za staruszkami, rewokującymi swe religijne odstęp- stwo, powracają do dawnej wiary i inni, a młody Piotr pierwszy wstęp swój w świat rzeczywi- sty uświetnia czynem tak wzniosłym i pięknym, że całą familię swoją, składającą się z głów kilkudziesięciu, własną ręką do pańskiej świątyni wprowadza i oddaje na powrót na usługi Matce Najświętszej i jej ukrzyżowanemu Synowi. Tak pięknie zacząwszy, zachęca on się jeszcze tym więcej do usług krajowi i wierze. Jakoż zamiast zasiadać wygodnie na którym ze swoich zabudowanych i zaopatrzonych we wszystko majątków, idzie on w głąb gór i borów i tam zakłada miasteczko Balogród. Tam zmurowuje zamek i osadziwszy go licznym zaciągiem zbrojnych, za ich pomocą całe góry sanockie na zawsze oczyszcza z opryszków. Jednocześnie w Balogrodzie muruje kościół, zakłada liczne wsie w okolicy, stawia wszędzie kościoły i przy nich s z k ó ł k i dla ludu buduje. Wykonując te prace ogromne w górach, nie zapomina on i o całej ziemi sanockiej; jakoż on to jest także, który w Nowym Tańcu nowy funduje kościół, z Hoczwi resztę kacerzy kalwińskich wyrzuca, jezuitów sprowadza do Krosna, muruje im dom i zaopatruje w dochody, a na koniec i klasztor Franciszkanów w Sanoku, spalony do gruntu, odbudowuje na nowo i zakonników do niego sprowadza. Śród tak pracowitego i pełnego poświęceń zawodu doczekuje się późnej starości, której lata ostatnie poświęca pracom piśmiennym o religii i dziejach Kościoła. Tak oczyściwszy góry tutejsze z niebezpiecznych włóczęgów i zbójców i pobudowawszy wsie w głównych miejscach, ubezpieczył on komunikację z Węgrami i założył fundamenta do zaludnienia tych borów, dotychczas ledwie zagorzałym myśliwym dostępnych. Jakoż od tego czasu zaczynają się rzeczywiście zaludniać te góry, a zaludnienie to postę- puje jak na owe czasy w sposób tak szybki, że zaledwie półtora wieku potrzeba na to, ażeby cały ten obszar ogromny aż po sam Bieszczad zasiadł się dobrze osadzonymi wsiami, i to wsiami takimi, z których prawie na każdej mieszkał osobiście jej właściciel, a później nawet i kilku. Za panowania Augustów góry tutejsze r o j ą s i ę j u ż s z l a c h t ą o s i a d ł ą i l u d e m – a za konfederacji barskiej, kiedy Pieniążek pierwszy jej sztandar tu w górach podnosi, to zaraz w pierwszym dniu z samych okolic Balogrodu zbiega się do niego sto szlachty zbrojnej, którymi ima dnia tego sto Węgrów zaciężnych wojewodzińskich, uciekających tędy za Biesz- czad. Nim tenże Pieniążek ze twoim oddziałem do Sanoka dochodzi, ze setki szlachty robi mu się d w i e s e t e k – a kiedy we trzy dni później konfederacja całej już ziemi sanockiej ze- brała się pod Rymanowem, to liczyła już 6000 zbrojnego ludu, pomiędzy którym było 600 ludzi zaciężnych księcia Marcina Lubomirskiego, 100 Tatarów, a 2000 samej szlachty sanoc- kiej.

14 To są już fakta dziejowe, liczebne, które tutaj nadmienić o tyle więcej miałem sobie za obowiązek, ile że takie zaludnienie nieurodzajnych gór tutejszych w porównaniu z ówcze- snym zaludnieniem innych, daleko żyźniejszych okolic, łatwo mogłoby zrodzić powątpiewa- nie w prawdę mojego podania. A tymczasem prawda ta nie tylko się opiera i na piśmiennych, i ustnych swego czasu dowodach, ale te dowody są jeszcze do tego stopnia szczegółowe i jasne, że nie zostawiają pola najmniejszemu wątpieniu. Jakoż sam przyznać to muszę, że gdyby nie tak całkiem niezaprzeczone, bardzo często by przyszło zwątpić o prawdzie ich podań, bo nie- raz takie przynoszą wieści, które dziś w oczach znającego położenie tego kraiku tracą wszel- kie pozory prawdy i wyglądają nieraz jakby poprzetwarzane cienie dziejowych zdarzeń, błą- kające się między chatami wiejskiego ludu. Tak na przykład jest wieść jakaś niepewna o jakimś panu bogatym i wielkim, który kiedyś przed laty miał mieszkać pod samym Bieszczadem, w małej wiosce Żubracze. Wieść ta opi- suje ze szczegółami wyniosły i uzbrojony dwór jego i dziwne rzeczy rozpowiada o jego córce. Tej wieści dziwnej, już na pierwszy rzut oka niepodobna dać wiarę, bo wieś Żubracze jest ostatnią wsią pod samym Bieszczadem, leży w tak nieprzystępnym wertepie i pomiędzy tak ogromnymi borami, że jeszcze dziś można by tego nazwać odważnym, kto by sobie ją obrał na stałe mieszkanie. A tymczasem owa wieść niby niepodobna do prawdy jest samą prawdą – na tej wsi bowiem w r. 1765 mieszkał w istocie szlachcic możny i znamienity, a do tego jesz- cze princeps nobilitatis, bo podkomorzy sanocki, Hieronim Bal, urodzony z Justyny Stadnic- kiej ze Żmigroda, fundatorki wołkowyjskiego kościoła, która później była za Orzechowskim, a mający za sobą, tak jak jeden z jego przodków, Tarłównę, której było Jadwiga na imię. I nie mieszkał tu wcale dla jakiegoś osobliwego powodu, bo oprócz tej posiadał on jeszcze wsi kilkanaście w samej ziemi sanockiej i utrzymywał dwór najznakomitszy wśród wielki, bogaty i ludny, i urzędował na podkomorstwie aż do ostatnich dni swego życia. I tak samo jak Bal na Żubraczem, mieszkał pod owe czasy na Jabłonkach Urbański, pod- stoli, a później jenerał; na Smereku, Kalnicy i Łuhu Łoś młody, a dalej inni, którzy wszyscy się dadzą wyliczyć i wymienić imiennie, a wielu z nich nawet opisać ze szczegółami. Patrząc dziś na te wioski, jak są opuszczone, nieintratne i biedne, zaprawdę pojąć jest trud- no, jak w owe czasy mogli tu mieszkać ludzie tacy, którzy się ubierali w aksamity, jedwabie i złoto, utrzymywali dwory liczne, otwarte, wesołe, trawili życie na biesiadach i ucztach i jesz- cze synom swoim i wnukom zostawiali nie znane już dzisiaj dostatki. Ależ czyż to tylko tę jedną rzecz z owych czasów pojąć nam trudno? Całe te czasy dzisiaj już nam są dziwne! niezrozumiałe nigdy zupełnie, a domniemane li tylko wtedy, jeżeli im z góry przyznamy miłość braterską, dziś już wcale nie znaną, patriar- chalną prostotę i błogosławieństwo Boże, spoczywające bezustannie nad nimi. Wróćmy wszakże do Zubraczego. Do tego Bala bowiem, naówczas tam zamieszkałego, wiąże się szczególniejsze zdarzenie, które o tyle jaśniejsze rzuca światło na tamte czasy i tamtych ludzi, ile że samą prawdę w sobie zawiera. Opowiem je tak, jak się do mnie dostało. Podkomorzy, żeniąc się z Jadwigą Tarłówną, miał już włosy przyprószone siwizną. Mał- żeństwo to przez lat kilka Pan Bóg żadnym nie błogosławił potomstwem. Dojmowało to pod- komorzego o tyle głębiej, ile że miał się już za ostatniego potomka tej zamożnej i tak znako- mitej rodziny, bo lubo był jeszcze jeden Bal, jego brat lub synowiec, dziedziczący na Nowo- siółkach, lecz ten poszedłszy na kresy, od lat długich żadnej o sobie nie dawał wieści. Wszak Pan Bóg nareszcie ulitował się nad podkomorstwem i dał im córkę, która się urodziła dnia 4 grudnia w roku 1765. Wielka stąd radość w domu, sute chrzciny, przy których nowo narodzo- ne dziecię dostaje imię Barbara. Jednakże wielkie to wesele zmienia się nagle w jeszcze dale- ko większą żałobę. Po chrzcinach bowiem rozweseleni goście zabierają podkomorzego na dni

15 kilka ze sobą, a tymczasem podkomorzyna nagle zapada w słabość i umiera. Podkomorzy powraca do domu, a zastawszy żonę na katafalku, apopleksją rażony, upada przy jej zwłokach nieżywy. Dziesięć dni życia dopiero licząca Basia zostaje wprawdzie panią wsi kilkunastu, ale zarazem i sierotą, w najnieszczęśliwszym pozostawioną stanie. Nigdzie bowiem w bliskości nie było krewnych bliższych, a chociaż jacy byli, to ci, przy zatamowanej przez zaspy i burze zimowe komunikacji, może i długo nic nie wiedzieli. Tak to dziecię pozostawione dworowi, który po śmierci podkomorstwa jeszcze się jakiś czas trzyma, lecz niebawem już się zaczyna rozłazić. Wkrótce wszakże zjawiają się skądeś dwaj dalecy krewni podkomorzego imieniem Karszniccy, którzy kto wie, azali nawet z dala byli mu krewni. Karszniccy-Leliwici byli wprawdzie po kilkakrotnie spokrewnieni z Balami, a najbliżej przez Franciszka Karsznickie- go, podkomorzego halickiego, który miał za sobą Balównę, a którego córka jedyna była za Bobowskim; ale jak ci wszyscy już naówczas nie żyli, tak o tamtych nikt nic prawie nie wie- dział. Pewną rzeczą jest jednak, że jakimkolwiek pieczętowali się herbem, byli to wielcy hul- taje, nie mający żadnej własności i hultający po świecie od dawna. Przybywszy oni do Żubra- czego, zaczęli w nim zaraz gospodarować. Jakoż iście hultajskie było to gospodarstwo, do którego stanowczo i głównie dopomogły im burze zimowe tak gwałtowne i trwałe, że po ich przybyciu do Żubraczego przez kilka tygodni nie było tam żadnego przystępu. Te kilka tygo- dni było dostatecznymi dla Karsznickich do uskutecznienia tego wszystkiego, co leżało w ich niecnych zamiarach. Jakoż przez ten czas popakowali oni wszystkie złota, srebra i kosztow- ności, które zapełniły kilka sań drabnych; przez ten czas porozpędzali resztę sług wiernych nieboszczykowskich, wyprawiając ich w większej części do bliskich Węgier; przysposabiając zaś ostatki ruchomego majątku do tym łatwiejszego wywozu, spędzonymi z Zubraczego chło- pami torowali tymczasem drogi do jak najprędszego wyjazdu. Niebawem też powyprawiali naprzód wyładowane kosztownościami sanie, za nimi inne sprzęty większej wartości, a wreszcie i sami, niemowlęcą Basie w pieluszkach zabrawszy z sobą, wyruszyli w drogę. Jed- nakże jadąc, zapewnie dobrze podchmieleni na burzę i więcej transportem dóbr zrabowanych, niżeli ich właścicielką zajęci, dziecię to drobne w jakiejś zamieci około Jabłonek zgubili i nie wiedząc nic o tym, dalej odjechali. Wszakże nad tą dzieciną, pozbawioną ludzkiej opieki w tej chwili, czuwa wyraźnie opieka Boska. Maluczką Basię bowiem, zagrożoną zmarznięciem w śniegowej zaspie, znajduje po- czciwa wieśniaczka z Jabłonek, przynosi ją do swej chaty, ogrzewa, odkarmia i otacza macie- rzyńską miłością i pieczą. Karszniccy, ujechawszy mil parę, spostrzegają się, że dziecię zgu- bili, wracają nazad i odszukują je dnia drugiego w wieśniaczej chacie, lecz na prośbę usilną cieszącej się nią nad wszelki wyraz jej przypadkowej matki, zostawiają ją u niej do czasu z dodatkiem wprawdzie znacznej nagrody, ale też i z najsroższym rozkazem niewyjawienia tej tajemnicy. Po uciszeniu się burz i przywróceniu komunikacji dowiaduje się szlachta o wszystkim, co się stało w Żubraczem. Zawsze jak najsurowiej i z zakonną prawie solidarnością przestrzega- jąca zacności obywatelskiej, burzy się taż szlachta tym niesłychanym wypadkiem; burzy się, zjeżdża po domach, wykrzykuje i grozi krwawą zemstą Karsznickim; lecz w braku bliższych krewnych ukrzywdzonej dzieciny, w braku nawet krewnych takich, którzy by dla zysku pra- gnęli dla siebie tak korzystnej nad ogromną fortuną opieki, sprawa ta pomału upada i gaśnie. A kiedy wreszcie szlachta doprowadza do tego, że przez obranych do tego pełnomocników odszukuje gdzieś na Podolu Karsznickich, to już się to staje po czasie: Karszniccy bowiem wtedy wykazują sądownie im przyznaną opiekę. O małej Basi nikt nic nie wie i o nią nie pyta. Karszniccy wszakże pamiętają o niej aż nadto dobrze; jakoż po dwóch leciech odbierają ją milczkiem od przybranej matki wieśniaczej i równie milczkiem oddają ją na wychowanie do klasztoru panien benedyktynek w Przemyślu. Jakie w sprawie tego wychowania pomiędzy Karsznickimi a przełożoną klasztoru zawarte

16 zostały umowy, pokażą to dalsze tej historii wypadki – na teraz całą tę sprawę pokrywa nie- przerwane milczenie i podczas kiedy Karszniccy wedle swojego upodobania gospodarują na pozostałych po podkomorzym majątkach, o młodej Balównie tylko bajeczne jakieś wieści krążą przez lat całych czternaście. Przez cały ten przeciąg czasu młodziutka Basia zostaje na wychowaniu w pomienionym klasztorze. Ale jakież to jest wychowanie! Oto zakonnice obchodzą się z nią wprawdzie ła- godnie, ale utrzymują ją w jak najzupełniejszej niewiadomości wszystkiego, co się dzieje na świecie. Basia nie umie ani czytać, ani pisać, Basia nie ma o niczym pojęć najmniejszych, ani o Bogu, ani o ludziach, ani o tym wszystkim, co żywie na świecie. Basia nawet nie wie, azali jest świat jaki. Jej oko nie wyglądnęło nigdy za mury klasztoru, nie widziało nigdy żadnego obcego człowieka. Cały świat jej znajomy, to klasztor – a cała ludzkość, to zakonnice. Wy- chowana w takiej niewiadomości wszystkiego, nie usposobiona nawet o tyle, ażeby mogła zostać siostrą zakonną, zdaje się, że już daje najpewniejszą rękojmię Karsznickim, że się o majątek swój nigdy już nie upomni. Ale nad Basią czuwa ciągle opatrzność Boska. Zdarza się tedy na jednym dniu letnim, w skwarne południowe godziny, że kiedy w klasz- torze jest jakieś niezwyczajne zajęcie, furta klasztorna zostaje na chwilę otwartą. Czternasty rok wtedy licząca już Basia znajduje się w pobliżu tej furty i po raz pierwszy w życiu przez nią w świat zaklasztorny wygląda. Na widok tego świata, o którym dotychczas nie miała ani marzenia, młodziutka dziewczyna staje zdziwiona jak wryta i całym wzrokiem, całą duszą, całym sercem obejmuje ten obraz, który jej się wydaje jakimś cudownym zjawiskiem. A ten obraz do tego jeszcze tak piękny cudownie! Przed samą furtą bowiem płynie San jasnobłękit- ny i przejrzysty jak kryształ. Szeroki on jest nad jej wszelkie pojęcia, a na jego drugim brzegu widać ogrody i domy, a dalej miasto murowane z kamienia, rozścielające się ku górze, a nad miastem widać dwa wielkie ze złoconymi krzyżami na wieżach kościoły, a nad kościołami na górze, już prawie pod niebem, widać zamek wspaniały i wielki! – Wszystko to Basie dziwnie ku sobie pociąga, sama nie wie, co robi, i mimo woli wybiega za furtę. Wszakże tam z więk- szą daleko ciekawością niż miastu przypatruje się wodzie i widząc ją tak błękitną, tak chłod- ną, tak czystą, że w niej policzyć można wszystkie najpiękniejsze kamyczki, dziwny do niej uczuwa pociąg; chciałaby koniecznie użyć tej wody do syta. Jakoż nie namyślając się długo, zstępuje z brzegu i wstępuje w koryto rzeki, a pojąc się rozkoszą jej chłodu i igrając z jej drobniutkimi falami, postępuje coraz dalej i dalej przy brzegu pod wodę i zapomniawszy o klasztorze zupełnie, mknie gdzieś z dala od furty. W niedługo chwilę spostrzegają się panny, że Basi nie masz, lecz nie mogąc przypuścić, ażeby wyszła za furtę, która pod ową porę już była na powrót zamknięta, szukają ją w obrę- bach klasztoru. A kiedy wreszcie klasztorni słudzy wybiegają za furtę, to znów, nie mogąc przypuścić, ażeby Basia się odważyła wejść do wody, szukają ją tylko na lądzie, krzyk tedy, płacz i rozgwar w klasztorze, ale zgubionej Basi jak nie było, tak nie ma. Chcącym odszukać tę zajmującą nas zgubę, nie należy nam trzymać się mniszek, które ją nie znalazły, ale wejść raczej na tę drogę, na której istotnie znalezioną została. A droga to zaprawdę i daleka, i dziwna. Owóż tedy na granicach ziemi sanockiej, od strony województwa sędomirskiego a pil- znieńskiego powiatu, leży miasteczko Niebylec. Na tym Niebylcu, na Lutczy, Konieczkowej i przyległościach dziedziczył pan Marcin Junosza Łempicki, łowczy nurskiej ziemi, który z pierwszej żony, Kaczkowskiej, podkomorzanki bełskiej, miał jedynego syna – z drugiej, nie- wiadomej z nazwiska, żadnego nie zostawił potomstwa – a z trzeciej, Elżbiety z Brześciań- skich, miał jedenaście córek i jednego syna, Konstantego. Kiedy Konstanty był jeszcze w pieluszkach, pan łowczy nurskiej ziemi pożegnał się z tym światem, zostawując żonę z trzy- naściorgiem dzieci i z znakomitym wprawdzie majątkiem, ale bez żadnej opieki. Wszakże pani Łempicka, prawdziwy typ matki, gospodyni i obywatelki swojego czasu, obchodzi się

17 snadnie bez opieki, a nawet bez cudzej porady. Zarządza ona pozostałą po mężu fortuną wy- bornie i wychowuje drobne jeszcze swe dzieci z nadzwyczajną troskliwością i oględnością na przyszłość; lecz przy tym nie zapomina także i o obowiązkach macochy i równie zapobiegli- wie stara się o to, ażeby mogła najstarszego syna swojego męża, z pierwszej żony urodzone- go, jak najlepiej ożenić i przyszłość mu ubezpieczyć. Syn ten, przyszły dziedzic Niebylca, a dziś już namiestnik w królewskiej chorągwi, liczy już lat blisko trzydzieści i stoi ze swoją chorągwią w Przemyślu. Obmyśliwszy mu kilka stosownych partyj, jedzie pani Łempicka do niego do Przemyśla, ażeby go do wyboru jednej z nich skłonić. Pan namiestnik wszakże się waha i postanowienie swoje na czas późniejszy odkłada. Nie zadowalnia to jego macochę, lecz widząc, że na ten raz musi od swego zamiaru odstąpić, wybiera się z rezygnacją na po- wrót do domu. Jednakże w samą wigilię wyjazdu, robiąc różne sprawunki w mieście, każe się wieźć także do klasztoru p.p. benedyktynek, ażby tam, wybornie przez nich sporządzanych, pierników nakupić. Dzieje się to prawie w tę samą chwilę, kiedy Basia zniknęła. I trzeba wła- śnie takiego zdarzenia, żeby pani Łempicka sama ją tuż przy moście znalazła. Uderzona wi- dokiem pięknej i ślicznie wyrośniętej panienki, kąpiącej się w sukienkach w Sanie, zatrzy- muje swój powóz i wdaje się z nią w rozmowę. Na zapytanie: Kto by była? – dowiaduje się pani Łempicka od zalęknionej dziewczynki li tyle, że się nazywa Basia i że jest z klasztoru. Trudna jest dalsza z tą szczególniejszą dziewczyną rozmowa, bo pomimo wzrostu i wieku, jest ona dzieckiem, zaledwie umiejącym szczebiotać i nie mającym o niczym wyobrażenia. Dowiaduje się przecież pani łowczyni od niej na koniec, że jej myślą nie było wcale od za- konnic uciekać, a jeśli nie powróciła do klasztoru dotychczas, to tylko dlatego, iż się obawia słusznie zasłużonej kary za przestąpienie furty klasztornej. Pani łowczyna wszakże, przez to tym bardziej poczuwająca się do obowiązku zasłonienia swoją powagą tej dziecięcej wino- wajczyni, prędko tę bojaźń w niej uspokaja i sama ją do klasztoru odwozi. Tymczasem w klasztorze w samej rzeczy ogromna burza się zebrała na Basię. Przełożona i starsze panny, zamiast się szczerze ucieszyć powrotem zgubionej dziewczynki, koniecznie ją chcą ukarać. Przestraszona dziewczyna tuli się z drżeniem i płaczem do pani łowczynej, która też z całym zapałem bierze ją w swoją obronę i w końcu rzeczywiście od kary ochrania. Wy- padek ten przywiązuje Basie do tej nowej opiekunki tak mocno i tkliwie, że kiedy przychodzi do pożegnania, zaledwie się zdoła od niej oderwać. Ale to także pozyskuje dla Basi całe serce pani Łempickiej, która po części z litości nad biedną nieznajomą sierotą, po części z ciekawo- ści okrywającej ją tajemnicy, pozostaje umyślnie jeszcze dni kilka w Przemyślu i skarbiąc sobie różnymi sposobami serce zakonnic, codziennie Basię odwiedza. Doświadczonej i biegłej w podobnych sprawach matronie nietrudno było już od dni kilku odkryć całą tajemnicę, otaczającą Basię i zamierzony cel jej pobytu w klasztorze. A po wy- kryciu tego i ona także stawia sobie cel względem Basi i zwierza się z niego tylko swojemu pasierbowi. Nieskory do ożenienia Łempicki nie bardzo rączo chwyta się tego, lecz ciekawo- ścią wiedziony, z chęcią przystaje na to, ażeby i on z macochą odwiedził Balównę u kraty, na co pozwolenie u przełożonej przez zapobiegliwą łowczynę już wyrobione. Pani Łempicka nawet przez te dni kilka zrobiła daleko więcej, usposobiła ona bowiem całkiem do swoich zamiarów Basię i widziała się nawet po dwakroć z owoczesnym biskupem przemyskim, Józe- fem Skierskim, i miała z nim długie narady. Dosyć że: „... tak ułatwiwszy wszystko – pisze sam pan Junosza-Łempicki, wówczas namiestnik, później rotmistrz chorągwi pancernej – przywiodła mnie moja macocha do furty, a ja, za- chwycony anielską pięknością osieroconej dzieciny, a nawet jej niewiadomością nęcony, od razu przylgnąłem do usnutego projektu pani matki i bez najmniejszego oporu ze strony panny, pod pretekstem przewiezienia ją na spacer na górę zamkową, Przemysława imię noszącą, wywieźliśmy młodą Balównę z klasztoru wprost do katedry, gdzie ówczesny biskup przemy- ski, Skierski, herbu Jastrzębiec, dal nam ślub za indultem”.

18 Tym sposobem ta nieszczęśliwa ofiara drapieżności krewniaków w oka mgnieniu prawie uwolnioną została z wiekuistego więzienia i los jej przyszły, odpowiedni jej ogromnej fortu- nie, jej imieniowi i wrodzonym przymiotom umysłu i serca, zabezpieczony na zawsze. Wszakże nie koniec na tym, dziwne bowiem jeszcze koleje miało przejść to małżeństwo, zanim wolno mu było w spokoju pożywać owoce bólów, poświęceń i szczęścia. Łempicki, wziąwszy ślub w katedrze przemyskiej, lubo żona jego była mu już przez ko- ściół oddana, ucieka z nią jednak czym prędzej, jak z ukradzionym towarem. Jeszcze dnia tego samego wyjeżdża on do Niebylca, gdzie na zamku murowanym, odziedziczonym wraz z majątkiem po ojcu, siada. Obwarowuje on się zewnątrz od wszelkich spodziewanych napa- dów, a pod tą obroną z dziwnie tkliwym i bogobojnym uczuciem używa szczęścia, które o tyle jest większym i czystszym, i świętszym od zwykłych dni majowych małżeńskich, ile że żona tutaj nie jest jeszcze kobietą, lecz dzieckiem, a mąż jest nie tylko kochankiem i mężem, ale zarazem nauczycielem i prawie ojcem. Z najtkliwszym też uczuciem pisze sam o tym Łem- picki: „Sądzę, że Ewa, na świat przyszedłszy – są jego słowa – więcej się wszystkiemu nie dzi- wiła, wszystkim nie bawiła, jak młodziuchna żonka moja, która prócz ołtarzy w kościele i kurytarzy w klasztorze nic nie znała. Ale poczciwe to było serce, serdecznie mnie pokochała. Pod przewodnictwem mojej macochy kształcić się zaczęła, a nauki od abecadła z nią zacząć musiałem. Lecz wszystko, co jej pokazywałem, pojmowała sercem i wyrabiał się w niej po- woli ten duch szczytny, ten rozsądek i ta godność, które były głównymi cechami późniejszego jej życia”. To szczęście wszakże, mające tak głębokie podstawy moralne, nie miało trwać długo. Nie- bawem bowiem dowiadują się Karszniccy o wykradzeniu Balówny i jej ślubie z Łempickim. Karszniccy do tego czasu jak najhaniebniej pogospodarowali w majątkach swojej pupilki. Oprócz zabranych kosztowności i sprzętów cennych roztrwonili oni cały i wszelki jej majątek ruchomy, co większa! wsie takie, jak Hoczew z przyległościami, Teleśnicę, Sannę, Zawoż i Zwierzyń posprzedawali zupełnie, a inne powypuszczali w zastaw lub w długoletnie dzierża- wy. A od takiego męża, jakim był Łempicki, pan na Niebylcu, towarzysz chorągwi pancernej, a do tego jeszcze sławny swojego czasu legista , należało im się spodziewać sprawy niełatwej, bo nawet liczyć mogli na to z pewnością, że nie tylko ich o rachunki z dóbr wezwie do sądu i z sądu nie puści, ale jeszcze i za takie obejście się z Basią zadośćuczynienia poszuka. Wszak- że pomimo to wszystko nie tracą jeszcze serca Karszniccy. Ich pokalane sumienia nie kaja się najpodstępniejszych intryg i na nieszczęście służą im dobrze po temu towarzyszące czasowi stosunki. O owych czasach wiele by dzisiaj powiadać, bo to były pierwsze lata po tak zwanej rewindykacji Galicji – istna wieża Babel opinij, uczuć, wyobrażeń, władz, sądów itd. – pole, jak najrozłożyściej otwarte wszystkiemu i wszystkim – toteż je krótko charakteryzuje Łem- picki, mówiąc: „I pod samą miarę siedzimy w tym kale, ani w nim się utopić, ani wygrzebać się zeń nie możemy”. Toteż takie pole jak najlepiej posłużyło Karsznickim. Wkrótce bowiem Łempicki, obwi- niony o tajemne knowania przeciwko cesarzowej-królowej, wzięty jest na swym zamku, oto- czony strażą i odwieziony na zamek krakowski. Zaledwie zaś jego wzięto, Karszniccy zbrojno napadają na zamek w Niebylcu, palą go, a śród pożaru porywają Basie i osadzają znowu w klasztorze. Tymczasem Łempicki, uwięziony w Krakowie, przechodzi męki piekielne. Oderwany od żony, od majątku i swojej własnej rodziny, dręczy on się kolejną niespokojnością o wszystko, bo wszystko teraz zostawione jest na pastwę dowolną Karsznickim. Dobywa też on wszelkich sił z siebie, ażeby się uniewinnić i jak najprędzej wolność odzyskać, ale jakoś mu to nie idzie.

19 „Indagowany, odpowiada jak na prawego szlachcica przystało” – ale mu to najmniej pomaga. Po ukończeniu śledztwa papiery odesłane do Wiednia, z tych papierów żadna wina się nie pokazuje na niego, lecz pomimo to więzień pozostawiony w więzieniu. Śród tego czasu Karszniccy, niezadowoleni jeszcze tym wcale, co już uskutecznili, nie za- sypiają zgoła swej sprawy. Posiadają oni na powrót Balównę w swych ręku, ale chcą jeszcze prawność tego posiadania mieć po sobie. W tym celu podali oni o unieważnienie jej ślubu z Łempickim, wkrótce też sami jadą do Wiednia, mataczą, kręcą i w końcu – po kilkumiesięcz- nych zabiegach – uzyskują w istocie wyrok unieważniający samowolny ślub małoletniej Ba- lównęj. Z tym wyrokiem śpieszą się oni czym prędzej do Przemyśla i już są w Przemyślu, i już biegną z nim do biskupa, kiedy wstępując w progi biskupiego pałacu, dostrzegają w nim nie- zwyczajną żałobę. Przerażeni pytają: co by to było? – i dowiadują się, że biskup przemyski, Skierski, zgasł przeszłej nocy. Przybyli więc o dzień jeden za późno, albowiem w prawie ko- ścielnym jest powiedziano wyraźnie: że kiedy ksiądz, który złączył małżeństwo, umiera, ślub dany przezeń pozostaje ważnym na zawsze. Tak więc i wyrok Karsznickich istnym zrządze- niem opatrzności Boskiej, czuwającym wciąż nad sierotą, spełza na niczym. Po usunięciu jednej przeszkody, stojącej złączeniu się na powrót małżeństwa na drodze, z równą szybkością usuwa się i druga. Wszakże i Łempickiego nie uwalnia z więzienia ani jego niewinność, ani zdolność prawnicza, ani jaki bądź przewidziany koniec tej sprawy, tylko także taki sam nieprzewidziany przypadek, także zrządzenie tej samej opatrzności, czuwającej bez przerwy nad Basią. Łempicki bowiem wciąż siedzi i żadnej nie ma nadziei. Lecz zdarza się, że Stanisław August, król polski, odwiedza Kraków naówczas. Lubo Kraków należał podten- czas jeszcze do krajów pozostałych pod rządem Stanisława Augusta, cesarzowa-królowa trzymała na zamku krakowskim swych więźniów – takie to były czasy i takie stosunki! – król, będąc w Krakowie, odwiedza zamek i w zamku się dopytuje o więźniów. Korzysta z tego szczęśliwego zdarzenia Łempicki, uzyskuje posłuchanie u króla i opowiada mu całe swoje położenie. Wzruszony tym położeniem monarcha obiecuje więźniowi wstawić się za nim do cesarzowej-królowej i na jego szczęście dotrzymuje swej obietnicy, po czym w istocie wkrót- ce Łempicki, uniewinniony zupełnie, wypuszczony na wolność. Pierwszym krokiem Łempickiego po odzyskaniu wolności było oczywiście połączenie się z żoną. Jakoż w istocie z Krakowa jedzie on wprost do Przemyśla, odbiera swoją najukochań- szą żonę z klasztoru i uwozi ją z sobą do Niebylca. Szczęście jego domowe powraca nazad, które teraz jeszcze o tyle większą ma cenę, o ile jeszcze większymi trudami i cierpieniami jest odkupione. Nie jest to szczęście wszakże bez dni pochmurnych. Pomiędzy wonne kwiaty mi- łości i wzajemnego szacunku plotą się także piołuny. A tymi są głównie majątkowe straty i zawikłania. Łempicki bowiem, ożeniwszy się z jedną z najbogatszych panien swojego czasu, nie tylko za nią rzeczywiście nic nie wziął, ale jeszcze przez nią niemało ze swego uronił. Na Niebylcu spalono mu zamek i wszystkie gospodarskie budynki, zrabowano mu wszystkie za- soby i poniszczono dobytki. Wraca on z żoną do domu, ale w domu zastaje tylko ruinę, pustkę i zniszczenie. Wszakże go to wcale nie zraża. Bez skargi na ustach, a z ufnością w błogosła- wieństwo Boże, podaje on sobie z żoną rękę do obopólnej wytrwałości i pracy. I praca mu idzie sporo, i Pan Bóg mu błogosławi. Wkrótce też odbudowuje swój zamek, stawia nowe budynki i gospodarstwo swoje do dawnego przywodzi ładu. Jednocześnie wytacza proces Karsznickim o żonine majątki. Krząta on się około tego umiejętnie i zręcznie, ale już tu idzie oporniej. „Sto procesów przeprowadza kolejno” – ale nie każden z nich pożądane przynosi owoce. Sądownictwo ówczesne służy więcej krzywdzącym niż ukrzywdzonym i w tym naj- większa przeszkoda. W kilka lat także umierają Karszniccy, a z ich śmiercią niektóre sprawy same przez się padają. Inne rozwlekają się jeszcze bardziej, przedłużają się w lat dziesiątki i dalej!... Jednakże po leciech dwudziestu i kilku kończy on te procesy i z majątków żoninych

20 odbiera w całości Średnią Wieś, Zubracze, Solinę, Polanczyk i inne. Rozległe te posiadłości, wyniszczone do najwyższego stopnia, wymagają jak najstaranniejszego zarządu, aby mogły do dawnego bytu powrócić. Z dala nie da się taki zarząd prowadzić i są już wtedy te czasy, w których o wierne sługi równie trudno, jak o dobrych przyjaciół. Dlatego Basia a dzisiejsza pani Łempicka proponuje mężowi, ażeby odtąd w Średniej Wsi zamieszkali. Mąż na to ze- zwala, ale nie mogąc znieść rozdziału ze swoim ukochanym Niebylcem, wkrótce sam do nie- go .powraca. Odtąd pani Łempicka sama w Średniej Wsi mieszka – i tu dopiero występuje ta osobliwszych cnót pani w całej swojej wielkości i blasku. Całym majątkiem swoim ona sama zarządza. Nie trzyma żadnego rządcy ani podstarościego, lecz wszędzie rządzi przez włoda- rzów, przez chłopów. I wszystko pod jej ręką rośnie, rozwija się i przychodzi do stanu bo- gactwa. Na wszystkich wsiach stają nowe budynki, wszystkie role obfitują w urodzaj, wszyst- kie gromady przychodzą do zamożności. Z gromadami osobliwie umie się ona obchodzić. Nie jest ona ich panią, lecz opiekunką i matką. Zna ona każdego gospodarza, każde dziecko we wsiach swoich i wie, co się dzieje pod każdą strzechą. Nie znosi nigdzie głodu i niedostatku i wszystkich własną wspomaga ręką. Zaprowadza spichrzę gromadzkie i nadzór starszyzny nad pracą i rządzeniem się wszystkich, i tym sposobem ubezpiecza ich dobry byt materialny. Szczególniejszy wszakże wzgląd jeszcze ma ona na ich stronę moralną. Nie cierpi nigdzie lenistwa, pijaństwa, kradzieży i ażeby te chwasty wyplenić z gruntu, osobne ku temu tworzy instytucje. Tymi instytucjami .są wszędzie sądy gromadzkie, które nie tyle mają na celu karę, ale głównie poprawę, a w razie niepoprawności banicję. Tym sposobem staje się ona funda- torką nie tylko dobrego bytu swych włościan, ale podnosi ich z czasem do tego stopnia moral- nie, że nie masz u nich przykładu żadnego występku, a oni sami stają się w długie czasy pa- miętnym przykładem dla swoich braci sąsiednich. Lecz takich celów dopiąć może tylko taki charakter, jakim pod każdym względem jaśnieje osierocona niegdyś Balówna. Była ona pobożną całą duszą i sercem, ale bez ostentacji i wie- lomówstwa. Modliła się Bogu nie godzinkami, lecz uczynkami, modliła się całym życiem swoim. Dobro bliźnich było u niej zawsze na pierwszym miejscu, jej własne na miejscu ostat- nim. Hojna i szczodrobliwa dla wszystkich, dla siebie była oszczędna i wyrachowana; pobła- żająca wszystkim, a najsurowsza dla siebie, nie położyła się nigdy do snu, jeżeli, obliczając się z swoim sumieniem, nie wyrachowała się przed sobą z dokonanego na tym dniu poczci- wego uczynku. Jej serce było zawsze w zgodzie z rozumem, a jej rozsądek umiał po prostu rozwiązywać wszystkie najzawikłańsze trudności. Nie mieszkając z mężem w latach ostat- nich, odwiedzała go często i jego przyjmowała u siebie, otaczając go zawsze najtkliwszą mi- łością i głębokim szacunkiem. Jej dom należał do najgościnniejszych w okolicy, a jej umiejęt- ność przyjmowania wszystkich gości z równą uprzejmością, lecz przy tym z godnością a bez próżnej i niezmierzonej wystawy, żyje w pamięci sędziwych sąsiadów do dziś dnia. Śród tak cichego w swoim rodzinnym zakątku, a przecie pełnego takich cnót świetnych zawodu, umarła ta świątobliwa matrona w roku 1823. Jej pogrzeb należy do najświetniejszych i wystawnością podejmowaną przez męża, i mnogością mów pogrzebowych, lecz głównie owym płaczem tysiąco-głośnym jej licznych gromad, które jednym, nieutulonym jękiem, jak- by lamentem całej ziemi, napełniły powietrze. Mąż o kilka lat jeszcze ją przeżył, umierając dopiero W roku 1830. Z tego małżeństwa pozostała li jedna córka Zofia, która była za hrabim Ankwiczem. Tak więc te góry tutejsze, nie tylko że były tak zaludnione, jakimi się pokazują w Nieczu- jowych powieściach, ale nawet się rodzili i mieszkali w nich ludzie tacy, na jakich dzisiaj wzmóc się nie umieją nawet najpołożystsze doliny. I te cnoty domowe i publiczne, i owe oby- czaje dawne, na mocy których utrzymywał się tak nieporównanie piękny stosunek włościan do panów, dlatego właśnie, że ta kraina była tak górzysta i obcym żywiołom tak nieprzystępna,

21 chowały się tutaj w takiej czystości, że tak jak w powieściach Nieczui, tak i w nietkniętych piórem późniejszych podaniach, wszystko, co dobre, poczciwe i czyste, to swoje, a co tylko występne lub tylko dziwaczne, to pewnie jakiś z krain obcych tu przywleczony niestatek. Rozpatrując się tak w pisanych, jak ustnych pamiątkach domowego życia tej ziemi, dziwić się trzeba zaiste, jak surowo przestrzegano tutaj zacności i cnoty, i jak silną i czynną była pod tym względem opinia publiczna. Wszyscy mieszkańcy tutejsi byli tu niby jakimś zakonnym stowarzyszeniem, w którym kapituła, złożona ze starszych, bezustannie czuwała nad moralno- ścią stowarzyszenia. Jej policja była tak czujna, że najmniejsza drobnostka nie uchodziła jej wiedzy, jej sąd był zawsze doraźny, często nawet tak srogi, że śmierć przynosił obwinionemu. Niżej opowiem wypadek, stwierdzający to podanie, tutaj zaś wspomnę o tym, że nie kto inny, tylko tak silna opinia publiczna sprawiła to, że od najdawniejszych czasów, aż do ostat- nich, dzieje tutejsze nie przypominają ani jednego głośniejszego występku, ni jednej zbrodni. W ostatnich latach dopiero, kiedy rozwiązłość obyczajów za Sasów rozgrzeszyła całą Rzecz- pospolitą do tego stopnia, że owoczesne dzieje domowe składają się niemal z samych burd, zajazdów, zabójstw i innych gwałtów, i tutaj także popełnioną została zbrodnia, która wszak- że, lubo niemniej jasne rzuca światło na stan ówczesnych obyczajów i moraliności publicznej, zawiera w sobie jeszcze jeden rys taki, że dla niego samego zdarzenie to powinno wzbudzić nasze zajęcie. Zdarzenie zaś to było następujące: Jan Prosper na Załuskach, Gostkowie i Łasku, Junosza z Tabaszów Załuski, kuchmistrz Wielkiego Księstwa Litewskiego, Chęciński, zawistowski starosta i Orła Białego kawaler, dziedziczył w ziemi sanockiej na miasteczku Jasienicy i okrążających go wsiach kilkunastu. Dobra te wszystkie były niegdyś częścią dóbr odrzykońskich, czyli kamienieckich, które po Kamienieckich, Betmanach, Bonerach przeszły do Firlejów, przez Firlejównę do Tarnow- skich, przez Tarnowską do Wierzbowskich, a przez Ludwikę Wierzbowską dostały się Hiero- nimowi Załuskiemu, kasztelanowi rawskiemu, który był ojcem kuchmistrza. Pan kuchmistrz sam, mający Szołdrską za sobą i z nią dzieci siedmioro, rezydował na Jasienicy. Był to co do imienia i co do majątku pan znakomity, bo oprócz Jasienicy posiadał jeszcze tu Jabłonicę z przyległościami, a w Sieradzkiem państwo łaskie i państwo gostkowskie na rozgraniczu Sie- radzkiego i Łęczyckiego. Przy tym wszystkim jednak był on umysłu spokojnego, a zamiast hucznym ówczesnym biesiadom, raczej naukom, rodzinie i gospodarstwu oddany, sam też wszystkie swoje majątki administrował. Pomimo to wszakże wieś Jabłonica z przyległościami dostała się około roku 1740 imć panu Antoniemu Baranowskiemu, stolnikowi dobrzyńskie- mu, za małą sumę w zastaw trzechletni. Ten Baranowski, jaki człowiek był, trudno wiedzieć; pewna rzecz tylko, że przybył tutaj z ziemi dobrzyńskiej, że szukał tędy wsi do dzierżawy lub kupna, że mu się Jabłonica podobała nad inne, że ją chciał kupić koniecznie, a kiedy tego otrzymać nie mógł, poty męczył pana kuchmistrza, póki jej nie otrzymał w zastaw trzechletni. Jakoż ją trzymał trzy lata, a po trzech leciech wyprosił sobie rok czwarty: lecz kiedy po czwartym chciał jeszcze pozostać dalej, pan kuchmistrz nie chciał na to żadną miarą zezwolić. Po długich prośbach wszakże zezwala Załuski jeszcze na rok jeden, ale pod tym warunkiem, ze na rok przyszły o świętym Janie ma mu być Jabłonica oddana bez żadnych kwestyj. Bara- nowski zostaje, lecz już w biegu tego piątego roku daje się słyszeć z tym wszędzie, że z Ja- błonicy za nic się nie ustąpi. Niecierpliwi to dosyć kuchmistrza, lecz zniecierpliwia daleko więcej, kiedy wysławszy na kilka dni przed świętym Janem swego rachmistrza, imć pana Jeł- czyckiego, do Baranowskiego z wezwaniem, ażeby sobie sumę zastawną odebrał, dostaje od niego stanowczą odpowiedź, że sumy tej nie odbierze, że ma inne do niego pretensje i Bóg nie wie, co jeszcze, a w końcu, że z Jabłonicy żadną miarą się nie ustąpi. Pisarzem grodzkim sanockim był naówczas imć pan Józef Malicki, późniejszy kasztelan, Wojciech Wielogórski regentem, a susceptantem Aleksander Rzepicki – do nich się tedy, jako

22 do siedzących ciągle w Sanoku, udaje pan kuchmistrz, jak ma sobie w tej sprawie postąpić. Imć pan Malicki, przejrzawszy dokumenta, zapewnia kuchmistrza, że byle tylko sumę za- stawną wraz z kontraktem zastawu złożył w kancelarii grodzkiej sanockiej, to pan Baranowski najniezawodniej będzie zmuszony oddać mu Jabłonicę natychmiast. Pan kuchmistrz tedy, zabrawszy z sobą to wszystko, zabiera także swego rachmistrza Pełczyckiego i w sam dzień nawrócenia świętego Piotra i Pawła udaje się do Sanoka, pewny tego, że wszystko jak najle- piej załatwi, nazajutrz do domu wróci, a w kilka dni potem Jabłonicę odbierze. Nie była to wszakże sprawa tak łatwa. Baranowski bowiem, lubo sam może nie tyle zły i mniej zręczny, ma jednak dziwnie sprężystą podporę w plenipotencie swoim, imć panu Mie- telskim. Ten Mietelski jest to szczwany lis palestrancki, który całe życie przepędził na trybu- nałach i sądowych kadencjach, to jako plenipotent, to delator, to wreszcie świadek lub po- plecznik najęty. Przez tego Mietelskiego śledzi Baranowski każdy krok Załuskiego, jakoż się dowiaduje i o tym, jaką on odpowiedź odebrał od Malickiego. Dowiaduje się wreszcie, że z deportacją sumy zastawnej sam pan kuchmistrz w dniu świętego Piotra i Pawła ma udać się do Sanoka. To mu też odbiera ostatnią nadzieję, jakoż do przynoszącego mu tę wiadomość Mietelskiego powiada z żalem: – Jużeśmy teraz całkowicie przepadli. Lada jaki rajca z ciebie, Mietelski! a inną drogą mo- że bym się przecie usiedział był w Jablonicy, boćby bez niej nie zgłodniał pan kuchmistrz. Ale na to Mietelski: – I tak się waszmość jeszcze usiedzisz. Mam. ja sposoby na wszystko. Owo więc i na to jest sposób, a ma się tam oprzeć o kogo pan kuchmistrz, mam i ja się też oprzeć o kogo w Sanoku. Toż to nie tylko tam pan Malicki i panowie grodowi; jest tam przecie i chorągiew pancerna, a w tej chorągwi są tam Kunicki i Waryczeńko, a jegomość masz zasie swoich. – Więc cóż powiadasz, Mietelski? – Pojedziemy i my do Sanoka – odpowiada Mietelski – a tam obaczymy. – Jakoż rzeczywi- ście, kiedy pan kuchmistrz dopiero na dzień świętego Piotra i Pawła wybiera się do Sanoka, Baranowski z Mietelskim już w wigilię tam przybywają. W Sanoku wówczas stoi rzeczywiście chorągiew pancerna. Jest to chorągiew jw. Józefa Mniszcha, kasztelana krakowskiego, której namiestnikiem jest imć pan Ludwik Lubieniecki, Antoni Osuchowski chorążym, a z towarzystwa bawią przy niej naówczas imć pan Kosobuc- ki, Jan i Mikołaj Bukowscy, Józef Siedliski, Witski i kilku innych. Pomiędzy tymi wszakże znajdują się jeszcze dwa indywidua, jeden Kunicki, a drugi Waryczeńko, zwany czasem Wa- ręzki, o których trudno przypuścić, ażeby byli istotnymi towarzyszami chorągwi, bo na to nie zezwalają ich późniejsze uczynki. Towarzystwo w chorągwi było tak znamienitym zaszczy- tem, że o niego ubiegały się najpierwsze imiona; towarzyszem chorągwi nie mógł być wów- czas, tylko szlachcic herbowy, znanego powszechnie domu, a nawet i dla takich jeszcze uzy- skanie tego zaszczytu było pod owe czasy taką trudnością, że nawet szlachcic osiadły i pia- stujący już ten albo ów urząd w powiecie miał siebie za szczęśliwego, jeżeli go za pomocą instancyj i długich zachodów uzyskał. W takiej chorągwi zresztą, której każdy prosty towa- rzysz nie mógł pójść pod komendę nawet jenerała cudzoziemskiego autoramentu i która przeto składała się prawie z samego kwiatu ówczesnego obywatelstwa, nawet za Sasów prze- strzegano z taką surowością honoru, zacności i czystości spraw wszelkich, że o tym, ażeby się .pod nią jako istotny towarzysz mógł znajdować człowiek podejrzanego charakteru i wolnego sumienia, nie można ani pomyśleć. Kunicki i Waryczeńko, lubo ich manifest pani kuchmi- strzowej litewskiej takimi zowie, nie mogli być jednak towarzyszami chorągwi. Jakoż inaczej i całkiem prawdziwie wyjaśnia nam to tradycja. Chorągiew taka, konsystująca w Sanoku, je- żeli się samowolnie nie mieszała w sprawy powiatowe albo prywatne, nie miała właściwie nic do czynienia. Lubo więc obowiązkiem było, ażeby chorągiew taka była o każdej porze przy- najmniej w trzeciej części towarzystwem okryta, towarzysze jej jednak, będąc po największej

23 części szlachtą osiadłą, mającą w domu swoje własne zajęcia, nie siedzieli nigdy w chorągwi, kontentując się tym, że się po kilka razy do roku zbierali na koło rycerskie, że swoich luza- ków, czyli pocztów utrzymywali w Sanoku i zresztą sami byli na każde zawołanie gotowi. Porucznikowi jednak albo namiestnikowi, komenderującemu chorągwią, przykro było sie- dzieć w miasteczku z samym tylko chorążym; asystując zresztą wedle zwyczaju sądowym kadencjom, procesom kościelnym i wszystkim innym miejscowym obchodom, rad by był mieć zawsze przy sobie choć taką z towarzystwa reprezentację. Nie mogąc jej zaś mieć ze strony towarzyszów chorągwi, których najwięcej kilku przy nim bawiło, przysposabiał ją so- bie sztucznie. O to zaś wcale nie było trudno. Albowiem wówczas, przy długoletnim spokoju i ogromnym rozmnożeniu się szlachty, mnóstwo było młodzieży w kraju, którzy żadnego nie znachodzili zajęcia. Było też wielu ludzi, którzy, śród powszechnego nieładu przywłaszczyw- szy sobie nazwisko, stopień wojskowy lub urząd jaki, włóczyli się z miejsca na miejsce, szu- kając utrzymania dla siebie w powszechnie zachowywanej gościnności. Drudzy, posłużywszy czas jaki na Kresach, porzucali ciężką tamtejszą służbę i na lekszą w kraj się puszczali; inni dla jakiego łotrostwa wykluczeni z chorągwi lub z regimentu, ze zmyśloną historią niewinne- go prześladowania zaciągali się w jakiej dalekiej krainie do nowej służby. Tacy więc goście, lubo zresztą niewielką ich obdarzano ufnością i w chorągwiach okrytych, konsystujących po wielkich miastach, żadnego im nie dawano przystępu – w chorągwiach jednak takich, którym zwykle brakowało nie tylko okrycia, ale nawet reprezentacji, częstokroć łatwego doznawali przyjęcia. Jakoż za takich gości także należy mieć Kunickiego, a przede wszystkim już Wary- czeńka, który nawet nie miał ustalonego nazwiska. Jakoż imć pan stolnik dobrzyński, przybywszy wraz z swoim Mietelskim do Sanoka, nie udał się wcale do nich; tylko rozkazawszy w gospodzie zgotować obiad i nakupiwszy win różnych gatunków, jak gdyby nic nigdy nie było, całą chorągiewną starszyznę do siebie zapro- sił. Na tę fetę stawili się z chęcią namiestnik, chorąży i wszyscy towarzysze. Jedzono, pito i bawiono się aż do rana; rano zaś imć pan Lubieniecki, mający swe gospodarstwo we wsi Za- hutyniu, o ćwierć mili od Sanoka odległej, do siebie znów wszystkich zawezwał. Wkrótce też zajechały przed gospodę karabony i kałamaszki i widzieli to wszyscy, jak całe to towarzystwo, śród rozgłośnie śpiewanych pieśni i gęstego strzelania z rusznic i pistoletów, wyjechało precz z miasta. W Zahutyniu de noviter repertis gościna – i tu dopiero stolnik dobrzyński, zosta- wiając Mietelskiemu robotę około Kunickiego i Waryczeńka, sam przed starszyzną zaczyna rozwodzić żale na pana kuchmistrza, opowiadając, jako go gnębi i zdziera, i teraz jeszcze chce z posiadanej prawnie dzierżawy wyrzucić. Burzą się na to winem i bezsennością porozgrze- wane umysły – lecą klątwy i groźby na wszystkich koronnych i litewskich kuchmistrzów – dostaje się przy tym wojewodom, starostom i kasztelanom – a wrzekomo ukrzywdzonemu szlachcicowi dostaje się ręka bratnia i obietnica pomocy. Dzieje się to już w sam dzień świętego Piotra i Pawła. W ten dzień też w samej istocie przyjeżdża do Sanoka i kuchmistrz. Ale pan wielki, z wielkim jeżdżący dworem, przyjeżdża późno i nim dla siebie miejsce znajduje w gospodzie, słońce już bliskie zachodu. Obawiając się, aby go z przyjęciem deportowanych pieniędzy nie odroczono do jutra, posyła Pełczyckie- go do pana pisarza. Pan pisarz, grzeczny i uprzejmy dla wszystkich, uprzedzającym jest dla tak znakomitego dygnitarza i odpowiada przez Pełczyckiego, że czekać będzie w kancelarii i deportowane pieniądze przyjmie – choćby też i przy świecach. Pan kuchmistrz tedy się wybiera powoli i nim się wybrał, zmrok już zapada na dworze. O zmroku dopiero wychodzi on z swojej gospody, idzie z nim razem Pełczycki, a za nim hajdu- cy na noszach drewnianych niosą sumę zastawną. Kiedy tak idąc do grodu, którego kancelarie znajdowały się w przyziemiach zamku, położonego na drugim końcu miasta, przychodzi na rynek, w rynku, śród nieprzejrzanego już zmroku, z niewiadomego miejsca daje się słyszeć jakiś gromki głos, wołający:

24 –Śmierć to niosą, nie pieniądze! Pan kuchmistrz nie zrozumiał sam dobrze, ale zrozumiał Pełczycki i powtórzywszy mu te słowa, mówi do niego: – Jw. panie! bodajby tu na nas nie było jakiej zasadzki. Ale Załuski, w swoim czystym sumieniu i dobrym rozumieniu o ludziach, zbywa niczym Pełczyckiego i tak w milczeniu dochodzą wszyscy do zamku. W zamku, w kancelarii grodzkiej, zastali istotnie światło i pp. Malickiego, Wielogórskiego i Rzepeckiego czekających z aktami. Wszakże ledwie pan kuchmistrz, wszedłszy do kancela- rii, zaczął się witać z imć panem pisarzem – daje się słyszeć tumult jakiś na dziedzińcu zam- kowym. Nie można zrazu rozpoznać, co się to dzieje, ale słychać wyraźnie brzęk szabel, różne pomieszane hałasy jakby pijanych ludzi, a między nimi i głosy: bij, zabij! takiego a takiego syna! – Kuchmistrz spogląda z zdziwieniem na pana pisarza, ten zaś nawzajem na niego – a tymczasem drzwi od samejże kancelarii otwierają się z wielkim łoskotem i cała ta hurma krzykaczy wpada wewnątrz do izby. Na jej czele widać najpierwej Lubienieckiego, Baranow- skiego i Kunickiego, za nimi wpada Mietelski i Waryczeńko, a dalej kilkunastu jeszcze uzbrojonych, których wszakże już niepodobna rozpoznać. Przeciwko tym napastnikom po- wstaje z pasją imć pan pisarz grodzki, lecz ci wszczynają od razu taki tumult i hałas, że jego głos ginie śród wrzawy. Tymczasem Baranowski rzuca się na kuchmistrza, lżąc go śród tego rozgwaru najbrzydszymi słowami; Załuski się cofa za stół do kąta, ale w tej chwili napadają na niego Kunicki i Waryczeńko, i kiedy jeden rozmachanymi rękami strąca mu z głowy kapu- zę, drugi dobytą spod kierci szablą, tnie go w głowę tuż koło lewego oka. Cięcie to nie tylko że trafia kuchmistrza w miejsce tak słabe, jak skronie, lecz jest zarazem tak silne, że go od razu powala na ziemię... Widząc to imć pan Pełczycki, dobywa szabli i na czele kuchmistrzowskich hajduków rzuca się z wściekłością na napastników, ale w tej chwili od nich już żadnego nie doznaje oporu, bo wszyscy oni, obaczywszy kuchmistrza leżącego na ziemi, sami się jak najprędzej wynoszą. Wkrótce potem cisza już jest w kancelarii grodzkiej sanockiej – panowie grodowi zacią- gają w akta deportację sumy zastawnej i sporządzają akt eksposesji Baranowskiego, a kuch- mistrzowscy hajducy na tychże samych noszach, na których przynieśli pieniądze do zamku, odnoszą teraz zranionego swojego pana do jego gospody. Złożywszy Załuskiego na łożu w gospodzie, Pełczycki przywołuje natychmiast felczerów, przywozi lekarza zamkowego z Leska, posyła po jakiegoś mnicha lekarza do Krosna i jedno- cześnie rozsyła konnych posłańców z zawiadomieniem o dokonanej zbrodni na wszystkie strony. Zabiegi te jednak niewiele pomagają choremu. Załuski leży bez przytomności przez noc całą aż do rana, a rano lekarze oświadczają sfrasowanemu Pełczyckiemu, że tylko jeden Bóg może mu pomóc, a i od Boga będzie to cudem... Nazajutrz wszakże jeszcze w czas przed południem zjeżdża się do Sanoka niemało szlachty sąsiedniej i przybiega także rozstawionymi przez Pełczyckiego końmi pani kuchmi- strzowa litewska. Pani kuchmistrzowa pada z rozdzierającym serce lamentem na kolana u łoża męża – a oburzona tą zbrodnią szlachta, rzuca się w miasto za odszukaniem Baranowskiego, Mietelskiego, Kunickiego i Waryczeńki. Poszukiwania ich są daremne, ani jednego z nich bowiem nie masz już w mieście – szlachta rzuca się w pogoń za nimi, drudzy czepiają się pozostałych w mieście namiestnika i chorążego, z czego wszczyna się tumult, hałas i rąbani- na, przy czym pomiędzy innymi, poznaczonymi z lekka, jeden z młodych Gumowskich jest tak zesiekany, że do sześciu tygodni potem goi się z ran swoich w Sanoku. Przez następne dni ciągle nowa szlachta się zjeżdża do miasta, a do czwartego dnia rano wszystko, co tylko żyje, co tylko szablę nosi w całej ziemi sanockiej, jest zgromadzone w mieście. Szczupły Sanok rozpiera się pod tym niespodziewanym zjazdem, jego domki nie są

25 w stanie wszystkich gości pomieścić – wszakże ci goście nie są wybredni i mieszczą się na poddaszach i w sieniach, drudzy się kwaterują w chatach wiejskich na sanockiej posadzie, inni się nawet rozkładają obozem nad Sanem. Szlachta ta, zgromadzona ze wszystkich kątów, przez całe dnie oblega gospodę, w której leży Załuski, a co znaczniejsi idą go naocznie oglą- dać; drudzy, uraczywszy się po winiarniach na ten niespodziewany frasunek, wywołują po ulicach pomstę Bożą na zbrodniów, inni nawet wpadają na zamek, to znów do kwatery chorą- gwi i grożą tak panom grodowym, jak i Lubienieckiemu srogim rozsiekaniem i śmiercią. Po- plecznicy i przyjaciele Załuskich nie zaniedbują niczego, ażeby usposobienie szlachty na swojej stronie utrzymać, jakoż co dzień, co godzina, dają tu i ówdzie ognia poostrzone sza- belki. Jednak ażeby nigdzie do tumultu nie przyszło, czuwa pilnie chorągiew pancerna. Cho- rągiew ta już od dni kilku jest całkowicie okryta, ani jednego nie brakuje w niej towarzysza, ani jednego luzaka. Główną komendę ma nad nią imć pan Marcin Nieczuja-Ślaski, który przez swoje życie już niejednej porucznikował chorągwi i tu też postępuje sobie dziwnie su- rowo. Wszyscy towarzysze są ciągle pod bronią; odwach jest utrzymany porządnie; Lubie- niecki i Osuchowski wraz z pocztowymi, na których pada podejrzenie wspólnictwa zbrodni, obłożeni, to honorowym, to rzeczywistym aresztem; bezustanne ronty przeciągają ulice i zgoła cala ziemia sanocka za pomocą porozsyłanych komend wzięta jest w czujną policję, ażeby w niej choć jednego z zbrodniarzy wyśledzić. Takie naprężenie trwa przez dni siedem. Siódmego dnia wieczór kuchmistrz, wycieńczony na siłach, umiera. Wieść ta jak błyskawica rozbiega się po mieście. Wskutek niej nowy rozruch się robi. Zbija się w tłumy szlachta, grozi i tym, i owym, i w swej zapamiętałości grozi nawet samemu miastu. Niewiele brakowało do tego, żeby rozżartym tłumom trza było poświęcić jednego z uwięzionych towarzyszów, dla- czego zapewne Lubieniecki wraz z Osuchowskim zaraz po śmierci kuchmistrza znikają także bez wieści. Czujna wszakże i ciągle czynna chorągiew utrzymuje spokój powszechny, późną nocą rozchodzą się tłumy na swoje leże, a tymczasem pani kuchmistrzowa litewska wraz z przybyłymi krewnymi i całym dworem przygotowuje się do solennego aktu oskarżenia, mają- cego się odbyć nazajutrz. Jakoż w istocie nazajutrz zaraz rano zaczyna się ten akt pompatyczny. Wtedy corpus exsangue śp. kuchmistrza ubrane jest w szaty jego imieniowi i tytułom odpowiednie. Ciało to, położone na mary, kirem obwieszone dokoła, niosą w żałobę poubierani hajducy z niebosz- czykowskimi herbami. Za ciałem z rozgłośnym jękiem i niepowstrzymanymi łzami, ciężką żałobą okryta, postępuje pozostała po zmarłym wdowa; koło niej idzie, wtórząc głośno i łzom, i jękom matczynym, siedmioro drobnych, osieroconych dziatek. Dalej kilku krewnych przy- byłych, cały dwór nieboszczyka kuchmistrza i wszyscy słudzy, wszystko to w ciężkiej po swoim panu żałobie. Za nimi wreszcie ciągnie kilkaset szlachty, jedni z głowami pochylonymi w smutku ku ziemi, drudzy z okiem pałającym zemstą i szukającym zbrodniarzy. Około tego ogromnego konduktu ciśnie się lud pospolity tłumami, pomiędzy które przeciągają konne i piesze poczty towarzystwa chorągwi. Wszystko to ciągnie krokiem powolnym na zamek i wchodzi wreszcie na zamkowy dzie- dziniec. Tam przeciw nim wychodzą starosta i sędzia, i pisarz, i zgoła cały sąd grodzki. Okryta kirem i łzami zalana wdowa śp. kuchmistrza, prezentuje sądowi jego wybladłe zwłoki: w imieniu swoim, w imieniu sierot, przyprowadzonych za sobą, i całej nieboszczyka familii, zanosi ona żałosną skargę na to srogie zabójstwo do sądu, prosi o sądowne obejrzenie zwłok nieboszczyka, o wyraźne uznanie i ogłoszenie dokonanego na nim zabójstwa, a wreszcie bła- ga o ukaranie zbrodniarzy. Tym skargom i prośbom towarzyszy rozgłośny płacz samej wdo- wy, jęk dzieci, szlochanie krewnych, sług i przyjaciół zmarłego, a nareszcie i stokroć jeszcze głośniejszy gwar zgromadzonej tak tłumnie szlachty, z ust której tutaj wyrywają się tylko nie- zrozumiałe groźby, tam wyraźniejsze przeklęctwa, ale gdzie indziej także i wcale zrozumiałe