ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 139
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 006

Karyn Monk - Więzień miłości 01 - Więzień miłości

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Karyn Monk - Więzień miłości 01 - Więzień miłości.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK K Karyn Monk
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 683 osób, 323 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 283 stron)

Karyn Monk Więzień miłości

i Inveraray, Szkocja Zima, 1861 Z trudem podniósł wzrok zamglony bólem i gorączką. - Moje uszanowanko lordowi. - Ciężkie żelazne kajdany zwi­ sały złowieszczo z brudnej pięści strażnika. -Jak się dziś czujemy? Haydon tylko spojrzał na niego ze znużeniem. Strażnik wyszczerzył w uśmiechu wyszczerbione spróchniałe żeby. - Chyba nieźle, co? - Ubłoconym butem trącił stojący w no­ gach łóżka talerz z zastygłą owsianką. - A cóż to? Nie podchodziła lordowi kolacyjka? - On może zjeść. - Haydon ruchem głowy wskazał na skulo­ nego na zimnej podłodze chłopca. -Ja nie jestem głodny. Mizerny więzień skulił się jeszcze bardziej. Objął chudymi ra­ mionami kolana, rozpaczliwie próbując się ogrzać. - Co ty na to, Jack? - zapytał strażnik. - Wrzuciłbyś do brzucha kolację lorda? Chłopak podniósł wzrok. Zimne szare oczy pałały nienawiścią. Cienka biała blizna przecinała delikatną skórę lewego policzka. -Nie. Strażnik się roześmiał. Więzienne porcje były tak nędzne, że chłopak na pewno był głodny. 7

- Hardy jesteś, chłoptasiu. Ale pewnie, ciebie interesuje tylko to, co ukradniesz. Złodziejstwo masz we krwi jak twoja matka łaj­ dactwo. Chłopiec jeszcze bardziej zacisnął ramiona wokół kolan, aby nie stracić nad sobą panowania. - Takie szumowiny jak ty - ciągnął strażnik - rodzą się ze złą krwią i ze złą krwią umierają. A za życia tylko cuchną i przysparza­ ją porządnym ludziom kłopotów. Ale dziś - wycedził, potrząsając kajdankami przed twarzą młodego więźnia - spróbuję wypuścić z ciebie choć trochę tej zepsutej krwi. W oczach Jacka pojawił się lęk. Haydon zacisnął żeby. Pokonując dotkliwy ból i słabość, dźwig­ nął się na łokciu. Razy sprzed dwóch tygodni, połamane żebra i wysoka gorączka bardzo go osłabiły. Ale bał się o chłopca, więc usiadł. - O czym ty mówisz? - Nasz mały Jack został skazany na chłostę; dostanie trzydzieści sześć batów. - Krew nagle odpłynęła z twarzy chłopca, co najwy­ raźniej sprawiło radość oprawcy. - Chyba nie sądzisz, że zapomnia­ łem o tym, chłopcze? - Roześmiał się i splunął na podłogę. - Nasz szeryf ma blade pojęcie o takich draniach jak ty, które okradają porządnych obywateli. Jest naiwny. Uważa, że chłosta i kilka lat zakładu poprawczego w Glasgow może was naprawić. Ale my do­ brze wiemy, że jest inaczej, co, Jack? - Zanurzył potężną dłoń we włosach chłopca i podniósł go na nogi. - Wiemy, że takie ścierwa kończą w rynsztoku albo na szubienicy jak jego lordowska mość, twój koleżka z celi. - Pchnął Jacka na ścianę. - Wątpię, czy chło­ sta i zakrwawiony tyłek nauczą cię czegoś, ale chcę, żebyś wiedział - dodał, rechocząc - że patrzenie, jak przykuty do stołu skręcasz się pod razami bata, sprawi mi cholerną frajdę. Furia najwyraźniej przyćmiła chłopcu rozum. Z szybkością i si­ łą, które Haydon uznał za zdumiewające u wygłodniałego młode­ go człowieka, Jack wbił kościstą pięść w sflaczały brzuch strażnika. Z ust zaatakowanego wyrwał się jęk zmieszany z przekleństwem. 8

Zanim jednak mężczyzna zdołał się pozbierać, pięść Jacka wylądo­ wała na jego szczęce. Głowa nieszczęśnika odskoczyła przy wtórze łamiących się resztek zębów. - Zabiję cię! - ryknął strażnik. Rzucił kajdanki i jego ciężka pięść poleciała w stronę chłopca. Jack schylił głowę, zręcznie uni­ kając ciosu. - Chodź tutaj, nędzny gnojku! Masywna pięść znów wyparowała cios, ale i tym razem Jack zdołał się uchylić. Teraz oprawca ruszył na chłopca jak rozwście­ czony byk. Zwaliste ciało z całą siłą runęło na krnąbrnego więź­ nia. Jack przeleciał przez celę i uderzył głową w kamienną ścianę. Oszołomiony stał przez chwilę, rozpaczliwie walcząc o odzyskanie świadomości. -Już ja ci pokażę, co znaczy podnieść rękę na władzę! - wrzas­ nął strażnik, przypierając chłopca do muru i celując pięścią w jego twarz. Nagle czyjeś silne ręce chwyciły oprawcę za ramiona, oderwały go od Jacka i rzuciły w kąt celi. Mężczyzna runął na pryczę Haydona, która z trzaskiem się zawaliła. Po chwili wygrzebał się spod rumowi­ ska i zmierzył Haydona wzrokiem pełnym furii i zaskoczenia. -Tknij chłopaka raz jeszcze, a cię zabiję - syknął Haydon. Ciężko dyszał, starając się pokonać nieznośny ból. Już samo utrzymanie się na nogach wymagało nie lada wysiłku, ale Haydon wiedział, że jeśli nie chce, by strażnik go wykończył, nie może oka­ zać słabości. Stał więc na szeroko rozstawionych nogach, walcząc z zawrotem głowy i modląc się, by jak najszybciej ustąpił. Strażnik zawahał się, bo Haydon był mężczyzną o imponującej posturze, i to skazanym za morderstwo. Musiał się dobrze zastano­ wić, jak wywieść go w pole. Kropla potu spłynęła po policzku Haydona. Usta dozorcy wykrzywiły się w szyderczym uśmiechu. - Nie czujemy się dobrze, milordzie, co? - szydził, podnosząc się z podłogi. - Czuję się na tyle dobrze, żeby rozwalić ci czaszkę - zapewnił Haydon. 9

- Czyżby? Jakoś nie mogę w to uwierzyć. - Chwycił gru­ by kołek z rozwalonego łóżka i z całej siły uderzył nim Haydona w pierś. Taki cios powaliłby każdego człowieka, zwłaszcza z obrażenia­ mi i gorączką. Haydon osunął się na kolana. Klatkę piersiową prze­ szył ból. Zanim więzień zdołał się zasłonić przed kolejnym ciosem, strażnik znów uderzył. Tym razem kołek opadł na plecy, powalając Haydona na podłogę. Pokonanyjuż nie był w stanie się bronić, gdy strażnik z furią kopał go ciężkimi buciorami. - Przestań! - wrzasnął Jack. Skoczył na plecy oprawcy i zaczął łomotać pięściami. - Zabijesz go! Strażnik przestał kopać Haydona, usiłując zrzucić chłopca z ramion. W końcu, gdy uderzył plecami o ścianę, Jack zwolnił uchwyt. - Ciebie też zabiję, mały cuchnący gnojku! - Zmusił chłopca do wstania i zaczął go dusić. - Puść go! - polecił nagle jakiś oburzony kobiecy głos. - Na­ tychmiast! Strażnik, całkowicie zaskoczony, rozluźnił palce. - Dobry Boże, Sims - sapnął ze złością naczelnik więzienia. - Co tu, u licha, się dzieje?! Haydon z trudem odwrócił głowę. Naczelnik Thomson był niski, korpulenmy i prawie łysy. Za to starannie utrzymana bujna siwa broda mogła być przedmiotem jego dumy. Ubrany był od stóp do głów w czerń - według Haydona odpowiedni strój dla kogoś, kto całe dnie spędza w ponurych więziennych ścianach. - Oni chcieli mnie zabić! - zaskamlał strażnik. - Naczelniku Thomson, czy to za pana przyzwoleniem używa się tu brutalnej siły nawet wobec dzieci?! Stojąca przy naczelniku kobieta wyglądała jak zjawa, jej twarz przysłaniało rondo kapelusza, a szczupła sylwetka tonęła w fałdach ciemnego płaszcza. Jednak jej zadziwiająca pewność siębie, dosto­ jeństwo i z trudem powstrzymywany gniew napełniły lodowatą celę energią. Ki

- Oczywiście, że nie, panno MacPhail - zapewnił naczelnik, kręcąc energicznie głową. - Wszyscy nasi więźniowie traktowani są z należnym szacunkiem, chyba że - dodał, patrząc na Haydona - stanowią zagrożenie dla innych. W takiej sytuacji jak ta, mam nadzieję, że pani to rozumie, pan Sims jest zobowiązany do inter­ wencji. - Oni chcieli mnie zabić! - zaskrzeczał strażnik, starając się wy­ wołać wrażenie, że cudem uniknął śmierci. - Zaatakowali mnie ni­ czym dzikie bestie. Obym nie miał nic złamanego. - Potarł łokieć, najwyraźniej w nadziei na odrobinę współczucia. -A jak pan sądzi, dlaczego to zrobili? - zapytała kobieta lodo­ watym tonem. Strażnik wzruszył ramionami. - Miałem właśnie wymierzyć chłopakowi karę chłosty, gdy on nagle się wściekł i... - Zamierzał pan tego chłopca wychłostać?! Haydon nie mógł rozpoznać, czy była bardziej zdumiona, czy rozgniewana. - To szeryf skazał go na chłostę - wyjaśnił naczelnik Thomson, jakby to zwalniało zarówno jego, jak i strażnika z odpowiedzial­ ności. - Na trzydzieści sześć batów i czterdzieści dni więzienia, a potem na dwa lata w zakładzie poprawczym. - Za co? - Chłopak kradnie - wyjaśnił naczelnik Thomson. - Nawet teraz? - rzuciła kpiąco kobieta, po czym odwróciła się i podeszła do Haydona, rozluźniając tasięmki kapelusza. Ciem­ ne nakrycie głowy zsunęło się do tyłu. Kobieta okazała się o wiele młodsza i piękniejsza, niż początkowo sądził. Jej bladą twarz oka­ lała burza włosów w kolorze miodu z rudym odcieniem, wysuwa­ jących się ze spinek, które najwyraźniej nie mogły ich utrzymać. Oczy, na tle mlecznej skóry, były ciemne i ogromne, a rysy twarzy delikatne i piękne jak wyrzeźbione. Uroda nieznajomej zupełnie nie pasowała do tego odrażającego miejsca. Kobieta wyglądała jak wspaniały kwiat, który nagle rozkwitł w szparze brudnej podłogi. 11

Nie zwracając uwagi, że może się ubrudzić, uklękła przy Haydonie i z niepokojem obserwowała jego ściągniętą bólem twarz. -Jest pan poważnie ranny? Haydon przyglądał się jej z nabożną fascynacją. Nie była tak młoda, jak mu się początkowo wydawało. Drobniutkie zmarsz­ czki wokół oczu i wzdłuż czoła świadczyły, że miała przynajmniej dwadzieścia pięć lat. Najwyraźniej życie nie szczędziło jej cierpień - pod oczami widniały ciemne cienie, między brwiami głębokie bruzdy. A jednak Haydon czuł, że oprócz cierpienia zaznała rów­ nież wiele radości. W tej chwili nie pragnął niczego więcej, jak tyl­ ko zobaczyć jej uśmiech, który rozjaśnia śliczną twarz i delikatnie wyostrza zmarszczki przy oczach. - Nie - wychrypiał, choć czuł, że obrażenia były bardzo groźne. Jakież to jednak mogło mieć teraz znaczenie. Śmierć u stóp tego cu­ downego stworzenia, które patrzyło na niego z taką troską, wydawała się czymś o niebo lepszym niż dyndanie na stryczku przed szydzącą gawiedzią, co miało nastąpić następnego dnia. Wpatrywał się w to nieziemskie zjawisko tak intensywnie, jakby się obawiał, że jeśli choć na chwilę przymknie oczy, piękna zjawa zniknie, a on w samotności będzie przeżywać ostatnie godziny parszywego życia. Delikatnie przesunęła palcami po świeżym zaroście na jego po­ liczku, położyła dłoń na rozpalonym czole. Jej dotyk był delikatny, chłodny i cudownie kojący. Nie wiedzieć czemu, serce Haydona przepełniła krucha nadzieja. To pewnie od gorączki, pomyślał ze smutkiem. Dla niego nie było już żadnej nadziei. - Ten człowiek jest poważnie chory- zauważyła, nie odrywając od niego wzroku. - On płonie z gorączki i został ciężko pobity. Musi pan natychmiast posłać po lekarza. Strażnik parsknął śmiechem. Reakcja Thomsona była bardziej wyważona. Spojrzał na towa­ rzyszącą mu kobietę tak, jakby chciał jej dać do zrozumienia, że to nie są sprawy, którymi powinny zajmować się kobiety. - Przykro mi, droga panno MacPhail, ale ten mężczyzna zo­ stał uznany za winnego morderstwa i jutro zawiśnie na szubieni- 12

cy. Ponieważ popełnił najcięższe przestępstwo, a od wykonania wyroku dzieli go zaledwie kilka godzin, nie ma sensu zawracać głowy więziennemu lekarzowi. Zresztą skazany nie pożyje na tyle długo, aby skorzystać z ewentualnego leczenia, które lekarz mógł­ by zalecić. Kobieta zesztywniała, chociaż wyraz jej twarzy się nie zmienił. Najwyraźniej informacja o morderstwie i skazaniu na powieszenie ostudziła jej stosunek do więźnia. Cofnęła rękę i Haydon nagle poczuł się opuszczony, jakby łącząca ich nić współczucia została nieoczekiwanie zerwana. - Nie - zaprotestował, chwytając ją za nadgarstek i ciągnąc do siębie. W jej oczach pojawił się lęk. Haydon zrozumiał, że popełnił błąd. Jak mogła się nie bać kogoś takiego jak on? Zmaltretowanego więźnia, leżącego na podłodze wilgotnej celi, brudnego, nieogo­ lonego i półprzytomnego z gorączki, który usiłował ją zatrzymać. Zdesperowany przymknął oczy, wciąż trzymając za delikatny prze­ gub dłoni, ale jego uchwyt był teraz znacznie lżejszy i jeśliby chcia­ ła, mogłaby się bez trudu od niego uwolnić. Pozostawała bez ruchu. Czuł chłodną skórę jej ręki pod brud­ nymi palcami. - Nie jestem mordercą - wymamrotał, zastanawiając się, dla­ czego tak mu zależało, aby o tym wiedziała. Przez chwilę wahała się, obserwując go uważnie. - Przykro mi, sir - powiedziała miękko. - Ale teraz to już spra­ wa między panem a Bogiem. - Delikatnie uwolniła dłoń z uścisku. -Jack, możesz mi pomóc przenieść tego nieszczęśnika na łóżko? -Ja go przeniosę - mruknął strażnik. - Dziękuję, ale będzie lepiej, jeśli zrobimy to sami - odparła stanowczo. Jack posłusznie pomógł pannie MacPhail położyć Haydona na ocalałej pryczy. - Może przynajmniej przyślę pokojówkę, aby zajęła się tym ska- zańcem - zaproponowała kobieta, okrywając Haydona cuchnącym

kocem. - Nie widzę powodu, dlaczego temu nieszczęśnikowi nie miałby ktoś pomóc w ostatnich godzinach jego życia. Naczelnik niepewnie pogładził siwą brodę. - Nie wydaje mi się, żeby to było konieczne... - Ale nie świadczyłoby dobrze o panu i więzieniu, jeśli skaza­ niec nie zdołałby stać o własnych siłach podczas jutrzejszej egze­ kucji - zauważyła panna MacPhail. - Niektórzy mogliby pytać, jak był traktowany, kiedy został powierzony pańskiej opiece. - Obrzu­ ciła strażnika oskarżycielskim wzrokiem. - Cóż, ostatecznie nie widzę nic złego w tym, że pani służąca złoży mu wizytę - ustąpił naczelnik. - Doskonale. - Wyraźnie usatysfakcjonowana tym, że zrobiła wszystko, co w jej mocy, aby pomóc Haydonowi, skupiła uwagę na Jacku. - A teraz, chłopcze, pozwól, że ci się przedstawię. Nazywam się Genevieve MacPhail i chciałabym porozmawiać z tobą... - Nigdy niczego nie ukradłem - rzucił młody więzień. - Ukradłeś czy nie, nie ma to dla mnie żadnego znaczenia. Ukrył zdumienie pod maską obojętności. - A więc o co chodzi? - Mam dom w Inveraray, gdzie mieszkam z gromadką dzieci, które podobnie jak ty miały kiedyś pewne problemy... - Nie jestem dzieckiem - przerwał opryskliwie. -Wybacz. Oczywiście, że nie jesteś. Masz... ile? Piętnaście? Wyprostował się, zadowolony, że oceniła go na więcej lat. - Coś koło tego. Skinęła głową, jakby jego odpowiedź zrobiła na niej wrażenie. - A więc, ciekawa jestem, czy zamiast pobytu w więzieniu, a potem w zakładzie poprawczym, nie wolałbyś przenieść się do mnie na czas wyznaczonej ci kary. Oczy Jacka się zwęziły. -Jako służący? - rzucił z pogardą. - Nie - odparła niezrażona wyraźnie wrogą postawą. - Ale oczywiście będziesz miał obowiązki jak wszyscy w tym domu. 14

Spojrzał na nią podejrzliwie. -Jakie? - Będziesz pomagał gotować, sprzątać, prać i wykonywać inne prace niezbędne przy prowadzeniu domu. Część czasu poświęcisz na naukę czytania, pisania i rachowania. Nie potrafisz czytać, praw­ da? - Trochę umiem - zapewnił. - Wierzę ci. Ale mam nadzieję, że kiedy skończy się twój pobyt u mnie, będziesz czytał o wiele lepiej. Milczał przez chwilę, najwyraźniej zastanawiając się, co odpo­ wiedzieć. - A będę mógł wychodzić i przychodzić, kiedy zechcę? - Niestety, nie. Jeśli zdecydujesz się pójść ze mną, wezmę za ciebie odpowiedzialność. I w każdej chwili muszę wiedzieć, gdzie jesteś. Obawiam się, że to konieczne - dodała, widząc jego na­ chmurzoną twarz. - Zresztą liczne obowiązki i zajęcia nie pozwolą ci robić, co zechcesz. Mimo to jednak zapewniam, że uznasz swoją sytuację za o wiele bardziej znośną, niż gdybyś przebywał w zakła­ dzie poprawczym. Będziesz zadbany i dobrze karmiony. Ci, którzy zjawili się u mnie wcześniej, teraz uważają swoje życie za całkiem przyjemne. - Zgoda. Odpowiedział trochę za szybko i Haydon pomyślał, że chy­ ba niezbyt szczerze. Było oczywiste, że chłopak woli pójść z pa­ nią MacPhail niż dostać chłostę i zostać w więzieniu. Kiedy tylko otrzyma ciepłe ubranie i przyzwoity posiłek, ukradnie, co się da i ucieknie najdalej następnego dnia. Haydon bardzo żałował, że nie będzie miał okazji porozmawiać z chłopcem sam na sam i uświa­ domić mu, jaką otrzymał nieprawdopodobną szansę. - Czy nie może pani zabrać też jego? -Jack wskazał głową na współwięźnia. Haydon spojrzał na chłopca ze zdumieniem. - Obawiam się, że nie - bąknęła Genevieve, najwyraźniej za­ skoczona pytaniem. 15

W jej ciemnych oczach Haydon dostrzegł cień żalu. Zdumie­ wające, wiedziała przecież, za co został skazany. - Doskonale - powiedział naczelnik, zadowolony, że tych dwo­ je w końcu się porozumiało. - Może przejdziemy teraz do mojego biura i załatwimy formalności? A więc to tak, domyślił się Haydon. Ta kobieta uzyskiwała zwol­ nienie Jacka w zamian za pewną sumę pieniędzy dla naczelnika. Nie nosiła żadnej biżuterii, a jej trochę znoszony płaszcz nie miał żadnych ozdób. Bez względu na to, ile panna MacPhail zapłaci za wątpliwy przywilej wzięcia na siębie odpowiedzialności za małego złodziejaszka, Haydon nie wątpił, że to będzie zła inwestycja. Jed­ nak przeświadczenie, że Jack zamierza wykorzystać dobre intencje kobiety, a potem uciec, przepełniło go smutkiem. Naczelnik stał już w drzwiach, najwyraźniej nie mogąc się do­ czekać na sfinalizowanie transakcji. Ale śliczna panna MacPhail ociągała się z wyjściem. - Przyślę tu służącą możliwie najszybciej - obiecała Haydono- wi. - Ma pan jakieś życzenie, sir? - Proszę nic spuszczać tego chłopaka z oczu, zanim się pani nie upewni, że on zostanie, inaczej ulotni się jeszcze przed świtem. Jej oczy zogromniały. Spodziewała się, że więzień poprosi o coś dla siębie, o whisky albo coś specjalnego do jedzenia. -I jeszcze jedno. -Tak? - Chciałbym, aby mi pani uwierzyła, że jestem niewinny. Strażnik parsknął z rozbawieniem. - Wszyscy mordercy chcą, aby cały świat uważał, że są czyści jak nowo narodzone dzieci, szczególnie tuż przed tym, jak mają być straceni. - Dlaczego panu na tym zależy? - zapytała, ignorując szyder­ stwo strażnika. Haydon spojrzał na nią uważnie. - Po prostu zależy. Milczała przez chwilę, zastanawiając się nad jego prośbą. 16

- Nic o panu nie wiem, nie mogę więc tego obiecać. - Jej głos brzmiał miękko, ale z nutą wyrzutów sumienia, jakby wolała po­ wiedzieć, że mu wierzy. Skinął głową, czując nagły przypływ znużenia. - Oczywiście. - Przymknął oczy. - Powinniśmy już iść, droga pani - ponaglał Thomson, któ­ ry wciąż czekał w drzwiach celi. - Musimy załatwić sprawę tego chłopca. - Polecę służącej, żeby przygotowała coś specjalnego dla pana - obiecała Genevieve Haydonowi, chcąc go jakoś pocieszyć. - Nie jestem głodny. - A więc postara się, aby poczuł się pan choć trochę lepiej - po­ wiedziała. - Świetnie. Dziękuję. Raczej wyczuwał, niż widział jej wahanie, jakby chciała jeszcze coś dodać. Po chwili opuściła celę i skazaniec na kilka ostatnich godzin pozostał sam. - Umowa jest taka sama jak wszystkie poprzednie, z wyjątkiem części dotyczącej wyroku. - Thomson położył przed Genevieve dokument. - Wszystko w porządku. - Najwyraźniej nie mógł się doczekać na jej podpis i pieniądze. - Nie wątpię - odparła Genevieve. - Ale dałabym zły przykład, podpisując dokument bez zapoznania się z treścią. Zawsze należy czytać wszystko dokładnie, zanim się cokolwiek podpisze - zwró­ ciła się do Jacka, po czym zaczęła uważnie czytać umowę. - No cóż, chłopcze, to twój szczęśliwy dzień, nie sądzisz? - za­ gadnął naczelnik, usiłując przerwać niezręczną ciszę. Jednak Jack milczał. Genevieve podniosła na niego wzrok. Chłopiec jak zaczarowa­ ny wpatrywał się w korytarz biegnący za drzwiami biura naczelni­ ka, gdzie strażnik Sims na ciężkiej drewnianej tacy ustawiał mis­ ki z owsianką. Być może chłopiec uświadomił sobie, jak niewiele 2 - Więzień miłości 17

brakowało, żeby został zatłuczony na śmierć przez tego okropnego człowieka, pomyślała Genevieve. - Musisz odpowiedzieć, kiedy ktoś zadaje ci pytanie - zwróciła mu uwagę. Jack zamrugał i spojrzał na nią z zakłopotaniem. -Co? - W grzecznej rozmowie nie mówi się „co", tylko „słucham" - poprawiła go Genevieve, uznając, że każda pora jest dobra, aby zacząć pracę nad manierami chłopca. Jack patrzył na nią tak, jakby nagle postradała zmysły. - O co pani chodzi? - Naczelnik mówił do ciebie. - Postanowiła na razie odłożyć wyjaśnienie, jaka jest różnica między „co" i „słucham". - Co powiedział? - zapytał, nie patrząc na Thomsona. Później mu wytłumaczy, że to niegrzecznie mówić o kimś obecnym tak, jakby go nie było. - Zapytał, czy cieszysz się, że wychodzisz stąd ze mną. Jack wzruszył ramionami. - Wszystko lepsze od tego szamba. Naczelnik uniósł brwi i poczerwieniał z oburzenia. - Za grosz wdzięczności... - Masz rację, Jack - przerwała mu Genevieve, niezrażona ani obojętnością chłopca, ani jego doborem słów. Podziwiała go nawet za szczerość. - Wszędzie będzie lepiej niż tu. - Uśmiechnęła się i wróciła do studiowania dokumentu. Jack, nie kryjąc znudzenia, osunął się na krzesło i obcasami brudnych znoszonych butów zaczął kopać w rzeźbione nogi. - Hej, ty! Przestań natychmiast, porysujesz drewno - zaprote­ stował Thomson. Jack wzruszył ramionami. - To tylko krzesło. - Dla ciebie, obdartusię. Ale to prawdziwy mahoń i kosztu­ je więcej, niż jesteś w stanie zarobić przez całe życie - warknął Thomson. 18

Jakby na przekór Jack znów kopnął krzesło. - Może zaczekasz w holu, Jack - zasugerowała Genevieve, sta­ rając się uniknąć kłótni. - Pan naczelnik i ja szybko załatwimy na­ sze sprawy. Jack nie potrzebował dalszej zachęty, wyszedł na korytarz i za­ czął nerwowo przechadzać się tam i z powrotem. - Będzie z nim pani miała pełne ręce roboty - burknął Thom­ son. - Mogę się założyć, że szybko wróci na złodziejskie ścieżki i nim minie miesiąc, znów do nas trafi. Moja rada, panno MacPhail, to trzymać go krótko i regularnym biciem wymuszać dyscyplinę. - Nie mam zwyczaju bić dzieci, panie Thomson - odparła chłodno Genevieve. - Bóg mówi nam, że dzieci trzeba bić. „Ten kto żałuje rózg, nie­ nawidzi swojego syna, ale ten, kto kocha, musi go smagać dyscyp­ liną". Trzeba stanowczo powiedzieć chłopcu, że teraz pani o nim decyduje. Jeśli sprawi nawet najmniejszy kłopot, proszę go natych­ miast odesłać do mnie. - Co on ukradł? - Słucham? - W liście do mnie wspomniał pan, że uznano go za winnego kradzieży. Co ukradł? Thomson wyjął okulary z kieszeni surduta, wsadził je na nos i otworzył teczkę z dokumentami. - Włamał się do pewnego domu i skradł parę butów, koc, kawałek sera i butelkę whisky - odczytał urzędowym tonem. - Znaleziono go później, gdy spał pod tym kocem w wozowni na sąsiędniej posesji. Whisky i ser zniknęły, skradzione buty miał na nogach, a sam był cał­ kowicie pijany. - Spojrzał na nią poważnie znad okularów. - A więc za to, że był zmarznięty, głodny i bez butów, mieliście go uwięzić, wychłostać i wysłać do zakładu poprawczego - zauwa­ żyła z goryczą Genevieve. - Żyjemy w praworządnym społeczeństwie, panno MacPhail. Do czego byśmy doszli, gdyby każdy zmarznięty i głodny wchodził do czyjegoś domu lub sklepu i brał, co mu się podoba? 19

- Żadne dziecko nigdy nie jest aż tak złe - zaprotestowała. - Potrzebne nam prawo, które będzie chroniło dzieci przed głodem i chłodem, aby nie musiały kraść jedzenia i ubrania. - U nas nie siędział głodny i nie głodowałby w zakładzie po­ prawczym - zauważył naczelnik. -Więzienie było najlepszą rzeczą, która mogła mu się przydarzyć. Przysięgał, że jego rodzice nie żyją, nie ma domu ani żadnych krewnych, którzy mogliby go wziąć do siębie. Zakład poprawczy dałby mu przynajmniej dach nad głową, koc do przykrycia na noc i trzy posiłki dziennie. - Chłopcy nie wyżyją na cienkiej zupce i wodzie. Nie mogą też być skazywani na chłostę i pobyt w lodowatej celi z morder­ cą za kradzież sera i pary butów - odparła Gencvieve. - A co do naszych wspaniałych zakładów poprawczych - ciągnęła drwiąco - to są niewiele lepsze od miejsc, gdzie dzieci obrzuca się obelga­ mi i zmusza do morderczej pracy. Jeśli, mimo to, znajdą w sobie siły niezbędne do przeżycia, po wyjściu z zakładu wrócą na ulicę bez pieniędzy i umiejętności, aby je uczciwie zdobyć, i nikt nie przejmie się ich losem, co oczywiście zmusi ich do złodziejstwa i prostytucji. - Niestety, my, którzy jesteśmy częścią tego systemu, możemy zrobić tylko tyle, panno MacPhail - zauważył naczelnik. - Zwraca­ jąc pani uwagę na tego chłopca, chciałem dać mu szansę na lepsze życie. Mam nadzieję, że pozostałe dzieci, które powierzyłem pani opiece, dobrze się sprawują. - Nadspodziewanie dobrze - zapewniła Genevieve. - Znacznie lepiej niż można by oczekiwać. - Nie mam wątpliwości, że zrobi pani wszystko, aby pomóc Jackowi pokonać złe nawyki. Może w końcu zacznie uczciwie żyć. Miejmy nadzieję, że tak będzie. - Zamknął akta. -Jeśli znów wej­ dzie w konflikt z prawem, nic go już nie uchroni przed karą. -Wstał od biurka, dając do zrozumienia, że uważa sprawę za zakończoną. Genevieve stwierdziła, że wszystkie szczegóły umowy są w po­ rządku, podpisała więc dokument, wyciągnęła pieniądze z we­ wnętrznej kieszeni płaszcza i wręczyła je Thomsonowi. 20

- Dziękuję, droga panno MacPhail. - Uśmiechnął się i zaczął szybko przeliczać otrzymaną kwotę. - Mam nadzieję, że będzie pani zadowolona z tej transakcji. - Och, na pewno. - Genevieve wstała i ruszyła w stronę drzwi, aby powiedzieć Jackowi, że mogą już wyjść. Nagle zamarła. Strażnik Sims już zebrał brudne naczynia z każdej celi i usiło­ wał właśnie dźwignąć z podłogi ciężką tacę. Był odwrócony tyłem do Jacka i nie miał zielonego pojęcia, że chłopak ukradkiem zbliżył się do niego i zsunął mu komplet kluczy z paska. - Co ty tu, u diabła, robisz? - warknął strażnik, odwracając się gwałtownie. - Nic - rzucił obojętnie Jack i cofnął się kilka kroków. - Rozchyl kurtkę albo sam zedrę ją z ciebie. Pokaż, co tam masz. Genevieve wpadła w panikę. Jeśli Jack zostanie złapany na kra­ dzieży, naczelnik nie będzie miał wyboru i unieważni umowę. Jack dostanie chłostę, trafi do celi, a potem do zakładu poprawczego. - Panie Sims, uwaga! -Jej ogłuszający krzyk odbił się echem od zimnych kamiennych ścian. -Jaki ogromny szczur! Dozorca pobladł. - Gdzie?! - krzyknął przerażony, przeskakując z nogi na nogę i balansując trzymaną w rękach tacą. - Tam! - Wskazała miejsce przy jego stopach. Nieszczęśnik w panice podskakiwał, wrzeszcząc ze strachu, zanim z hukiem runął na ziemię wśród poprzewracanych misek i resztek owsianki. - Zabierzcie go! - skrzeczał. Podniósł się z trudem i ruszył do Genevieve z wyciągniętymi ramionami, jakby oczekiwał od niej pomocy. Nagle jego stopa ugrzęzła w jednej z misek. Pośliznął się na rozlanej owsiance i wjechał prosto do gabinetu naczelnika. Na szczęście cenne mahoniowe krzesło złagodziło upadek, ale nie wytrzymało pod ciężarem mężczyzny. - Na litość boską, Sims! - huknął Thomson. - Coś ty zrobił z moim krzesłem?! 21

- Uciekł? - zapytał drżącym głosem strażnik, oglądając się z lę­ kiem za siębie. - Na pewno? - N o . . . nie wiem. - Genevieve gorączkowo rozglądała się za Jackiem, który gdzieś zniknął. - Nie widzę żadnego szczura - oświadczył spokojnie chłopak, wynurzając się zza rogu korytarza. - Pewnie uciekł. Minął Genevieve i wszedł do gabinetu naczelnika. - Nie za dobrze z tym pana krzesłem - zauważył z cieniem sar­ kazmu. Podniósł oderwaną część mebla. - Może da się naprawić. Kiedy krzesło zostało ostrożnie postawione na trzech ocalałych nogach, więzienne klucze pana Simsa spokojnie leżały na podło­ dze, jakby mu się same wysunęły podczas upadku. - Moje krzesło! - lamentował Thomson, oglądając złamaną mahoniową nogę. - Całkowita ruina. - Przykro mi, sir - przepraszał Sims z miną skazańca. - Ale ja tak strasznie brzydzę się szczurów. -Jeśli już wszystko załatwiliśmy, to chciałabym zabrać Jacka i wyjść - wtrąciła Genevieve, pragnąc jak najszybciej opuścić wię­ zienie, zanim chłopiec znowu spróbuje coś ukraść. -W porządku - powiedział Thomson, który wyglądał tak, jakby nie wiedział, czy płakać nad zniszczonym krzesłem, czy trzepnąć w głowę strażnika ułamaną mahoniową nogą. - A co do ciebie, młody człowieku - dodał, patrząc surowo na Jacka - masz zerwać z dotychczasowym życiem i słuchać we wszystkim panny MacPhail. Jeden fałszywy krok i wrócisz do więzienia, a potem tra­ fisz do poprawczaka, jasne? - Pogroził chłopcu nogą od krzesła. -Jestem pewna, że Jack doskonale rozumie swoją sytuację - odparła szybko Genevieve, nie chcąc dopuścić chłopca do głosu w obawie, że ten znowu kogoś obrazi. - Dobranoc, panie naczelni­ ku. Panie Sims - dodała cierpko i kiwnęła głową nieszczęśnikowi, którego mundur zdobiły szare grudki owsianki. Położyła dłoń na ramieniu Jacka i pociągnęła go w stronę drzwi. Starała się nie myś­ leć o tym, do czego były mu potrzebne klucze. 22

Więzienie powoli zanurzało się w lodowatym, wilgotnym mro­ ku i ciszy przerywanej jedynie przygnębiającymi oznakami ludzkiej nędzy. Długotrwałe ataki straszliwego, gruźliczego kaszlu mieszały się z pełnymi bólu jękami i żałosnym zawodzeniem jakiejś kobiety wjednej z cel na piętrze. Były to odgłosy skazańców zapomnianych przez Boga i ludzi. Tylko strażnik Sims nigdy nie zapominał o więźniach. Z jego punktu widzenia, bez względu na to, jakie okoliczności doprowadziły ich do celi, sami byli temu winni. I teraz, skoro ci wyrzuceni poza nawias przestępcy zostali powierzeni jego szcze­ gólnej opiece, on dopilnuje, aby srogo odpokutowali za swoje grze­ chy i zrozumieli, że to w jego rękach, a nie tego durnego naczelnika Thomsona spoczywa ich parszywy los. Tylko wtedy będzie porzą­ dek w tym więzieniu. Chociaż gdyby był naprawdę uczciwy, co mu się rzadko zdarzało, musiałby przyznać, że poniżanie i dręczenie więźniów sprawiały mu ogromną satysfakcję. To jeden z niewielu plusów bycia strażnikiem więziennym. Właśnie ta potrzeba okazania władzy kazała mu wrócić do celi Hay- dona, gdy tylko naczelnik Thomson udał się do swojego mieszka­ nia, aby tam spróbować przeboleć stratę ulubionego krzesła. Po­ między Simsem a Haydonem została pewna niezałatwiona sprawa i strażnik zamierzał wyrównać rachunek, tym bardziej że lord miał być już niedługo powieszony. Ten śmieć miał czelność podnieść na niego rękę. I chociaż Sims zdołał go trochę pogruchotać, zanim się wtrącił mały bandyta, sprawa nie była jeszcze skończona. Przygoda ze szczurem, poślizgnięcie się na resztkach owsianki i zniszczenie przeklętego krzesła nie poprawiły mu nastroju. Śmieszność tej sy­ tuacji w połączeniu z upokorzeniem wzmogły jedynie chęć osta­ tecznego rozprawienia się z więźniem. Zwłaszcza że kondycja jego lordowskiej mości pozostawia wie­ le do życzenia. Otworzył okienko judasza i zajrzał do środka. W celi byłoby ciemno, gdyby nie księżycowa poświata, która wlewała się przez kratę w oknie. Szczątki rozwalonej pryczy walały się po podłodze. 23

Simsa ogarnęła złość na myśl, że został na nią rzucony. Jego lor- dowska mość drogo za to zapłaci. Strażnik rozejrzał się po celi i zamarł. Cela była pusta. - C o , u diabła.... Sięgając po klucze, chwycił klamkę i ze zdumieniem stwierdził, że ciężkie, dębowe drzwi ustąpiły. Zdjął ze ściany korytarza płonący kaganek i ostrożnie wszedł do środka. Chwilę stał, rozglądając się z determinacją, jakby wierzył, że znajdzie więźnia, jeśli tylko do­ kładnie poszuka, na przykład pod wąskim drewnianym łóżkiem. Płomień kaganka zamigotał i zgasł. Sims w ciemnościach de­ speracko zastanawiał się, jak powiedzieć naczelnikowi, że ich naj­ słynniejszy i najniebezpieczniejszy więzień uciekł. 2 Haydon wiedział, że długo tego nie wytrzyma. Już samo podążanie za panną MacPhail i Jackiem zupełnie go wyczerpało. Początkowo nie zamierzał za nimi iść. Jednak gdy zna­ lazł się poza murami więzienia, uświadomił sobie, że nie ma się gdzie podziać. Kurczowo przyciskał zranione miejsce i z trudem łapał oddech. Nikogo nie znał w Inveraray, był bez grosza, w wię­ ziennym ubraniu. Choroba i rany bardzo go osłabiły. Zdawał sobie sprawę, że zbyt daleko nie zajdzie. Widok pełnej współczucia panny MacPhail idącej z Jackiem był dla Haydona jedyną nadzieją. Nie miał oczywiście złudzeń, że panna MacPhail zechce mu pomóc. Chociaż była wyjątkowo wiel­ koduszna i miała czułe serce, uważała go za mordercę. Na pewno bała się, że może zrobić jej krzywdę. Poza tym musiała brać pod uwagę, że zostanie oskarżona za udzielenie pomocy przestępcy, je­ śli znajdą Haydona w jej domu. Zupełnie inaczej sprawa wyglądała z Jackiem. Zuchwale kradnąc klucze i otwierając drzwi celi, chło- 24

pak udowodnił, że los współwięźnia nie był mu obojętny. I cho­ ciaż Haydon wzdragał się na myśl, że mógłby go prosić o pomoc, to jednak desperacko jej potrzebował. Gdyby tylko mógł ukryć się na kilka dni w szopie albo wozowni na terenie posesji panny Mac- Phail. Przy odrobinie jedzenia i wody wróciłby do sił. Potem opuści Inveraray i spróbuje odzyskać dobre imię. Przed więzieniem na pannę MacPhail nie czekał żaden powóz. To i prostota stroju sugerowały, że jej finanse są raczej skromne. Tym bardziej Haydon się zdziwił, gdy podążając za kobietą, znalazł się na wytwornej ulicy. Po chwili panna MacPhail razem z Jackiem weszła do dużego eleganckiego domu z szarego kamienia z rzędem okien i efektownym frontowym wejściem. Według standardów Haydona dom nic był zbyt okazały, ale świadczył o elegancji i do­ statku podobnie jak okoliczne budynki. Jack zdawał się zupełnie niezainteresowany swoim nowym miejscem zamieszkania. Szybko pokonał schody i wszedł do środka. Najwyraźniej wygląd domu nie miał dla niego żadnego znaczenia. Dla Haydona było jasne, że chłopak wcale nic zamierza tu zostać. Może, gdyby mieli okazję pogadać, przekonałby Jacka, jaką dostał niezwykłą szansę. Przez zaciągnięte zasłony sączyło się tylko nikłe światło. Hay­ don ukrył się w cieniu sąsiędniego domu i czekał. Mniej więcej po godzinie zasłony w jednym z górnych okien powoli rozsunęły się i blada, młoda osoba przez chwilę wpatrywała się w ulicę. Haydon cofnął się głębiej w cień i obserwował stojącą w oknie postać. Na chwilę zniknęła, potem pojawiła się znowu. Haydon nie był pewien, czy to Jack. Czyżby podejrzewał, że Haydon poszedł za nim? A może chłopak chciał tylko się rozejrzeć po nowej okolicy i spokojnie przemyśleć swoją nową sytuację, za­ nim się położy do czystego, wygodnego łóżka. Haydon chwycił się za czoło, walcząc z coraz silniejszym za­ wrotem głowy. Światła w oknach powoli gasły i wkrótce cały dom utonął w mroku. Haydon, drżąc z gorączki i ledwo trzymając się na no­ gach, zdecydował się wyjść z ukrycia. 25

Doszedł do wniosku, że nie ma wyboru. Podniósł garść kamy­ ków i zaczął rzucać nimi w okno chłopca. -Jakiś pan rzuca w nasze okno kamieniami! - Dziesięcioletnia Annabelle z rozwianymi włosami wbiegła do pokoju Genevieve i drżąc z emocji, wskoczyła do jej łóżka. - Robi tak od kilku minut - dodała Grace. Dołączając do Anna­ belle, zawadziła o nocny stolik Genevieve. Była o dwa lata starsza od swojej przybranej siostry, ale nie miała tak ujmujących manier jak Annabelle. -Jak myślicie, czego on chce? - zastanawiała się Charlotte, gdy po chwili, kuśtykając, dołączyła do sióstr. Spokojna, po­ ważna jedenastoletnia dziewczynka miała lśniące kasztanowate włosy i ogromne piwne oczy. Jednak rzadko się zdarzało, aby ktoś to dostrzegł, ponieważ najbardziej było widoczne jej ka­ lectwo. - Może to tajemniczy adorator Genevieve przyszedł wyznać jej dozgonną miłość - rozmarzyła się Annabelle. Grace zmarszczyła brwi. - Dlaczego nie przyjdzie i nie wyzna tej dozgonnej miłości za dnia, kiedy Genevieve już wstanie? - Bo wtedy wszyscy byśmy się obudzili i on przestałby być ta­ jemniczym adoratorem - wyjaśniła Annabelle. - Ale teraz też wszyscy się obudziliśmy - zauważyła Charlotte. Genevieve, jeszcze nie w pełni rozbudzona, zapaliła stojącą przy łóżku lampkę naftową. -Jakiś mężczyzna rzuca kamieniami? - wymruczała sennie, patrząc ze zdumieniem na trzy podniecone dziecięce buzie. -I do tego jest strasznie przystojny! - dodała Annabelle, przycis­ kając ręce do piersi. - Wygląda jak książę! - Skąd wiesz? - zaprotestowała Grace. -Jest ciemno. - Widziałam go - upierała się Annabelle. - Akurat wtedy świat­ ło księżyca oświetliło jego przystojną twarz. Wyglądał, jakby miał złamane serce. 26

- Rzeczywiście wydawał się zmartwiony. - Charlotte ostrożnie przysiadła na brzegu łóżka Genevieve i potarła bolącą nogę. - Był bez kapelusza - zauważyła Grace, marszcząc brwi. - Czyż książęta nie noszą zawsze kapeluszy? - Książęta noszą korony - oświadczyła Annabelle. - Myślałam, że korony noszą królowie - powiedziała Charlotte. - Oni mają większe korony - odparła pewnym głosem Anna­ belle. - Właśnie dlatego książęta chcą zostać królami; wtedy uzy­ skują prawo do zakładania większej korony. - Dziewczynki, jesteście pewne, że tam stoi jakiś mężczyzna? - Genevieve niczego bardziej nie pragnęła, jak znowu zasnąć. Dzień zaczynał się dla niej bezlitośnie wcześnie i bardzo sobie ceniła każ­ dą chwilę, którą mogła poświęcić na wypoczynek. - Chodź i sama zobacz! - pisnęła Annabelle, ciągnąc ją za rękę. - Szybko, zanim odejdzie i postanowi rzucić się do rzeki! - Po­ naglała ją Grace. Genevieve z ociąganiem wyszła z łóżka i ruszyła za dziewczyn­ kami do ich pokoju. - Stań tam, żeby cię nie zobaczył. - Charlotte wskazała brzeg okna. - Dlaczego nie powinien jej zobaczyć? - zapytała Annabelle. - Włosy ma trochę potargane, ale poza tym wygląda bardzo ładnie, jak prawdziwa księżniczka. - Nie wiemy, kto to jest, Annabelle - zwróciła jej uwagę Grace. - Może to niebezpieczny zbój. Błękitne oczy Annabelle zogromniały. - Naprawdę tak myślisz? - W głosię dziewczynki słychać było ekscytację, jakby ta wiadomość wcale jej nie wystraszyła. - Chciałam tylko powiedzieć, że obcy mężczyzna nie powinien widzieć Genevieve w nocnej koszuli - dodała ze zniecierpliwie­ niem Charlotte. - To nie wypada, prawda, Genevieve? - Tak, nie wypada. Ale mówcie trochę ciszej, bo obudzicie cały dom. 27

Dziewczynki zamilkły. Genevieve powoli uchyliła zasłonę i zerknęła w dół. - Na Boga! - szepnęła, szybko zaciągając zasłonę. - Widziałaś go? - zapytała Grace z zapartym tchem. - Czyż nie jest przystojny? - zapiszczała Annabelle. - Nie zobaczył twojej nocnej koszuli, prawda? - niepokoiła się Charlotte. Po chwili do pokoju przybiegł Jamie. Jasnorude włosy miał zmierzwione, a oczy zaskakująco ożywione jak na ośmiolatka, któ­ ry od dawna powinien spać. - Co się dzieje? - Ktoś zachorował? - zapytał piskliwym głosem Simon, trzy łata starszy, ale niewiele wyższy od Jamiego. Jack też się zjawił. -Jak można tu w ogóle zasnąć?! - zawołał z irytacją. - Genevieve ma skrytego wielbiciela, który czeka na nią na ze­ wnątrz - odparła Annabelle. - To chyba książę - powiedziała Grace. - Albo zbój - dodała Charlotte. Jamie i Simon nie potrzebowali zachęty. Zanim Genevieve zdążyła ich zatrzymać, przebiegli przez pokój i szybko rozsunęli zasłony, aby zobaczyć tajemniczego nieznajomego. - Widzę go! - zapiszczał rozemocjonowany Jamie. - Spójrzcie! Dzieci skupiły się dookoła, rozpychając się i potrącając w walce o lepsze miejsce przy oknie. - Halo! - zawołał wesoło Simon. Przycisnął piegowaty nos do szyby i zaczął machać ręką. - Halo! - wtórowali mu pozostali. - Halo! - Halo! Genevieve patrzyła z przerażeniem na Jacka, gorączkowo stara­ jąc się pozbierać myśli. I nagle zrozumiała, po co mu były klucze strażnika Simsa. Jack podszedł do okna, rzucił okiem na mężczy­ znę, potem spojrzał na Genevieve. 28

- Nie pomyślałem, że może tu przyjść. - Wzruszył ramiona­ mi. - Znasz go? - zawołał Simon, patrząc na Jacka z lękiem. -Jest księciem? - dopytywała Annabelle. Jack parsknął śmiechem. - Nie sądzę. On... -Odchodzi! - przerwała mu Grace, znów kierując uwagę wszystkich na nieznajomego. - Ojej! - wymamrotała Charlotte pełnym współczucia głosem. - Ledwo idzie. - Co mu jest? - zapytał z niepokojem Jamie. - Został ciężko pobity przez więziennego strażnika, bo stanął w mojej obronie. -Jack spojrzał wyzywająco na Genevieve. - Musimy go zatrzymać! - zdecydował Simon. - Chodźcie! - Zaczekajcie! - zawołała Genevieve, kiedy dzieci rzuciły się do drzwi. Gromadka z wyraźnym ociąganiem zatrzymała się, niecierpli­ wie patrząc na opiekunkę. - Nie jestem pewna, czy to dobry pomysł - zauważyła z waha­ niem, żeby uzyskać choć chwilę na zastanowienie. - Pomożemy mu, prawda? - zapytała Charlotte. - Oczywiście - zapewnił Jamie. - Genevieve zawsze pomaga ludziom. -A skoro on pomógł Jackowi, to my powinniśmy pomóc jemu. - Musimy go zatrzymać, zanim zniknie na zawsze! - oświad­ czyła Annabelle, dramatycznie załamując dłonie. Genevieve spojrzała bezradnie na Jacka. Chłopiec przez chwilę obserwował pannę MacPhail z chłodną rezerwą, jakby zaskoczony jej wahaniem. Potem bez słowa odwró­ cił się i pomaszerował w stronę schodów. Dzieci nie potrzebowały dodatkowej zachęty. Pobiegły za nim schodami w dół, a ich bawełniane koszule powiewały niczym skrzydła. 29