Uciekła z własnego ślubu.
Wdarła się do cudzego powozu.
I odjechała z zupełnie obcym mężczyzną...
Amelia nigdy nie podejrzewała, że jest zdolna
do takich wybryków. Lecz nie chce wychodzić za mąż
bez miłości. Bunt przeciw konwenansom rzucają
w ramiona nieznajomego. Jednak niedoszły pan młody
nie puści płazem doznanego upokorzenia...
Karyn Monk
Ślubna ucieczka
1
Anglia, koniec fata 1883
Jeśli piekło istnieje, to z pewnością teraz właśnie tam się znalazł.
- Nie wierć się, Jack - szepnęła Annabelle, trącając go mocno
łokciem w żebra.
Jack rzucił siostrze nadąsane spojrzenie, usiłując usadowić się
wygodniej w starej ciasnej ławie kościelnej.
- Już ponad godzinę tkwimy jak uwięzieni w tym zapomnianym
przez Boga mauzoleum, a ceremonia ślubna nawet się jeszcze nie
zaczęła. Przez te kwiaty nie ma czym oddychać, wszystkich chórzy
stów najchętniej bym udusił i do tego straciłem czucie w siedzeniu.
- Tamten starzec wygląda, jakby umarł. - Brat Jacka, Simon,
zmarszczył brwi.
Charlotte spojrzała na rodzeństwo z lekkim wyrzutem.
- Uważam, że kwiaty są prześliczne - odparła cicho. - Gene-
vieve mówiła, że matka panny młodej, pani Belford, sama zapro
jektowała dekoracje, ogałacając niemal wszystkie oranżerie w Ang
lii. To musiało kosztować majątek.
- Róże i liście pomarańczy dobrze się komponują z gotyckimi
łukami. - Kolejna z sióstr, Grace, przyjrzała się uważnie czterem
niezwykłym kwietnym łukom zdobiącym nawę i tworzącym wspa
niałe sklepienie z kwiatów, pod którym miała przejść niecierpliwie
oczekiwana panna młoda. - A ściana konwalii i chryzantem wokół
ołtarza robi niesamowite wrażenie.
7
- Jamie, podejdź do tego staruszka i sprawdź mu tętno - ode
zwał się Simon, nadal zaniepokojony z powodu starszego dżentel
mena, który siedział bez ruchu z zamkniętymi oczami kilka rzędów
dalej. - Może potrzebuje lekarza.
- On po prostu śpi - zapewnił go brat. - Widziałem, jak się
drapał.
- Szczęśliwy drań - mruknął Jack.
- Jack! - Annabelle spojrzała na niego z rozpaczą, podczas gdy
Charlotte i Grace zachichotały pod osłoną wielkich kapeluszy.
- Może powinieneś wyjść na zewnątrz, Jack, i rozprostować
nogi.
Siedzący w rzędzie przed nimi Haydon Kent, markiz Red-
mond, spojrzał na syna ze współczuciem i rozbawieniem. W wieku
sześćdziesięciu jeden lat nauczył się znosić nudne obowiązki towa
rzyskie, do czego zobowiązywała go jego pozycja, ale Jack widział,
że on także z największą chęcią uciekłby z dusznego kościoła.
- Biorąc pod uwagę pogrzebowe tempo, w jakim się wszystko
odbywa, masz z pewnością parę minut, zanim coś się zacznie.
- Pamiętaj tylko, żeby wrócić, zanim panna młoda i jej świta
zaczną kroczyć nawą - dodała Genevieve. - Matka uśmiechnęła się
czułe. - Żadna panna młoda nie życzy sobie, żeby jakiś spóźniony
gość deptał jej po trenie sukni, kiedy wchodzi do kościoła.
Gigantyczne organy odezwały się znowu, a sześćdziesięciooso-
bowy chór podnosił się niemrawo.
- Będę przed kościołem. - Nie czekając, aż Annabelle zapro
testuje, Jack wymknął się z nawy, nie zwracając uwagi na karcący
wzrok kobiet i ponure, pełne zawiści spojrzenia siedzących obok
nich spoconych mężczyzn.
Przejmująca woń tysięcy kwiatów płynęła przez drzwi kościo
ła, przesycając gorące powietrze na zewnątrz. To zmusiło Jacka do
szukania schronienia z boku kamiennej budowli. Rozluźnił krawat
i głęboko odetchnął, uwalniając płuca od lepkiej słodyczy.
Co za obłęd go ogarnął, że dał się namówić swojej rodzinie
do uczestnictwa w tym żałosnym obrzędzie? Ledwie znał księcia
8
Whitcliffe i nigdy nawet nie widział Amelii Belford, bajecznie bo
gatej amerykańskiej dziedziczki, którą starzejący się książę raczył
ostatecznie uczynić swoją żoną. Gdyby nie to, że Jack tak bardzo
pragnął zobaczyć bliskich po trzymiesięcznych morskich wojażach,
nigdy nie zgodziłby się na poddanie tej, jak się okazało, najbardziej
wymyślnej towarzyskiej torturze, jakiej doznał w ciągu trzydzie
stu sześciu lat swojego życia. Wystawność dekoracji nie wróżyła
dobrze, jeśli chodzi o samą uroczystość. Pięciuset gości otrzyma
ło zaproszenia do majątku księcia na trzydniowe wesele. Koszty
z pewnością ponosiła rodzina panny młodej, uznał Jack, ponieważ
było doskonale wiadomo, że stary Whitcliffe od lat walczył o utrzy
manie chylącego się ku upadkowi majątku. Jego Wysokość, dzię
ki posagowi niewinnej narzeczonej, wchodził dziś w posiadanie
ładnej fortuny. Spoceni goście w kościele mieli zaś być świadkami
transakcji handlowej, w której następstwie panna Belford zyski
wała wątpliwy prestiż związany z książęcym tytułem, a Whitcliffe
bogactwo, jakie przekraczało jego najśmielsze marzenia, dotyczące
tego czy następnego życia.
Jack wyjął z wewnętrznej kieszeni surduta srebrną flaszkę i po
ciągnął łyk whisky. Nie dbał o to, ile zepsutych dziedziczek, liczą
cych na awans społeczny decydowało się na wyścig przez ocean,
żeby usidlić jakiegoś zubożałego arystokratę o pożółkłych zębach
i wypadających włosach.
Pragnął tylko, żeby państwo młodzi zjawili się na własnym
przeklętym ślubie, zanim on sam umrze z zaduchu i nudy.
- Dobry Boże - szepnął nagle jakiś głosik gdzieś ponad nim
- nie dopuść, abym się zabiła.
Spojrzał w górę zdumiony i zobaczył szczupłą nogę, w pończo
sze koloru kości słoniowej, wystającą ponad kamienną balustradą
balkonu. Nodze towarzyszyła istna śnieżna chmura halek, spódnic
i koronek, w której całkowicie ginęła ubrana w nie osoba. Zgrab
na noga gorączkowo szukała czubkiem modnego pantofelka opar
cia wśród grubych pędów winorośli, oplatającej zieloną, splątaną
siecią szarą kamienną ścianę. Znalazłszy gałąź, która wydawała się
9
dostatecznie wytrzymała, mała stopa nacisnęła na nią, powodując,
że owa podpora wygięła się niepokojąco. Druga noga przyłączyła
się do pierwszej, po czym śnieżna burza ślubnych koronek zaczęła
zsuwać się nieporadnie po liściastej kracie.
Znienacka winorośl ustąpiła. Z głębi obszernej sukni wydobył
się przerażony okrzyk; chmura materiału spadła na krzaki poniżej.
Nastąpiła eksplozja jedwabiu i gałęzi. Z bijącym sercem Jack rzucił
się ku plątaninie winorośli i koronek, pewien, że niemądra dziew
czyna skręciła sobie kark.
- Litości! - zawołała głosem, który nie wskazywał na to, żeby
sobie złamała cokolwiek. - To było niesamowite! - Podniosła gło
wę i zaczęła wydobywać się pośpiesznie z połamanych krzewów.
Odetchnąwszy z ulgą, że nie jest poważnie ranna, i ciekaw, co
zrobi, schował się za drzewem, żeby ją spokojnie obserwować.
Suknia zaczepiła o coś i dziewczyna, nie mogąc się uwolnić,
szarpnęła bezlitośnie ręcznie szyty materiał, drąc go na strzępy.
W końcu zdołała rozerwać go na tyle, żeby wygramolić się z krza
ków. Zebrała w garści niemożebnie długi tren i welon, i pobiegła
na tyle szybko, na ile pozwalały jej modne buciki. Zatrzymała się
na rogu budynku i ostrożnie wyjrzała zza węgła.
Chór skończył śpiewać, a biskup zapewniał znudzone zgroma
dzenie, że ceremonia zacznie się za chwilę. Jack szczerze w to wąt
pił, biorąc pod uwagę, że panna młoda właśnie zeskoczyła z kościel
nego balkonu i najwyraźniej zamierzała uciec. Patrzył, jak przygląda
się badawczo powozom stojącym na podjeździe. Pierwszy z nich
był wspaniałą karocą ślubną z hebanu i złota, zdobną w grube sa
tynowe kokardy i ogromne białe kwiaty. Uznając najwidoczniej, że
nie byłoby właściwie uciekać narzeczonemu ślubną karocą, panna
młoda przebiegła obok powozów przeznaczonych dla świty nowo
żeńców, kierując się w stronę kolejnego, najbliższego pojazdu.
- Szybko, odjeżdżaj! - wysapała z trudem Amelia, wdrapując
się do środka i zatrzaskując za sobą drzwiczki. Zerknęła niespokoj
nie przez okno, sprawdzając, czy nikt jej nie ściga. Potem, przypo
minając sobie o manierach, dodała, zwracając się do woźnicy:
10
- Proszę.
Pomarszczony staruszek o zaspanych oczach z kępą siwych
włosów na głowie spojrzał na nią z niedowierzaniem.
- A ty, dziewczyno, co tu robisz?
- Dzień dobry, panno Belford - powiedział Jack, otwierając
swobodnym gestem drzwiczki karety. - Ładny dzień na przejażdż
kę, nieprawdaż?
- Proszę wybaczyć, ale ten powóz jest już zajęty. - Amelia sili
ła się na zachowanie spokoju, wyglądając niespokojnie przez okno
w obawie, czy ktoś jeszcze nie zauważył jej ucieczki. - Obawiam
się, że będzie pan musiał poszukać sobie innego.
- Dziewczyna chce, żebym z nią odjechał - poinformował
Jacka zdumiony woźnica.
- Doprawdy, nalegam, żeby pan znalazł swój własny powóz
- powiedziała Amelia, rozpaczliwie pragnąc odjechać. - Ten jest
już zajęty.
- Niestety to mój powóz - oznajmił Jack.
Serce Amelii zamarło.
- Proszę wybaczyć. Nie wiedziałam. W takim razie to ja będę
musiała poszukać innego.
Raz jeszcze zebrała w garść zwoje sukni, przesuwając się do
drzwi. Nagle ponure dźwięki organów ucichły i dało się słyszeć
podniecone krzyki.
- Chyba ktoś zauważył brak panny młodej. -Jack wskazał bro
dą kościół.
Krew odpłynęła z jej twarzy, która stała się niepokojąco blada.
Jack przestraszył się, że dziewczyna zemdleje.
Ta jednak odpięła szmaragdowe kolczyki i rzuciła mu.
- Czy to, wraz z naszyjnikiem, wystarczy jako zapłata za ten
powóz? - zapytała, odpinając z szyi sznur brylantów.
Jack patrzył na nią zdumiony.
- Dołożę jeszcze ten pierścionek - dodała, próbując ściągnąć
z prawej dłoni ogromny rubin otoczony lśniącymi brylantami.
- Lord Whitcliffe twierdzi, że należał do jego rodziny od pokoleń.
11
Powiedziano mi, oczywiście, że musiał sprzedać większość naj
cenniejszej biżuterii rodziny Whitcliffe'ów, żeby spłacić długi, nie
sądzę jednak, że dałby mi go, gdyby nie był coś wart. Przywiązuje
ogromną wagę do pozorów.
- Nie chcę pierścienia Whitcliffe'a - sprzeciwił się Jack z obu
rzeniem.
Zrobiła zmartwioną minę.
- Ma pan rację, rzecz jasna, on nie należy do mnie. Ale naszyj
nik i kolczyki są moje - zapewniła z zapałem. - Ojciec dał mi je na
dziewiętnaste urodziny parę miesięcy temu. Może pan je przyjąć
bez najmniejszej obawy, że ktoś kiedykolwiek będzie się od pana
domagać... Szybko! Proszę wsiadać, zobaczą pana! - Chwyciła go
za rękaw surduta, tymczasem ludzie już wysypywali się z kościoła,
wykrzykując jej imię. - Pospieszmy się!
Jack wsunął się niechętnie na siedzenie naprzeciwko dziewczy
ny i zamknął drzwi.
- Panno Belford - zaczął, mówiąc tonem wyrażającym troskę
i rozwagę -jest pani najwyraźniej zdenerwowana i nie może dać
sobie rady z własnymi uczuciami. Jestem pewien, że jeśli zastanowi
się pani chwilę...
- Jak pan się nazywa?
Spojrzał na nią z rozpaczą, wiedział, że lada chwila ktoś zarzą
dzi przeszukiwanie powozów.
- Jack - odparł. -Jack Kent.
- Proszę mi powiedzieć, panie Kent, czy znalazł się pan kiedyś
w życiu w pułapce bez wyjścia?
Miała szeroko otwarte, niespokojne oczy koloru morza. Jack
stwierdził, że ich błękit jest jak barwa oceanu, kiedy słońce lśni
na jego lekko wzburzonej powierzchni albo jak tysiące gwiazd. Jej
rzęsy były długie i ciemne, a powieki opuchnięte i zaczerwienio
ne, na delikatnej skórze pod oczami widniały sińce z niewyspania.
Miała delikatną twarz o pięknie wyrzeźbionych rysach, cerę jak
kremowy jedwab, jeśli nie liczyć zabawnych piegów zdobiących
nos, które Jackowi wydały się urzekająco urocze. Włosy starannie
12
przedtem upięte spływały teraz na ramiona bladozłotą falą. Tkwiły
w nich jeszcze spinki podtrzymujące podarty welon oraz wplątane
kawałki liści. Zbiegła panna młoda odznaczała się wysokim wzro
stem, a ucieczka po ścianie wskazywała, że była także dosyć silna,
ale w tej chwili robiła wrażenie żałośnie bezbronnej i kruchej, gdy
siedziała pośród zwojów podartej ślubnej sukni.
- Czy czuł pan kiedyś, że skazano pana na okropne życie, któ
rego nie mógłby pan znieść - ciągnęła Amelia z ożywieniem - po
nieważ świat chciał uczynić z pana więźnia tylko dlatego, że jest
pan tym, kim jest?
Zacisnął szczęki. Rany z przeszłości zagoiły się w ciągu lat czu
łej opieki Genevieve i Haydona, ale słowa panny Belford poruszyły
go. Niektóre rany nigdy się nie goją, stwierdził z goryczą, nawet
po latach.
Amelia przestraszyła się, że go obraziła. W jego szarych oczach
błysnął gniew, usta drgnęły ledwo zauważalnie. Człowiek siedzący
przed nią miał w sobie coś twardego, jakąś rezerwę, której nie spot
kała u dziesiątków flirtujących z nią mężczyzn, jakich poznała po
przyjeździe do Anglii. Miał ładne, choć ostre rysy twarzy, był wy
soki, szczupły i dobrze umięśniony. Dostrzegła wyraźny kontrast
między nim a większością zniewieściałych przedstawicieli jego
klasy. Poszarpana blizna znaczyła jego lewy policzek; teraz, kiedy
zastanawiał się nad odpowiedzią, blizna jakby zbladła.
- Może nie miał pan nigdy okazji przekonać się, co to znaczy
być zrozpaczonym i gotowym na wszystko - ciągnęła, cofając się
od okna, podczas gdy kolejni goście opuszczali kościół, przyłączając
się do poszukiwań. Na balkonie, z którego skoczyła, stała pokojów
ka, na dole zebrał się tłum, wskazując w podnieceniu na połamane
dzikie wino i krzaki. - Tak zdesperowanym, że zaryzykowałby pan
wszystko, mając choćby słabą nadzieję, że może gdzieś czeka na
pana inne życie, jeśli tylko zdoła pan się uwolnić i go poszukać.
Jej oczy rozświetlała urzekająca mieszanina nadziei i strachu.
Jack zaklął w duchu. Nie miał zwyczaju ratowania zbiegłych dzie
dziczek. Zgodził się uczestniczyć w ceremonii tylko dlatego, że
13
chciał spędzić chwilę z rodziną przed powrotem do Szkocji. Za
mierzał poświęcić dzień czy dwa na zapoznanie się z bieżącymi
sprawami swojej kompanii przewozowej, a następnie wyruszyć
na Cejlon. Nie miał czasu ani ochoty na zajmowanie się miłosny
mi rozterkami panny Belford. Jedyną rozsądną rzeczą, jaką mógł
zrobić, to natychmiast otworzyć drzwi, wyciągnąć pannę z karocy
i przekazać w czułe ramiona narzeczonego, który teraz pewnie nie
pokoił się o jej los.
Zerknął przez okno. W tłumie ludzi dostrzegł imponującą po
stać pana Johna Henry'ego Belforda, ojca dziewczyny, który wy
krzykiwał jej imię, czy to z niepokojem, czy to ze złością, tego Jack
nie był w stanie stwierdzić. U jego boku stała obwieszona biżuterią
kobieta, której strój w kolorze bladobrzoskwiniowym był obramo
wany sobolowym futrem, co wydawało się wybitnie niestosowne
na tę okazję, wziąwszy pod uwagę obezwładniający upał. Jej twarz
stężała w masce wymuszonego spokoju. To musi być, uznał Jack,
czarująca matka panny młodej. Z boku zaś stał stary Whitcliffe;
jego masywne, więdnące ciało spływało potem pod źle dopasowa
nym surdutem barwy wina, a zwiotczała twarz, pod wpływem apo-
plektycznej wściekłości stała się purpurowa.
Może ramiona narzeczonego Amelii nie są jednak aż tak opie
kuńcze.
- Domyślam się więc, panno Belford, że nie było to małżeń
stwo z pani wyboru? - odezwał się Jack, nie mogąc się zdecydować
na zostawienie jej własnemu losowi.
Amelia pokręciła żałośnie głową.
- Moja matka koniecznie chciała, żebym poślubiła arystokratę
i to co najmniej księcia. Na nieszczęście jednak nie ma aż tak wie
lu książąt, a jeszcze mniej jest takich, którzy mogą się ożenić. Lord
Whitcliffe był najlepszą partią, jaką mogła znaleźć i wyraził zgodę na
to małżeństwo, pomimo że uważa mnie za osobę pospolitą i głupią.
- Tak pani powiedział? - Jack poczuł nagle gwałtowną chęć,
aby złapać Whitcliffe'a za jego prawie nieistniejącą szyję i wytrząs
nąć z niego przeprosiny.
14
- Słyszałam, jak mówił o tym mojemu ojcu. Najpierw myśla
łam, że mówi tak tylko po to, by skłonić ojca do zapłacenia większej
sumy za to, że zostając jego żoną, zyskam tytuł książęcy. To może
pana zaskoczyć, panie Kent, ale Amerykanka, żeby wyjść za mąż
za angielskiego lorda, musi zapłacić sporo pieniędzy. Jednak póź
niej lord Whitcliffe przytoczył przykłady mojego, jak stwierdził,
wysoce niewłaściwego zachowania i zrozumiałam, że on napraw
dę sądzi, że jestem przerażająco źle wychowana. - Spuściła wzrok,
próbując bez przekonania poprawić otaczająy ją, podarty kokon
satyny i jedwabiu.
Jack przypomniał sobie, jak w sukni ślubnej uciekała wzdłuż
ściany kościoła. Gdyby Whitcliffe wówczas ją zobaczył, dostałby
prawdopodobnie ataku serca. Stłumił uśmiech.
- Jeśli nie sprzeda mi pan powozu, panie Kent, czy rozważyłby
pan możliwość wypożyczenia mi go na dzień czy dwa? - nalegała
Amelia z nadzieją. - Przyrzekam, że będę o niego dbała i odeślę
prosto do pana.
Jack unikał patrzenia w jej pełne błagania oczy. Jego rodzina wy
szła z kościoła i stała zbita w gromadkę, szukając go w tłumie. Trzy
siostry Jacka wyglądały prześlicznie w eleganckich sukniach, zapro
jektowanych przez Grace. Każda z nich szczęśliwie wyszła za mąż
za mężczyznę, którego sama sobie wybrała. Chociaż Jackowi znany
był panujący zwłaszcza wśród arystokracji obyczaj planowania mał
żeństw przez rodziców, to jednak Genevieve, wychowując dzieci,
zawsze kładła nacisk na niezależną myśl i swobodę wyboru, zaszcze
piając im te zasady. Myśl, że Annabelle albo Grace, czy też jego uko
chana Charlotte mogłyby zostać ofiarowane jak rasowe owce temu
kupcowi, który dałby najwyższą cenę, budziła w nim odrazę.
- Panie Kent? - W głosie Amelii brzmiało napięcie.
Grupa mężczyzn ruszyła, żeby przeszukać powozy. Jack za
uważył, że Simon i Jamie idą w stronę jego powozu. Genevieve
poprosiła ich pewnie, żeby zajrzeli do środka, nie w poszukiwaniu
zbiegłej panny młodej, ale żeby sprawdzić, czy ich zbłąkany brat
nie schronił się tam przypadkiem i nie zasnął. Gdyby odkryli pannę
15
Belford, pojazd zostałby otoczony przez gromadę ludzi. Zdespe
rowana młoda dziedziczka zostałaby pośpiesznie wyciągnięta z po
wozu i zaprowadzona do kościoła, żeby wbrew swojej woli poślu
bić lorda Whitcliffe.
A on nie byłby w stanie nic na to poradzić.
- Proszę, panie Kent - szepnęła Amelia.
Położyła chłodną, pomimo upału panującego na zewnątrz, rękę
na jego dłoni, błagając dotykiem.
Patrzył zaskoczony. Miała drobną, miękką dłoń, która wyda
wała się jeszcze mniejsza w kontraście z ogromnym, pretensjonal
nym pierścieniem, którym Whitcliffe raczył ją ozdobić. Szczupłe
palce dawały świadectwo starannych zabiegów kosmetycznych,
jak można się było spodziewać po pannie młodej w dniu wese
la. Blada i jedwabiście gładka skóra wskazywała, że dziewczyna
nosiła drogie rękawiczki. Ale uwagę Jacka przykuły liczne drob
ne, czerwone zadrapania. Musiała się pokaleczyć, spadając, wtedy
gdy rozpaczliwie usiłowała złapać się dzikiego wina, lecąc w dół,
na krzaki. Ujął jej rękę i odwrócił, odkrywając głębszą ranę we
wnątrz dłoni. Ciekła z niej, cienkim strumyczkiem, krew, brocząc
jego skórę.
Zapytała go, czy wie, co to znaczy tkwić w pułapce bez wyjścia.
Gorzka prawda polegała na tym, że wiedział aż za dobrze. Dopóki
nie zobaczył rubinowej plamy na własnej ręce, nie rozumiał, jak
wielka jest desperacja Amelii.
I nagłe z przeszywającą jasnością przypomniał sobie tamto
uczucie, kiedy człowiek jest samotny i przerażony.
- Oliwierze - zaczął. Spokój w jego głosie kłócił się z niezwy
kłością czynu, na jaki się zdecydował - zawróć powóz i powoli od
jedź.
Stary woźnica wytrzeszczył oczy ze zdumienia.
- Z nią?
Jack skinął głową.
- Ale to panna młoda! - sprzeciwił się Oliwier, jakby myślał, że
uwagi Jacka umknął ten drobny szczegół.
16
- Zdaję sobie z tego sprawę.
- Będą nas ścigać!
- Tylko wtedy, jeśli nabiorą podejrzeń, że panna Belford ukry
wa się w powozie - odparł Jack. - Póki będziemy jechać wolno,
nie sprawiając wrażenia, że uciekamy, sądzę, że się zajmą przeszu
kiwaniem terenu i pozostałych pojazdów. - Znieruchomiał, kiedy
Simon i Jamie podeszli bliżej. - Musimy odjechać w tej chwili,
Oliwierze.
Stary człowiek wahał się ledwie sekundę, potem posłusznie
trzasnął lekko biczem nad lśniącymi, czarnymi zadami koni. Jack
wychylił się z jadącego powozu, zasłaniając przed braćmi widok
strapionej, rozczochranej panny młodej.
- Szkoda, że nikomu nie przyszło wcześniej do głowy, żeby
poszukać panny młodej - poskarżył się zirytowanym głosem.
- Mogłem wyruszyć do Szkocji godzinę temu. - Udał, że tłumi
ziewnięcie.
- Nie jedziesz chyba teraz do domu? - Simon wydawał się
rozczarowany.
- Panna Belford z pewnością wkrótce się znajdzie - dodał Ja
mie. - Przeżywa pewnie atak nerwowy.
- Cóż mnie to może obchodzić - odparł Jack ze znudzoną
miną. - Nie mam już czasu, żeby zostać na uroczystości. Wracam
do Inverness, a potem płynę na Cejlon. Jeśli nie zostaniecie za dłu
go w Anglii, może zobaczymy się jeszcze przed moim wyjazdem.
Wyraźcie Whitcliffe'owi wyrazy współczucia z powodu zagubienia
dziedziczki - dodał, machając ręką do reszty rodziny. - Może na
stępnym razem powinien się rozejrzeć za narzeczoną, która nie jest
Amerykanką. Z nimi, jak rozumiem, są tylko kłopoty.
Następnie oparł się wygodnie na siedzeniu, skrzyżował ręce
na piersi i zamknął oczy. Nie pofatygował się nawet, żeby wyj
rzeć przez okno, podczas gdy powóz posuwał się zacienioną alej
ką, a reszta gości gorączkowo szukała zaginionej panny Amelii
Belford.
2 - Ślubna ucieczka 17
2
Do Londynu - poleciła Amelia Oliwierowi, nerwowo gniotąc
w dłoniach podartą suknię. - Proszę.
- Na stację kolejową, Oliwierze. Jedziemy do Inverness.
Amelia, zmieszana, spojrzała na Jacka.
- Czy Inverness nie znajduje się w Szkocji?
- Chyba że ostatnio je przenieśli.
- Ale ja nie mogę jechać do Szkocji - sprzeciwiła się gwałtownie.
- Muszę natychmiast jechać do Londynu: tam jest mój narzeczony!
- Pani narzeczony stoi, wściekły, przed kościołem pół mili
stąd. -Jack zastanawiał się przez chwilę, czy panna Belford nie jest
niezrównoważona. - Będę zachwycony, zawracając Oliwiera, aby
mogła się pani połączyć z narzeczonym, jeśli pani sobie życzy.
- Nie Whitcliffe - wyjaśniła Amelia. - On był moim narzeczo
nym, bo wybrali go rodzice, ale ja nigdy go nie kochałam. Prawda
jest taka, panie Kent, że w czasie, kiedy mama i ojciec zaaranżowali
moje małżeństwo z Whitcliffe'em, byłam już potajemnie zaręczo
na z kimś innym. To, oczywiście, nie jest książę - dodała szybko.
- Naturalnie, że nie. - Poczuł rozczarowanie.
Myślał, że za cudownie nierozważną ucieczką panny Belford kry
je się coś więcej niż zwykłe pragnienie, aby być z innym mężczyzną.
Przez krótką chwilę wyobrażał sobie, że dojrzał w jej oczach błysk
czegoś dzikiego, jakiegoś pragnienia wolności, oznakę niezależnego
ducha, który wyróżniał ją na tle innych, wychowanych w cieplarnia
nych warunkach, dobrze urodzonych panienek, jakie znał. Mówi
ła o chęci innego życia. Przyjął, że miała na myśli wyzwolenie się
z ograniczeń swojej płci i podjęcie samodzielnego życia. A ona chciała
jedynie zamienić jednego opiekuna na drugiego. Powinien się do
myślić, upomniał się w myśli, nagle niezadowolony, że wplątał się
w jej romantyczne przygody. Niewiele kobiet zdecydowałoby się na
rezygnację z bogactwa i przywilejów, jeśli nie miałyby świadomości,
że wpadają w złotą sieć podobnych luksusów. Jedyną kobietą, którą
18
znał, a która zdecydowała się na coś podobnego, była Genevieve, ale
zawsze też zdawał sobie sprawę, że to ktoś zupełnie wyjątkowy.
- Nazywa się Percy Baring - ciągnęła Amelia, miała policzki
zaróżowione z podniecenia. - Jest piątym wicehrabią Philmore.
Z pewnością słyszał pan o nim?
- Nie.
Zamrugała zaskoczona.
- Nie? Jakie to dziwne. Lord Philmore zna w Londynie wszyst
kich, tak się w każdym razie wydawało, kiedy się spotykaliśmy. Na
leży do Marbury Club, który jest niezwykle ekskluzywny i brał
udział we wszystkich ważnych balach i przyjęciach w sezonie.
Nie wątpię, że tak było, pomyślał Jack z irytacją.
- Mieszkam w Szkocji, panno Belford. Rzadko bywam w Lon
dynie.
- Rozumiem - odparła Amelia. - Przypuszczam, że to wyjaś
nia pana akcent. Nie mogłam nie zauważyć, że jest inny... chociaż
według mnie wszyscy tutaj mówią dziwnie - dodała szybko, nie
chcąc go urazić - ale też wszystkim tutaj wydaje się, że to ja mó
wię dziwnie. Lord Whitcliffe stwierdził, że będę musiała nad tym
pracować, kiedy się pobierzemy. Powiedział też, że mam okropny
akcent i że księżna nie może sprawiać wrażenia, że kaleczy język
angielski. - Zsunęła razem jasne brwi. - Otóż uważał, że ja znie
kształcam wyrazy. To mi się wydawało raczej zabawne, bo zawsze
sądziłam, że to on źle je wymawia, a nie ja, nigdy jednak nie odwa
żyłabym się mu o tym napomknąć, żeby nie zranić jego uczuć.
Myśl, że stary Whitcliffe mógłby poczuć się urażony słowami
panny Belford, wydała się Jackowi mało prawdopodobna.
- Lord Philmore nie narzekał na pani akcent?
- Uważa, że jest czarujący.
Oczywiście, że tak, pomyślał ironicznie Jack. Mając na widoku
miliony funtów w charakterze posagu, lord Philmore był niewąt
pliwie skłonny twierdzić, że wszystko, co dotyczy panny Belford,
jest czarujące. Ostatecznie wicehrabia nie mógł tak wybrzydzać, jak
książę.
19
- Ale wicehrabia, w pojęciu pani rodziców, nie stoi odpowied
nio wysoko w hierarchii arystokratów? - W jego głosie brzmiała
skrywana pogarda.
- To brzmi okropnie, kiedy pan tak to ujmuje - przyznała
Amelia. - Ale nie jest tak, jak pan myśli. Zarówno moja matka, jak
i ojciec pochodzą z ubogich rodzin, a ojciec pracował całe życie,
żeby osiągnąć sukces finansowy. Podczas gdy on zajmował się inte
resami, matka walczyła, aby zapewnić naszej rodzinie lepszą pozy
cję społeczną. Za pieniądze nie da się kupić szacunku, panie Kent,
i nadal jest wiele okazji towarzyskich w Nowym Jorku, z których
moi rodzice są wykluczeni.
- Gdyby pani wyszła za księcia, to by się zmieniło.
- Nie sądzę, żeby moja matka była na tyle naiwna, żeby wie
rzyła, iż dzięki temu śmietanka towarzyska zacznie ją i papę inaczej
traktować - odparła Amelia. - Myśli o mnie i moich braciach oraz
dzieciach, które mogę mieć. Małżeństwo z lordem Whitcliffe gwa
rantowałoby im lepszą pozycję w społeczeństwie.
- Nie obchodziło jej, że pragnie pani wyjść za kogoś innego?
- Uważa, że jestem za młoda, żeby rozumieć, co mnie uszczęś
liwi - wyjaśniła. - Kiedy powiedziałam jej o Percym, zabroniła mi
spotykać się z nim, a nawet napisać do niego, żeby mu powiedzieć,
że rodzice dowiedzieli się o naszym związku. Nie uznała naszych
zaręczyn, twierdząc, że skoro ojciec nie wyraził na nie zgody, nie
były ważne. Powiedziałam jej, że przysięgliśmy sobie wierność i że
związku dusz nie da się przekreślić. -Jej oczy wyrażały niezłomną
pewność. - Czy nie zgodzi się pan ze mną, panie Kent?
Jack wzruszył ramionami. Genevieve przez ponad dwadzieścia
lat usiłowała wykorzenić u niego ten prostacki nawyk, ale z ograni
czonym powodzeniem.
- Przypuszczam. - Nie miał wielkiego doświadczenia, jeśli
chodzi o związki dusz. - Jak pani matka się do tego ustosunko
wała?
- Powiedziała, że jestem dzieckiem i nie wiem, co jest dla mnie
najlepsze, ale że pewnego dnia podziękuję jej za to, że wydała mnie
20
za lorda Whitcliffe. A potem nigdy nie zostawiała mnie samej, służ
bie zaś kazała przejmować moją korespondencję, tak żebym nie
mogła zawiadomić Percy'ego o tym, co się stało, ani też nie dostała
żadnej wiadomości, którą on próbowałby mi przesłać.
- A zatem nie wie pani, jak pani wicehrabia zareagował, kiedy
usłyszał, że zaręczyła się pani oficjalnie z lordem Whitcliffe?
- Serce mówi mi, że był w rozpaczy - oznajmiła Amelia - i że
zrozumiał, że nie miałam nic wspólnego z tym wyborem.
Jack uniósł sceptycznie brew.
- Skąd może pani wiedzieć, czy nie znalazł sobie po prostu
innej narzeczonej?
- Percy przysiągł, że nigdy nie zwiąże się z nikim innym, ni
gdy. Jestem pewna, że w ciągu paru ostatnich miesięcy cierpiał tak
samo, jakja. Ucieszy się, kiedy do niego wrócę i będziemy się mog
li wreszcie pobrać tak, jak planowaliśmy.
Głęboko zakorzeniony sceptycyzm Jacka kazał mu się zastano
wić, czy wicehrabia przede wszystkim nie zmartwi się raczej tym,
że postępując wbrew życzeniu rodziców i uciekając w dniu ślubu,
panna Belford skutecznie popsuła sobie z nimi stosunki, tym sa
mym pozbawiając się jakiegokolwiek posagu czy spadku w przy
szłości. Lord Philmore mógł początkowo żywić nadzieję, że po
tajemnych zaręczynach i ślubie państwo Belford w końcu pogodzą
się z wyborem córki i chętnie pomogą stworzyć młodej parze tak
świetne warunki, do jakich ich najdroższa córka przywykła. Była
jednak zdecydowana różnica między cichą ucieczką z dziedziczką
bez zobowiązań a poślubieniem zbiegłej panny młodej, przyczyny
niebywałego skandalu.
- Czy Philmore ma jakieś pieniądze?
Amelię zaskoczyło to pytanie.
- Proszę wybaczyć. -Jack uświadomił sobie, że panna Belford
prawdopodobnie nigdy nie zajmowała się nudnymi sprawami fi
nansowymi i mogła nie zdawać sobie sprawy, że mężczyzn, którzy
z takim zapałem walczyli o jej względy, pociągało coś więcej niż jej
niezwykła uroda. - Chciałem powiedzieć...
21
- Wiem doskonale, co chciał pan powiedzieć, panie Kent
- zapewniła go chłodno Amelia. - Wbrew temu, co pan może
o mnie myśleć, nie jestem głupia. Ostatni rok spędziłam na ryn
ku matrymonialnym w Londynie i Paryżu i zdaję sobie świetnie
sprawę, że większość mężczyzn, także lord Whitcliffe - patrzy na
mnie przede wszystkim, jak na wspaniałe źródło dochodów. Lon
dyńskie rezydencje i majątki ziemskie są kosztowne w utrzymaniu
i wielu angielskich lordów nie ma dostatecznych dochodów, żeby
nie dopuścić, aby dach nie zawalił im się na głowę. Małżeństwo
z amerykańską dziedziczką, nawet taką, która ma okropny akcent,
zapewniłoby im środki, żeby natychmiast pozbyć się długów i pro
wadzić dalej luksusowy tryb życia, pakując jednocześnie pieniądze
w swoje cenne, walące się rodowe siedziby.
Jej policzki poróżowiały z oburzenia. Było jasne, że ją uraził.
- Mogę pana zapewnić, że lord Philmore jest inny - ciągnę
ła z naciskiem. Choć nie znam dokładnego stanu jego finansów,
mogę stwierdzić, że jest majętny i nie dba o bogactwo mojej rodzi
ny. Zawsze, kiedy byliśmy razem, Percy przysięgał, że pieniądze nie
mają dla niego znaczenia, że to ja zdobyłam jego serce. - Spojrzała
na niego wyzywająco. - Czy to wydaje się panu takie nieprawdo
podobne, panie Kent?
Jack stwierdził, że Amelia jest zagadkową osobą. Wjednej chwili
wydawała się taka zagubiona i przestraszona jak porzucone dziecko,
wtulone w postrzępione pozostałości sukni, o podrapanych dło
niach i zaczerwienionych oczach. W następnej zaś chwili, broniąc
człowieka, z którym, jak wierzyła, złączyła duszę, stawała się walczą
cym aniołem, pełnym siły i pasji. Jeśli ten cały Philmore domyślał
się chociaż, jaka kobieta kryla się pod lśniącym kokonem bogactwa
i luksusu, byłby skończonym głupcem, gdyby ją odrzucił.
Na nieszczęście, z doświadczenia Jacka wynikało, że większość
mężczyzn urodzonych w uprzywilejowanej klasie była głupcami.
Nie ma czasu na te bzdury, przypomniał sobie niecierpliwie.
Musi się spotkać z zarządcą swojej firmy, żeby przejrzeć finanse
i omówić do końca szczegóły dotyczące przewozu ładunków na
22
następne cztery miesiące. Zamierzał zostać w Inverness nie dłużej
niż trzy dni przed wyruszeniem na Cejlon. Nie miał więc czasu na
wyskoki do Londynu, żeby dostarczyć pannę Belford w ramiona
kochanka. Ale co, do diabła, ma z nią zrobić? Nie może wbrew jej
woli, po prostu jechać do Inverness, a potem zostawić dziewczynę
na pastwę losu. Pomagając Amelii w ucieczce przed małżeństwem
z Whitcliffe'em, mimowolnie przyjął na siebie odpowiedzialność
za jej losy, przynajmniej tymczasowo.
Najbardziej logiczne wydawało się bezpiecznie przekazać pan
nę Belford pod opiekę kogoś innego. To wywołałoby niepożądaną
zwłokę w interesach, ale też zdjęłoby z Jacka odpowiedzialność za
dziewczynę. Jeśli Philmore rzeczywiście okaże się tak uszczęśli
wiony jej widokiem, jak twierdziła panna Belford, Jack powierzy
Amelię jego czułej trosce, aby za niego wyszła, albo robiła, co jej się
podoba, podczas gdy on wróci do swoich interesów.
- Oliwierze - zawołał -jedziemy jednak do Londynu.
Oliwier zatrzymał raptownie konie i odwrócił się do Jacka, ro
biąc niechętną minę i ściągając z rozdrażnieniem białe brwi.
- Jesteś pewien, chłopcze? Mogę chwilę postać na poboczu,
żebyście oboje mogli o tym pogadać. Ostatecznie, nie mam nic lep
szego do roboty w tym wściekłym upale.
- Jestem pewien, Oliwierze - odparł Jack, zupełnie niezrażony
gburowatością starego człowieka. - Po prostu zawieź nas tam tak
szybko, jak się da.
- Świetnie. Zatem do Londynu. - Mruknął coś jeszcze pod
nosem, czego już Jack nie usłyszał, bo woźnica jednocześnie gwał
townie ściągnął lejce.
- Czy on zawsze jest taki... nieuprzejmy? - zdziwiła się Ame
lia, zaskoczona niegrzecznym tonem woźnicy.
- Często.
- To czemu pan go nie zwolni?
- Ponieważ od lat należy do mojej rodziny.
Amelia nie wiedziała, co o tym sądzić. Jej matka zwolniła dziesiąt
ki służących za znacznie mniejsze wykroczenia niż impertynenckie
23
zachowanie. Z pewnością żaden z nich nie był uważany za członka
rodziny.
- Czy on zawsze był woźnicą? - Nie potrafiła sobie wyobrazić
innego pracodawcy, który znosiłby bezczelność starego człowieka.
- Nie, był złodziejem. -Jacka rozbawił wyraz niedowierzania
na jej twarzy. -I do tego całkiem dobrym.
Amelia, zafascynowana, zapatrzyła się na śnieżnobiałą głowę
Oliwiera. Nigdy dotąd nie poznała żadnego przestępcy - w każ
dym razie nic o tym nie wiedziała.
- Czy nie sprawdził pan jego referencji?
- Cóż, nie ja go zatrudniłem - wyjaśnił Jack. - Moja matka
przyjęła go do pracy wiele lat temu. Zabrała go do domu prosto
z więzienia w Inveraray i nie oczekiwała od niego referencji.
- Czy nie bała się, zatrudniając niebezpiecznego przestępcę?
Wzruszył ramionami.
- Poza tym, że ma ostry język, Oliwier nie jest niebezpieczny.
Moja matka zwykła pomagać ludziom, którzy znajdą się w trudnej
sytuacji.
- A zatem wydaje się, że macie ze sobą coś wspólnego. Oboje
macie dobre serce.
Jack milczał. Nieczęsto zdarzało się, żeby ktoś wypomniał mu,
że ma dobre serce.
- Proszę wybaczyć - powiedziała Amelia, tłumiąc ziewnięcie.
- Prawie nie spałam zeszłej nocy, albo raczej przez parę ostatnich
nocy.
- Do Londynu dojedziemy za kilka godzin. Powinna pani się
zdrzemnąć.
- Nie sądzę, żebym mogła zasnąć w tym ciasnym powozie.
Nie dlatego, że zrobiło się ciasno z pana powodu - poprawiła się
szybko, chociaż w istocie potężnie zbudowany Jack, a szczególnie
jego długie nogi zajmowały dużo miejsca. - To przez tę niemoż
liwą suknię nie mogę usadowić się wygodnie. Matka zamówiła ją
u Charlesa Wortha, sławnego paryskiego projektanta. - Zabrała
się z zapałem do ubijania wokół siebie drogiego jedwabiu i satyny,
24
które rozpościerały się na wszystkie strony. - Nie sądzę, żeby pan
o nim słyszał - dodała, przypominając sobie, że nigdy nie słyszał
o wicehrabim Philmore.
- Otóż znam to nazwisko. Chociaż nie zwracam specjalnej
uwagi na damską modę. Moja siostra, Grace, ma w Inverness mały
sklep z sukniami. Sama projektuje stroje; słyszałem, jak kiedyś wy
mieniała nazwisko pana Wortha.
Amelia, zainteresowana, przestała na chwilę ugniatać suknię.
- Pańska siostra projektuje stroje? Czy powinnam o niej sły
szeć?
- Wątpię. Ma tylko ten jeden sklep, chociaż mąż próbuje prze
konać ją, żeby otworzyła drugi: w Edynburgu albo Londynie.
- Mąż pozwala jej pracować? - zdumiała się Amelia.
- Grace jest bardzo niezależna i zawsze lubiła projektować stro
je. Mąż pragnie, żeby była szczęśliwa, więc pomaga jej w karierze.
- Bardzo chciałabym ich poznać. Być może, kiedy poślubię
lorda Philmore, pojedziemy do Szkocji.
Jack pomyślał, że mąż panny Belford raczej zamknie ją natych
miast w jakimś obwieszonym aksamitem domu, oczekując, że bę
dzie występowała jako gospodyni na niezliczonych, arcynudnych
podwieczorkach i obiadach i towarzyszyła mu we wszystkich moż
liwych nieciekawych wydarzeniach towarzyskich. Dopóki żona
nie zajdzie w ciążę, od którego to momentu wyłączy ją całkowicie
z życia towarzyskiego.
Jack odwrócił się, obserwując wpadające przez okno smugi
popołudniowego słonecznego światła i zastanawiając się, dlaczego
przyszłość Amelii u boku nieznanego wicehrabiego wydaje mu się
taka ponura.
- Przepraszam, panie Kent, ale czy zechciałby pan pomóc mi
ze szpilkami, którymi przymocowano mi welon do włosów? - Po
chyliła się ku niemu, skłaniając głowę.
Jack się zawahał.
A potem, nie wiedząc, co robić, zaczął niezgrabnie wyjmować
ciemne, druciane haczyki ze splątanej masy jasnych włosów.
25
Welon był pajęczynowym obłokiem najlepszego jedwabiu, jaki
Jack widział w życiu; przytrzymywał go na miejscu lśniący brylan
towy diadem. Przymocowano go do włosów dziesiątkami szpilek,
tak że nie spadł nawet, gdy ześlizgnęła się z winorośli w krzaki.
Jack pracował w milczeniu. Rzucając niedbale szpilki na podłogę
powozu, przyglądał się z fascynacją, jak jej włosy wyplątywały się
z eleganckiej fryzury, nad którą jakaś pokojówka musiała spędzić
całe godziny. W końcu lśniący diadem zsunął się ciężko w dłoń,
pociągając za sobą nie mniej niż dziewięć stóp welonu.
Amelia westchnęła, masując obolałą skórę głowy.
- Nie ma pan pojęcia, jakie to okropnie niewygodne mieć
te wszystkie szpile we włosach, a diadem był nieznośnie ciężki.
- Przesunęła palcami we włosach, aż osunęły się jak płynny miód
na jej ramiona i niżej, do pasa.
- Proszę - powiedział Jack sztywno, podając jej diadem.
- Proszę go położyć na podłodze - poleciła, zwijając tren sukni
i kładąc go w rogu, żeby służył za poduszkę. - Później go wezmę.
Jack jednak umieścił brylantowy naszyjnik i szmaragdowe kol
czyki, które panna Belford powierzyła mu wcześniej, wewnątrz
diademu, a potem owinął cenną biżuterię welonem i położył na
siedzeniu obok siebie.
Zmęczona Amelia oparła się o prowizoryczną satynową po
duszkę.
- Mam nadzieję, że nie obrazi się pan, panie Kent, jeśli na
chwilę zamknę oczy.
- Proszę się nie krępować. -Jack oparł się wygodnie i wyciąg
nął nogi na tyle, na ile pozwalała ciasnota powozu. - Obudzę panią,
zanim dojedziemy...
Urwał nagle, patrząc na nią ze zdumieniem.
A potem kąciki jego ust zadrżały z rozbawienia, kiedy zdał so
bie sprawę, że śliczna, elegancka panna Amelia Belford chrapie.
Jack wiedział, że dojechali do Londynu, na długo przedtem, za
nim odsunął brązową zasłonę i ujrzał zjawiskowe zarysy uśpionych
26
domów Mayfair, ciągnących się w niekończących się, równych rzę
dach. Miejski odór poraził jego nozdrza - cierpka mieszanka po
piołu i dymu z kominów domów i fabryk w połączeniu z bijącym
od Tamizy fetorem, od którego przewracało się w żołądku. Wiszący
nad zatłoczonym miastem welon sadzy latem był mniej szczelny
niż zimą, kiedy to każdego ranka rozpalano w domach dziesiątki
tysięcy pieców węglowych, żeby rozproszyć chłód nocy i przygo
tować poranny posiłek. Na nieszczęście ciepłe nocne powietrze za
trzymało dym z całego dnia; z zapachem dymu mieszał się smród
całych ton końskiego nawozu leżącego na ulicach oraz licznych
rynsztoków, które obficie zasilały szare, cuchnące wody Tamizy.
To wystarczyło, żeby Jack zapragnął znaleźć się znów w przesy
conym zapachem kwiatów kościele.
Poruszył głową z boku na bok, jęcząc w duchu z powodu ze-
sztywniałych mięśni. Potem zmienił pozycję, żeby złagodzić trochę
napięcie w kręgosłupie i plecach, uważał przy tym, by nie potrącić
śpiącej panny Belford. Od paru godzin była pogrążona w głębo
kim śnie. W miarę upływu czasu, przechylała się coraz bardziej, aż
w końcu Jack musiał ją podtrzymać, żeby nie zsunęła się na pod
łogę. W końcu skuliła się na jego piersi, bezwiednie uznając, że
Jack jest o wiele wygodniejszy niż kłąb haftowanej satyny i pereł,
o który opierała się poprzednio. Nie był w stanie podtrzymywać jej
zbyt długo, siedząc na ławce naprzeciwko. Ostrożnie więc, aby nie
obudzić wyczerpanej dziewczyny, przeniósł się obok niej. Dzięki
temu mogła się położyć, podwijając pod siebie małe stopy. Jej wło
sy spływały sfalowaną rzeką na jego kolana.
Przez dłuższy czas siedział sztywno wyprostowany, nieprzy-
zwyczajony do tego, żeby kobieta tak ufnie tuliła się do niego we
śnie. Stwierdził, że jego doświadczenia z kobietami są trochę ogra
niczone pod tym względem. Nie żałował sobie uciech cielesnych,
wolał jednak towarzystwo kobiet, które spotykał za granicą. Zwykle
traktowały taką znajomość jako przyjemną, ale przelotną rozrywkę,
co, jak sądził, zmniejszało ich oczekiwania wobec niego. Wgłębia
nie się w jego poplątaną przeszłość zupełnie ich nie interesowało.
27
Za to dobrze urodzone młode szkockie i angielskie damy nigdy nie
dawały mu zapomnieć o niskim, nędznym pochodzeniu.
Od czasu, kiedy dostał się pod opiekę Genevieve, miał obsesję:
chciał stać się kimś lepszym, przekształcić się w człowieka zupełnie
niepodobnego do brudnego, nieuczonego, pełnego gniewu i złości
złodziejaszka, którego uratowała z więzienia Inveraray jakieś dwa
dzieścia dwa lata wcześniej. To była długa i zacięta walka. Genevie-
ve i Haydon zrobili wszystko, aby pomóc mu dokonać tej przemia
ny. Najpierw Genevieve udzielała mu lekcji i stopniowo wyrabiała
w nim upodobanie do nauki, obojętność i arogancję. W końcu uzna
ła, że jest na tyle zdolny, żeby wstąpić na uniwersytet. Przygotowując
się do tego, musiał znosić wielu śmiertelnie nudnych nauczycieli, ci
zaś omal nie ugasili płomienia ciekawości, który Genevieve z takim
trudem udało się rozpalić. Był co najwyżej znośnym studentem,
ponieważ niemal do piętnastego roku życia nie umiał czytać ani pi
sać i jego biegłość w tej dziedzinie pozostawiała wiele do życzenia.
Nienawidził łaciny i greki i nie był w stanie pojąć, w jaki sposób
te dwa starożytne języki mogłyby okazać się w jakikolwiek sposób
użyteczne. Dobrze sobie jednak radził z liczbami, lubił także histo
rię i sztukę, którymi szczególnie interesowała się Genevieve.
Ostatecznie uznano, że nadaje się na uniwersytet Sant Andrews,
na którym zarówno nauczyciele, jak i studenci okazywali mu po
gardę. Fakt, że był wychowankiem markiza i markizy Redmond,
miał niewielkie znaczenie dla wyniosłych potomków angielskiej
i szkockiej arystokracji, których wychowano w kulcie własnej wyż
szości i w pogardzie dla przedstawicieli klas niższych, dla ludzi
takich jak on. Na szczęście lata spędzone na ulicy uodporniły go
na ich lekceważenie, na które odpowiadał równą miarą chłodnej
wzgardy. Wysoki i silny, nie wahał się użyć pięści, co kosztowało
go tymczasowe wydalenie podczas pierwszego roku, ale zyskało
mu jednocześnie reputację ulicznego zabijaki o umiejętnościach
dorównujących temperamentowi. Niewielu ośmielało się go nie
pokoić, pozwalając we względnym spokoju borykać się z dalszymi
studiami.
28
Uciekła z własnego ślubu. Wdarła się do cudzego powozu. I odjechała z zupełnie obcym mężczyzną... Amelia nigdy nie podejrzewała, że jest zdolna do takich wybryków. Lecz nie chce wychodzić za mąż bez miłości. Bunt przeciw konwenansom rzucają w ramiona nieznajomego. Jednak niedoszły pan młody nie puści płazem doznanego upokorzenia...
Karyn Monk Ślubna ucieczka
1 Anglia, koniec fata 1883 Jeśli piekło istnieje, to z pewnością teraz właśnie tam się znalazł. - Nie wierć się, Jack - szepnęła Annabelle, trącając go mocno łokciem w żebra. Jack rzucił siostrze nadąsane spojrzenie, usiłując usadowić się wygodniej w starej ciasnej ławie kościelnej. - Już ponad godzinę tkwimy jak uwięzieni w tym zapomnianym przez Boga mauzoleum, a ceremonia ślubna nawet się jeszcze nie zaczęła. Przez te kwiaty nie ma czym oddychać, wszystkich chórzy stów najchętniej bym udusił i do tego straciłem czucie w siedzeniu. - Tamten starzec wygląda, jakby umarł. - Brat Jacka, Simon, zmarszczył brwi. Charlotte spojrzała na rodzeństwo z lekkim wyrzutem. - Uważam, że kwiaty są prześliczne - odparła cicho. - Gene- vieve mówiła, że matka panny młodej, pani Belford, sama zapro jektowała dekoracje, ogałacając niemal wszystkie oranżerie w Ang lii. To musiało kosztować majątek. - Róże i liście pomarańczy dobrze się komponują z gotyckimi łukami. - Kolejna z sióstr, Grace, przyjrzała się uważnie czterem niezwykłym kwietnym łukom zdobiącym nawę i tworzącym wspa niałe sklepienie z kwiatów, pod którym miała przejść niecierpliwie oczekiwana panna młoda. - A ściana konwalii i chryzantem wokół ołtarza robi niesamowite wrażenie. 7
- Jamie, podejdź do tego staruszka i sprawdź mu tętno - ode zwał się Simon, nadal zaniepokojony z powodu starszego dżentel mena, który siedział bez ruchu z zamkniętymi oczami kilka rzędów dalej. - Może potrzebuje lekarza. - On po prostu śpi - zapewnił go brat. - Widziałem, jak się drapał. - Szczęśliwy drań - mruknął Jack. - Jack! - Annabelle spojrzała na niego z rozpaczą, podczas gdy Charlotte i Grace zachichotały pod osłoną wielkich kapeluszy. - Może powinieneś wyjść na zewnątrz, Jack, i rozprostować nogi. Siedzący w rzędzie przed nimi Haydon Kent, markiz Red- mond, spojrzał na syna ze współczuciem i rozbawieniem. W wieku sześćdziesięciu jeden lat nauczył się znosić nudne obowiązki towa rzyskie, do czego zobowiązywała go jego pozycja, ale Jack widział, że on także z największą chęcią uciekłby z dusznego kościoła. - Biorąc pod uwagę pogrzebowe tempo, w jakim się wszystko odbywa, masz z pewnością parę minut, zanim coś się zacznie. - Pamiętaj tylko, żeby wrócić, zanim panna młoda i jej świta zaczną kroczyć nawą - dodała Genevieve. - Matka uśmiechnęła się czułe. - Żadna panna młoda nie życzy sobie, żeby jakiś spóźniony gość deptał jej po trenie sukni, kiedy wchodzi do kościoła. Gigantyczne organy odezwały się znowu, a sześćdziesięciooso- bowy chór podnosił się niemrawo. - Będę przed kościołem. - Nie czekając, aż Annabelle zapro testuje, Jack wymknął się z nawy, nie zwracając uwagi na karcący wzrok kobiet i ponure, pełne zawiści spojrzenia siedzących obok nich spoconych mężczyzn. Przejmująca woń tysięcy kwiatów płynęła przez drzwi kościo ła, przesycając gorące powietrze na zewnątrz. To zmusiło Jacka do szukania schronienia z boku kamiennej budowli. Rozluźnił krawat i głęboko odetchnął, uwalniając płuca od lepkiej słodyczy. Co za obłęd go ogarnął, że dał się namówić swojej rodzinie do uczestnictwa w tym żałosnym obrzędzie? Ledwie znał księcia 8
Whitcliffe i nigdy nawet nie widział Amelii Belford, bajecznie bo gatej amerykańskiej dziedziczki, którą starzejący się książę raczył ostatecznie uczynić swoją żoną. Gdyby nie to, że Jack tak bardzo pragnął zobaczyć bliskich po trzymiesięcznych morskich wojażach, nigdy nie zgodziłby się na poddanie tej, jak się okazało, najbardziej wymyślnej towarzyskiej torturze, jakiej doznał w ciągu trzydzie stu sześciu lat swojego życia. Wystawność dekoracji nie wróżyła dobrze, jeśli chodzi o samą uroczystość. Pięciuset gości otrzyma ło zaproszenia do majątku księcia na trzydniowe wesele. Koszty z pewnością ponosiła rodzina panny młodej, uznał Jack, ponieważ było doskonale wiadomo, że stary Whitcliffe od lat walczył o utrzy manie chylącego się ku upadkowi majątku. Jego Wysokość, dzię ki posagowi niewinnej narzeczonej, wchodził dziś w posiadanie ładnej fortuny. Spoceni goście w kościele mieli zaś być świadkami transakcji handlowej, w której następstwie panna Belford zyski wała wątpliwy prestiż związany z książęcym tytułem, a Whitcliffe bogactwo, jakie przekraczało jego najśmielsze marzenia, dotyczące tego czy następnego życia. Jack wyjął z wewnętrznej kieszeni surduta srebrną flaszkę i po ciągnął łyk whisky. Nie dbał o to, ile zepsutych dziedziczek, liczą cych na awans społeczny decydowało się na wyścig przez ocean, żeby usidlić jakiegoś zubożałego arystokratę o pożółkłych zębach i wypadających włosach. Pragnął tylko, żeby państwo młodzi zjawili się na własnym przeklętym ślubie, zanim on sam umrze z zaduchu i nudy. - Dobry Boże - szepnął nagle jakiś głosik gdzieś ponad nim - nie dopuść, abym się zabiła. Spojrzał w górę zdumiony i zobaczył szczupłą nogę, w pończo sze koloru kości słoniowej, wystającą ponad kamienną balustradą balkonu. Nodze towarzyszyła istna śnieżna chmura halek, spódnic i koronek, w której całkowicie ginęła ubrana w nie osoba. Zgrab na noga gorączkowo szukała czubkiem modnego pantofelka opar cia wśród grubych pędów winorośli, oplatającej zieloną, splątaną siecią szarą kamienną ścianę. Znalazłszy gałąź, która wydawała się 9
dostatecznie wytrzymała, mała stopa nacisnęła na nią, powodując, że owa podpora wygięła się niepokojąco. Druga noga przyłączyła się do pierwszej, po czym śnieżna burza ślubnych koronek zaczęła zsuwać się nieporadnie po liściastej kracie. Znienacka winorośl ustąpiła. Z głębi obszernej sukni wydobył się przerażony okrzyk; chmura materiału spadła na krzaki poniżej. Nastąpiła eksplozja jedwabiu i gałęzi. Z bijącym sercem Jack rzucił się ku plątaninie winorośli i koronek, pewien, że niemądra dziew czyna skręciła sobie kark. - Litości! - zawołała głosem, który nie wskazywał na to, żeby sobie złamała cokolwiek. - To było niesamowite! - Podniosła gło wę i zaczęła wydobywać się pośpiesznie z połamanych krzewów. Odetchnąwszy z ulgą, że nie jest poważnie ranna, i ciekaw, co zrobi, schował się za drzewem, żeby ją spokojnie obserwować. Suknia zaczepiła o coś i dziewczyna, nie mogąc się uwolnić, szarpnęła bezlitośnie ręcznie szyty materiał, drąc go na strzępy. W końcu zdołała rozerwać go na tyle, żeby wygramolić się z krza ków. Zebrała w garści niemożebnie długi tren i welon, i pobiegła na tyle szybko, na ile pozwalały jej modne buciki. Zatrzymała się na rogu budynku i ostrożnie wyjrzała zza węgła. Chór skończył śpiewać, a biskup zapewniał znudzone zgroma dzenie, że ceremonia zacznie się za chwilę. Jack szczerze w to wąt pił, biorąc pod uwagę, że panna młoda właśnie zeskoczyła z kościel nego balkonu i najwyraźniej zamierzała uciec. Patrzył, jak przygląda się badawczo powozom stojącym na podjeździe. Pierwszy z nich był wspaniałą karocą ślubną z hebanu i złota, zdobną w grube sa tynowe kokardy i ogromne białe kwiaty. Uznając najwidoczniej, że nie byłoby właściwie uciekać narzeczonemu ślubną karocą, panna młoda przebiegła obok powozów przeznaczonych dla świty nowo żeńców, kierując się w stronę kolejnego, najbliższego pojazdu. - Szybko, odjeżdżaj! - wysapała z trudem Amelia, wdrapując się do środka i zatrzaskując za sobą drzwiczki. Zerknęła niespokoj nie przez okno, sprawdzając, czy nikt jej nie ściga. Potem, przypo minając sobie o manierach, dodała, zwracając się do woźnicy: 10
- Proszę. Pomarszczony staruszek o zaspanych oczach z kępą siwych włosów na głowie spojrzał na nią z niedowierzaniem. - A ty, dziewczyno, co tu robisz? - Dzień dobry, panno Belford - powiedział Jack, otwierając swobodnym gestem drzwiczki karety. - Ładny dzień na przejażdż kę, nieprawdaż? - Proszę wybaczyć, ale ten powóz jest już zajęty. - Amelia sili ła się na zachowanie spokoju, wyglądając niespokojnie przez okno w obawie, czy ktoś jeszcze nie zauważył jej ucieczki. - Obawiam się, że będzie pan musiał poszukać sobie innego. - Dziewczyna chce, żebym z nią odjechał - poinformował Jacka zdumiony woźnica. - Doprawdy, nalegam, żeby pan znalazł swój własny powóz - powiedziała Amelia, rozpaczliwie pragnąc odjechać. - Ten jest już zajęty. - Niestety to mój powóz - oznajmił Jack. Serce Amelii zamarło. - Proszę wybaczyć. Nie wiedziałam. W takim razie to ja będę musiała poszukać innego. Raz jeszcze zebrała w garść zwoje sukni, przesuwając się do drzwi. Nagle ponure dźwięki organów ucichły i dało się słyszeć podniecone krzyki. - Chyba ktoś zauważył brak panny młodej. -Jack wskazał bro dą kościół. Krew odpłynęła z jej twarzy, która stała się niepokojąco blada. Jack przestraszył się, że dziewczyna zemdleje. Ta jednak odpięła szmaragdowe kolczyki i rzuciła mu. - Czy to, wraz z naszyjnikiem, wystarczy jako zapłata za ten powóz? - zapytała, odpinając z szyi sznur brylantów. Jack patrzył na nią zdumiony. - Dołożę jeszcze ten pierścionek - dodała, próbując ściągnąć z prawej dłoni ogromny rubin otoczony lśniącymi brylantami. - Lord Whitcliffe twierdzi, że należał do jego rodziny od pokoleń. 11
Powiedziano mi, oczywiście, że musiał sprzedać większość naj cenniejszej biżuterii rodziny Whitcliffe'ów, żeby spłacić długi, nie sądzę jednak, że dałby mi go, gdyby nie był coś wart. Przywiązuje ogromną wagę do pozorów. - Nie chcę pierścienia Whitcliffe'a - sprzeciwił się Jack z obu rzeniem. Zrobiła zmartwioną minę. - Ma pan rację, rzecz jasna, on nie należy do mnie. Ale naszyj nik i kolczyki są moje - zapewniła z zapałem. - Ojciec dał mi je na dziewiętnaste urodziny parę miesięcy temu. Może pan je przyjąć bez najmniejszej obawy, że ktoś kiedykolwiek będzie się od pana domagać... Szybko! Proszę wsiadać, zobaczą pana! - Chwyciła go za rękaw surduta, tymczasem ludzie już wysypywali się z kościoła, wykrzykując jej imię. - Pospieszmy się! Jack wsunął się niechętnie na siedzenie naprzeciwko dziewczy ny i zamknął drzwi. - Panno Belford - zaczął, mówiąc tonem wyrażającym troskę i rozwagę -jest pani najwyraźniej zdenerwowana i nie może dać sobie rady z własnymi uczuciami. Jestem pewien, że jeśli zastanowi się pani chwilę... - Jak pan się nazywa? Spojrzał na nią z rozpaczą, wiedział, że lada chwila ktoś zarzą dzi przeszukiwanie powozów. - Jack - odparł. -Jack Kent. - Proszę mi powiedzieć, panie Kent, czy znalazł się pan kiedyś w życiu w pułapce bez wyjścia? Miała szeroko otwarte, niespokojne oczy koloru morza. Jack stwierdził, że ich błękit jest jak barwa oceanu, kiedy słońce lśni na jego lekko wzburzonej powierzchni albo jak tysiące gwiazd. Jej rzęsy były długie i ciemne, a powieki opuchnięte i zaczerwienio ne, na delikatnej skórze pod oczami widniały sińce z niewyspania. Miała delikatną twarz o pięknie wyrzeźbionych rysach, cerę jak kremowy jedwab, jeśli nie liczyć zabawnych piegów zdobiących nos, które Jackowi wydały się urzekająco urocze. Włosy starannie 12
przedtem upięte spływały teraz na ramiona bladozłotą falą. Tkwiły w nich jeszcze spinki podtrzymujące podarty welon oraz wplątane kawałki liści. Zbiegła panna młoda odznaczała się wysokim wzro stem, a ucieczka po ścianie wskazywała, że była także dosyć silna, ale w tej chwili robiła wrażenie żałośnie bezbronnej i kruchej, gdy siedziała pośród zwojów podartej ślubnej sukni. - Czy czuł pan kiedyś, że skazano pana na okropne życie, któ rego nie mógłby pan znieść - ciągnęła Amelia z ożywieniem - po nieważ świat chciał uczynić z pana więźnia tylko dlatego, że jest pan tym, kim jest? Zacisnął szczęki. Rany z przeszłości zagoiły się w ciągu lat czu łej opieki Genevieve i Haydona, ale słowa panny Belford poruszyły go. Niektóre rany nigdy się nie goją, stwierdził z goryczą, nawet po latach. Amelia przestraszyła się, że go obraziła. W jego szarych oczach błysnął gniew, usta drgnęły ledwo zauważalnie. Człowiek siedzący przed nią miał w sobie coś twardego, jakąś rezerwę, której nie spot kała u dziesiątków flirtujących z nią mężczyzn, jakich poznała po przyjeździe do Anglii. Miał ładne, choć ostre rysy twarzy, był wy soki, szczupły i dobrze umięśniony. Dostrzegła wyraźny kontrast między nim a większością zniewieściałych przedstawicieli jego klasy. Poszarpana blizna znaczyła jego lewy policzek; teraz, kiedy zastanawiał się nad odpowiedzią, blizna jakby zbladła. - Może nie miał pan nigdy okazji przekonać się, co to znaczy być zrozpaczonym i gotowym na wszystko - ciągnęła, cofając się od okna, podczas gdy kolejni goście opuszczali kościół, przyłączając się do poszukiwań. Na balkonie, z którego skoczyła, stała pokojów ka, na dole zebrał się tłum, wskazując w podnieceniu na połamane dzikie wino i krzaki. - Tak zdesperowanym, że zaryzykowałby pan wszystko, mając choćby słabą nadzieję, że może gdzieś czeka na pana inne życie, jeśli tylko zdoła pan się uwolnić i go poszukać. Jej oczy rozświetlała urzekająca mieszanina nadziei i strachu. Jack zaklął w duchu. Nie miał zwyczaju ratowania zbiegłych dzie dziczek. Zgodził się uczestniczyć w ceremonii tylko dlatego, że 13
chciał spędzić chwilę z rodziną przed powrotem do Szkocji. Za mierzał poświęcić dzień czy dwa na zapoznanie się z bieżącymi sprawami swojej kompanii przewozowej, a następnie wyruszyć na Cejlon. Nie miał czasu ani ochoty na zajmowanie się miłosny mi rozterkami panny Belford. Jedyną rozsądną rzeczą, jaką mógł zrobić, to natychmiast otworzyć drzwi, wyciągnąć pannę z karocy i przekazać w czułe ramiona narzeczonego, który teraz pewnie nie pokoił się o jej los. Zerknął przez okno. W tłumie ludzi dostrzegł imponującą po stać pana Johna Henry'ego Belforda, ojca dziewczyny, który wy krzykiwał jej imię, czy to z niepokojem, czy to ze złością, tego Jack nie był w stanie stwierdzić. U jego boku stała obwieszona biżuterią kobieta, której strój w kolorze bladobrzoskwiniowym był obramo wany sobolowym futrem, co wydawało się wybitnie niestosowne na tę okazję, wziąwszy pod uwagę obezwładniający upał. Jej twarz stężała w masce wymuszonego spokoju. To musi być, uznał Jack, czarująca matka panny młodej. Z boku zaś stał stary Whitcliffe; jego masywne, więdnące ciało spływało potem pod źle dopasowa nym surdutem barwy wina, a zwiotczała twarz, pod wpływem apo- plektycznej wściekłości stała się purpurowa. Może ramiona narzeczonego Amelii nie są jednak aż tak opie kuńcze. - Domyślam się więc, panno Belford, że nie było to małżeń stwo z pani wyboru? - odezwał się Jack, nie mogąc się zdecydować na zostawienie jej własnemu losowi. Amelia pokręciła żałośnie głową. - Moja matka koniecznie chciała, żebym poślubiła arystokratę i to co najmniej księcia. Na nieszczęście jednak nie ma aż tak wie lu książąt, a jeszcze mniej jest takich, którzy mogą się ożenić. Lord Whitcliffe był najlepszą partią, jaką mogła znaleźć i wyraził zgodę na to małżeństwo, pomimo że uważa mnie za osobę pospolitą i głupią. - Tak pani powiedział? - Jack poczuł nagle gwałtowną chęć, aby złapać Whitcliffe'a za jego prawie nieistniejącą szyję i wytrząs nąć z niego przeprosiny. 14
- Słyszałam, jak mówił o tym mojemu ojcu. Najpierw myśla łam, że mówi tak tylko po to, by skłonić ojca do zapłacenia większej sumy za to, że zostając jego żoną, zyskam tytuł książęcy. To może pana zaskoczyć, panie Kent, ale Amerykanka, żeby wyjść za mąż za angielskiego lorda, musi zapłacić sporo pieniędzy. Jednak póź niej lord Whitcliffe przytoczył przykłady mojego, jak stwierdził, wysoce niewłaściwego zachowania i zrozumiałam, że on napraw dę sądzi, że jestem przerażająco źle wychowana. - Spuściła wzrok, próbując bez przekonania poprawić otaczająy ją, podarty kokon satyny i jedwabiu. Jack przypomniał sobie, jak w sukni ślubnej uciekała wzdłuż ściany kościoła. Gdyby Whitcliffe wówczas ją zobaczył, dostałby prawdopodobnie ataku serca. Stłumił uśmiech. - Jeśli nie sprzeda mi pan powozu, panie Kent, czy rozważyłby pan możliwość wypożyczenia mi go na dzień czy dwa? - nalegała Amelia z nadzieją. - Przyrzekam, że będę o niego dbała i odeślę prosto do pana. Jack unikał patrzenia w jej pełne błagania oczy. Jego rodzina wy szła z kościoła i stała zbita w gromadkę, szukając go w tłumie. Trzy siostry Jacka wyglądały prześlicznie w eleganckich sukniach, zapro jektowanych przez Grace. Każda z nich szczęśliwie wyszła za mąż za mężczyznę, którego sama sobie wybrała. Chociaż Jackowi znany był panujący zwłaszcza wśród arystokracji obyczaj planowania mał żeństw przez rodziców, to jednak Genevieve, wychowując dzieci, zawsze kładła nacisk na niezależną myśl i swobodę wyboru, zaszcze piając im te zasady. Myśl, że Annabelle albo Grace, czy też jego uko chana Charlotte mogłyby zostać ofiarowane jak rasowe owce temu kupcowi, który dałby najwyższą cenę, budziła w nim odrazę. - Panie Kent? - W głosie Amelii brzmiało napięcie. Grupa mężczyzn ruszyła, żeby przeszukać powozy. Jack za uważył, że Simon i Jamie idą w stronę jego powozu. Genevieve poprosiła ich pewnie, żeby zajrzeli do środka, nie w poszukiwaniu zbiegłej panny młodej, ale żeby sprawdzić, czy ich zbłąkany brat nie schronił się tam przypadkiem i nie zasnął. Gdyby odkryli pannę 15
Belford, pojazd zostałby otoczony przez gromadę ludzi. Zdespe rowana młoda dziedziczka zostałaby pośpiesznie wyciągnięta z po wozu i zaprowadzona do kościoła, żeby wbrew swojej woli poślu bić lorda Whitcliffe. A on nie byłby w stanie nic na to poradzić. - Proszę, panie Kent - szepnęła Amelia. Położyła chłodną, pomimo upału panującego na zewnątrz, rękę na jego dłoni, błagając dotykiem. Patrzył zaskoczony. Miała drobną, miękką dłoń, która wyda wała się jeszcze mniejsza w kontraście z ogromnym, pretensjonal nym pierścieniem, którym Whitcliffe raczył ją ozdobić. Szczupłe palce dawały świadectwo starannych zabiegów kosmetycznych, jak można się było spodziewać po pannie młodej w dniu wese la. Blada i jedwabiście gładka skóra wskazywała, że dziewczyna nosiła drogie rękawiczki. Ale uwagę Jacka przykuły liczne drob ne, czerwone zadrapania. Musiała się pokaleczyć, spadając, wtedy gdy rozpaczliwie usiłowała złapać się dzikiego wina, lecąc w dół, na krzaki. Ujął jej rękę i odwrócił, odkrywając głębszą ranę we wnątrz dłoni. Ciekła z niej, cienkim strumyczkiem, krew, brocząc jego skórę. Zapytała go, czy wie, co to znaczy tkwić w pułapce bez wyjścia. Gorzka prawda polegała na tym, że wiedział aż za dobrze. Dopóki nie zobaczył rubinowej plamy na własnej ręce, nie rozumiał, jak wielka jest desperacja Amelii. I nagłe z przeszywającą jasnością przypomniał sobie tamto uczucie, kiedy człowiek jest samotny i przerażony. - Oliwierze - zaczął. Spokój w jego głosie kłócił się z niezwy kłością czynu, na jaki się zdecydował - zawróć powóz i powoli od jedź. Stary woźnica wytrzeszczył oczy ze zdumienia. - Z nią? Jack skinął głową. - Ale to panna młoda! - sprzeciwił się Oliwier, jakby myślał, że uwagi Jacka umknął ten drobny szczegół. 16
- Zdaję sobie z tego sprawę. - Będą nas ścigać! - Tylko wtedy, jeśli nabiorą podejrzeń, że panna Belford ukry wa się w powozie - odparł Jack. - Póki będziemy jechać wolno, nie sprawiając wrażenia, że uciekamy, sądzę, że się zajmą przeszu kiwaniem terenu i pozostałych pojazdów. - Znieruchomiał, kiedy Simon i Jamie podeszli bliżej. - Musimy odjechać w tej chwili, Oliwierze. Stary człowiek wahał się ledwie sekundę, potem posłusznie trzasnął lekko biczem nad lśniącymi, czarnymi zadami koni. Jack wychylił się z jadącego powozu, zasłaniając przed braćmi widok strapionej, rozczochranej panny młodej. - Szkoda, że nikomu nie przyszło wcześniej do głowy, żeby poszukać panny młodej - poskarżył się zirytowanym głosem. - Mogłem wyruszyć do Szkocji godzinę temu. - Udał, że tłumi ziewnięcie. - Nie jedziesz chyba teraz do domu? - Simon wydawał się rozczarowany. - Panna Belford z pewnością wkrótce się znajdzie - dodał Ja mie. - Przeżywa pewnie atak nerwowy. - Cóż mnie to może obchodzić - odparł Jack ze znudzoną miną. - Nie mam już czasu, żeby zostać na uroczystości. Wracam do Inverness, a potem płynę na Cejlon. Jeśli nie zostaniecie za dłu go w Anglii, może zobaczymy się jeszcze przed moim wyjazdem. Wyraźcie Whitcliffe'owi wyrazy współczucia z powodu zagubienia dziedziczki - dodał, machając ręką do reszty rodziny. - Może na stępnym razem powinien się rozejrzeć za narzeczoną, która nie jest Amerykanką. Z nimi, jak rozumiem, są tylko kłopoty. Następnie oparł się wygodnie na siedzeniu, skrzyżował ręce na piersi i zamknął oczy. Nie pofatygował się nawet, żeby wyj rzeć przez okno, podczas gdy powóz posuwał się zacienioną alej ką, a reszta gości gorączkowo szukała zaginionej panny Amelii Belford. 2 - Ślubna ucieczka 17
2 Do Londynu - poleciła Amelia Oliwierowi, nerwowo gniotąc w dłoniach podartą suknię. - Proszę. - Na stację kolejową, Oliwierze. Jedziemy do Inverness. Amelia, zmieszana, spojrzała na Jacka. - Czy Inverness nie znajduje się w Szkocji? - Chyba że ostatnio je przenieśli. - Ale ja nie mogę jechać do Szkocji - sprzeciwiła się gwałtownie. - Muszę natychmiast jechać do Londynu: tam jest mój narzeczony! - Pani narzeczony stoi, wściekły, przed kościołem pół mili stąd. -Jack zastanawiał się przez chwilę, czy panna Belford nie jest niezrównoważona. - Będę zachwycony, zawracając Oliwiera, aby mogła się pani połączyć z narzeczonym, jeśli pani sobie życzy. - Nie Whitcliffe - wyjaśniła Amelia. - On był moim narzeczo nym, bo wybrali go rodzice, ale ja nigdy go nie kochałam. Prawda jest taka, panie Kent, że w czasie, kiedy mama i ojciec zaaranżowali moje małżeństwo z Whitcliffe'em, byłam już potajemnie zaręczo na z kimś innym. To, oczywiście, nie jest książę - dodała szybko. - Naturalnie, że nie. - Poczuł rozczarowanie. Myślał, że za cudownie nierozważną ucieczką panny Belford kry je się coś więcej niż zwykłe pragnienie, aby być z innym mężczyzną. Przez krótką chwilę wyobrażał sobie, że dojrzał w jej oczach błysk czegoś dzikiego, jakiegoś pragnienia wolności, oznakę niezależnego ducha, który wyróżniał ją na tle innych, wychowanych w cieplarnia nych warunkach, dobrze urodzonych panienek, jakie znał. Mówi ła o chęci innego życia. Przyjął, że miała na myśli wyzwolenie się z ograniczeń swojej płci i podjęcie samodzielnego życia. A ona chciała jedynie zamienić jednego opiekuna na drugiego. Powinien się do myślić, upomniał się w myśli, nagle niezadowolony, że wplątał się w jej romantyczne przygody. Niewiele kobiet zdecydowałoby się na rezygnację z bogactwa i przywilejów, jeśli nie miałyby świadomości, że wpadają w złotą sieć podobnych luksusów. Jedyną kobietą, którą 18
znał, a która zdecydowała się na coś podobnego, była Genevieve, ale zawsze też zdawał sobie sprawę, że to ktoś zupełnie wyjątkowy. - Nazywa się Percy Baring - ciągnęła Amelia, miała policzki zaróżowione z podniecenia. - Jest piątym wicehrabią Philmore. Z pewnością słyszał pan o nim? - Nie. Zamrugała zaskoczona. - Nie? Jakie to dziwne. Lord Philmore zna w Londynie wszyst kich, tak się w każdym razie wydawało, kiedy się spotykaliśmy. Na leży do Marbury Club, który jest niezwykle ekskluzywny i brał udział we wszystkich ważnych balach i przyjęciach w sezonie. Nie wątpię, że tak było, pomyślał Jack z irytacją. - Mieszkam w Szkocji, panno Belford. Rzadko bywam w Lon dynie. - Rozumiem - odparła Amelia. - Przypuszczam, że to wyjaś nia pana akcent. Nie mogłam nie zauważyć, że jest inny... chociaż według mnie wszyscy tutaj mówią dziwnie - dodała szybko, nie chcąc go urazić - ale też wszystkim tutaj wydaje się, że to ja mó wię dziwnie. Lord Whitcliffe stwierdził, że będę musiała nad tym pracować, kiedy się pobierzemy. Powiedział też, że mam okropny akcent i że księżna nie może sprawiać wrażenia, że kaleczy język angielski. - Zsunęła razem jasne brwi. - Otóż uważał, że ja znie kształcam wyrazy. To mi się wydawało raczej zabawne, bo zawsze sądziłam, że to on źle je wymawia, a nie ja, nigdy jednak nie odwa żyłabym się mu o tym napomknąć, żeby nie zranić jego uczuć. Myśl, że stary Whitcliffe mógłby poczuć się urażony słowami panny Belford, wydała się Jackowi mało prawdopodobna. - Lord Philmore nie narzekał na pani akcent? - Uważa, że jest czarujący. Oczywiście, że tak, pomyślał ironicznie Jack. Mając na widoku miliony funtów w charakterze posagu, lord Philmore był niewąt pliwie skłonny twierdzić, że wszystko, co dotyczy panny Belford, jest czarujące. Ostatecznie wicehrabia nie mógł tak wybrzydzać, jak książę. 19
- Ale wicehrabia, w pojęciu pani rodziców, nie stoi odpowied nio wysoko w hierarchii arystokratów? - W jego głosie brzmiała skrywana pogarda. - To brzmi okropnie, kiedy pan tak to ujmuje - przyznała Amelia. - Ale nie jest tak, jak pan myśli. Zarówno moja matka, jak i ojciec pochodzą z ubogich rodzin, a ojciec pracował całe życie, żeby osiągnąć sukces finansowy. Podczas gdy on zajmował się inte resami, matka walczyła, aby zapewnić naszej rodzinie lepszą pozy cję społeczną. Za pieniądze nie da się kupić szacunku, panie Kent, i nadal jest wiele okazji towarzyskich w Nowym Jorku, z których moi rodzice są wykluczeni. - Gdyby pani wyszła za księcia, to by się zmieniło. - Nie sądzę, żeby moja matka była na tyle naiwna, żeby wie rzyła, iż dzięki temu śmietanka towarzyska zacznie ją i papę inaczej traktować - odparła Amelia. - Myśli o mnie i moich braciach oraz dzieciach, które mogę mieć. Małżeństwo z lordem Whitcliffe gwa rantowałoby im lepszą pozycję w społeczeństwie. - Nie obchodziło jej, że pragnie pani wyjść za kogoś innego? - Uważa, że jestem za młoda, żeby rozumieć, co mnie uszczęś liwi - wyjaśniła. - Kiedy powiedziałam jej o Percym, zabroniła mi spotykać się z nim, a nawet napisać do niego, żeby mu powiedzieć, że rodzice dowiedzieli się o naszym związku. Nie uznała naszych zaręczyn, twierdząc, że skoro ojciec nie wyraził na nie zgody, nie były ważne. Powiedziałam jej, że przysięgliśmy sobie wierność i że związku dusz nie da się przekreślić. -Jej oczy wyrażały niezłomną pewność. - Czy nie zgodzi się pan ze mną, panie Kent? Jack wzruszył ramionami. Genevieve przez ponad dwadzieścia lat usiłowała wykorzenić u niego ten prostacki nawyk, ale z ograni czonym powodzeniem. - Przypuszczam. - Nie miał wielkiego doświadczenia, jeśli chodzi o związki dusz. - Jak pani matka się do tego ustosunko wała? - Powiedziała, że jestem dzieckiem i nie wiem, co jest dla mnie najlepsze, ale że pewnego dnia podziękuję jej za to, że wydała mnie 20
za lorda Whitcliffe. A potem nigdy nie zostawiała mnie samej, służ bie zaś kazała przejmować moją korespondencję, tak żebym nie mogła zawiadomić Percy'ego o tym, co się stało, ani też nie dostała żadnej wiadomości, którą on próbowałby mi przesłać. - A zatem nie wie pani, jak pani wicehrabia zareagował, kiedy usłyszał, że zaręczyła się pani oficjalnie z lordem Whitcliffe? - Serce mówi mi, że był w rozpaczy - oznajmiła Amelia - i że zrozumiał, że nie miałam nic wspólnego z tym wyborem. Jack uniósł sceptycznie brew. - Skąd może pani wiedzieć, czy nie znalazł sobie po prostu innej narzeczonej? - Percy przysiągł, że nigdy nie zwiąże się z nikim innym, ni gdy. Jestem pewna, że w ciągu paru ostatnich miesięcy cierpiał tak samo, jakja. Ucieszy się, kiedy do niego wrócę i będziemy się mog li wreszcie pobrać tak, jak planowaliśmy. Głęboko zakorzeniony sceptycyzm Jacka kazał mu się zastano wić, czy wicehrabia przede wszystkim nie zmartwi się raczej tym, że postępując wbrew życzeniu rodziców i uciekając w dniu ślubu, panna Belford skutecznie popsuła sobie z nimi stosunki, tym sa mym pozbawiając się jakiegokolwiek posagu czy spadku w przy szłości. Lord Philmore mógł początkowo żywić nadzieję, że po tajemnych zaręczynach i ślubie państwo Belford w końcu pogodzą się z wyborem córki i chętnie pomogą stworzyć młodej parze tak świetne warunki, do jakich ich najdroższa córka przywykła. Była jednak zdecydowana różnica między cichą ucieczką z dziedziczką bez zobowiązań a poślubieniem zbiegłej panny młodej, przyczyny niebywałego skandalu. - Czy Philmore ma jakieś pieniądze? Amelię zaskoczyło to pytanie. - Proszę wybaczyć. -Jack uświadomił sobie, że panna Belford prawdopodobnie nigdy nie zajmowała się nudnymi sprawami fi nansowymi i mogła nie zdawać sobie sprawy, że mężczyzn, którzy z takim zapałem walczyli o jej względy, pociągało coś więcej niż jej niezwykła uroda. - Chciałem powiedzieć... 21
- Wiem doskonale, co chciał pan powiedzieć, panie Kent - zapewniła go chłodno Amelia. - Wbrew temu, co pan może o mnie myśleć, nie jestem głupia. Ostatni rok spędziłam na ryn ku matrymonialnym w Londynie i Paryżu i zdaję sobie świetnie sprawę, że większość mężczyzn, także lord Whitcliffe - patrzy na mnie przede wszystkim, jak na wspaniałe źródło dochodów. Lon dyńskie rezydencje i majątki ziemskie są kosztowne w utrzymaniu i wielu angielskich lordów nie ma dostatecznych dochodów, żeby nie dopuścić, aby dach nie zawalił im się na głowę. Małżeństwo z amerykańską dziedziczką, nawet taką, która ma okropny akcent, zapewniłoby im środki, żeby natychmiast pozbyć się długów i pro wadzić dalej luksusowy tryb życia, pakując jednocześnie pieniądze w swoje cenne, walące się rodowe siedziby. Jej policzki poróżowiały z oburzenia. Było jasne, że ją uraził. - Mogę pana zapewnić, że lord Philmore jest inny - ciągnę ła z naciskiem. Choć nie znam dokładnego stanu jego finansów, mogę stwierdzić, że jest majętny i nie dba o bogactwo mojej rodzi ny. Zawsze, kiedy byliśmy razem, Percy przysięgał, że pieniądze nie mają dla niego znaczenia, że to ja zdobyłam jego serce. - Spojrzała na niego wyzywająco. - Czy to wydaje się panu takie nieprawdo podobne, panie Kent? Jack stwierdził, że Amelia jest zagadkową osobą. Wjednej chwili wydawała się taka zagubiona i przestraszona jak porzucone dziecko, wtulone w postrzępione pozostałości sukni, o podrapanych dło niach i zaczerwienionych oczach. W następnej zaś chwili, broniąc człowieka, z którym, jak wierzyła, złączyła duszę, stawała się walczą cym aniołem, pełnym siły i pasji. Jeśli ten cały Philmore domyślał się chociaż, jaka kobieta kryla się pod lśniącym kokonem bogactwa i luksusu, byłby skończonym głupcem, gdyby ją odrzucił. Na nieszczęście, z doświadczenia Jacka wynikało, że większość mężczyzn urodzonych w uprzywilejowanej klasie była głupcami. Nie ma czasu na te bzdury, przypomniał sobie niecierpliwie. Musi się spotkać z zarządcą swojej firmy, żeby przejrzeć finanse i omówić do końca szczegóły dotyczące przewozu ładunków na 22
następne cztery miesiące. Zamierzał zostać w Inverness nie dłużej niż trzy dni przed wyruszeniem na Cejlon. Nie miał więc czasu na wyskoki do Londynu, żeby dostarczyć pannę Belford w ramiona kochanka. Ale co, do diabła, ma z nią zrobić? Nie może wbrew jej woli, po prostu jechać do Inverness, a potem zostawić dziewczynę na pastwę losu. Pomagając Amelii w ucieczce przed małżeństwem z Whitcliffe'em, mimowolnie przyjął na siebie odpowiedzialność za jej losy, przynajmniej tymczasowo. Najbardziej logiczne wydawało się bezpiecznie przekazać pan nę Belford pod opiekę kogoś innego. To wywołałoby niepożądaną zwłokę w interesach, ale też zdjęłoby z Jacka odpowiedzialność za dziewczynę. Jeśli Philmore rzeczywiście okaże się tak uszczęśli wiony jej widokiem, jak twierdziła panna Belford, Jack powierzy Amelię jego czułej trosce, aby za niego wyszła, albo robiła, co jej się podoba, podczas gdy on wróci do swoich interesów. - Oliwierze - zawołał -jedziemy jednak do Londynu. Oliwier zatrzymał raptownie konie i odwrócił się do Jacka, ro biąc niechętną minę i ściągając z rozdrażnieniem białe brwi. - Jesteś pewien, chłopcze? Mogę chwilę postać na poboczu, żebyście oboje mogli o tym pogadać. Ostatecznie, nie mam nic lep szego do roboty w tym wściekłym upale. - Jestem pewien, Oliwierze - odparł Jack, zupełnie niezrażony gburowatością starego człowieka. - Po prostu zawieź nas tam tak szybko, jak się da. - Świetnie. Zatem do Londynu. - Mruknął coś jeszcze pod nosem, czego już Jack nie usłyszał, bo woźnica jednocześnie gwał townie ściągnął lejce. - Czy on zawsze jest taki... nieuprzejmy? - zdziwiła się Ame lia, zaskoczona niegrzecznym tonem woźnicy. - Często. - To czemu pan go nie zwolni? - Ponieważ od lat należy do mojej rodziny. Amelia nie wiedziała, co o tym sądzić. Jej matka zwolniła dziesiąt ki służących za znacznie mniejsze wykroczenia niż impertynenckie 23
zachowanie. Z pewnością żaden z nich nie był uważany za członka rodziny. - Czy on zawsze był woźnicą? - Nie potrafiła sobie wyobrazić innego pracodawcy, który znosiłby bezczelność starego człowieka. - Nie, był złodziejem. -Jacka rozbawił wyraz niedowierzania na jej twarzy. -I do tego całkiem dobrym. Amelia, zafascynowana, zapatrzyła się na śnieżnobiałą głowę Oliwiera. Nigdy dotąd nie poznała żadnego przestępcy - w każ dym razie nic o tym nie wiedziała. - Czy nie sprawdził pan jego referencji? - Cóż, nie ja go zatrudniłem - wyjaśnił Jack. - Moja matka przyjęła go do pracy wiele lat temu. Zabrała go do domu prosto z więzienia w Inveraray i nie oczekiwała od niego referencji. - Czy nie bała się, zatrudniając niebezpiecznego przestępcę? Wzruszył ramionami. - Poza tym, że ma ostry język, Oliwier nie jest niebezpieczny. Moja matka zwykła pomagać ludziom, którzy znajdą się w trudnej sytuacji. - A zatem wydaje się, że macie ze sobą coś wspólnego. Oboje macie dobre serce. Jack milczał. Nieczęsto zdarzało się, żeby ktoś wypomniał mu, że ma dobre serce. - Proszę wybaczyć - powiedziała Amelia, tłumiąc ziewnięcie. - Prawie nie spałam zeszłej nocy, albo raczej przez parę ostatnich nocy. - Do Londynu dojedziemy za kilka godzin. Powinna pani się zdrzemnąć. - Nie sądzę, żebym mogła zasnąć w tym ciasnym powozie. Nie dlatego, że zrobiło się ciasno z pana powodu - poprawiła się szybko, chociaż w istocie potężnie zbudowany Jack, a szczególnie jego długie nogi zajmowały dużo miejsca. - To przez tę niemoż liwą suknię nie mogę usadowić się wygodnie. Matka zamówiła ją u Charlesa Wortha, sławnego paryskiego projektanta. - Zabrała się z zapałem do ubijania wokół siebie drogiego jedwabiu i satyny, 24
które rozpościerały się na wszystkie strony. - Nie sądzę, żeby pan o nim słyszał - dodała, przypominając sobie, że nigdy nie słyszał o wicehrabim Philmore. - Otóż znam to nazwisko. Chociaż nie zwracam specjalnej uwagi na damską modę. Moja siostra, Grace, ma w Inverness mały sklep z sukniami. Sama projektuje stroje; słyszałem, jak kiedyś wy mieniała nazwisko pana Wortha. Amelia, zainteresowana, przestała na chwilę ugniatać suknię. - Pańska siostra projektuje stroje? Czy powinnam o niej sły szeć? - Wątpię. Ma tylko ten jeden sklep, chociaż mąż próbuje prze konać ją, żeby otworzyła drugi: w Edynburgu albo Londynie. - Mąż pozwala jej pracować? - zdumiała się Amelia. - Grace jest bardzo niezależna i zawsze lubiła projektować stro je. Mąż pragnie, żeby była szczęśliwa, więc pomaga jej w karierze. - Bardzo chciałabym ich poznać. Być może, kiedy poślubię lorda Philmore, pojedziemy do Szkocji. Jack pomyślał, że mąż panny Belford raczej zamknie ją natych miast w jakimś obwieszonym aksamitem domu, oczekując, że bę dzie występowała jako gospodyni na niezliczonych, arcynudnych podwieczorkach i obiadach i towarzyszyła mu we wszystkich moż liwych nieciekawych wydarzeniach towarzyskich. Dopóki żona nie zajdzie w ciążę, od którego to momentu wyłączy ją całkowicie z życia towarzyskiego. Jack odwrócił się, obserwując wpadające przez okno smugi popołudniowego słonecznego światła i zastanawiając się, dlaczego przyszłość Amelii u boku nieznanego wicehrabiego wydaje mu się taka ponura. - Przepraszam, panie Kent, ale czy zechciałby pan pomóc mi ze szpilkami, którymi przymocowano mi welon do włosów? - Po chyliła się ku niemu, skłaniając głowę. Jack się zawahał. A potem, nie wiedząc, co robić, zaczął niezgrabnie wyjmować ciemne, druciane haczyki ze splątanej masy jasnych włosów. 25
Welon był pajęczynowym obłokiem najlepszego jedwabiu, jaki Jack widział w życiu; przytrzymywał go na miejscu lśniący brylan towy diadem. Przymocowano go do włosów dziesiątkami szpilek, tak że nie spadł nawet, gdy ześlizgnęła się z winorośli w krzaki. Jack pracował w milczeniu. Rzucając niedbale szpilki na podłogę powozu, przyglądał się z fascynacją, jak jej włosy wyplątywały się z eleganckiej fryzury, nad którą jakaś pokojówka musiała spędzić całe godziny. W końcu lśniący diadem zsunął się ciężko w dłoń, pociągając za sobą nie mniej niż dziewięć stóp welonu. Amelia westchnęła, masując obolałą skórę głowy. - Nie ma pan pojęcia, jakie to okropnie niewygodne mieć te wszystkie szpile we włosach, a diadem był nieznośnie ciężki. - Przesunęła palcami we włosach, aż osunęły się jak płynny miód na jej ramiona i niżej, do pasa. - Proszę - powiedział Jack sztywno, podając jej diadem. - Proszę go położyć na podłodze - poleciła, zwijając tren sukni i kładąc go w rogu, żeby służył za poduszkę. - Później go wezmę. Jack jednak umieścił brylantowy naszyjnik i szmaragdowe kol czyki, które panna Belford powierzyła mu wcześniej, wewnątrz diademu, a potem owinął cenną biżuterię welonem i położył na siedzeniu obok siebie. Zmęczona Amelia oparła się o prowizoryczną satynową po duszkę. - Mam nadzieję, że nie obrazi się pan, panie Kent, jeśli na chwilę zamknę oczy. - Proszę się nie krępować. -Jack oparł się wygodnie i wyciąg nął nogi na tyle, na ile pozwalała ciasnota powozu. - Obudzę panią, zanim dojedziemy... Urwał nagle, patrząc na nią ze zdumieniem. A potem kąciki jego ust zadrżały z rozbawienia, kiedy zdał so bie sprawę, że śliczna, elegancka panna Amelia Belford chrapie. Jack wiedział, że dojechali do Londynu, na długo przedtem, za nim odsunął brązową zasłonę i ujrzał zjawiskowe zarysy uśpionych 26
domów Mayfair, ciągnących się w niekończących się, równych rzę dach. Miejski odór poraził jego nozdrza - cierpka mieszanka po piołu i dymu z kominów domów i fabryk w połączeniu z bijącym od Tamizy fetorem, od którego przewracało się w żołądku. Wiszący nad zatłoczonym miastem welon sadzy latem był mniej szczelny niż zimą, kiedy to każdego ranka rozpalano w domach dziesiątki tysięcy pieców węglowych, żeby rozproszyć chłód nocy i przygo tować poranny posiłek. Na nieszczęście ciepłe nocne powietrze za trzymało dym z całego dnia; z zapachem dymu mieszał się smród całych ton końskiego nawozu leżącego na ulicach oraz licznych rynsztoków, które obficie zasilały szare, cuchnące wody Tamizy. To wystarczyło, żeby Jack zapragnął znaleźć się znów w przesy conym zapachem kwiatów kościele. Poruszył głową z boku na bok, jęcząc w duchu z powodu ze- sztywniałych mięśni. Potem zmienił pozycję, żeby złagodzić trochę napięcie w kręgosłupie i plecach, uważał przy tym, by nie potrącić śpiącej panny Belford. Od paru godzin była pogrążona w głębo kim śnie. W miarę upływu czasu, przechylała się coraz bardziej, aż w końcu Jack musiał ją podtrzymać, żeby nie zsunęła się na pod łogę. W końcu skuliła się na jego piersi, bezwiednie uznając, że Jack jest o wiele wygodniejszy niż kłąb haftowanej satyny i pereł, o który opierała się poprzednio. Nie był w stanie podtrzymywać jej zbyt długo, siedząc na ławce naprzeciwko. Ostrożnie więc, aby nie obudzić wyczerpanej dziewczyny, przeniósł się obok niej. Dzięki temu mogła się położyć, podwijając pod siebie małe stopy. Jej wło sy spływały sfalowaną rzeką na jego kolana. Przez dłuższy czas siedział sztywno wyprostowany, nieprzy- zwyczajony do tego, żeby kobieta tak ufnie tuliła się do niego we śnie. Stwierdził, że jego doświadczenia z kobietami są trochę ogra niczone pod tym względem. Nie żałował sobie uciech cielesnych, wolał jednak towarzystwo kobiet, które spotykał za granicą. Zwykle traktowały taką znajomość jako przyjemną, ale przelotną rozrywkę, co, jak sądził, zmniejszało ich oczekiwania wobec niego. Wgłębia nie się w jego poplątaną przeszłość zupełnie ich nie interesowało. 27
Za to dobrze urodzone młode szkockie i angielskie damy nigdy nie dawały mu zapomnieć o niskim, nędznym pochodzeniu. Od czasu, kiedy dostał się pod opiekę Genevieve, miał obsesję: chciał stać się kimś lepszym, przekształcić się w człowieka zupełnie niepodobnego do brudnego, nieuczonego, pełnego gniewu i złości złodziejaszka, którego uratowała z więzienia Inveraray jakieś dwa dzieścia dwa lata wcześniej. To była długa i zacięta walka. Genevie- ve i Haydon zrobili wszystko, aby pomóc mu dokonać tej przemia ny. Najpierw Genevieve udzielała mu lekcji i stopniowo wyrabiała w nim upodobanie do nauki, obojętność i arogancję. W końcu uzna ła, że jest na tyle zdolny, żeby wstąpić na uniwersytet. Przygotowując się do tego, musiał znosić wielu śmiertelnie nudnych nauczycieli, ci zaś omal nie ugasili płomienia ciekawości, który Genevieve z takim trudem udało się rozpalić. Był co najwyżej znośnym studentem, ponieważ niemal do piętnastego roku życia nie umiał czytać ani pi sać i jego biegłość w tej dziedzinie pozostawiała wiele do życzenia. Nienawidził łaciny i greki i nie był w stanie pojąć, w jaki sposób te dwa starożytne języki mogłyby okazać się w jakikolwiek sposób użyteczne. Dobrze sobie jednak radził z liczbami, lubił także histo rię i sztukę, którymi szczególnie interesowała się Genevieve. Ostatecznie uznano, że nadaje się na uniwersytet Sant Andrews, na którym zarówno nauczyciele, jak i studenci okazywali mu po gardę. Fakt, że był wychowankiem markiza i markizy Redmond, miał niewielkie znaczenie dla wyniosłych potomków angielskiej i szkockiej arystokracji, których wychowano w kulcie własnej wyż szości i w pogardzie dla przedstawicieli klas niższych, dla ludzi takich jak on. Na szczęście lata spędzone na ulicy uodporniły go na ich lekceważenie, na które odpowiadał równą miarą chłodnej wzgardy. Wysoki i silny, nie wahał się użyć pięści, co kosztowało go tymczasowe wydalenie podczas pierwszego roku, ale zyskało mu jednocześnie reputację ulicznego zabijaki o umiejętnościach dorównujących temperamentowi. Niewielu ośmielało się go nie pokoić, pozwalając we względnym spokoju borykać się z dalszymi studiami. 28