ROZDZIAŁ PIERWSZY
SARA MCCRAY DRŻĄCYMI RĘKAMI wygładziła
leżącą na biurku gazetę i jeszcze raz odczytała nekrolog.
Aleks i Diana Owens? Aleks i Diana nie żyją? Czy to
możliwe?
Nie wierzyła własnym oczom. Cóż, kiedy jej we
wnętrzny sprzeciw nie mógł zmienić faktów: na ślis
kiej szosie na północ od San Francisco zdarzyła się
katastrofa samochodowa. Jej uczestnicy zginęli.
Siedziała zdumiona i wstrząśnięta, pogrążona w mil
czącej żałobie po dwojgu ludziach - młodych, dynami
cznych, zakochanych. Byli jej jedynymi przyjaciół
mi w czasach, kiedy wyobrażała sobie, że cały świat
sprzysiągł się przeciwko niej. Ale osiem lat temu
opuściła San Francisco. Nie zobaczyła ich nigdy wię
cej i nie miała okazji podziękować im za to, że doda
wali jej otuchy. Zerwanie było całkowite... tak, jak
życzyłby sobie Geoffrey.
Geoffrey. Nawet po ośmiu latach nie była w stanie
opanować mimowolnego ożywienia, które odczuwała
na samo wspomnienie jego imienia. Wstała i, nie
spokojnie oddychając, podeszła do okna. Poprzez od-
7
bicie swojej szczupłej sylwetki spojrzała na migoczą
ce światła Nowego Jorku.
Zmieniła się. Nie była już naiwną młodą kobietą,
którą Geoffrey spotkał dziesięć lat temu w Kolorado.
Świadczyło o tym odbicie w szybie.
Nosiła wtedy standardowe ubrania, zazwyczaj dżin
sy, swetry i wysokie boty. Teraz miała na sobie dobrze
skrojone wełniane spodnie, jedwabną bluzkę i sprowa
dzone z Europy skórzane pantofle. Dawniej jasne wło
sy swobodnie opadały na plecy. Teraz były lekko
kręcone i z jednej strony szykownie upięte grzebie
niem ponad uchem. Wtedy rześkie powietrze Gór Ska
listych nadawało jej policzkom rumieńców. Teraz ro
biła delikatny makijaż, aby ukryć wielkomiejską bla
dość.
Przeniosła wzrok na nocne niebo. O, tak, zmieni
ła się. Ale wspomnienia pozostały. Wspomnienia
o Geoffrey u... jego rodzinie... o Aleksie i Dianie...
Nie mogąc uwierzyć w to, co przeczytała, Sara
wróciła do biurka, aby jeszcze raz spojrzeć na zamaza
ny druk gazety sprzed dwóch dni. Słowa pozostały te
same, a ich znaczenie nie straciło żałobnego sensu,
pomimo że się z nim nie chciała pogodzić. Zapragnęła
jeszcze raz zobaczyć Aleksa i Dianę, opowiedzieć im
o sobie, podziękować za wszystko, co dla niej zrobili.
Ale było za późno... za późno. Pozostało już tylko
wyświadczenie im ostatniej posługi.
Z pochyloną głową weszła do małej kaplicy, wśliz
gnęła się do bocznej nawy i zajęła miejsce w ostatnim
rzędzie akurat w chwili, gdy rozpoczynała się msza
żałobna. Modny zamszowy kapelusz z nisko opusz
czonym rondem ukrywał nie tylko zmęczenie spowo
dowane całonocnym lotem na zachód, lecz także smu
tek po nagłej stracie przyjaciół. Dłonie splotła na
8
podołku, aby uspokoić ich drżenie. Był to jej pierwszy
pobyt w San Francisco od czasu rozwodu z Geof-
freyem.
Natrętne dźwięki organów umilkły wreszcie i roz-
legł się cichy śpiew pastora. „Pan jest pasterzem mo-
im..."-zainteresował.
Sara uniosła oczy i popatrzyła przez rzędy żałob
ników na stojące z przodu ozdobione mosiądzem tru-
mny, które stanowiły niezaprzeczalne świadectwo tra-
gedii. Aleks i Diana. Tacy troskliwi. Hojni. Pełni
zrozumienia. Czym sobie zasłużyli na przedwczesna
śmierć?
Przypomniała sobie pierwsze spotkanie, na kila
godzin przed jej ślubem z Geoffreyem. Mieli być
świadkami. Od początku traktowali ją z życzliwością
Wznosili toasty za jej pomyślną przyszłość u boku
Jeffa; wspierali w czasie jazdy do San Francisco
dodawali otuchy w trakcie przygotowań do nieunik-
nionej konfrontacji ze światem Parkerów.
Co nie na wiele się zdało. Nic nie mogło jej wystar-
czająco przygotować do tego przeżycia. Do sceny
o której nie mogła zapomnieć, i która, jak sobie po
przysięgła w czasie rozwodu, nigdy się nie powtórzy
Opanowała drżenie i skierowała uwagę na łagodny
głos pastora. Skończył właśnie czytanie Biblii i wyraź-
nie wzruszony - począł mówić o zmarłej parze jak
o ludziach, których znał i widocznie podziwiał. Sara
słuchała uważnie, próbując doszukać się w jego sło-
wach wytłumaczenia tego, co zdarzyło się Aleksowi.
i Dianie. Czy taka była wola Boga?
Gdy kaplicę wypełniły boleśnie słodkie nuty „PO
wrotu do domu", oczy Sary nieoczekiwanie zaszły
łzami. Opuściła głowę i poczuła jak łaskocząc, spły
wają jej po policzkach. Wyjęła z torebki chusteczkę
i szybko osuszyła nią twarz.
9
Tak, czuła smutek po tej stracie. Ale było to więcej,
znacznie więcej niż sentymentalny nastrój wywołany
muzyką. Poczuła się nagle przytłaczająco samotna, co
nie zdarzyło się jej od wielu lat. Czy dlatego, że
znalazła się w tym mieście, tak różnym od Nowego
Jorku, w którym pozostawiła całe swoje życie, pracę,
przyjaciół i współpracowników? Z powodu wspo
mnień o tym, czego tutaj kiedyś pragnęła i oczekiwała
- miłości, rodziny, domowego ciepła, dzieci? Czy
może nagle zdała sobie sprawę, że życie trwa krótko,
zbyt krótko?
Muzyka umilkła, nie dając odpowiedzi na żadne
z pytań. A jednak po ostatnich słowach pastora znalaz
ła w sobie siłę, która pozwoliła jej się opanować
i wstać razem z innymi żałobnikami, podczas gdy
środkiem kaplicy ruszyli mężczyźni niosący trumny.
Przyglądała im się z natężeniem, a w miarę, jak się
zbliżali, jej serce biło coraz szybciej. Zatrzymała
wzrok na pierwszej trumnie, potem na drugiej. Zacis
nęła dłonie na drewnianym oparciu ławki. To było
nieuniknione. Wiedziała o tym od chwili, gdy po
śpiesznie zdecydowała się wziąć udział w pogrzebie.
Geoffrey tu będzie. Po ośmiu latach znów go zobaczy.
Trumny oddalały się. Przeszła mała grupka krew
nych. Sara ledwie na nich spojrzała. Wypatrywała
twarzy w dalszych szeregach. I nagle - jest! Wstrzy
mała oddech. Ramiona pochylone pod ciężarem smut
ku ...
Szedł powoli, jakby każdy krok przybliżał go do
przyszłości, której wcale nie pragnął stawić czoła.
Sara nie mogła oderwać od niego oczu - od jego
wysokiej, szczupłej postaci odzianej w ciemny gar
nitur, od wyrażającego żałobę czarnego krawata, od
pochylonej ciemnowłosej głowy. Był coraz bliżej i bli
żej, aż podszedł do ostatniej ławki.
10
Nie wiedziała, co przykuło jego uwagę: siła jej
skupienia, jakaś inna mistyczna moc, czy też po
prostu fakt, że doszedł do końca kaplicy. Ale
w chwili, gdy dotarł do ostatniego rzędu ławek,
przystanął i popatrzył na jej dłonie zaciśnięte na
poręczy. A potem powoli, jakby z lękiem, podniósł
wzrok na nią samą.
W tym momencie poczuła się tak, jak osiem lat
temu. Kiedy ostatni raz widziała Geoffreya, był pełen
gniewu i nieustępliwy. Nie okazywał ani odrobiny
współczucia czy żalu, które powstrzymałyby ją przed
odejściem.
Teraz przepełniał go smutek - smutek i niedowie
rzanie, a nawet ból, o który nigdy by nie podejrzewała
żadnego z Parkerów. Powstrzymała się, by nie wycią
gnąć do niego ręki.
Prawie niedostrzegalnie poruszył ustami: „Sara?"
Przygryzła dolną wargę i skinęła lekko głową, ze
zdumieniem zdając sobie sprawę, że nie rozpoznał jej
od razu, a jednocześnie zastanawiając się, czy się na
nią rozgniewa za to, że ośmieliła się wtargnąć w coś,
co uważał za swoją osobistą tragedię. Nie miała za
miaru pogarszać sytuacji.
Ale dostrzegła raczej zakłopotanie, dezorientację,
niezdecydowanie - te same uczucia, które stały się jej
udziałem, gdy oczy Geoffreya złagodniały, a jego ręka
ostrożnie zbliżyła się do jej dłoni. Po chwili wahania
zrozumiała, że jeśli Geoffrey poszukuje u niej pocie
chy, to ona także jej potrzebuje. Nie zastanawiając się
dłużej, wsunęła rękę w jego dłoń i pozwoliła, by ją
wyprowadził z kaplicy:
Późnojesienne powietrze było rześkie. Jaskrawe
słońce nie rozgrzewało go i w tych smutnych okolicz
nościach wydawało się jakieś nie na miejscu. Geoffrey
nie wypuszczał ręki Sary. Obydwoje patrzyli przed
11
siebie. Milczeli. Kiedy doszli do samochodu czekają
cego przy krawężniku, Sara wybrała się na tylne sie
dzenie. Geoffrey wsiadł za nią, nie wypuszczając jej
ręki.
Samochód ruszył i ustawił się w kolejce. Sara stwier
dziła z zaskoczeniem, że gdyby nie ona, Geoffrey
byłby sam. Sam! To zupełnie nie w jego stylu. Kiedy
byli małżeństwem, rozkwitał wśród nie kończących
się zobowiązań towarzyskich, które ją z kolei wpędza
ły w skrajne napięcie nerwowe.
Śledziła tutejszą prasę, więc wiedziała, że nie ożenił
się powtórnie. Zawsze wyobrażała go sobie w szer
szym gronie - jako prezesa Parkington Enterprises,
administratora licznych instytucji edukacyjnych i cha
rytatywnych, szanowanego członka klubu sportowego
i klubu dla mężczyzn z wyższych sfer.
Spojrzała na niego. Trudno było uwierzyć, że ten
przejęty mężczyzna jest tym samym człowiekiem,
z którym dzieliła życie przez wiele lat. Och, nadal
pozostał przystojnym brunetem o nieodpartym uroku.
Ale dzisiaj robił wrażenie nieobecnego duchem, zato
pionego w myślach. Gdyby nie to, że ściskał dłoń
Sary, jakby była jego ostatnią ostoją, mogłoby się
nawet wydawać, że w ogóle o niej zapomniał.
Jakby czytając w jej myślach, przeniósł spojrzenie
na ich splecione palce. A później, ku zdumieniu Sary,
zwolnił uścisk i zdjął z jej dłoni rękawiczkę. Biorąc
pod uwagę smutny powód ich spotkania, Sara nieomal
zrozumiała tę potrzebę bezpośredniego kontaktu. Nie
omal... Dotąd bowiem żywiła przekonanie, że były
mąż nie ulega emocjom. Czy dlatego ich nie ujawniał,
że nigdy naprawdę nie potrzebował niczyjego wspar
cia?
Odwrócił jej dłoń wnętrzem do góry i wodził kciu
kiem po delikatnej skórze. Wbrew sobie poczuła przy-
12
jemność. Cóż, jego dotyk zawsze sprawiał jej przy
jemność. I to się pewnie nigdy nie zmieni.
W samochodzie nagle zrobiło się ciasno. Sara
wstrzymała oddech. Gdy Geoffrey przesunął kciuk na
jej polakierowany paznokieć, zdała sobie sprawę, że
nigdy dotąd nie widział w niej tak wypielęgnowanych
dłoni. On także zauważył różnicę i zmarszczył brwi,
zdziwiony tą małą, lecz znaczącą zmianą. A potem
powoli uniósł oczy.
Napotkawszy jego spojrzenie, Sara poczuła gwał
towne bicie serca. Mężczyzna, którego znała przed
laty, był aż zanadto pewny siebie i wiedział, jak się
ma zachować. A ten, siedzący tuż obok, wyglądał na
zagubionego i wytrąconego z równowagi, o co nigdy
by go nie podejrzewała.
Na co liczyła wczoraj wieczorem, biegnąc w po
śpiechu, by zarezerwować najbliższy lot z Nowego
Jorku do San Francisco? Wyobrażała sobie, że weźmie
udział w pogrzebie, pożegna zmarłych przyjaciół, być
może dumnie skinie głową mijanemu w przejściu
Geoffreyowi; to wszystko.
Nie przypuszczała, że choć przez chwilę znajdzie
się z nim sam na sam, że będzie oczekiwał od niej
pociechy. To wprawiło ją w zdumienie. Kiedyś tak
łatwo pozwolił jej odejść.
Łagodne kołysanie samochodu koiło gorzkie my
śli. Teraz były już nie na miejscu. Stałam się inną
kobietą - napominała Sara samą siebie. - I przy
jechałam tutaj jedynie po to, żeby wyrazić swoją
spóźnioną wdzięczność dwojgu ludziom, którzy oka
zali mi tyle serca.
Spotkanie z Geoffreyem było w tej sytuacji przy
padkiem bez znaczenia.
Niestety, ten przypadek nie zmniejszył ciekawości
Sary. Gdy Geoffrey błądził roztargnionym wzrokiem
13
po mijanej okolicy, skorzystała z okazji, aby przyjrzeć
się jego, kiedyś tak dobrze znanemu, profilowi. Głębo
ko osadzone stalowoszare oczy, arystokratycznie
ukształtowany nos, stanowcze usta nad wyraźnie zary
sowanym podbródkiem.
Postarzał się. Osiem lat zrobiło swoje. Kurze łapki
wokół oczu, bruzdy przy ustach, nowe, głębokie zmar
szczki na czole. Wyglądał na zmęczonego i pogrążo
nego w wielkim bólu.
Wyraz przygnębienia na jego twarzy stał się jeszcze
bardziej widoczny, gdy dojechali do cmentarza. I jej
udzielił się nastrój raniącej serca nieodwracalności.
Stojący obok Goffrey trzymał się przesadnie prosto.
Tylko miażdżący uścisk jego ręki przeczył zewnętrzne
mu opanowaniu, i Sara poczuła, że chcąc nie chcąc,
tonie razem z nim w rozpaczy. Jej brązowe oczy
wypełniły się łzami. Życie jest takie krótkie... i cenne.
Wstrząśnięta, w całej pełni pojęła jego kruchość.
Pastor odśpiewał ostatnią pieśń i, zamknąwszy śpie
wnik, skierował się ku grupie żałobników. Sara trwała
obok Geoffreya z pochyloną głową, czuła się tutaj
intruzem. Gdyby nie ściskał jej dłoni tak konwulsyj-
nie, wycofałaby się, żeby mu nie przeszkadzać
w przyjmowaniu kondolencji. Żałobnicy, jeden po
drugim, podchodzili do Geoffreya, niektórzy wypo
wiadali ciche słowa, inni tylko ściskali jego ramię.
Kiedy Sara wreszcie odważyła się podnieść oczy, zo
stali już tylko we dwoje.
I wtedy Geoffrey wypuścił jej rękę. Zbliżył się do
trumien i pogładził je czule. Sara dostrzegła na jego
twarzy wyraz głębokiego żalu i znowu poczuła się
zbędna; odwróciła się, by odejść. Nie zrobiła nawet
dwóch kroków, gdy zatrzymał ją jego głos.
-Saro...?
Stanęła, nie wiedząc, co ma zrobić. Prawdę powie-
14
dziawszy, po pogrzebie, powinna wrócić na lotnisko.
Odwołała niektóre zebrania, przesunęła terminy spot
kań. Nowy Jork czekał na nią.
Ale coś w tonie głosu Geoffreya zatrzymało ją, coś,
na co bez skutku czekała osiem lat temu. Po prostu nie
mogła odejść.
- Saro? - przepełniony rozpaczą głos rozległ się
tuż za nią. - Pojedź ze mną do domu.
Zwróciła się ku niemu, a on znowu wziął ją za rękę.
Dopiero wtedy spostrzegła, jak bardzo zmarzły jej
palce.
Nie czekał na odpowiedź. Rzuciwszy ostatnie, prze
ciągłe spojrzenie na trumny przyjaciół, zwiesił głowę
i ruszył z powrotem do samochodu. Tym razem nie
czekała na niego limuzyna pogrzebowa, lecz szare,
lśniące auto z tablicami rejestracyjnymi przedsiębiors
twa Parkerów: RPE - 1. W czasach, gdy Sara była
panią Parker, takie tablice miał samochód Cecelii Par
ker. Szofer, który otworzył przed nimi drzwi, także był
dawniej jej kierowcą.
Sara rozpoznała go i zdezorientowana zastanawiała
się, czy i on ją pamięta. Służba w domu Parkerów
krzywiła się na nią tak samo jak matka Geoffreya. Ale
mężczyzna, nie mrugnąwszy okiem, skinął głową
w geście uprzejmego powitania i spytał Geoffreya,
dokąd ma ich zawieźć.
- Do domu, Cyrusie - odpowiedział cicho.
- Oczywiście, proszę pana.
Dom - powtórzyła w myślach Sara, wsiadając do
samochodu. Geoffrey usiadł obok niej.
Dom. Wspaniała rezydencja, w której tak bardzo
cierpiała. Dlaczego więc godzi się na to szaleństwo?
A potem spojrzała na Geoffreya i już wiedziała. Nie
miała serca mu odmówić. Był tak załamany śmiercią
swoich najbliższych przyjaciół, że jeśli sama jej obec-
15
ność była w stanie go pocieszyć, to na pamięć daw
nych czasów, niech się tak stanie.
Jechali w milczeniu w kierunku południowych
przedmieść San Francisco i Sara czuła się coraz bar
dziej nieswojo. Znajoma droga ożywiała wspomnie
nia. Im bardziej starała się ich pozbyć i skupić na
bieżącej chwili, tym bardziej stawały się natrętne.
Dziesięć lat temu, z błyszczącymi z podniecenia
oczami, przybyła tutaj jako żona Geoffreya. Tak jak
wtedy dostała gęsiej skórki, gdy samochód przejeż
dżał przez bramę rezydencji Parkerów i ruszył dalej
pod baldachimem obfitych, wiecznie zielonych
drzew. Poczuła ten sam nabożny podziw na widok
majestatycznego domu; to samo oczekiwanie, gdy
samochód zatrzymał się pod szerokim portykiem; ten
sam lęk, gdy Geoffrey pomógł jej wysiąść i prowa
dził do drzwi frontowych, które otworzyły się jak na
zawołanie. Na ułamek sekundy wstrzymała oddech,
spodziewając się nadejścia członków rodziny Geof-
freya.
Ale nikt nie nadszedł. W domu panowała cisza
i spokój. Oprócz pokojówki, która otworzyła im drzwi,
nie było widać żywej duszy. Gwałtowny kontrast
wspomnień i rzeczywistości natychmiast sprowadził
Sarę na ziemię.
Nie rozpoznała pokojówki, a Geoffrey nie zatrzy
mał się, aby ją przedstawić. Niedbale skinął głową
i ruszył przez wielki hol do przyległej biblioteki. Za
mknął drzwi i stanął za ciężkim dębowym biurkiem,
plecami do Sary. Czekała więc.
Po trwającym wieczność milczącym namyśle, wy
prostował plecy, uniósł głowę i zwrócił się ku Sarze.
Natychmiast stała się czujna. Ale niepotrzebnie. Jego
spojrzenie nie było ani trochę groźne, tylko bezbrzeż
nie smutne.
16
- Myślę, że dobrze ci zrobi, jeśli się czegoś napi
jesz - zaczął cicho. - Nalać ci?
Zastanowiła się. Po nie przespanej nocy alkohol
mógłby jej bardzo zaszkodzić.
- Nie... dziękuję.
Stała zakłopotana, podczas gdy Geoffrey napełniał
sobie kieliszek jasnobursztynowym płynem, a potem
wychylił go jednym haustem. Zdecydowanie odstawił
kieliszek, przeciągnął dłonią po włosach i odczekał
chwilę, by poczuć rozgrzewającą moc brandy.
Niepewność Sary rosła. Kiedy Geoffrey kurczowo
ściskał jej dłoń, pozwalała mu sobą kierować. Teraz to
minęło. Znowu czekała na jego inicjatywę.
- Muszę cię na chwilę przeprosić - powiedział po
kilku minutach, uchwyciwszy jej mroczne spojrzenie.
- Muszę... mam coś do zrobienia.
- Oczywiście - odparła, wzruszając ramionami,
i spojrzała na szykowną skórzaną sofę.
Podążył za jej wzrokiem.
- Rozgość się, proszę. Zaraz wrócę.
Sara wtuliła się w róg sofy, zastanawiając, co też, na
Boga, tutaj robi - w jego bibliotece, w tym domu.
Opuszczając go osiem lat temu, nie zamierzała tu
wracać.
Nie miała wtedy pojęcia, co będzie robić - wiedzia
ła tylko, że nie chce mieć więcej do czynienia ani
z żadnym z Parkerów, ani z ich pieniędzmi. Musiała
po prostu zarobić na życie - i przy okazji odnalazła
samą siebie. Wygładzając miękką wełnianą spódnicę,
poprawiając niesforny kosmyk włosów i przeglądając
zawartość torebki w poszukiwaniu koralowej szminki,
aby zwilżyć wyschnięte usta, zdała sobie nagle spra
wę, że teraz nie musi się już obawiać Parkerów.
Nie było się czego bać, oprócz wspomnień. Ale
teraz, znalazłszy się w scenerii klęski poniesionej wie-
17
le lat temu, nie mogła przed nimi uciec. Rozejrzała się
taksującym wzrokiem po bibliotece. Było to wielkie
pomieszczenie z masywnym dębowym biurkiem. Się
gające sufitu półki na książki zajmowały wszystkie
ściany; pozostawiono miejsce jedynie na dwuskrzyd
łowe drzwi i trzy wysokie okna.
W przeciwieństwie do wielu innych pokojów, które
zostały przemeblowane na powszechnie przyjęty spo
sób, biblioteka zachowała swoją niepowtarzalną atmo
sferę i barwy - złocistą i dojrzałego wina. Sara chętnie
spędzałaby tu więcej czasu w latach swego małżeńst
wa, ale była to warownia matki Geoffreya. Tutaj wy
stępowała jako przewodnicząca rady nadzorczej fir
my. Tutaj po raz pierwszy dała wyraz swojej pogar
dzie dla Sary.
Wspomnienia powracały niby zwabione zapachem
krwi rekiny. Sara miała wtedy zaledwie osiemnaście
lat, właśnie ukończyła szkołę średnią i pracowała jako
kelnerka w luksusowym kurorcie, w Snowmass. Za
wsze chciała nauczyć się jeździć na nartach, ale brako
wało na to pieniędzy, a z pszenicznych pól w Iowa do
skał Kolorado był szmat drogi. Kiedy praca kelnerki
- bilet do tamtego świata - wypaliła, Sara nie posiada
ła się z radości, a jej zachwyt sięgnął zenitu, gdy po raz
pierwszy ujrzała zatykający dech w piersiach krajob
raz gór.
Rozpoczęła pracę z wielkim zapałem. Miała zamiar
nacieszyć się swobodą osoby dorosłej i zaoszczędzić
pieniądze na studia. A stało się zupełnie inaczej. Pra
cowała zaledwie tydzień, gdy pojawił się Geoffrey.
Przyjechał na zimowy urlop.
Wpadł jej w oko, pomimo że obiecywała sobie nie
zadawać się z bogatymi gośćmi uzdrowiska. Bardzo
młoda, niedoświadczona, pracująca dziewczyna nie
ma przecież czego szukać u mężczyzny z taką pozycją
18
społeczną. Ale jego przystojna twarz, atletyczna syl
wetka i światowy sposób bycia nie mogły się nie
podobać.
Zrazu nie zdawała sobie sprawy, że to zaintereso
wanie jest wzajemne. Dopiero później Geoffrey wy
znał, że miał podobne wątpliwości, jednak rychło po
starał się o nich zapomnieć. Już po dwóch dniach
poprosił, żeby się z nim spotkała.
Zrozumiawszy jej wahanie, był cierpliwy i łagodny.
Najpierw zabierał ją po prostu na drinka po pracy
i bawił rozmową, a wcale nie ciągnął do łóżka, cze
go się obawiała. Zauroczeni sobą, wkrótce znaleźli
wspólny język, dzięki czemu różnica pochodzenia,
dystans między środowiskami, w których się obracali,
wydawały się nieważne. I Sara wkrótce się zakochała.
Spędzali razem coraz więcej czasu. Ilekroć Sara
miała wolne, natychmiast pojawiał się Geoffrey z ja
kąś atrakcyjną propozycją. Rozmawiali, bawili się
i czuli do siebie coraz silniejszy pociąg. Ich wzajemne
stosunki były pełne ciepła, radosne, niewinne... aż do
ostatniej nocy, kiedy poganiani zbliżającą się chwilą
jego odjazdu, nie wytrzymali narzuconej sobie wstrze
mięźliwości.
Na to wspomnienie Sara skrzyżowała ramiona na
piersi. Było cudownie, naprawdę cudownie. Geoffrey
okazał się czułym kochankiem, kochankiem doskona
łym. Utrata dziewictwa była niską ceną za przeżycia,
które stały się jej udziałem.
Kiedy nad ranem zaproponował jej małżeństwo,
zgodziła się bez wahania. Kochała go, a on kochał ją.
Dzieląca ich przepaść była niczym, niczym wobec
łączącej ich miłości.
Niestety, Cecelia Parker nie była pełna zrozumie
nia, ani pokojowo usposobiona, gdy po krótkim poby
cie w Reno pojawili się w San Francisco jako mąż
19
i żona. Sara wzdrygnęła się na wspomnienie sceny,
która się wtedy rozegrała.
Cecelia Parker była wściekła.
- Co zrobiliście?
- Pobraliśmy się, mamo. Sara i ja wzięliśmy ślub
dziś po południu. - Geoffrey przygarnął Sarę i wy
prostował się na całą wysokość. Ale jego matka uda
wała, że w ogóle Sary nie dostrzega.
- Kto to taki? - spytała tonem, który dotknął Sarę
do żywego. Geoffrey, tak samo jak Aleks i Diana,
starał się ją przygotować na nieunikniony opór. Ale
ordynarne grubiaństwo to było coś, co pochodząca
z niższej warstwy społecznej Sara dobrze znała i czego
wolała unikać. Pani Parker najwyraźniej nie.
- Kto to jest? - powtórzyła, podczas gdy Geoffrey
patrzył przepraszająco na Sarę, by złagodzić wyrzą
dzoną jej przykrość.
- Nazywa się ...
- Już mi powiedziałeś, jak się nazywa. Kto to jest?
- Moja żona - odparł z kamiennym spokojem, bez
najmniejszego zakłopotania.
Nauczył się tej techniki od swojej matki. Była eks
pertem w tej dziedzinie. Jeszcze teraz, po dziesięciu
latach, Sara pamiętała jej wystudiowaną pozę, lśniące,
srebrzyste włosy gładko upięte w gruby kok, doskona
le skrojony kostium, wypucowane noski zagranicz
nych pantofli na wysokim obcasie. I twarz... Twarz,
na której nosiła maskę całkowitego opanowania. Kon
trastowało z nim gniewne spojrzenie i jadowity język.
- To już słyszałam - powtórzyła. - Ale skąd po
chodzi? Gdzie ją znalazłeś? Kim są jej rodzice?
Wspominając te poniżające przeżycia, Sara wstała,
podeszła do okna i w końcu zdecydowała, że kropelka
brandy dobrze jej zrobi.
Skąd pochodziła? Z Iowa. Była piątym z sześciorga
20
dzieci. Kim byli jej rodzice? Zmagającymi się z ży
ciem robotnikami rolnymi, którzy nie mogli swoim
dzieciom ofiarować niczego oprócz miłości.
Geoffrey nie sformułował tego tak otwarcie, cho
ciaż znał te fakty od samego początku. Próbował upię
kszyć prawdę, kładąc nacisk na zalety, które w sobie
nawzajem odkryli. Z pozoru matka przyjęła to wyjaś
nienie do wiadomości. Ponieważ jednak sama Sara
uważała dzielącą ich przepaść za przerażającą, Cecelia
Parker robiła wszystko, by tę przepaść pogłębić. W jej
stosunku do synowej nie było miejsca na miłość.
Pomimo że Geoffrey podtrzymywał ją na duchu
i zapewniał o swoim uczuciu, sprawy układały się
coraz gorzej. Pani Parker uknuła misterny plan. Za
każdym razem, gdy syn stawał w obronie Sary, ten
dencyjnie interpretowała postępowanie swojej prze
ciwniczki. Nie oskarżała ich o pospieszne zawarcie
małżeństwa, nie zarzucała Sarze, że posłużyła się swo
ją niewinnością, aby zmusić Geoffreya do ślubu. Nie
żądała unieważnienia związku, nie groziła Geoffreyo-
wi, że utraci pozycję w spółce. Cecelia Parker była na
to zbyt wyrafinowana. Postanowiła w sposób nie po
zostawiający wątpliwości udowodnić Geoffreyowi, że
Sara nie nadaje się na jego żonę.
Życie Sary stało się prawdziwym koszmarem, pod
czas gdy jej teściowa ze złowrogą konsekwencją ścią
gała na nią jedną klęskę towarzyską za drugą. Sara nie
miała najmniejszego przygotowania do nagłego awan
su i nie umiała się odpowiednio zachowywać w no
wym dla siebie, snobistycznym otoczeniu. Nie wie
działa, w co się ubierać, jak pić, o czym rozmawiać
podczas koktajli, jak czynić honory domu w trakcie
wydawanych co dwa tygodnie uroczystych kolacji na
dwanaście i więcej osób.
Aż nadto świadoma otaczającej ją w rodzinie męża
21
dezaprobaty, sfrustrowana i bezradna, Sara zaczęła
stronić od znajomych i przyjaciół Geoffreya. Podczas
spotkań czuła się niezręcznie i nie na miejscu,
a w końcu, gdy tylko było to możliwe, zaczęła się od
nich wymawiać. Geoffrey, pomimo że się bardzo sta
rał, nie potrafił zrozumieć jej reakcji.
Dopiero później stało się to dla niej jasne - sama
przyczyniła się do własnej klęski. Była wtedy zbyt
młoda, by pojąć, że brak pewności siebie szkodził jej
bardziej niż teściowa. Zamiast porozmawiać z Geof-
freyem, dusiła wszystko w sobie. Znikła gdzieś spon
taniczna szczerość, która odegrała tak wielką rolę
w ich błyskawicznych zalotach. Sara starannie ukry
wała cierpienie z powodu zranionej dumy i rosnącą
bezradność, odsuwała się, zamykała. W końcu oby
dwoje przyjęli postawę obronną. Po dwóch latach
nieszczęścia Sara po prostu poddała się. A Geoffrey
pozwolił jej odejść.
- Przepraszam.
Głęboki głos wyrwał ją z zamyślenia. Gwałtownie
uniosła głowę. Potrzebowała kilku sekund, by zrozu
mieć, za co ją przepraszał. Geoffrey stał w drzwiach,
powróciwszy od jakichś zajęć, które tak długo go
zatrzymały. Z pewnością nie przepraszał jej za to, że
pozwolił jej odejść osiem lat temu!
- Nie, nie - powiedziała cicho. - Nie przepraszaj.
Po prostu... zamyśliłam się. - Co było zgodne z praw-
dą.
- Widzę, że nalałaś sobie brandy.
Podejrzewała, że w ciągu tych kilku sekund, zanim
zdała sobie sprawę z jego obecności, zobaczył znacz
nie więcej, niż by sobie życzyła.
- Od wczorajszego ranka jestem w podróży. Nic
dziwnego, że zmęczona przysiadłam na sofie.
Geoffrey wyglądał lepiej. I uśmiechał się. Po raz
22
pierwszy dostrzegła w nim owego mężczyznę, który,
gdy się poznali, tak często się do niej uśmiechał. Mały
dołeczek w prawym policzku od razu ją urzekł. Serce
zabiło żywiej. Niektóre rzeczy, pomyślała, nigdy się
nie zmieniają.
- Nie po raz pierwszy - odważył się zażartować,
widząc, że jej policzki pokrywają się rumieńcem.
- Pani Fleming przygotowała lunch. Posiłek powinien
postawić cię na nogi.
- Och, Geoffreyu. Sama nie wiem. - Wyprostowała
się i odsunęła mankiet bluzki, aby spojrzeć na zegarek.
- Muszę już iść. Zamierzam złapać popołudniowy
samolot do Nowego Jorku. - Niczego przecież nie
planowała. Chciała tylko wziąć udział w pogrzebie.
- Chcesz powiedzieć, że przeleciałaś taki kawał
drogi, żeby spędzić tu kilka godzin? - zapytał tonem
najwyższego zdumienia. Ale Sara dosłyszała także
nutę sceptycyzmu.
- Podjęłam decyzję w ostatniej chwili - odparła.
- Chciałam... zrobić coś dla Diany i Aleksa. Byli dla
mnie tacy mili.
Geoffrey spuścił wzrok. Nadal stał w drzwiach,
trzymając obie ręce głęboko w kieszeniach. W takiej
pozie widziała go tylko raz. Owego dnia, gdy czekała
ze spakowanymi rzeczami, aż wróci po pracy do domu.
Wtedy uznała ją za wyraz oburzenia. Teraz wyrażała
bezsilność, co Sara wytłumaczyła sobie wzmianką
o smutnych okolicznościach, które ją tu sprowadziły.
Spojrzał na nią i odezwał się cicho:
- Zapracowujesz się teraz? Pamiętam, że dawniej
lubiłaś zrobić sobie wolne.
- To było w Kolorado, zanim odkryłam, jak mdłe
może być nieróbstwo. - Było to nie najdelikatniejsze
nawiązanie do nudnego trybu życia wyższych sfer,
więc dodała szybko: - Jestem teraz bardzo zajęta.
23
- Wyglądasz blado. Dawniej byłaś zawsze opa
lona...
- Wtedy byłam inna pod wieloma względami. To
dawne czasy, Jeff.
Usłyszawszy te słowa, zmarszczył czoło. Patrzyła,
jak jego twarz przyobleka cień i po raz któryś zapytała
sama siebie, czy kiedykolwiek żałował, że się rozwie
dli. Przez wszystkie te lata nigdy nie próbował się
z nią skontaktować ani zobaczyć. Czyżby w ogóle nie
był ciekawy, co się z nią dzieje?
Westchnął z głębi piersi.
- Osiem lat - szepnął. I znów powtórzył: - Byłaś
zapracowana.
A więc coś o niej wiedział. - Jestem pewna, że ty
także.
Skinął głową. Kosmyk ciemnych włosów opadł
mu na czoło i zakrył zmarszczki, które zauważyła
wcześniej. Nagle znów wyglądał młodo, zupełnie jak
mężczyzna, którego poślubiła. Bardzo przejęta, prze
łknęła ślinę. Dziwne, że pamięć o miłości, którą
czuła do niego, mogła przetrwać wszystkie przeżyte
cierpienia.
- Proszę cię, Saro - powiedział, jakby myślał o tym
samym co ona - zostań i zjedz ze mną lunch. Jeśli
będziesz chciała już pójść, odwiozę cię na lotnisko.
- Ja muszę się pożegnać - odparła. - Mam na jutro
wyznaczone spotkania w moim biurze, od ósmej rano.
Na wzmiankę o jej pracy zacisnął szczęki. Zupełnie
jak jego matka, pomyślała. Spokojny, opanowany
... zdradza go tylko spojrzenie i ledwie dostrzegalne
drganie mięśni.
- Przejdźmy więc do jadalni. - Otworzył drzwi
i wyciągnął ku niej rękę.
Ciepło jego dłoni, które odczuła już wcześniej, roz
strzygnęło sprawę. Podała mu rękę i pozwoliła, by
24
pomógł jej wstać z sofy. Zresztą i tak musiała coś
zjeść. A poza tym nie zaspokoiła jeszcze ciekawości.
W ciągu minionych ośmiu lat w jej życiu zaszło
wiele zmian; w jego zapewne również. Świadczyła
o tym cisza panująca w domu, który dawniej tętnił
życiem. Sara była przygotowana na nieobecność Cece-
lii. Ale co się stało z resztą klanu Parkerów - z młodszą
siostrą i bratem Geoffreya, z ciotką i wujem, którzy
mieszkali w zachodnim skrzydle? Gdzie się podziali
zawsze obecni przyjaciele i służba, która bezustannie
uwijała się po domu? Lecz przede wszystkim sam
Geoffrey - jakim się stał od czasu, kiedy go znała?
Teraz nie czuła już goryczy. Nadspodziewanie dob
rze zniosła atak wspomnień. Być może to zasługa
brandy, pomyślała. Bardziej prawdopodobne, że po
mogła jej większa pewność siebie.
Była teraz zupełnie inną kobietą niż ta, która osiem
lat temu odeszła od Geoffreya. Nie drżały pod nią
kolana, nie miała spotniałych dłoni, a zdarzało się to
zawsze, ilekroć wchodziła do tego pokoju. Stała tu
spokojna, całkowicie opanowana i, jak na ironię, bar
dziej podobna do Parkerów niż wtedy, gdy była jedną
z nich.
Odczuwała nawet pewien rodzaj wdzięczności.
Gdyby jej małżeństwo nie rozpadło się w taki smutny
sposób, pozostałaby przy mężu, a co gorsza - przy
jego matce. Teraz odnosiła swoje własne sukcesy. I na
ciekawość pozwoliła sobie teraz z pozycji siły.
- Idziemy? - spytała łagodnie i uśmiechnęła się,
nie zważając na pełną zdumienia minę Geoffreya.
W końcu to ona zrobiła pierwszy krok.
ROZDZIAŁ DRUGI
PODCZAS DROGI Z BIBLIOTEKI przez foyer
i hol, a potem jadalnię, do mniej oficjalnego pokoju
śniadaniowego, Geoffrey odzyskał opanowanie. Był
zaskoczony tak samo jak w chwili, gdy rano spostrzegł
Sarę w kaplicy. Chociaż pogrążony w smutku, w ostat
nich dniach ani na chwilę nie przestał się zastanawiać,
czy Sara przyjedzie na pogrzeb.
Mimo to był zaskoczony - od czasu rozwodu ani
razu nie pojawiła się w okolicach San Francisco. Wie
dział, że z powodu złych wspomnienień nie będzie jej
łatwo się zdecydować. A jednak przyjechała.
Teraz, odsuwając dla niej krzesło, przyglądał się,
jak siada z wdziękiem, jakiego nie miała nigdy przed
tem. Wtedy nie radziła sobie z etykietą; wydawało się,
że styl życia ludzi uprzywilejowanych budzi w niej
obrzydzenie. Poskromiona? Czy to było odpowiednie
słowo? A może po prostu... dojrzała?
Usiadł po prawej stronie, oparł wygodnie i przy
glądał się Sarze. Dojrzała - to było to. W bibliotece
obserwował ciągłe zmiany jej nastroju, potem widział
ból, a wreszcie zauważył, że stopniowo się uspokaja
26
i nabiera pewności siebie. Teraz emanowała jakąś
wewnętrzną siłą. Gdybyż miała ją wtedy!
Sara, zajęta ponownym zaznajamianiem się z oto
czeniem, nie zdawała sobie sprawy z tych oględzin.
- Zawsze wolałam ten pokój - powiedziała jakby
sama do siebie. - Chociaż jadaliśmy tu tylko śniada
nia. Jest bardzo przytulny. - Pokój o kształcie wiel
kiego ośmiokąta oddzielały od przyległej kuchni fran
cuskie drzwi. Miał ściany ze szkła, którego drobne
segmenty wesoło rozszczepiały światło. Rankami czu
ła się w nim podniesiona na duchu i radosna. Nawet
teraz, o pierwszej po południu, panował tutaj odświe
żająco beztroski nastrój.
Geoffrey wykorzystał jej uznanie.
- Teraz stale w nim jadam. Tak jest... prościej.
Pojawiła się ta sama kobieta, która otworzyła im
drzwi wejściowe.
- Pani Fleming - powiedział Geoffrey. - Moja była
żona, Sara McCray. - W oczach kobiety pojawił się
wyraz przyjemnego zaskoczenia, ale Goeffrey już
zwrócił się do Sary:
- Pani Fleming jest u mnie dwa lata. Nie wiem, co
bym bez niej zrobił. - Nie wyglądało to na czczą
pochwałę; jego słowa zabrzmiały bardzo szczerze.
Sara skinęła głową i wymieniła uśmiech ze szczupłą
kobietą w średnim wieku, która miała na sobie strój
składający się z prostej spódnicy i bluzki, bardzo
różniący się od wykrochmalonych szarych uniformów
służby Cecelii Parker. Sara podziękowała, gdy kobieta
postawiła przed nią gruby plaster melona, i zaczekała,
aż zostanie sama z Geoffreyem.
- Wygląda sympatycznie, na bardziej ludzką niż
... niż tamte.
- Nigdy nie podobały ci się służące mojej matki,
prawda? - zapytał Geoffrey z uśmiechem.
27
- Wtedy było inaczej - odparowała.
- Być może. W każdym razie odeszły.
Odeszły. Słowo odbiło się echem i Sara poczuła
jego ostateczność. Utkwiła wzrok w srebrnej łyżce
obok nakrycia.
- Jeff - zaczęła cicho - przykro mi... z powodu
twojej matki.
- Naprawdę? Traktowała cię podle.
Spojrzała na niego.
- Przykro mi, że ją straciłeś. Wiem, że byliście
sobie bardzo bliscy.
Wzruszył ramionami.
- Są różne rodzaje bliskości. Matka była despoty
czną kobietą i nie spuszczała nas wszystkich z oka. Jej
śmierć stała się błogosławieństwem. - Zamilkł
i uśmiechnął się krzywo. - Myślę, że to rozumiesz.
Nie przygnałaś tu na jej pogrzeb.
- Przyznaję.
Spokojnie i szczerze wytłumaczyła swoją decyzję.
- Uznałam, że gdyby wiedziała, nie czułaby się urażo
na. Pogardzała mną od samego początku.
Geoffrey w zamyśleniu drążył swój plaster melona.
- Tak naprawdę nie pogardzała tobą. Jakże by mo
gła? Tak naprawdę nigdy cię nie poznała. Chodziło jej
o to, że pochodzisz z innego świata... i o to, że
ośmieliliśmy się ją zlekceważyć, pobierając się bez jej
zgody.
- Miałeś wtedy dwadzieścia osiem lat!
- Wiem o tym równie dobrze jak ty - odparł spo
kojnie. - Ale matka i tak chciała wszystkimi rządzić.
Chciała prowadzić ten dom po swojemu. To miałem
na myśli, mówiąc, że jej śmierć nas oswobodziła.
- No właśnie - przypomniała sobie Sara. - A gdzie
są wszyscy, Jeff? Chyba nie mieszkasz w tym domu
zupełnie sam?
28
- Owszem, mieszkam.
- A co z Gordie? I Emily?
- Gordie właśnie skończył trzydziestkę. Prowadzi
nasz oddział badawczy w Palo Alto i ma swoje własne
mieszkanie niedaleko stąd. A co do Emily - westchnął
i spojrzał na dalekie świerki kanadyjskie, wspomina
jąc młodszą siostrę. - Jest gdzieś ze swoim guru.
W tym miesiącu chyba w Paryżu.
- Ze swoim guru? - Sara uśmiechnęła się z uzna
niem. O trzy lata młodsza Emily mogłaby nawet stać
się jej przyjaciółką, gdyby nie była tak bardzo zajęta
ciągłym buntowaniem się przeciwko temu wszystkie
mu, co Sara starała się rozpaczliwie naśladować.
- Emily zawsze miała niezależnego ducha. Pamiętam
jej kłótnie z matką.
Geoffrey również je pamiętał, i to aż za dobrze.
- Były jak ogień i woda. Emily nie chciała się dać
urobić wedle szablonu.
- A ty, Jeff? Tobie to nie przeszkadzało?
Skierował na nią ostre spojrzenie.
- Kiedy byliśmy małżeństwem, nigdy nie zadawa
łaś takich pytań.
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam - odparła
spokojnie. - Kiedy mieszkałam w tym domu, czułam
się tak, jakby mi nie było wolno zadawać żadnych
pytań. Twoja matka... przytłaczała mnie swoim lek
ceważeniem.
Geoffrey zastanawiał się nad jej słowami, wiedząc,
że mogła wypowiedzieć inne, o wiele bardziej gorzkie.
Przyglądał się Sarze, zdziwiony jej spokojem. Nagle
zapytał impulsywnie:
- Czy przytłaczałaby cię i teraz, gdyby nadal żyła?
Patrzył na nią z takim natężeniem, że przez moment
zwlekała z odpowiedzią. Kiedy się w końcu odezwała,
jej głos zabrzmiał pewnie.
29
- Nie, nie sądzę. - Po każdym słowie unosiła nie
znacznie podbródek. - Teraz nie miałaby nic, czego ja
nie posiadam. - Było to proste, całkowicie pozbawio
ne arogancji stwierdzenie faktu. Geoffrey także je tak
odebrał.
- Dobrze sobie radziłaś, Saro. Nie mogę się nawet
domagać zwrotu pieniędzy. Od rozwodu nie tknęłaś
konta, prawda?
Odłożyła łyżeczkę i potrząsnęła głową.
- Nie, pieniądze są w banku. Wolałabym...
Chwycił ją za rękę.
- Wiem. Ale chciałem się przekonać, czy odej
dziesz bez nich. - Uśmiechnął się krzywo. - Wygląda
na to, że świetnie dajesz sobie radę. Kiedyś nie było
cię stać na przylot z Denver, a teraz lecisz przez
calutki kraj, żeby spędzić tu kilka godzin. - Gec|pey
zasępił się nagle. - Jak się dowiedziałaś o Aleksie
i Dianie?
- Przeczytałam... w gazecie.
- W „New York Timesie"? - O ile się orientował,
nie było tam żadnej wzmianki na ten temat.
Potrząsnęła głową. -W „The Chronicie".
- W naszej gazecie? - Spojrzał na nią, a gdy skinę
ła głową, sondował dalej. - Dlaczego ją czytałaś?
Sara poczuła nagłe zakłopotanie. Abonowała gazetę
z San Francisco od lat, wmawiając sobie, że chce
wiedzieć, co się dzieje w mieście, które kiedyś, choć
krótko, było jej miastem.
- Zastanawiałam się... czy... czy nie zacząć inte
resów na Zachodnim Wybrzeżu - wymyśliła odpo
wiedź na poczekaniu. W rzeczywistości ów pomysł
pochodził od jej doradców finansowych. Lecz ona go
odrzuciła.
- Rozumiem. - Zamilkł na widok wchodzącej pani
Fleming i odezwał się dopiero, gdy wyszła, pozostawi-
30
Barbara Delinsky Klejnot
ROZDZIAŁ PIERWSZY SARA MCCRAY DRŻĄCYMI RĘKAMI wygładziła leżącą na biurku gazetę i jeszcze raz odczytała nekrolog. Aleks i Diana Owens? Aleks i Diana nie żyją? Czy to możliwe? Nie wierzyła własnym oczom. Cóż, kiedy jej we wnętrzny sprzeciw nie mógł zmienić faktów: na ślis kiej szosie na północ od San Francisco zdarzyła się katastrofa samochodowa. Jej uczestnicy zginęli. Siedziała zdumiona i wstrząśnięta, pogrążona w mil czącej żałobie po dwojgu ludziach - młodych, dynami cznych, zakochanych. Byli jej jedynymi przyjaciół mi w czasach, kiedy wyobrażała sobie, że cały świat sprzysiągł się przeciwko niej. Ale osiem lat temu opuściła San Francisco. Nie zobaczyła ich nigdy wię cej i nie miała okazji podziękować im za to, że doda wali jej otuchy. Zerwanie było całkowite... tak, jak życzyłby sobie Geoffrey. Geoffrey. Nawet po ośmiu latach nie była w stanie opanować mimowolnego ożywienia, które odczuwała na samo wspomnienie jego imienia. Wstała i, nie spokojnie oddychając, podeszła do okna. Poprzez od- 7
bicie swojej szczupłej sylwetki spojrzała na migoczą ce światła Nowego Jorku. Zmieniła się. Nie była już naiwną młodą kobietą, którą Geoffrey spotkał dziesięć lat temu w Kolorado. Świadczyło o tym odbicie w szybie. Nosiła wtedy standardowe ubrania, zazwyczaj dżin sy, swetry i wysokie boty. Teraz miała na sobie dobrze skrojone wełniane spodnie, jedwabną bluzkę i sprowa dzone z Europy skórzane pantofle. Dawniej jasne wło sy swobodnie opadały na plecy. Teraz były lekko kręcone i z jednej strony szykownie upięte grzebie niem ponad uchem. Wtedy rześkie powietrze Gór Ska listych nadawało jej policzkom rumieńców. Teraz ro biła delikatny makijaż, aby ukryć wielkomiejską bla dość. Przeniosła wzrok na nocne niebo. O, tak, zmieni ła się. Ale wspomnienia pozostały. Wspomnienia o Geoffrey u... jego rodzinie... o Aleksie i Dianie... Nie mogąc uwierzyć w to, co przeczytała, Sara wróciła do biurka, aby jeszcze raz spojrzeć na zamaza ny druk gazety sprzed dwóch dni. Słowa pozostały te same, a ich znaczenie nie straciło żałobnego sensu, pomimo że się z nim nie chciała pogodzić. Zapragnęła jeszcze raz zobaczyć Aleksa i Dianę, opowiedzieć im o sobie, podziękować za wszystko, co dla niej zrobili. Ale było za późno... za późno. Pozostało już tylko wyświadczenie im ostatniej posługi. Z pochyloną głową weszła do małej kaplicy, wśliz gnęła się do bocznej nawy i zajęła miejsce w ostatnim rzędzie akurat w chwili, gdy rozpoczynała się msza żałobna. Modny zamszowy kapelusz z nisko opusz czonym rondem ukrywał nie tylko zmęczenie spowo dowane całonocnym lotem na zachód, lecz także smu tek po nagłej stracie przyjaciół. Dłonie splotła na 8
podołku, aby uspokoić ich drżenie. Był to jej pierwszy pobyt w San Francisco od czasu rozwodu z Geof- freyem. Natrętne dźwięki organów umilkły wreszcie i roz- legł się cichy śpiew pastora. „Pan jest pasterzem mo- im..."-zainteresował. Sara uniosła oczy i popatrzyła przez rzędy żałob ników na stojące z przodu ozdobione mosiądzem tru- mny, które stanowiły niezaprzeczalne świadectwo tra- gedii. Aleks i Diana. Tacy troskliwi. Hojni. Pełni zrozumienia. Czym sobie zasłużyli na przedwczesna śmierć? Przypomniała sobie pierwsze spotkanie, na kila godzin przed jej ślubem z Geoffreyem. Mieli być świadkami. Od początku traktowali ją z życzliwością Wznosili toasty za jej pomyślną przyszłość u boku Jeffa; wspierali w czasie jazdy do San Francisco dodawali otuchy w trakcie przygotowań do nieunik- nionej konfrontacji ze światem Parkerów. Co nie na wiele się zdało. Nic nie mogło jej wystar- czająco przygotować do tego przeżycia. Do sceny o której nie mogła zapomnieć, i która, jak sobie po przysięgła w czasie rozwodu, nigdy się nie powtórzy Opanowała drżenie i skierowała uwagę na łagodny głos pastora. Skończył właśnie czytanie Biblii i wyraź- nie wzruszony - począł mówić o zmarłej parze jak o ludziach, których znał i widocznie podziwiał. Sara słuchała uważnie, próbując doszukać się w jego sło- wach wytłumaczenia tego, co zdarzyło się Aleksowi. i Dianie. Czy taka była wola Boga? Gdy kaplicę wypełniły boleśnie słodkie nuty „PO wrotu do domu", oczy Sary nieoczekiwanie zaszły łzami. Opuściła głowę i poczuła jak łaskocząc, spły wają jej po policzkach. Wyjęła z torebki chusteczkę i szybko osuszyła nią twarz. 9
Tak, czuła smutek po tej stracie. Ale było to więcej, znacznie więcej niż sentymentalny nastrój wywołany muzyką. Poczuła się nagle przytłaczająco samotna, co nie zdarzyło się jej od wielu lat. Czy dlatego, że znalazła się w tym mieście, tak różnym od Nowego Jorku, w którym pozostawiła całe swoje życie, pracę, przyjaciół i współpracowników? Z powodu wspo mnień o tym, czego tutaj kiedyś pragnęła i oczekiwała - miłości, rodziny, domowego ciepła, dzieci? Czy może nagle zdała sobie sprawę, że życie trwa krótko, zbyt krótko? Muzyka umilkła, nie dając odpowiedzi na żadne z pytań. A jednak po ostatnich słowach pastora znalaz ła w sobie siłę, która pozwoliła jej się opanować i wstać razem z innymi żałobnikami, podczas gdy środkiem kaplicy ruszyli mężczyźni niosący trumny. Przyglądała im się z natężeniem, a w miarę, jak się zbliżali, jej serce biło coraz szybciej. Zatrzymała wzrok na pierwszej trumnie, potem na drugiej. Zacis nęła dłonie na drewnianym oparciu ławki. To było nieuniknione. Wiedziała o tym od chwili, gdy po śpiesznie zdecydowała się wziąć udział w pogrzebie. Geoffrey tu będzie. Po ośmiu latach znów go zobaczy. Trumny oddalały się. Przeszła mała grupka krew nych. Sara ledwie na nich spojrzała. Wypatrywała twarzy w dalszych szeregach. I nagle - jest! Wstrzy mała oddech. Ramiona pochylone pod ciężarem smut ku ... Szedł powoli, jakby każdy krok przybliżał go do przyszłości, której wcale nie pragnął stawić czoła. Sara nie mogła oderwać od niego oczu - od jego wysokiej, szczupłej postaci odzianej w ciemny gar nitur, od wyrażającego żałobę czarnego krawata, od pochylonej ciemnowłosej głowy. Był coraz bliżej i bli żej, aż podszedł do ostatniej ławki. 10
Nie wiedziała, co przykuło jego uwagę: siła jej skupienia, jakaś inna mistyczna moc, czy też po prostu fakt, że doszedł do końca kaplicy. Ale w chwili, gdy dotarł do ostatniego rzędu ławek, przystanął i popatrzył na jej dłonie zaciśnięte na poręczy. A potem powoli, jakby z lękiem, podniósł wzrok na nią samą. W tym momencie poczuła się tak, jak osiem lat temu. Kiedy ostatni raz widziała Geoffreya, był pełen gniewu i nieustępliwy. Nie okazywał ani odrobiny współczucia czy żalu, które powstrzymałyby ją przed odejściem. Teraz przepełniał go smutek - smutek i niedowie rzanie, a nawet ból, o który nigdy by nie podejrzewała żadnego z Parkerów. Powstrzymała się, by nie wycią gnąć do niego ręki. Prawie niedostrzegalnie poruszył ustami: „Sara?" Przygryzła dolną wargę i skinęła lekko głową, ze zdumieniem zdając sobie sprawę, że nie rozpoznał jej od razu, a jednocześnie zastanawiając się, czy się na nią rozgniewa za to, że ośmieliła się wtargnąć w coś, co uważał za swoją osobistą tragedię. Nie miała za miaru pogarszać sytuacji. Ale dostrzegła raczej zakłopotanie, dezorientację, niezdecydowanie - te same uczucia, które stały się jej udziałem, gdy oczy Geoffreya złagodniały, a jego ręka ostrożnie zbliżyła się do jej dłoni. Po chwili wahania zrozumiała, że jeśli Geoffrey poszukuje u niej pocie chy, to ona także jej potrzebuje. Nie zastanawiając się dłużej, wsunęła rękę w jego dłoń i pozwoliła, by ją wyprowadził z kaplicy: Późnojesienne powietrze było rześkie. Jaskrawe słońce nie rozgrzewało go i w tych smutnych okolicz nościach wydawało się jakieś nie na miejscu. Geoffrey nie wypuszczał ręki Sary. Obydwoje patrzyli przed 11
siebie. Milczeli. Kiedy doszli do samochodu czekają cego przy krawężniku, Sara wybrała się na tylne sie dzenie. Geoffrey wsiadł za nią, nie wypuszczając jej ręki. Samochód ruszył i ustawił się w kolejce. Sara stwier dziła z zaskoczeniem, że gdyby nie ona, Geoffrey byłby sam. Sam! To zupełnie nie w jego stylu. Kiedy byli małżeństwem, rozkwitał wśród nie kończących się zobowiązań towarzyskich, które ją z kolei wpędza ły w skrajne napięcie nerwowe. Śledziła tutejszą prasę, więc wiedziała, że nie ożenił się powtórnie. Zawsze wyobrażała go sobie w szer szym gronie - jako prezesa Parkington Enterprises, administratora licznych instytucji edukacyjnych i cha rytatywnych, szanowanego członka klubu sportowego i klubu dla mężczyzn z wyższych sfer. Spojrzała na niego. Trudno było uwierzyć, że ten przejęty mężczyzna jest tym samym człowiekiem, z którym dzieliła życie przez wiele lat. Och, nadal pozostał przystojnym brunetem o nieodpartym uroku. Ale dzisiaj robił wrażenie nieobecnego duchem, zato pionego w myślach. Gdyby nie to, że ściskał dłoń Sary, jakby była jego ostatnią ostoją, mogłoby się nawet wydawać, że w ogóle o niej zapomniał. Jakby czytając w jej myślach, przeniósł spojrzenie na ich splecione palce. A później, ku zdumieniu Sary, zwolnił uścisk i zdjął z jej dłoni rękawiczkę. Biorąc pod uwagę smutny powód ich spotkania, Sara nieomal zrozumiała tę potrzebę bezpośredniego kontaktu. Nie omal... Dotąd bowiem żywiła przekonanie, że były mąż nie ulega emocjom. Czy dlatego ich nie ujawniał, że nigdy naprawdę nie potrzebował niczyjego wspar cia? Odwrócił jej dłoń wnętrzem do góry i wodził kciu kiem po delikatnej skórze. Wbrew sobie poczuła przy- 12
jemność. Cóż, jego dotyk zawsze sprawiał jej przy jemność. I to się pewnie nigdy nie zmieni. W samochodzie nagle zrobiło się ciasno. Sara wstrzymała oddech. Gdy Geoffrey przesunął kciuk na jej polakierowany paznokieć, zdała sobie sprawę, że nigdy dotąd nie widział w niej tak wypielęgnowanych dłoni. On także zauważył różnicę i zmarszczył brwi, zdziwiony tą małą, lecz znaczącą zmianą. A potem powoli uniósł oczy. Napotkawszy jego spojrzenie, Sara poczuła gwał towne bicie serca. Mężczyzna, którego znała przed laty, był aż zanadto pewny siebie i wiedział, jak się ma zachować. A ten, siedzący tuż obok, wyglądał na zagubionego i wytrąconego z równowagi, o co nigdy by go nie podejrzewała. Na co liczyła wczoraj wieczorem, biegnąc w po śpiechu, by zarezerwować najbliższy lot z Nowego Jorku do San Francisco? Wyobrażała sobie, że weźmie udział w pogrzebie, pożegna zmarłych przyjaciół, być może dumnie skinie głową mijanemu w przejściu Geoffreyowi; to wszystko. Nie przypuszczała, że choć przez chwilę znajdzie się z nim sam na sam, że będzie oczekiwał od niej pociechy. To wprawiło ją w zdumienie. Kiedyś tak łatwo pozwolił jej odejść. Łagodne kołysanie samochodu koiło gorzkie my śli. Teraz były już nie na miejscu. Stałam się inną kobietą - napominała Sara samą siebie. - I przy jechałam tutaj jedynie po to, żeby wyrazić swoją spóźnioną wdzięczność dwojgu ludziom, którzy oka zali mi tyle serca. Spotkanie z Geoffreyem było w tej sytuacji przy padkiem bez znaczenia. Niestety, ten przypadek nie zmniejszył ciekawości Sary. Gdy Geoffrey błądził roztargnionym wzrokiem 13
po mijanej okolicy, skorzystała z okazji, aby przyjrzeć się jego, kiedyś tak dobrze znanemu, profilowi. Głębo ko osadzone stalowoszare oczy, arystokratycznie ukształtowany nos, stanowcze usta nad wyraźnie zary sowanym podbródkiem. Postarzał się. Osiem lat zrobiło swoje. Kurze łapki wokół oczu, bruzdy przy ustach, nowe, głębokie zmar szczki na czole. Wyglądał na zmęczonego i pogrążo nego w wielkim bólu. Wyraz przygnębienia na jego twarzy stał się jeszcze bardziej widoczny, gdy dojechali do cmentarza. I jej udzielił się nastrój raniącej serca nieodwracalności. Stojący obok Goffrey trzymał się przesadnie prosto. Tylko miażdżący uścisk jego ręki przeczył zewnętrzne mu opanowaniu, i Sara poczuła, że chcąc nie chcąc, tonie razem z nim w rozpaczy. Jej brązowe oczy wypełniły się łzami. Życie jest takie krótkie... i cenne. Wstrząśnięta, w całej pełni pojęła jego kruchość. Pastor odśpiewał ostatnią pieśń i, zamknąwszy śpie wnik, skierował się ku grupie żałobników. Sara trwała obok Geoffreya z pochyloną głową, czuła się tutaj intruzem. Gdyby nie ściskał jej dłoni tak konwulsyj- nie, wycofałaby się, żeby mu nie przeszkadzać w przyjmowaniu kondolencji. Żałobnicy, jeden po drugim, podchodzili do Geoffreya, niektórzy wypo wiadali ciche słowa, inni tylko ściskali jego ramię. Kiedy Sara wreszcie odważyła się podnieść oczy, zo stali już tylko we dwoje. I wtedy Geoffrey wypuścił jej rękę. Zbliżył się do trumien i pogładził je czule. Sara dostrzegła na jego twarzy wyraz głębokiego żalu i znowu poczuła się zbędna; odwróciła się, by odejść. Nie zrobiła nawet dwóch kroków, gdy zatrzymał ją jego głos. -Saro...? Stanęła, nie wiedząc, co ma zrobić. Prawdę powie- 14
dziawszy, po pogrzebie, powinna wrócić na lotnisko. Odwołała niektóre zebrania, przesunęła terminy spot kań. Nowy Jork czekał na nią. Ale coś w tonie głosu Geoffreya zatrzymało ją, coś, na co bez skutku czekała osiem lat temu. Po prostu nie mogła odejść. - Saro? - przepełniony rozpaczą głos rozległ się tuż za nią. - Pojedź ze mną do domu. Zwróciła się ku niemu, a on znowu wziął ją za rękę. Dopiero wtedy spostrzegła, jak bardzo zmarzły jej palce. Nie czekał na odpowiedź. Rzuciwszy ostatnie, prze ciągłe spojrzenie na trumny przyjaciół, zwiesił głowę i ruszył z powrotem do samochodu. Tym razem nie czekała na niego limuzyna pogrzebowa, lecz szare, lśniące auto z tablicami rejestracyjnymi przedsiębiors twa Parkerów: RPE - 1. W czasach, gdy Sara była panią Parker, takie tablice miał samochód Cecelii Par ker. Szofer, który otworzył przed nimi drzwi, także był dawniej jej kierowcą. Sara rozpoznała go i zdezorientowana zastanawiała się, czy i on ją pamięta. Służba w domu Parkerów krzywiła się na nią tak samo jak matka Geoffreya. Ale mężczyzna, nie mrugnąwszy okiem, skinął głową w geście uprzejmego powitania i spytał Geoffreya, dokąd ma ich zawieźć. - Do domu, Cyrusie - odpowiedział cicho. - Oczywiście, proszę pana. Dom - powtórzyła w myślach Sara, wsiadając do samochodu. Geoffrey usiadł obok niej. Dom. Wspaniała rezydencja, w której tak bardzo cierpiała. Dlaczego więc godzi się na to szaleństwo? A potem spojrzała na Geoffreya i już wiedziała. Nie miała serca mu odmówić. Był tak załamany śmiercią swoich najbliższych przyjaciół, że jeśli sama jej obec- 15
ność była w stanie go pocieszyć, to na pamięć daw nych czasów, niech się tak stanie. Jechali w milczeniu w kierunku południowych przedmieść San Francisco i Sara czuła się coraz bar dziej nieswojo. Znajoma droga ożywiała wspomnie nia. Im bardziej starała się ich pozbyć i skupić na bieżącej chwili, tym bardziej stawały się natrętne. Dziesięć lat temu, z błyszczącymi z podniecenia oczami, przybyła tutaj jako żona Geoffreya. Tak jak wtedy dostała gęsiej skórki, gdy samochód przejeż dżał przez bramę rezydencji Parkerów i ruszył dalej pod baldachimem obfitych, wiecznie zielonych drzew. Poczuła ten sam nabożny podziw na widok majestatycznego domu; to samo oczekiwanie, gdy samochód zatrzymał się pod szerokim portykiem; ten sam lęk, gdy Geoffrey pomógł jej wysiąść i prowa dził do drzwi frontowych, które otworzyły się jak na zawołanie. Na ułamek sekundy wstrzymała oddech, spodziewając się nadejścia członków rodziny Geof- freya. Ale nikt nie nadszedł. W domu panowała cisza i spokój. Oprócz pokojówki, która otworzyła im drzwi, nie było widać żywej duszy. Gwałtowny kontrast wspomnień i rzeczywistości natychmiast sprowadził Sarę na ziemię. Nie rozpoznała pokojówki, a Geoffrey nie zatrzy mał się, aby ją przedstawić. Niedbale skinął głową i ruszył przez wielki hol do przyległej biblioteki. Za mknął drzwi i stanął za ciężkim dębowym biurkiem, plecami do Sary. Czekała więc. Po trwającym wieczność milczącym namyśle, wy prostował plecy, uniósł głowę i zwrócił się ku Sarze. Natychmiast stała się czujna. Ale niepotrzebnie. Jego spojrzenie nie było ani trochę groźne, tylko bezbrzeż nie smutne. 16
- Myślę, że dobrze ci zrobi, jeśli się czegoś napi jesz - zaczął cicho. - Nalać ci? Zastanowiła się. Po nie przespanej nocy alkohol mógłby jej bardzo zaszkodzić. - Nie... dziękuję. Stała zakłopotana, podczas gdy Geoffrey napełniał sobie kieliszek jasnobursztynowym płynem, a potem wychylił go jednym haustem. Zdecydowanie odstawił kieliszek, przeciągnął dłonią po włosach i odczekał chwilę, by poczuć rozgrzewającą moc brandy. Niepewność Sary rosła. Kiedy Geoffrey kurczowo ściskał jej dłoń, pozwalała mu sobą kierować. Teraz to minęło. Znowu czekała na jego inicjatywę. - Muszę cię na chwilę przeprosić - powiedział po kilku minutach, uchwyciwszy jej mroczne spojrzenie. - Muszę... mam coś do zrobienia. - Oczywiście - odparła, wzruszając ramionami, i spojrzała na szykowną skórzaną sofę. Podążył za jej wzrokiem. - Rozgość się, proszę. Zaraz wrócę. Sara wtuliła się w róg sofy, zastanawiając, co też, na Boga, tutaj robi - w jego bibliotece, w tym domu. Opuszczając go osiem lat temu, nie zamierzała tu wracać. Nie miała wtedy pojęcia, co będzie robić - wiedzia ła tylko, że nie chce mieć więcej do czynienia ani z żadnym z Parkerów, ani z ich pieniędzmi. Musiała po prostu zarobić na życie - i przy okazji odnalazła samą siebie. Wygładzając miękką wełnianą spódnicę, poprawiając niesforny kosmyk włosów i przeglądając zawartość torebki w poszukiwaniu koralowej szminki, aby zwilżyć wyschnięte usta, zdała sobie nagle spra wę, że teraz nie musi się już obawiać Parkerów. Nie było się czego bać, oprócz wspomnień. Ale teraz, znalazłszy się w scenerii klęski poniesionej wie- 17
le lat temu, nie mogła przed nimi uciec. Rozejrzała się taksującym wzrokiem po bibliotece. Było to wielkie pomieszczenie z masywnym dębowym biurkiem. Się gające sufitu półki na książki zajmowały wszystkie ściany; pozostawiono miejsce jedynie na dwuskrzyd łowe drzwi i trzy wysokie okna. W przeciwieństwie do wielu innych pokojów, które zostały przemeblowane na powszechnie przyjęty spo sób, biblioteka zachowała swoją niepowtarzalną atmo sferę i barwy - złocistą i dojrzałego wina. Sara chętnie spędzałaby tu więcej czasu w latach swego małżeńst wa, ale była to warownia matki Geoffreya. Tutaj wy stępowała jako przewodnicząca rady nadzorczej fir my. Tutaj po raz pierwszy dała wyraz swojej pogar dzie dla Sary. Wspomnienia powracały niby zwabione zapachem krwi rekiny. Sara miała wtedy zaledwie osiemnaście lat, właśnie ukończyła szkołę średnią i pracowała jako kelnerka w luksusowym kurorcie, w Snowmass. Za wsze chciała nauczyć się jeździć na nartach, ale brako wało na to pieniędzy, a z pszenicznych pól w Iowa do skał Kolorado był szmat drogi. Kiedy praca kelnerki - bilet do tamtego świata - wypaliła, Sara nie posiada ła się z radości, a jej zachwyt sięgnął zenitu, gdy po raz pierwszy ujrzała zatykający dech w piersiach krajob raz gór. Rozpoczęła pracę z wielkim zapałem. Miała zamiar nacieszyć się swobodą osoby dorosłej i zaoszczędzić pieniądze na studia. A stało się zupełnie inaczej. Pra cowała zaledwie tydzień, gdy pojawił się Geoffrey. Przyjechał na zimowy urlop. Wpadł jej w oko, pomimo że obiecywała sobie nie zadawać się z bogatymi gośćmi uzdrowiska. Bardzo młoda, niedoświadczona, pracująca dziewczyna nie ma przecież czego szukać u mężczyzny z taką pozycją 18
społeczną. Ale jego przystojna twarz, atletyczna syl wetka i światowy sposób bycia nie mogły się nie podobać. Zrazu nie zdawała sobie sprawy, że to zaintereso wanie jest wzajemne. Dopiero później Geoffrey wy znał, że miał podobne wątpliwości, jednak rychło po starał się o nich zapomnieć. Już po dwóch dniach poprosił, żeby się z nim spotkała. Zrozumiawszy jej wahanie, był cierpliwy i łagodny. Najpierw zabierał ją po prostu na drinka po pracy i bawił rozmową, a wcale nie ciągnął do łóżka, cze go się obawiała. Zauroczeni sobą, wkrótce znaleźli wspólny język, dzięki czemu różnica pochodzenia, dystans między środowiskami, w których się obracali, wydawały się nieważne. I Sara wkrótce się zakochała. Spędzali razem coraz więcej czasu. Ilekroć Sara miała wolne, natychmiast pojawiał się Geoffrey z ja kąś atrakcyjną propozycją. Rozmawiali, bawili się i czuli do siebie coraz silniejszy pociąg. Ich wzajemne stosunki były pełne ciepła, radosne, niewinne... aż do ostatniej nocy, kiedy poganiani zbliżającą się chwilą jego odjazdu, nie wytrzymali narzuconej sobie wstrze mięźliwości. Na to wspomnienie Sara skrzyżowała ramiona na piersi. Było cudownie, naprawdę cudownie. Geoffrey okazał się czułym kochankiem, kochankiem doskona łym. Utrata dziewictwa była niską ceną za przeżycia, które stały się jej udziałem. Kiedy nad ranem zaproponował jej małżeństwo, zgodziła się bez wahania. Kochała go, a on kochał ją. Dzieląca ich przepaść była niczym, niczym wobec łączącej ich miłości. Niestety, Cecelia Parker nie była pełna zrozumie nia, ani pokojowo usposobiona, gdy po krótkim poby cie w Reno pojawili się w San Francisco jako mąż 19
i żona. Sara wzdrygnęła się na wspomnienie sceny, która się wtedy rozegrała. Cecelia Parker była wściekła. - Co zrobiliście? - Pobraliśmy się, mamo. Sara i ja wzięliśmy ślub dziś po południu. - Geoffrey przygarnął Sarę i wy prostował się na całą wysokość. Ale jego matka uda wała, że w ogóle Sary nie dostrzega. - Kto to taki? - spytała tonem, który dotknął Sarę do żywego. Geoffrey, tak samo jak Aleks i Diana, starał się ją przygotować na nieunikniony opór. Ale ordynarne grubiaństwo to było coś, co pochodząca z niższej warstwy społecznej Sara dobrze znała i czego wolała unikać. Pani Parker najwyraźniej nie. - Kto to jest? - powtórzyła, podczas gdy Geoffrey patrzył przepraszająco na Sarę, by złagodzić wyrzą dzoną jej przykrość. - Nazywa się ... - Już mi powiedziałeś, jak się nazywa. Kto to jest? - Moja żona - odparł z kamiennym spokojem, bez najmniejszego zakłopotania. Nauczył się tej techniki od swojej matki. Była eks pertem w tej dziedzinie. Jeszcze teraz, po dziesięciu latach, Sara pamiętała jej wystudiowaną pozę, lśniące, srebrzyste włosy gładko upięte w gruby kok, doskona le skrojony kostium, wypucowane noski zagranicz nych pantofli na wysokim obcasie. I twarz... Twarz, na której nosiła maskę całkowitego opanowania. Kon trastowało z nim gniewne spojrzenie i jadowity język. - To już słyszałam - powtórzyła. - Ale skąd po chodzi? Gdzie ją znalazłeś? Kim są jej rodzice? Wspominając te poniżające przeżycia, Sara wstała, podeszła do okna i w końcu zdecydowała, że kropelka brandy dobrze jej zrobi. Skąd pochodziła? Z Iowa. Była piątym z sześciorga 20
dzieci. Kim byli jej rodzice? Zmagającymi się z ży ciem robotnikami rolnymi, którzy nie mogli swoim dzieciom ofiarować niczego oprócz miłości. Geoffrey nie sformułował tego tak otwarcie, cho ciaż znał te fakty od samego początku. Próbował upię kszyć prawdę, kładąc nacisk na zalety, które w sobie nawzajem odkryli. Z pozoru matka przyjęła to wyjaś nienie do wiadomości. Ponieważ jednak sama Sara uważała dzielącą ich przepaść za przerażającą, Cecelia Parker robiła wszystko, by tę przepaść pogłębić. W jej stosunku do synowej nie było miejsca na miłość. Pomimo że Geoffrey podtrzymywał ją na duchu i zapewniał o swoim uczuciu, sprawy układały się coraz gorzej. Pani Parker uknuła misterny plan. Za każdym razem, gdy syn stawał w obronie Sary, ten dencyjnie interpretowała postępowanie swojej prze ciwniczki. Nie oskarżała ich o pospieszne zawarcie małżeństwa, nie zarzucała Sarze, że posłużyła się swo ją niewinnością, aby zmusić Geoffreya do ślubu. Nie żądała unieważnienia związku, nie groziła Geoffreyo- wi, że utraci pozycję w spółce. Cecelia Parker była na to zbyt wyrafinowana. Postanowiła w sposób nie po zostawiający wątpliwości udowodnić Geoffreyowi, że Sara nie nadaje się na jego żonę. Życie Sary stało się prawdziwym koszmarem, pod czas gdy jej teściowa ze złowrogą konsekwencją ścią gała na nią jedną klęskę towarzyską za drugą. Sara nie miała najmniejszego przygotowania do nagłego awan su i nie umiała się odpowiednio zachowywać w no wym dla siebie, snobistycznym otoczeniu. Nie wie działa, w co się ubierać, jak pić, o czym rozmawiać podczas koktajli, jak czynić honory domu w trakcie wydawanych co dwa tygodnie uroczystych kolacji na dwanaście i więcej osób. Aż nadto świadoma otaczającej ją w rodzinie męża 21
dezaprobaty, sfrustrowana i bezradna, Sara zaczęła stronić od znajomych i przyjaciół Geoffreya. Podczas spotkań czuła się niezręcznie i nie na miejscu, a w końcu, gdy tylko było to możliwe, zaczęła się od nich wymawiać. Geoffrey, pomimo że się bardzo sta rał, nie potrafił zrozumieć jej reakcji. Dopiero później stało się to dla niej jasne - sama przyczyniła się do własnej klęski. Była wtedy zbyt młoda, by pojąć, że brak pewności siebie szkodził jej bardziej niż teściowa. Zamiast porozmawiać z Geof- freyem, dusiła wszystko w sobie. Znikła gdzieś spon taniczna szczerość, która odegrała tak wielką rolę w ich błyskawicznych zalotach. Sara starannie ukry wała cierpienie z powodu zranionej dumy i rosnącą bezradność, odsuwała się, zamykała. W końcu oby dwoje przyjęli postawę obronną. Po dwóch latach nieszczęścia Sara po prostu poddała się. A Geoffrey pozwolił jej odejść. - Przepraszam. Głęboki głos wyrwał ją z zamyślenia. Gwałtownie uniosła głowę. Potrzebowała kilku sekund, by zrozu mieć, za co ją przepraszał. Geoffrey stał w drzwiach, powróciwszy od jakichś zajęć, które tak długo go zatrzymały. Z pewnością nie przepraszał jej za to, że pozwolił jej odejść osiem lat temu! - Nie, nie - powiedziała cicho. - Nie przepraszaj. Po prostu... zamyśliłam się. - Co było zgodne z praw- dą. - Widzę, że nalałaś sobie brandy. Podejrzewała, że w ciągu tych kilku sekund, zanim zdała sobie sprawę z jego obecności, zobaczył znacz nie więcej, niż by sobie życzyła. - Od wczorajszego ranka jestem w podróży. Nic dziwnego, że zmęczona przysiadłam na sofie. Geoffrey wyglądał lepiej. I uśmiechał się. Po raz 22
pierwszy dostrzegła w nim owego mężczyznę, który, gdy się poznali, tak często się do niej uśmiechał. Mały dołeczek w prawym policzku od razu ją urzekł. Serce zabiło żywiej. Niektóre rzeczy, pomyślała, nigdy się nie zmieniają. - Nie po raz pierwszy - odważył się zażartować, widząc, że jej policzki pokrywają się rumieńcem. - Pani Fleming przygotowała lunch. Posiłek powinien postawić cię na nogi. - Och, Geoffreyu. Sama nie wiem. - Wyprostowała się i odsunęła mankiet bluzki, aby spojrzeć na zegarek. - Muszę już iść. Zamierzam złapać popołudniowy samolot do Nowego Jorku. - Niczego przecież nie planowała. Chciała tylko wziąć udział w pogrzebie. - Chcesz powiedzieć, że przeleciałaś taki kawał drogi, żeby spędzić tu kilka godzin? - zapytał tonem najwyższego zdumienia. Ale Sara dosłyszała także nutę sceptycyzmu. - Podjęłam decyzję w ostatniej chwili - odparła. - Chciałam... zrobić coś dla Diany i Aleksa. Byli dla mnie tacy mili. Geoffrey spuścił wzrok. Nadal stał w drzwiach, trzymając obie ręce głęboko w kieszeniach. W takiej pozie widziała go tylko raz. Owego dnia, gdy czekała ze spakowanymi rzeczami, aż wróci po pracy do domu. Wtedy uznała ją za wyraz oburzenia. Teraz wyrażała bezsilność, co Sara wytłumaczyła sobie wzmianką o smutnych okolicznościach, które ją tu sprowadziły. Spojrzał na nią i odezwał się cicho: - Zapracowujesz się teraz? Pamiętam, że dawniej lubiłaś zrobić sobie wolne. - To było w Kolorado, zanim odkryłam, jak mdłe może być nieróbstwo. - Było to nie najdelikatniejsze nawiązanie do nudnego trybu życia wyższych sfer, więc dodała szybko: - Jestem teraz bardzo zajęta. 23
- Wyglądasz blado. Dawniej byłaś zawsze opa lona... - Wtedy byłam inna pod wieloma względami. To dawne czasy, Jeff. Usłyszawszy te słowa, zmarszczył czoło. Patrzyła, jak jego twarz przyobleka cień i po raz któryś zapytała sama siebie, czy kiedykolwiek żałował, że się rozwie dli. Przez wszystkie te lata nigdy nie próbował się z nią skontaktować ani zobaczyć. Czyżby w ogóle nie był ciekawy, co się z nią dzieje? Westchnął z głębi piersi. - Osiem lat - szepnął. I znów powtórzył: - Byłaś zapracowana. A więc coś o niej wiedział. - Jestem pewna, że ty także. Skinął głową. Kosmyk ciemnych włosów opadł mu na czoło i zakrył zmarszczki, które zauważyła wcześniej. Nagle znów wyglądał młodo, zupełnie jak mężczyzna, którego poślubiła. Bardzo przejęta, prze łknęła ślinę. Dziwne, że pamięć o miłości, którą czuła do niego, mogła przetrwać wszystkie przeżyte cierpienia. - Proszę cię, Saro - powiedział, jakby myślał o tym samym co ona - zostań i zjedz ze mną lunch. Jeśli będziesz chciała już pójść, odwiozę cię na lotnisko. - Ja muszę się pożegnać - odparła. - Mam na jutro wyznaczone spotkania w moim biurze, od ósmej rano. Na wzmiankę o jej pracy zacisnął szczęki. Zupełnie jak jego matka, pomyślała. Spokojny, opanowany ... zdradza go tylko spojrzenie i ledwie dostrzegalne drganie mięśni. - Przejdźmy więc do jadalni. - Otworzył drzwi i wyciągnął ku niej rękę. Ciepło jego dłoni, które odczuła już wcześniej, roz strzygnęło sprawę. Podała mu rękę i pozwoliła, by 24
pomógł jej wstać z sofy. Zresztą i tak musiała coś zjeść. A poza tym nie zaspokoiła jeszcze ciekawości. W ciągu minionych ośmiu lat w jej życiu zaszło wiele zmian; w jego zapewne również. Świadczyła o tym cisza panująca w domu, który dawniej tętnił życiem. Sara była przygotowana na nieobecność Cece- lii. Ale co się stało z resztą klanu Parkerów - z młodszą siostrą i bratem Geoffreya, z ciotką i wujem, którzy mieszkali w zachodnim skrzydle? Gdzie się podziali zawsze obecni przyjaciele i służba, która bezustannie uwijała się po domu? Lecz przede wszystkim sam Geoffrey - jakim się stał od czasu, kiedy go znała? Teraz nie czuła już goryczy. Nadspodziewanie dob rze zniosła atak wspomnień. Być może to zasługa brandy, pomyślała. Bardziej prawdopodobne, że po mogła jej większa pewność siebie. Była teraz zupełnie inną kobietą niż ta, która osiem lat temu odeszła od Geoffreya. Nie drżały pod nią kolana, nie miała spotniałych dłoni, a zdarzało się to zawsze, ilekroć wchodziła do tego pokoju. Stała tu spokojna, całkowicie opanowana i, jak na ironię, bar dziej podobna do Parkerów niż wtedy, gdy była jedną z nich. Odczuwała nawet pewien rodzaj wdzięczności. Gdyby jej małżeństwo nie rozpadło się w taki smutny sposób, pozostałaby przy mężu, a co gorsza - przy jego matce. Teraz odnosiła swoje własne sukcesy. I na ciekawość pozwoliła sobie teraz z pozycji siły. - Idziemy? - spytała łagodnie i uśmiechnęła się, nie zważając na pełną zdumienia minę Geoffreya. W końcu to ona zrobiła pierwszy krok.
ROZDZIAŁ DRUGI PODCZAS DROGI Z BIBLIOTEKI przez foyer i hol, a potem jadalnię, do mniej oficjalnego pokoju śniadaniowego, Geoffrey odzyskał opanowanie. Był zaskoczony tak samo jak w chwili, gdy rano spostrzegł Sarę w kaplicy. Chociaż pogrążony w smutku, w ostat nich dniach ani na chwilę nie przestał się zastanawiać, czy Sara przyjedzie na pogrzeb. Mimo to był zaskoczony - od czasu rozwodu ani razu nie pojawiła się w okolicach San Francisco. Wie dział, że z powodu złych wspomnienień nie będzie jej łatwo się zdecydować. A jednak przyjechała. Teraz, odsuwając dla niej krzesło, przyglądał się, jak siada z wdziękiem, jakiego nie miała nigdy przed tem. Wtedy nie radziła sobie z etykietą; wydawało się, że styl życia ludzi uprzywilejowanych budzi w niej obrzydzenie. Poskromiona? Czy to było odpowiednie słowo? A może po prostu... dojrzała? Usiadł po prawej stronie, oparł wygodnie i przy glądał się Sarze. Dojrzała - to było to. W bibliotece obserwował ciągłe zmiany jej nastroju, potem widział ból, a wreszcie zauważył, że stopniowo się uspokaja 26
i nabiera pewności siebie. Teraz emanowała jakąś wewnętrzną siłą. Gdybyż miała ją wtedy! Sara, zajęta ponownym zaznajamianiem się z oto czeniem, nie zdawała sobie sprawy z tych oględzin. - Zawsze wolałam ten pokój - powiedziała jakby sama do siebie. - Chociaż jadaliśmy tu tylko śniada nia. Jest bardzo przytulny. - Pokój o kształcie wiel kiego ośmiokąta oddzielały od przyległej kuchni fran cuskie drzwi. Miał ściany ze szkła, którego drobne segmenty wesoło rozszczepiały światło. Rankami czu ła się w nim podniesiona na duchu i radosna. Nawet teraz, o pierwszej po południu, panował tutaj odświe żająco beztroski nastrój. Geoffrey wykorzystał jej uznanie. - Teraz stale w nim jadam. Tak jest... prościej. Pojawiła się ta sama kobieta, która otworzyła im drzwi wejściowe. - Pani Fleming - powiedział Geoffrey. - Moja była żona, Sara McCray. - W oczach kobiety pojawił się wyraz przyjemnego zaskoczenia, ale Goeffrey już zwrócił się do Sary: - Pani Fleming jest u mnie dwa lata. Nie wiem, co bym bez niej zrobił. - Nie wyglądało to na czczą pochwałę; jego słowa zabrzmiały bardzo szczerze. Sara skinęła głową i wymieniła uśmiech ze szczupłą kobietą w średnim wieku, która miała na sobie strój składający się z prostej spódnicy i bluzki, bardzo różniący się od wykrochmalonych szarych uniformów służby Cecelii Parker. Sara podziękowała, gdy kobieta postawiła przed nią gruby plaster melona, i zaczekała, aż zostanie sama z Geoffreyem. - Wygląda sympatycznie, na bardziej ludzką niż ... niż tamte. - Nigdy nie podobały ci się służące mojej matki, prawda? - zapytał Geoffrey z uśmiechem. 27
- Wtedy było inaczej - odparowała. - Być może. W każdym razie odeszły. Odeszły. Słowo odbiło się echem i Sara poczuła jego ostateczność. Utkwiła wzrok w srebrnej łyżce obok nakrycia. - Jeff - zaczęła cicho - przykro mi... z powodu twojej matki. - Naprawdę? Traktowała cię podle. Spojrzała na niego. - Przykro mi, że ją straciłeś. Wiem, że byliście sobie bardzo bliscy. Wzruszył ramionami. - Są różne rodzaje bliskości. Matka była despoty czną kobietą i nie spuszczała nas wszystkich z oka. Jej śmierć stała się błogosławieństwem. - Zamilkł i uśmiechnął się krzywo. - Myślę, że to rozumiesz. Nie przygnałaś tu na jej pogrzeb. - Przyznaję. Spokojnie i szczerze wytłumaczyła swoją decyzję. - Uznałam, że gdyby wiedziała, nie czułaby się urażo na. Pogardzała mną od samego początku. Geoffrey w zamyśleniu drążył swój plaster melona. - Tak naprawdę nie pogardzała tobą. Jakże by mo gła? Tak naprawdę nigdy cię nie poznała. Chodziło jej o to, że pochodzisz z innego świata... i o to, że ośmieliliśmy się ją zlekceważyć, pobierając się bez jej zgody. - Miałeś wtedy dwadzieścia osiem lat! - Wiem o tym równie dobrze jak ty - odparł spo kojnie. - Ale matka i tak chciała wszystkimi rządzić. Chciała prowadzić ten dom po swojemu. To miałem na myśli, mówiąc, że jej śmierć nas oswobodziła. - No właśnie - przypomniała sobie Sara. - A gdzie są wszyscy, Jeff? Chyba nie mieszkasz w tym domu zupełnie sam? 28
- Owszem, mieszkam. - A co z Gordie? I Emily? - Gordie właśnie skończył trzydziestkę. Prowadzi nasz oddział badawczy w Palo Alto i ma swoje własne mieszkanie niedaleko stąd. A co do Emily - westchnął i spojrzał na dalekie świerki kanadyjskie, wspomina jąc młodszą siostrę. - Jest gdzieś ze swoim guru. W tym miesiącu chyba w Paryżu. - Ze swoim guru? - Sara uśmiechnęła się z uzna niem. O trzy lata młodsza Emily mogłaby nawet stać się jej przyjaciółką, gdyby nie była tak bardzo zajęta ciągłym buntowaniem się przeciwko temu wszystkie mu, co Sara starała się rozpaczliwie naśladować. - Emily zawsze miała niezależnego ducha. Pamiętam jej kłótnie z matką. Geoffrey również je pamiętał, i to aż za dobrze. - Były jak ogień i woda. Emily nie chciała się dać urobić wedle szablonu. - A ty, Jeff? Tobie to nie przeszkadzało? Skierował na nią ostre spojrzenie. - Kiedy byliśmy małżeństwem, nigdy nie zadawa łaś takich pytań. - Nigdy się nad tym nie zastanawiałam - odparła spokojnie. - Kiedy mieszkałam w tym domu, czułam się tak, jakby mi nie było wolno zadawać żadnych pytań. Twoja matka... przytłaczała mnie swoim lek ceważeniem. Geoffrey zastanawiał się nad jej słowami, wiedząc, że mogła wypowiedzieć inne, o wiele bardziej gorzkie. Przyglądał się Sarze, zdziwiony jej spokojem. Nagle zapytał impulsywnie: - Czy przytłaczałaby cię i teraz, gdyby nadal żyła? Patrzył na nią z takim natężeniem, że przez moment zwlekała z odpowiedzią. Kiedy się w końcu odezwała, jej głos zabrzmiał pewnie. 29
- Nie, nie sądzę. - Po każdym słowie unosiła nie znacznie podbródek. - Teraz nie miałaby nic, czego ja nie posiadam. - Było to proste, całkowicie pozbawio ne arogancji stwierdzenie faktu. Geoffrey także je tak odebrał. - Dobrze sobie radziłaś, Saro. Nie mogę się nawet domagać zwrotu pieniędzy. Od rozwodu nie tknęłaś konta, prawda? Odłożyła łyżeczkę i potrząsnęła głową. - Nie, pieniądze są w banku. Wolałabym... Chwycił ją za rękę. - Wiem. Ale chciałem się przekonać, czy odej dziesz bez nich. - Uśmiechnął się krzywo. - Wygląda na to, że świetnie dajesz sobie radę. Kiedyś nie było cię stać na przylot z Denver, a teraz lecisz przez calutki kraj, żeby spędzić tu kilka godzin. - Gec|pey zasępił się nagle. - Jak się dowiedziałaś o Aleksie i Dianie? - Przeczytałam... w gazecie. - W „New York Timesie"? - O ile się orientował, nie było tam żadnej wzmianki na ten temat. Potrząsnęła głową. -W „The Chronicie". - W naszej gazecie? - Spojrzał na nią, a gdy skinę ła głową, sondował dalej. - Dlaczego ją czytałaś? Sara poczuła nagłe zakłopotanie. Abonowała gazetę z San Francisco od lat, wmawiając sobie, że chce wiedzieć, co się dzieje w mieście, które kiedyś, choć krótko, było jej miastem. - Zastanawiałam się... czy... czy nie zacząć inte resów na Zachodnim Wybrzeżu - wymyśliła odpo wiedź na poczekaniu. W rzeczywistości ów pomysł pochodził od jej doradców finansowych. Lecz ona go odrzuciła. - Rozumiem. - Zamilkł na widok wchodzącej pani Fleming i odezwał się dopiero, gdy wyszła, pozostawi- 30