ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 154 006
  • Obserwuję933
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 242 134

KLĘSKA KONWOJU PQ-17

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :465.3 KB
Rozszerzenie:pdf

KLĘSKA KONWOJU PQ-17.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 125 osób, 84 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 48 stron)

Okładkę i stronę tytułową projektował MAREK SOROKA Redaktor ELŻBIETA SKRZYŃSKA Redaktor techniczny GRAŻYNA WOŻNIAK © Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1985. Wydanie I ISBN 83-11-07236-1

KLĘSKA KONWOJU PQ-17 Ryzykowny plan Admiralicji - Chciałbym na wstępie przypomnieć, że z trzystu sześćdziesięciu tysięcy ton materiałów wojennych, które zdołaliśmy w drugim półroczu tysiąc dziewięćset czterdziestego pierwszego roku dostarczyć naszemu nowemu, sowieckiemu sojusznikowi, sto pięćdziesiąt cztery tysiące ton, a więc prawie czterdzieści pięć procent, dotarło na miejsce przeznaczenia najniebezpieczniejszym szlakiem, wiodącym przez Ocean Lodowaty. Przeprowadziliśmy tamtędy osiem konwojów, tracąc jeden tylko statek. Zebrani w gmachu brytyjskiej Admiralicji z uwagą słuchali wywodów jej Pierwszego Lorda Morskiego, admirała sir Dudleya Pounda, który w dalszym ciągu swej wypowiedzi stwierdził: - W tym roku sytuacja się zmieniła. Pierwsze cztery konwoje udało się przeprowadzić jeszcze bez strat, ale potem nieprzyjacielska flota i lotnictwo wzmogły swą aktywność, czego wynikiem było zatopienie 3 szesnastu naszych statków, w tym aż siedmiu w ostatnim konwoju, PeQu-szesnaście. Admirał nie wspominał o ofiarach, ponoszonych przez załogi okrętów. Osłaniając ten właśnie konwój, wsławił się męstwem polski niszczyciel ORP "Garland", który uparcie odpierał ponawiane wielokrotnie ataki z powietrza, tracąc przy tym aż dwudziestu dwóch zabitych i czterdziestu sześciu rannych marynarzy - ponad jedną trzecią stanu załogi! - Niemcy poważnie wzmocnili swe siły w Norwegii - mówił dalej Pound. - Do przebywającego na tym akwenie od początku roku pancernika "Tirpitz", który bez żadnej przesady można określić jako jeden z najpotężniejszych obecnie okrętów na świecie, doszły małe pancerniki "Admirał Scheer" i "Lutzów", a także ciężki krążownik "Admirał Hipper", wszystkie o nominalnej wyporności dziesięciu tysięcy ton, a w rzeczywistości o wiele większej. Jak wynika z wiarygodnych na ogół danych naszego radionasłuchu, liczba operujących tam U-bootów wzrosła od początku roku z czterech do dwudziestu. Znacznie wzmocniono także siły Luftwaffe, dysponującej teraz w Norwegii przeszło dwustu samolotami, których załogi wyszkolone są do wykonywania zadań nad morzem. Przerwanie dostaw dla naszego sprzymierzeńca, który toczy ciężkie boje na południu frontu wschodniego, nie wchodzi w rachubę. Jedyne wyjście to zmniejszenie 4 zagrożenia północnej trasy dowozowej, najlepiej poprzez zniszczenie ciężkich jednostek przeciwnika. Dotychczas trzymały się one w promieniu działania własnego lotnictwa i skierowane przeciwko nim akcje naszych pancerników oraz lotniskowców wiązały się z dużym ryzykiem, ale sądzę, że gdyby przynęta była dostatecznie duża i atrakcyjna, to może udałoby się wywabić hitlerowskiego lisa z jego kryjówki. Admirał Pound rozwinął następnie swój plan, który po dyskusji przybrał postać oficjalnych wytycznych Urzędu Admiralicji skierowanych do dowodzącego Home Fleet * admirała sir Johna Toveya. Ten okazał się zwolennikiem ryzykownej koncepcji i czynił wszystko, by ją dokładnie wcielić w życie. Prywatnie głosił opinię, że "zatopienie "Tirpitza" ma dla dalszego przebiegu zmagań na morzu nieporównywalnie większe znaczenie niż bezpieczeństwo i losy jakiegokolwiek konwoju". Wszystkie te poglądy miały swe źródło w swego rodzaju kompleksie, na który po błyskawicznym zatopieniu wielkiego krążownika liniowego "Hood" przez pancernik "Bismarck" cierpiało brytyjskie kierownictwo wojskowe i polityczne: przeceniało ono siłę

bojową, a zwłaszcza niezatapialność bliźniaczego "Tirpitza", zbytnio uzależniając od niego całe planowanie operacyjne. Tym razem postanowiono * Flota brytyjskiej metropolii. 5 powtórzyć polowanie, urządzone w poprzednim roku na "Bismarcka". Los frachtowców konwoju, ich załóg i przeznaczonego dla ZSRR ładunku mniej się liczył niż szansa odciągnięcia niemieckiego pancernika od jego baz i zniszczenia go przy użyciu przeważających sił, tak jak jego poprzednika. Plan operacji był nieskomplikowany. W razie wyjścia w morze ciężkich niemieckich jednostek i skierowania się ich ku konwojowi, ten miał zawrócić i przez kilkanaście godzin płynąć z powrotem w zachodnim kierunku. W tym właśnie czasie uderzyłyby na Niemców ciężkie brytyjskie i amerykańskie jednostki oraz samoloty z lotniskowca. W jaki sposób lordowie brytyjskiej Admiralicji chcieli pogodzić zapewnienie dostaw dla Związku Radzieckiego z jednoczesnym potraktowaniem wiozących je frachtowców jako przynęty dla okrętów Kriegsmarine, pozostanie ich tajemnicą. A przynęta była rzeczywiście nęcąca. Sam ładunek statków przedstawiał wartość 700 milionów dolarów, licząc po ówczesnym kursie giełdowym. Równie cenne było jego zestawienie dla radzieckiego użytkownika: 594 czołgi, 4246 pojazdów mechanicznych, 297 samolotów i przeszło 156 tysięcy ton innych środków materiałowych, w tym także żywności. Zaznaczyć należy, że głównym dostawcą podstawowej masy broni, uzbrojenia i sprzętu dla Czerwonej Armii był przemysł Kraju 6 Rad, ale w warunkach ostrych napięć na froncie i ponoszonych strat dostawy sojuszników zachodnich spełniały wówczas niemałą rolę, czemu dawał także wyraz marszałek Stalin. Rozwój wydarzeń po stronie niemieckiej zdawał się tymczasem sprzyjać tym zamierzeniom. Rosnące natężenie żeglugi na trasie do Murmańska, w połączeniu z lądowaniem amerykańskich wojsk na Islandii i rajdem brytyjskich komandosów na Wyspy Lofockie u wybrzeży Norwegii, wywołały w niemieckim dowództwie poczucie zagrożenia północnego skrzydła. Zaniepokojony Hitler nakazał wzmocnienie sił w Norwegii i zarządził przerzucenie pancerników "Scharnhorst" i "Gneisenau" oraz ciężkiego krążownika "Prinz Eugen" z bazy w Breście na ojczyste wody. "Operacja się udała, ale pacjent zmarł" - mówi stare porzekadło. Tak było i teraz: wprawdzie okrętom tym udało się w dość niejasnych okolicznościach zmylić czujność Brytyjczyków i przepłynąć przez kanał La Manche, ale wszystkie trzy odniosły w toku operacji lub wkrótce po niej tak poważne uszkodzenia, że musiały przez dłuższy czas pozostać w dokach. Zamiast nich skierowano do Norwegii - jak to ustalił brytyjski wywiad - wszystkie sprawne w danym momencie ciężkie jednostki Kriegsmarine. Posiłki otrzymała też operująca z baz norweskich 5 Flota Powietrzna.Ta jej część, która przeznaczona 7 była do współpracy z marynarką' wojenną, składała się w połowie 1942 roku ze 103 należących do 30 pułku dwusilnikowych bombowców nurkujących typu Junkers Ju-88, z 30 nurkowców fu-87, z 42 torpedowych Heinkli He-111 z I dywizjonu 26 pułku bombowego, 15 również torpedowych wodnopłatowców He-115 lotnictwa morskiego oraz 44 samolotów wywiadowczych rozmaitych typów - od rozpoznawczej wersji Junkersa )u-88 poprzez łodzie latające Blohm-Voss BV-138 do czterosilnikowych dalekiego zasięgu Focke-Wulfów FW-200, słynnych "Condorów". Zaprzątająca uwagę Niemców rzekoma aliancka operacja desantowa w Norwegii jakoś się nie chciała zmaterializować, toteż fakt skoncentrowania poważnych sił postanowili oni

wykorzystać do przeprowadzenia silnego lotniczego ataku na najbliższy konwój do ZSRR. Zachował się pełny tekst wydanego w tej sprawie rozkazu. Brzmiał on: 1. Zadanie: atak na konwój zmierzający do Rosji. 2. Siły własne: grupa bojowa Trondheim - "Tirpitz", "Hipper" i 6 niszczycieli, grupa bojowa Narvik - "Lutzów" i 6 niszczycieli. Okręty podwodne - 3, których zadaniem będzie wykrycie i śledzenie konwoju, zajmą od 10 czerwca pozycje wyczekiwania na północny wschód od Islandii, a 3 lub 4 czekać będą między wyspami Jan Mayen a Niedźwiedzią, zaś kilka 8 pozostałych na wschód od Wyspy Niedźwiedziej. 3. Struktura dowodzenia: dowództwo operacyjne sprawować będzie grupa floty "Północ" z siedzibą w Kilonii, dowództwo taktyczne - dowódca floty zaokrętowany na "Tirpitzu". Okręty podwodne podlegać będą dowództwu grupy "Północ" za pośrednictwem admirała, dowodzącego w Arktyce. 4. Realizacja: Po wykryciu konwoju obie grupy bojowe wyruszą mu na spotkanie, przy czym grupa z Trondheim uzupełni paliwo w Altafjordzie. Podstawowym zadaniem jest zniszczenie nieprzyjacielskich transportowców, a przynajmniej uszkodzenie ich tak, by stały się łatwym łupem okrętów podwodnych i samolotów. Eskortę zwalczać tylko w takim stopniu, jakiego wymaga realizacja głównego zadania. Starcia z przeważającymi siłami nieprzyjaciela unikać. 5. Rozpoznanie lotnicze: w celu szybkiego wykrycia głównych sił nieprzyjacielskiej floty należy intensywnie rozpoznawać rejony Rejkiawiku na Islandii, Scapa Flow na Orkadach oraz Firth of Forth i Muray Firth w Szkocji. Jeśli nie uda się wykryć tam nieprzyjaciela, należy prowadzić rozpoznanie w promieniu 250 mil wokół konwoju. Po wykryciu należy śledzić ruchy nieprzyjaciela na równi z poruszeniami konwoju. 6. Użycie bojowe lotnictwa: Luftwaffe otrzyma 9 rozkaz atakowania tylko statków handlowych i lotniskowców. 7, Uwagi: Można oczekiwać korzystnych warunków atmosferycznych. W czerwcu mija okres wiosennych sztorrnów, a nie występują jeszcze tak częste latem mgły. Podobnie korzystnie przedstawia się sytuacja lodowa. Topnienie lodów nie jest jeszcze zaawansowane i granica ich występowania jest zbliżona do zimowej. W tych warunkach począwszy od rejonu na zachód od Wyspy Niedźwiedziej nieprzyjaciel będzie musiał płynąć w odległości 200 do 250 mil morskich od brzegów Norwegii. Akwen ten jest pod kontrolą naszego lotnictwa; nieprzyjacielska flota nigdy jeszcze się tam nie zapuszczała. 8. Operacja otrzymuje kryptonim "Roessel-sprung" *. Tymczasem załogi trzydziestu sześciu statków handlowych, nieświadome roli, jaką miały odegrać w stosunku do hitlerowskiego pancernika, opuściwszy zacisze Hvalfjordu, wrzynającego się daleko w głąb Islandii tuż koło jej stolicy Rejkiawiku, znajdowały się od 25 czerwca 1942 na pełnym morzu. Dwa statki miały wkrótce po wypłynięciu awarie i musiały zawrócić. Pozostałe sformowały dziewięć kolumn, które szeroką ławą podążały na północny wschód. Nieco z tyłu płynęły trzy statki ratownicze; ich * W szachach: ruch skoczkiem. zadaniem miało być niesienie szybkiej pomocy. Tę kategorię jednostek pomocniczych wprowadzono pod wpływem ostatnich doświadczeń bitwy o Atlantyk. Były to małe pasażerskie parowce, w których urządzono dobrze wyposażone sale opatrunkowe, a załogę uzupełniono personelem medycznym różnych specjalności. Niskie burty oraz sieci ratunkowe,

po których mogło się wspinać równocześnie na pokład wielu ludzi, umożliwiały szybkie wyławianie z wody rozbitków. Osłonę PQ-17 można określić jako wystarczającą, a nawet silną. Stanowiło ją sześć niszczycieli, cztery korwety, trzy poławiacze min, cztery rybackie trawlery, przystosowane do zwalczania okrętów podwodnych, i dwa - również pomocnicze - okręty obrony przeciwlotniczej. Dysponując łącznie kilkudziesięciu działami do zwalczania celów morskich i tyluż armatami przeciwlotniczymi, zespół ten był w stanie odeprzeć skoncentrowane nawet naloty czy ataki całych "wilczych stad" U-bootów. W skład osłony wchodziły także dwa okręty podwodne. Dziewięć innych jednostek tego typu zajęło z końcem czerwca pozycje wzdłuż dwóch linii patrolowania na wodach pomiędzy północnym wybrzeżem Norwegii a przewidywaną trasą konwoju. Bezpośrednia eskorta mogła także w razie potrzeby liczyć na poważną pomoc ze strony zespołu, wsparcia, złożonego z czterech krążowników i trzech niszczycieli pod dowództwem kontradmirała 11 Leslie Hamiltona. Natomiast uderzeniowy zespół floty admirała Johna Toveya - jego zadaniem było zniszczenie ciężkich niemieckich jednostek - stanowiły dwa okręty liniowe, lotniskowiec, dwa krążowniki i czternaście niszczycieli. Dawno już Królewska Marynarka nie pojawiła się na północnych wodach w takiej sile. W łonie Admiralicji zrodziły się jednak pewne wątpliwości i wahania co do słuszności koncepcji jej pierwszego Lorda Morskiego, czego wyrazem było uzupełnienie pierwotnego planu o pewne posunięcie, mające nieco zmniejszyć ryzyko, na które wystawiono konwój. Z głównej bazy Home Fleet w zatoce Scapa Flow na Orkadach wypłynął 29 czerwca mieszany, osłaniający cztery frachtowce zespół: dwa krążowniki, pięć niszczycieli, cztery stawiacze min i kilka trawlerów, który miał skierować się na wschód. Razem z głównym zespołem uderzeniowym miał on zasugerować Niemcom próbę desantu na położonych u wybrzeży Norwegii Wyspach Lofockich czy też nawet na samym kontynencie. Wybiegając nieco w przyszłość można stwierdzić, że choć zespół ten dwukrotnie, 30 czerwca i 1 lipca, zbliżył się na odległość zaledwie paruset mil morskich do brzegów norweskich, nie został jednak wykryty przez samoloty Luftwaffe. Ta pozorowana operacja nie wywarła więc żadnego wpływu na losy konwoju PQ-17. 12 PQ-17 odpiera ataki Konwój podążał nakazanym kursem z prędkością 8 mil morskich na godzinę. Spokojne morze i niezła widoczność ułatwiały utrzymanie nienagannego szyku i przeprowadzenie dodatkowych ćwiczeń z zakresu obrony przeciwlotniczej. Wokół uganiały się zygzakami okręty eskorty, na których zmieniający się co godzina marynarze czujnie wsłuchiwali się w poszum hydrofonów. Przez pierwsze dni nie zdarzyło się nic, co wskazywałoby na wykrycie przez nieprzyjaciela, na narastanie groźby. Niemcy zaś przeczuwali, że coś się święci. Najpierw zwróciła ich uwagę cisza radiowa w rejonie Islandii, czemu towarzyszyło nasilenie sygnałów z rejonu Murmańska. Zwiększyła się częstotliwość lotów brytyjskich samolotów wywiadowczych nad Trondheim, gdzie stał na kotwicy "Tirpitz", jak też wzdłuż całego położonego dalej na północ wybrzeża Norwegii. Dowódcy dziewięciu okrętów podwodnych, zajmujących stanowiska wyczekiwania w pobliżu wyspy Jan Mayen, mniej więcej w połowie drogi między Szkocją a Spitsbergenem, poza zasięgiem operujących z Islandii i Szetlandów alianckich łodzi latających, otrzymali polecenie wzmożenia czujności.

Luftwaffe zareagowała bardziej aktywnie. Bombowce 5 Floty przeprowadziły 30 czerwca ciężki nalot na Murmańsk. Tamtejsza obrona przeciwlotnicza 13 nie mogła - mimo zestrzelenia i uszkodzenia kilku Junkersów - odeprzeć zmasowanego ataku, w wyniku którego wybuchły rozległe pożary, obracając w zgliszcza trzecią część wówczas jeszcze przeważnie drewnianej zabudowy miasta. Znaczne szkody powstały także w urządzeniach przeładunkowych i brytyjska misja łącznikowa, która po nalocie przeniosła swą siedzibę na bardziej bezpieczne przedmieścia, sugerowała, by miejscem przeznaczenia PQ-17 stał się położony znacznie dalej na wschód Archangielsk. Oznaczało to mniejsze zagrożenie w końcowym odcinku trasy, ale także i znaczne jej wydłużenie. Również następny dzień należał do Luftwaffe. Po południu operator radaru z okrętu przeciwlotniczego "Palomares" dostrzegł na ekranie szybko przemieszczające się i zbliżające echo. Wkrótce można było gołym okiem dostrzec nadlatujący samolot. Czterosilnikowy Focke-Wulf "Condor" z II dywizjonu 40 pułku bombowego zatoczył nad konwojem kilka szerokich kręgów, po czym oddalił się nieco, by spokojnie nadać meldunek. Dowództwo Lotnicze "Lofoty" nie popisało się w tym wypadku, przekazując tę tak istotną dla Niemców wiadomość dowodzącemu siłami morskimi Kriegsmarine na Morzu Norweskim admirałowi Schmundtowi aż z dziesięciogodzinnym opóźnieniem. W praktyce okazało się to o tyle nieistotne, że w godzinę po Condorze konwój wykrył także U-456 kapitana Teicherta 14 (tego, który przed dwoma miesiącami zatopił na tych samych wodach krążownik "Edinbourgh" z cennym ładunkiem złota na pokładzie). Wprawdzie nie zdołał się on pochwalić swym odkryciem, zmuszony do szybkiego zanurzenia przez okręty eskorty, tropiące go następnie przez kilka najbliższych godzin, ale wkrótce potem na trasie konwoju pojawił się inny okręt podwodny, U-295, który nadał meldunek o dostrzeżonych jednostkach eskorty i licznych dymach na horyzoncie. Potwierdzenie tych wiadomości uzyskali Niemcy także inną drogą. Po wykryciu konwoju przez samolot, a później przez U-booty, dowódca eskorty komandor Jack Broome uznał, że można już przerwać ciszę w eterze, i zawiadomił Admiralicję o tych wydarzeniach, uzupełniając swój meldunek dłuższym raportem sytuacyjnym, zawierającym informacje o statkach, które zawróciły z drogi, o stanie zapasów paliwa na okrętach eskorty itd. Niemieckie stacje goniometryczne z łatwością namierzyły położenie konwoju, znajdującego się teraz w odległości' 60 mil na wschód od wyspy Jan Mayen. Oznaczało to, że zdołał on niepostrzeżenie przepłynąć znaczną część swojej trasy. Co więcej, pogoda wyraźnie nie sprzyjała U-bootom. Powietrze było spokojne, na niemal gładkiej powierzchni wody nawet tak drobny przedmiot jak wysunięty 15 peryskop zostawiał wyraźny, z dala widoczny! ślad. Wprawdzie nad morzem snuły się pasma mgieł, ale była to przesłona złudna i zdradliwa, gdyż między nimi rozciągały się wielokilometrowe przestrzenie czystego powietrza, gdzie widoczność sięgała wielu mil. Także więc i następny okręt podwodny, U-408, który znalazł się na szlaku PQ-17, został natychmiast zmuszony do zanurzenia przez dwa niszczyciele. Niemcom nie pozostało nic innego, jak płynąć z dala za konwojem i meldować o jego ruchach. W tej sytuacji admirał Schmundt zarządził, by pozostałe U-booty nie podejmowały na razie ataków, ale płynąc w bezpiecznej odległości na powierzchni, starały się wyprzedzić konwój i przeciąć mu drogę. W wypadku napotkania statków płynącego równocześnie z Murmańska konwoju QP-13 należało go przepuścić. Dla Niemców liczył się nie tyle tonaż frachtowców, co ich zawartość. Jeszcze jednym godnym odnotowania tego dnia wydarzeniem było dostrzeżenie zespołu ciężkich alianckich jednostek przez rozpoznawczego Condora. Niemieccy lotnicy przekazali

około godziny 18 niezbyt dokładny jak zwykle meldunek o "lotniskowcu, trzech okrętach liniowych, sześciu krążownikach, tyluż niszczycielach i trzech jednostkach eskortowych". Zespół admirała Toveya płynął zmiennymi kursami, wahającymi się od północno- zachodniego do południowego, i traf zrządził, że Niemcy dostrzegli go w rejonie na północny 16 wschód od Islandii, gdy płynął wprost na południe. Już po krótkim czasie stracili go z oczu w gęstniejącej mgle i nie dowiedzieli się o kolejnej zmianie kursu. Przekazany meldunek zdawał się wskazywać, że brytyjskie pancerniki wyszły w morze nie tyle z zamiarem osłony konwoju, co w celu udaremnienia niemieckim pancernikom "kieszonkowym" przedarcia się na Atlantyk, gdzie mogłyby poważnie zagrozić alianckiej żegludze. Taka ocena sytuacji była jednym z czynników, który zadecydował o rozpoczęciu pperacji "Roesselsprung". Wieczorem 2 lipca "Tirpitz" wraz z krążownikiem "Admirał Hipper", czterema niszczycielami i dwoma torpedowcami podniósł kotwicę i wypłynął z Trondheim, kierując się na północ pod osłoną szkierów - skalistych przybrzeżnych wysepek, którymi usiane jest wybrzeże Norwegii. W tym czasie lotnicy 5 Floty otrzymali rozkaz wykonania pierwszego ataku na konwój. Użyto do tego celu torpedowych Heinkli He-115 z 906 dywizjonu lotnictwa morskiego, dużych dwusilnikowych maszyn na pływakach. Pierwszy ich klucz pojawił się nad PQ-17 po południu. Na statkach i okrętach zarządzono alarm, obsadzono stanowiska przeciwlotniczych dział i karabinów maszynowych, nad niektórymi jednostkami wzniosły się opasłe cielska balonów zaporowych. Ale przez niemal dwie godziny nie działo się nic. Niemcy zataczali szerokie 17 kręgi poza zasięgiem artylerii eskorty. Nie wiadomo było, czy wyczekują dogodnego momentu, czy chcą zmęczyć obrońców, czy też może odwrócić ich uwagę i ułatwić uderzenie okrętom podwodnym. Wreszcie pierwszy klucz zdecydował się na atak. Heinkle nadleciały tuż nad wodą, ale zanim otwarto do nich ogień, zrobiły nagły zwrot i znikły w niskich chmurach. Miało to zapewne służyć odwróceniu uwagi strzelców i artylerzystów, bo w chwilę potem pojawiło się siedem innych maszyn. Pierwsze z nich zniżyły się i zaatakowały z broni pokładowej ostatnie jednostki konwoju. Na statku ratowniczym "Zamalek" pociski skosiły całą obsadę mostka. Skoncentrowany ogień obrony przeciwlotniczej zrobił jednak swoje. Czołowy samolot, trafiony wielu pociskami, zakołysał się, zaczął tracić wysokość i wreszcie wodował przymusowo przed konwojem. Natychmiast skierował się w tę stronę niszczyciel "Wilton". W dali dostrzec można było wydostających się z pogrążającego się w wodzie kadłuba lotników, którzy przesiedli się na małą gumową łódź ratunkową. W tym momencie zza chmur wyłonił się inny wodnopłatowiec, zamierzając najwidoczniej wziąć ich na pokład. Dowódca "Wiltona", porucznik Northey, który zamierzał udzielić pomocy rozbitkom, zmienił teraz zdanie i nakazał otwarcie ognia z dział. "To może i niezbyt po dżentelmeńsku, ale jutro 18 ci sami lotnicy mogą wrócić, żeby narobić nam bigosu" - skomentował. Ostrzał nie odstraszył jednak drugiego Heinkla, który wodował tuż obok wraka, zabrał na pokład lotników i wystartował poprzez wzbijające się gejzery wybuchów. Los dowódcy ochłodził jednak najwidoczniej jego podwładnych i pozostałe załogi przejawiły znacznie mniej zdecydowania, nie odważając się na atak. Po tej pierwszej, pomyślnie dla obrońców zakończonej potyczce polepszyły się nastroje marynarzy, którzy uwierzyli zarówno we własne możliwości, jak też skuteczność działań eskorty. Dzień 3 lipca przyniósł poprawę pogody nad Norwegią i przeprowadzone po raz pierwszy od kilku dni przez fotozwiadowczą wersję Spitfire'a rozpoznanie przyniosło materiał zdjęciowy

wykazujący niezbicie, że dotychczasowe leże "Tirpitza" i innych towarzyszących mu jednostek w Trondheim jest puste. W kilka godzin później podobny wynik przyniosło rozpoznanie rejonu Narwiku, skąd około południa wyruszyły małe pancerniki "Admirał Scheer" i "Lutzów" wraz z sześcioma niszczycielami. Brytyjczycy nie mogli jednak wiedzieć o niepowodzeniach, które wkrótce spotkały obydwa nieprzyjacielskie zespoły. Najpierw trzy spośród towarzyszących "Tirpitzowi" niszczycieli nie utrzymały właściwego kursu w wąskim wejściu do Vestfjordu i najechały jeden po drugim na podwodne skały, 19 wyginając sobie wały śrub, wkrótce potem podobny błąd popełniono i na "Lützowie". Pancernik ze zgrzytem dartej stali wszedł na podwodną przeszkodę, która rozerwała mu na znacznej przestrzeni poszycie dna. Okręt musiano pośpiesznie skierować do niemieckich stoczni, gdzie usuwanie szkód ciągnęło się przez kilka miesięcy. Operacja "Roesselsprung" rozpoczęła się więc dla Niemców niepomyślnie, ale sam fakt jej podjęcia, przy braku dalszych informacji o miejscu pobytu jednostek Kriegsmarine, wywołał w brytyjskiej Admiralicji nastrój - zrozumiałej zresztą - niepewności. Zamiast jednak spokojnie czekać na rozwój wydarzeń, pozostawiając swobodę działania znajdującym się na morzu doświadczonym przecież dowódcom, kierownictwo Admiralicji zapragnęło wypróbować, jakie korzyści niesie ze sobą możliwość koordynowania działań morskich na wielkich przestrzeniach za pomocą radia, i zaczęło dowodzić z lądu. Do dowódców zespołów okrętów bojowych, krążowników i eskorty płynęły bezpośrednie instrukcje. Zgodnie z jedną z nich należało skierować zespół krążowników na północ od trasy konwoju, by jak najdłużej ukryć jego obecność i tym pewniej skłonić Niemców do ataku na PQ-17. Niepewność towarzyszyła zresztą także i posunięciom nieprzyjaciela. Oto po południu 5 Flota przekazała sztabowi admirała Schmundta meldunek załogi samolotu rozpoznawczego, która przez parę 20 Godzin śledziła zespół złożony z lotniskowca i kilku ciężkich jednostek, operujący w odległości kilku mil na południowy zachód od konwoju. Dosłownie w godzinę później zameldowała się załoga innego samolotu. I ona dostrzegła lotniskowiec i dwa pancerniki, lecz... 100 mil dalej na południe od poprzedniego. Niemieckie dowództwo stanęło więc przed dylematem: czy na morzu są dwa zespoły alianckich ciężkich jednostek, czy też tylko jeden. A jeśli jeden, to gdzie: w pobliżu konwoju czy też niedaleko brzegów Norwegii? Brak odpowiedzi na to pytanie spowodował zwłokę w dalszych niemieckich decyzjach i posunięciach. Na razie obydwu zespołom floty nakazano zawinięcie do Altafjordu, gdzie miały oczekiwać na dalsze rozkazy. W samym konwoju dzień ten płynął nadal dość spokojnie. Jakkolwiek "wilcze stado" U- bootów zaczęło wyraźnie zacieśniać pierścień wokół PQ-17, wyczekując na dogodny moment do ataku, to przez cały dzień, a właściwie całą dobę, bo trzeba pamiętać, że w tych szerokościach geograficznych słońce o tej porze roku nie kryje się całkiem za horyzontem i statki płynęły przez cały czas w silniejszej lub słabszej jego poświacie) z różnych stron dobiegały wybuchy bomb głębinowych, którymi okręty eskorty skutecznie odstraszały napastników. Znaczną pomocą były także pokładowe samoloty z krążowników - małe łodzie latające Supermarine "Walrus", startujące, gdy niebezpieczeństwo narastało, 21 by gnębić U-booty bombami i ostrzałem z broni pokładowej z odległości większych niż te, na które mogły sobie pozwolić okręty eskorty. Od pierwszych godzin 4 lipca konwój spowiły tumany utrzymującej się tuż przy powierzchni morza mgły, chmury wisiały nisko, ich podstawa nie przekraczała 100 metrów. Wciąż panowała cisza, najlżejszy powiew wiatru nie marszczył gładkiej powierzchni morza.

Widoczność dochodziła do paruset metrów i z mostków widać było tylko specjalne boje, holowane za rufą każdej jednostki. Załogi statków zwiększyły liczbę marynarzy "na oku", starając się ściśle przestrzegać nakazanych odległości między sobą - jednego z warunków skutecznej obrony, zwłaszcza przed atakami z powietrza. A Luftwaffe nie próżnowała. Pokładowe radary krążowników już wkrótce po południu wykryły zbliżające się samoloty, te jednakże nie zdołały początkowo odnaleźć PQ-17. Jeden tylko pływakowy Heinkel wynurzył się w pewnym momencie z chmur i przeleciał nad konwojem. Lotnicy byli zapewne tak samo zaskoczeni jak artylerzyści ze statków; nawet ci, którzy zdążyli otworzyć ogień, nie zdołali trafić wroga, podobnie zresztą jak Niemcy, którzy nie zrzucili torped. Przez przeszło dwie godziny słychać jeszcze było to bliższe, to oddalające się brzęczenie silników i dopiero tuż przed godziną 5 jeszcze jeden Heinkel wychynął zza warstwy 22 chmur w odległości niespełna kilometra od konwoju, momentalnie wyłączył silniki i lotem ślizgowym zbliżył się do prawej jego strony, wyrównując na wysokości kilkunastu metrów. Nagłe pojawienie się bezszelestnie niemal lecącego samolotu zaskoczyło załogi statków skrajnej kolumny. Na płynącym z przodu statku "Samuel Chase" wybuchła, krótkotrwała zresztą, panika, na drugim z kolei, "Carltonie", pierwszy oficer dojrzawszy spadające do morza torpedy nakazał ostry skręt na lewą burtę i nastawił wskazówki telegrafu maszynowego na "cała wstecz". Kadłub zadygotał, gdy śruby zmieniające kierunek obrotów odrzucać zaczęły spienione masy wody w kierunku dziobu; przestraszony marynarz, trzymający wachtę na dziobie, przysięgał potem, że najbliższa torpeda otarła się niemal o kadłub. Zdążała ona teraz w stronę następnej kolumny frachtowców. "Carlton" nadał ostrzegawczy sygnał syreną, ale było już za późno. Siedmiotysięcznik "Christopher Newport", jeden z ośmiu płynących w konwoju wodowanych systemem taśmowym statków typu Liberty, nie miał już czasu na jakikolwiek manewr, jego załoga rozbiegła się po pokładzie, szukając schronienia na lewej burcie. Na stanowisku pozostał tyło celowniczy karabinu maszynowego, daremnie próbując ogniem swej broni spowodować eksplozję torpedy; pociski rykoszetowały na powierzchni wody. Torpeda trafiła statek dokładnie 23 na wysokości maszynowni, gdzie zginęło trzech ludzi. Stanęły maszyny, ustał dopływ prądu, zablokowane zostało urządzenie sterowe. "Christopher Newport" skręcił w lewo, o mało nie zderzając się ze statkami z siódmej, a potem szóstej kolumny, zatoczył duże półkole, by wreszcie zatrzymać się, stając rufą do kursu konwoju. Popłynął natychmiast w jego kierunku statek ratowniczy "Zamalek", zbliżyła się także skierowana przez komandora Broome korweta "Dianella" i okręt podwodny P-614. Tankowiec "Aldersdale" sygnalizował gotowość wzięcia uszkodzonego statku na hol. Nie rokowało to jednak większych nadziei. Jakkolwiek "Christopher Newport" trzymał się wciąż na wodzie, załoga opuściła go natychmiast w dwóch ocalałych łodziach ratunkowych. Było to czterdziestu siedmiu ludzi w wieku od siedemnastu do osiemdziesięciu (!) lat, zwerbowanych w różnych portach Ameryki obietnicą łatwych, wysokich zarobków - a nie zwarty, ożywiony jakimś wspólnym duchem kolektyw. Biali oficerowie nawet na łodziach ratunkowych i na pokładzie statku ratowniczego nie chcieli rozstać się ze swymi rewolwerami, przekonani, że tylko w ten sposób mogą wymusi'-' kostuch i dyscyplinę wśród kolorowych podwładnych. Wieści, jakie przynieśli, potwierdzały początkową ocenę: wszystko zależało od tego, czy - i jak długo - wytrzymają grodzie wodoszczelne frachtowca. 24 Holowanie wraka bez współdziałania ze strony jego załogi mijało się z celem, po krótkiej naradzie kapitanowie towarzyszących mu okrętów powzięli więc decyzję zatopienia go.

"Newport" miał jednak twardy żywot. Nie zmogły go wystrzelone przez P-614 dwie torpedy ani zrzucone tuż obok jego kadłuba bomby głębinowe "Dianelli". Czas upływał, konwój oddalał się i dryfujący wrak pozostawiono wreszcie własnemu losowi; Niemcy nie dysponowali tu żadnymi jednostkami, które mogłyby go odholować. W kilka godzin później natknął się na niego U-457 i po wysłaniu na pokład grupy abordażowej, która zidentyfikowała statek i sprawdziła jego ładunek, zatopił go wystrzeloną z małej odległości torpedą. To łatwe "zwycięstwo" miało wiele godzin pozostać jedynym sukcesem "wilczego stada". Wprawdzie około godziny 16 okręt podwodny U-88 wyprzedził konwój i wystrzelił z większej odległości (powierzchnia morza była wciąż gładka, jakby rozlano na niej oliwę) salwę czterech torped, ale żadna z nich nie dosięgła celu. Chybiły także i dwie inne, wystrzelone kilkanaście minut później z rufowych wyrzutni U-boota. Gdy zbliżały się okręty eskorty, U-88 szybko zanurzył się na bezpieczną głębokość. Konwój zaczęły teraz nękać samoloty. Od godziny 17 krążyły wokół niego Heinkle z 906 dywizjonu. Osłona zacieśniła obronny krąg, na masztach pojawiły się chorągiewki oznaczające w kodzie literę Q 25 - sygnał bezpośredniego zagrożenia z powietrza. Przez dwie godziny trwała swego rodzaju zabawa w kotka i myszkę. Jeden lub kilka wodnopłatów próbowało co pewien czas zbliżyć się do konwoju, ale zamiary te skutecznie udaremniano zmasowanym ogniem dział przeciwlotniczych i salwami głównej artylerii niszczycieli, wzbijającymi wysokie fontanny wody przed nisko lecącymi samolotami. Kilka zrzuconych z dużej odległości torped nie odnalazło drogi do celu. Dowództwo 5 Floty szykowało jednak znacznie groźniejsze uderzenie. Miał je wykonać dywizjon samolotów torpedowych He-111 z 26 pułku bombowego, jednostki od lat wyspecjalizowanej w tego rodzaju działaniach - przy wsparciu junkersów Ju-88 z 30 pułku bombowego, których zadanie polegać miało na wykonaniu nalotu z większej wysokości w celu zdezorientowania obrońców i ułatwienia zadania załogom Heinkli. Około godziny 18.30 Junkersy, naprowadzone przez obserwujące wciąż konwój łodzie latające BV-138, przemknęły nad nim po raz pierwszy, zrzucając na chybił trafił bomby poprzez warstwę chmur. Kilka eksplodowało w niewielkiej odległości od tankowca "Aldersdale", nie wyrządzając jednak na nim żadnych szkód. Inne bombowce wynurzyły się po pewnym czasie z chmur tuż za konwojem, ale obrona i tym razem była czujna: przywitane 26 huraganem ognia zawróciły, nie zrzucając w ogóle bomb. W tym czasie do PQ-17 zbliżały się już dwadzieścia trzy Heinkle He-111. Tuż po godzinie 20 trawler "Northern Gem" nadał, alarmujący meldunek: "Dziesięć samolotów torpedowych w odległości pięciu mil, kurs dwieście dziesięć stopni". W parę minut później podobne sygnały zaczęły napływać z innych jednostek eskorty. Nadawane za pomocą aparatów błyskowych, były natychmiast tłumaczone na statkach i przekazywane dalej przez silne megafony. Po początkowej, nieco chaotycznej próbie zajęcia dogodnych pozycji do ataku Heinkle utworzyły dwie duże grupy. Jedna trzymała się z prawej strony, druga z tyłu konwoju. Atak pierwszej z nich udaremniony został przez akcję jednego tylko okrętu, amerykańskiego niszczyciela "Wainwright", który zwiększając szybkość do 32 węzłów, a więc prawie 60 kilometrów na godzinę, skierował się w stronę samolotów, a następnie wziął kurs równoległy do konwoju, co dało możność wczesnego otwarcia ognia przez całą jego artylerię. Niemcy nie wytrzymali nerwowo i zrzucili większość torped tak daleko, że żadna z nich nie doszła do statków konwoju. Jeden samolot, zasypany gradem odłamków z rozrywających się w pobliżu pocisków, które unieruchomiły mu silnik, próbował ratować się ucieczką, ale ugodzony ponownie, spadł w morze kilka kilometrów dalej. 27

Jak trafnie zauważył jeden z marynarzy. Niemcy będą teraz mieli więcej miejsca w hangarach... Drugi niemiecki zespół miał więcej szczęścia. Wprawdzie załogi sześciu samolotów również zrzuciły torpedy już w odległości 6 tysięcy metrów, ale trzy pozostałe przeprowadziły bardziej zdecydowany atak. Na czołowym bombowcu skoncentrował się ogień większości statków. Samolot buchnął wkrótce jasnym płomieniem, ale zrzucone przezeń w ostatniej chwili torpedy przeszły tuż przed dziobem frachtowca "Bellingham", by trafić płynący zaraz przed nim brytyjski "Navarino" - najmniejszą jednostkę konwoju. Jedna z nich wybuchła tuż pod mostkiem, rozrywając ładownię. Statek przechylił się natychmiast, nabierając coraz więcej wody. Dwie spuszczone zbyt pospiesznie łodzie ratunkowe wywróciły się i "BeHingham" miał duże trudności z wyminięciem pływających w wodzie ludzi. Nie wyglądali zresztą na załamanych, z pokładu statku słychać było wyraźne okrzyki w rodzaju: "Do zobaczenia w Rosji"! Druga torpeda została unieszkodliwiona w dość niezwykły sposób przez załogę norweskiego statku "Troubadour", która otworzyła i obsadziła jeden z przewożonych na pokładzie czołgów i tak długo prowadziła ogień z jego 37 milimetrowego działka, aż unieruchomiła układ napędowy torpedy. Następny niemiecki samolot został również trafiony, bo ciągnęła się za nim smuga dymu. 28 Jednak i on przeprowadził skuteczny atak. Jedną ze zrzuconych przez niego torped udało się załodze "Williama Hoopera" wymanewrować, druga jednak trafiła siedmiotysięcznik na wysokości maszynowni, wyrywając z postumentu kocioł, który siła wybuchu przerzuciła na drugą stronę pomieszczenia. Przez rozległą wyrwę zaczęła się wdzierać woda i statek osiadł głębiej, mimo wszystko wciąż utrzymując równowagę. Trzecią ofiarą nalotu był radziecki zbiornikowiec "Azerbejdżan" (kolejna torpeda, zmierzająca ku Innej radzieckiej jednostce, największemu w konwoju "Donbasowi", została przez jego czujną załogę "rozstrzelana" w bezpiecznej odległości). Torpeda wybuchła tuż przed maszynownią, zrzucając do wody kilku członków załogi. Pozostali przystąpili do gaszenia spowodowanego eksplozją pożaru. Trafione statki pozostały z tyłu za konwojem. Pospieszyły im na pomoc dwie jednostki ratownicze i dwa poławiacze min. Początkowo najgorzej wyglądała sytuacja na "Azerbejdżanie", spowitym kłębami gęstego, ciemnego dymu i dryfującym na morzu pokrytym warstwą wyciekającego ze zbiorników statku oleju lnianego. Z ratowniczego "Zaafarana" spuszczono szalupę, która wyłowiła z wody ośmiu radzieckich marynarzy; kilku z nich odniosło rany i obrażenia i tylko ostatkiem sił utrzymywało się na powierzchni. 29 Na samym zaś statku załoga nieustępliwie walczyła z pożarem, który udało się stopniowo zlokalizować i stłumić. Równocześnie inna ekipa pracowała nad usunięciem szkód w maszynowni. Wysiłki te nadspodziewanie szybko przyniosły efekt i około godziny 21 z pokładu dymiącego wciąż jeszcze, ale płynącego już o własnych siłach zbiornikowca poszła do komodora konwoju depesza: "Numer 52 * melduje swój powrót!" Inaczej przedstawiała się sytuacja na pozostałych storpedowanych frachtowcach. Za "Navarino" snuła się smuga dymu, był on raczej nie do uratowania, natomiast "William Hooper" znajdował się w lepszym stanie. Cóż, kiedy obydwa statki zostały opuszczone przez całe załogi - czterdziestu dziewięciu ludzi z pierwszego i pięćdziesięciu dwóch z drugiego znalazło się na pokładzie statków ratowniczych - i nie było sposobu do skłonienia nawet części z nich do powrotu. ( Charakterystyczna jest tutaj historia jednego z marynarzy "Navarino". Kiedy dostrzegła go obsada szalupy z "Zamalka", utrzymywał się na wodzie tylko dzięki powietrzu uwięzionemu w impregnowanym, nieprzepuszczalnym skafandrze... Nie dawał znaków życia i zamierzano pozostawić go na morzu, gdy ktoś dosłyszał słaby jęk. Rozbitka

* Oznaczało to pozycję jednostki w szyku konwoju: drugi statek piątej kolumny. 30 wciągnięta do łodzi i owinięto w koce. Był wciąż nieprzytomny. Na pokładzie statku ratowniczego stwierdzono głębokie oziębienie całego organizmu. Po zastosowaniu wszelkich dostępnych metod reanimacyjnych zaczął przychodzić do siebie. Dramatyczne przeżycia pozostawiły jednak trwałe ślady w jego psychice: stracił pamięć i cierpiał na rodzaj manii prześladowczej. Resztę rejsu spędził w kotłowni statku, gdzie urządził sobie prowizoryczne posłanie, nie ruszając się stamtąd nawet podczas najcięższych nalotów. Pragnął najwidoczniej tylko jednego - pozostawać ciągle w ciepłym miejscu...) Poławiacze min "Britomart" i "Halcyon" otrzymały w tej sytuacji polecenie zatopienia obydwu statków. Ale nawet celne pociski kalibru 102 milimetrów nie spowodowały dostatecznych uszkodzeń i obydwa pozostawały wciąż na powierzchni, gdy kolejny rozkaz nakazał poławiaczom min dołącze- nie do reszty eskorty. Następnego dnia natknął się j na nie U-334. Wystrzelił torpedę w kierunku "Navarino", lecz zanim dotarła ona do celu, wrak przewrócił się dnem do góry i zatonął. Wkrótce potem dowódca U-boota komandor podporucznik Siemon nadał triumfalny meldunek o "zatopieniu innego marudera z konwoju". Był to oczywiście "William Hooper". Kres atakom niemieckiego lotnictwa położyło około godziny 21 wystrzelenie z katapulty na pokładzie statku "Empire Tide" samolotu myśliwskiego 31 Sea-Hurrcane, który zaatakował, uszkodził i odpędził obserwującą konwój łódź latającą BV- 138. Luftwaffe straciła wówczas na pewien czas ślad konwoju. Wyposażenie niektórych statków handlowych w urządzenia do katapultowania samolotów myśliwskich było rozwiązaniem tymczasowym, stosowanym do chwili wprowadzenia pomocniczych lekkich lotniskowców. Podstawowy jego minus to możliwość jednorazowego tylko wykorzystania samolotu; po wykonaniu zadania pilot musiał albo lecieć w kierunku najbliższego lotniska na lądzie -Ą co w tym wypadku nie wchodziło w rachubę - bądź też wodować na morzu obok konwoju, licząc na możliwie szybkie nadejście pomocy. Ważny i wymagający dużego poczucia odpowiedzialności element akcji stanowiło wybranie właściwego momentu startu - powinien on nastąpić w chwili największego zagrożenia konwoju. Dla załóg i obsługi takich samolotów była to wyjątkowo ciężka i wyczerpująca służba. Pilot zasiadał przypięty pasami, w kabinie, gotów w każdej chwili do startu. Co dwie godziny następowała zmiana zarówno lotnika, jak i obsługi katapulty. Pełniący służbę często musieli walczyć z morską chorobą: samoloty umieszczano zwykle na niewielkich stosunkowo jednostkach, zaś katapulty znajdowały się na samym dziobie, gdzie amplituda wychyleń jest największa. Mimo ciepłego kombinezonu 32 piloci schodzili z dyżuru odrętwiali z zimna: z wyjątkiem bocianiego gniazda było to z pewnością najbardziej przewiewne miejsce na statku. Równie trudna była praca mechaników. W sytuacji kiedy brakowało odpowiednio wyposażonych warsztatów, każda awaria stawała się problemem, z którym poradzić sobie mogli tylko fachowcy typu "złota rączka". Codziennie należało odnawiać powłoki antykorozyjnych płynów i smarów na wielu częściach płatowca, silnika i wyposażenia, a także ustawicznie usuwać osadzającą się wciąż na oszkleniu kabiny przesłaniającą widoczność warstewkę morskiej soli. Wszystkie skomplikowane i precyzyjne częstokroć prace konserwacyjne i naprawy wykonywać trzeba było na odsłoniętym, wysoko ustawionym samolocie, nieraz podczas wichru, deszczu czy śniegu.

Całodzienne działania niemieckich sił powietrznych i morskich przeciwko PQ-17 przyniosły 4 lipca niewielkie stosunkowo efekty: zatopienie trzech i uszkodzenie jednego statku, przy identycznych liczebnie stratach w samolotach; U-booty nie zdołały w ogóle sforsować obrony konwoju. Tego dnia pod wieczór dzieliło go tylko 800 mil morskich od Archangielska i 600 mil od wysp Nowej Ziemi. Jeszcze dwa dni i znalazłby się poza zasięgiem niemieckich bombowców. Bitwa pomyślnie toczona na morzu została jednak przegrana... na lądzie. 33 Strach ma wielkie oczy Działo się to w odległości 1800 mil morskich, czyli przeszło 3300 kilometrów, od konwoju. Pierwszy Lord Morski admirał Dudley Pound przeszedł właśnie z głównego gmachu Admiralicji w londyńskim Whitehall do podziemnego bunkra, mieszczącego biura i sale konferencyjne morskiego Centrum Wywiadu Operacyjnego. Swe pierwsze kroki skierował tam do komandora Denninga, odpowiedzialnego za lokalizowanie miejsc postoju i poruszeń niemieckich okrętów nawodnych. Chciał uzyskać najświeższe wiadomości o "Tirpitzu". Denning oświadczył, że rozpoznanie lotnicze nie przyniosło nic nowego. Pierwszy wysłany samolot zawrócił z powodu defektu silnika, pilot drugiego stwierdził, że Altafjord i okolice skryte są pod gęstą warstwą sięgających niemal ziemi chmur. Nasłuch radiowy nie zanotował żadnych depesz, które wskazywałyby na wyjście w morze zespołu floty. Admirał nalegał na jasną, jednoznaczną odpowiedź na pytanie, czy "Tirpitz" jest jeszcze w Altafjordzie, czy też nie. Takiego zapewnienia Denning dać mu nie mógł. Pound udał się z kolei do komandora Winna, który zajmował się ustalaniem pozycji nieprzyjacielskich okrętów podwodnych. Jego wyjaśnienia nie były pocieszające: w okolicy PQ-17 stwierdzono obecność co najmniej dziesięciu U-bootów. Stanowić one mogły 14 zagrożenie także dla płynącego opodal zespołu krążowników. Pound wrócił do swego gabinetu i przez dłuższy czas samotnie rozważał sytuację, po czym zwołał na godzinę 20 odprawę z udziałem całego sztabu Admiralicji. Rozwieszona na ścianie jego gabinetu mapa uwidaczniała trasę i aktualną pozycję konwoju i zespołów floty, czerwone napisy podawały ich odległość od niemieckich baz morskich i lotnisk. Przedstawiwszy wyniki swych rozmów w centrum wywiadowczym, admirał przeszedł do konkluzji: - Uważam, że w tej sytuacji mamy przed sobą cztery możliwości. Po pierwsze możemy zawrócić konwój pod osłoną ciężkiego zespołu floty. W tym wypadku Rosjanie nie otrzymaliby przyrzeczonego zaopatrzenia, ponadto zaś nie ma pewności, czy wszystkie statki dysponują jeszcze zapasem paliwa wystarczającym na powrotny rejs do Islandii. Druga możliwość to skierowanie wszystkich zaangażowanych na arktycznych wodach sił wraz z konwojem aż do Archangielska. Jeśli weźmiemy pod uwagę ograniczoną liczbę, niezbyt w dodatku nowoczesnych, samolotów na pokładzie lotniskowca "Victorious", wydaje się to bardzo ryzykowne. Po wyeliminowaniu lotniskowca Niemcy mogliby bez przeszkód bombardować nasze pancerniki, co z kolei umożliwiłoby "Tirpitzowi" lub innym ciężkim jednostkom Kriegsmarine przedarcie się na Atlantyk. Trzecie rozwiązanie to zawrócenie obu zespołów 35 okrętów wojennych i pozostawienie przy PQ-17 tylko bezpośredniej jego osłony. Daje to, jak potwierdziły doświadczenia ostatnich godzin, duże szanse odparcia ataków z powietrza i spod wody, jest jednak jednoznaczne z niemal pewną zagładą konwoju w wypadku zaatakowania go przez niemieckie pancerniki i krążowniki. Wreszcie czwarte rozwiązanie: rozpuszczenie konwoju, po czym każdy statek próbowałby na własną rękę dotrzeć do rosyjskich portów. Pamiętają panowie, że w wypadku "Jervis Bay" dało to pozytywne wyniki. Czekam teraz na

wasze wypowiedzi, ale przypominam, że jeśli "Tirpitz" jest już w morzu, to najpóźniej o drugiej nad ranem może znaleźć się przy PQ-17, czyli wcześniej niż admirał Tovey ze swymi pancernikami. Nasze decyzje muszą więc być powzięte jak najspieszniej, tak by wyprzedzały wydarzenia. Jak więc widać, pierwotny plan Admiralicji - polowanie na "Tirpitza", załamał się zupełnie, rozważano już tylko posunięcia czysto defensywne. Trzeba też wyjaśnić, co admirał miał na myśli, mówiąc o "Jervis Bay". Ten krążownik pomocniczy stanowił całą eskortę płynącego w listopadzie 1940 roku do Anglii konwoju składającego się z trzydziestu siedmiu statków. Zaatakowany wówczas przez pancernik "Admirał Scheer", nakazał statkom natychmiastowe rozproszenie się, a sam stanął do walki z potężnym przeciwnikiem. Trwała ona dostatecznie długo, by "Scheer" po zatopieniu krążownika 36 zdołał odnaleźć na przestrzeniach oceanu tylko pięć statków. Reszta uszła cało - wśród nich polskie "Puck" i "Morska Wola". Dyskusja w Admiralicji nie uwypukliła w dostateczny sposób tego, że o ile wspomniany wyżej konwój istotnie mógł rozproszyć się na wszystkie strony świata, to statki PQ-17 mogły skierować się właściwie w jednym tylko kierunku. Zachodni, a więc powrotny, nie wchodził już raczej w rachubę, południowy niebezpiecznie przybliżał do nieprzyjacielskich baz, drogę na północ zamykała bariera wiecznych lodów. Nie uwzględniono też faktu, że decyzję z 1940 roku podjęto już w obliczu nieprzyjaciela, tu zaś sugerowano rozpuszczenie konwoju niejako "na wyrost". Trudno w to uwierzyć, ale gremium doświadczonych przecież fachowców, elita Marynarki Wojennej, która w Wielkiej Brytanii szczyci się długą, chwalebną tradycją i nosi zaszczytną nazwę "Senior Service" - najstarszego rodzaju sił zbrojnych - wypowiedziało się tego wieczoru za pasywnym rozwiązaniem, nakazującym w gruncie rzeczy opuszczenie pola walki. Rezultatem narady sztabowej brytyjskiej Admiralicji były bowiem trzy przekazane drogą radiową rozkazy. Pierwszy, nadany o godzinie 21.10, skierowany był do admirała Hamiltona: "Tajne. Zespół krążowników ma odpłynąć z maksymalną szybkością w kierunku zachodnim." W dziesięć minut później wysłano rozkaz adresowany do admirała Toveya, admirała 37 Hamiltona i komandora Broome: "Tajne. Pilne. Z powodu zagrożenia ze strony nieprzyjacielskich jednostek nawodnych należy rozpuścić konwój i skierować jego statki do rosyjskich portów". Już w dwie minuty później poszło w eter ponaglenie: "Tajne. Bardzo pilne. Rozproszyć konwój." Dla dowódców na morzu taka seria coraz bardziej stanowczych rozkazów mogła oznaczać tylko jedno: Admiralicja uzyskała wiadomość, że niemieckie jednostki bojowe znalazły się już blisko konwoju i szykują się do ataku. Admirał Hamilton na przykład zarządził na swych jednostkach natychmiastowy alarm bojowy. Z Londynu wysłano również depeszę do przedstawiciela Royal Navy przy dowództwie radzieckiej Floty Północnej, informującą go o spodziewanym ataku niemieckich sił nawodnych na statki z PQ-17 i nakazującą wszczęcie przygotowań do akcji poszukiwania i ratowania rozbitków. Próba kierowania operacjami morskimi z odległego stanowiska dowodzenia na lądzie nie zdała egzaminu. Admiralicja dysponowała wprawdzie bogatszymi informacjami o nieprzyjacielu, należało jednakże poddać je sztabowej obróbce i przekazać dowódcy Home Fleet. Admirał na morzu jest bowiem lepiej zorientowany o stanie podległych mu 38 jednostek, posiadanym przez nie zapasie paliwa, warunkach atmosferycznych i innych czynnikach, które ułatwiają powzięcie decyzji.

Teraz podjęto decyzje poza jego plecami; w kilkudniowej "walce z cieniem" Brytyjczycy okazali mniejszą odporność psychiczną. Jest w słownictwie morskim pojęcie "Fleet in being", oznaczające flotę lub eskadrę wpływającą odstraszająco i paraliżująco na przeciwnika samym faktem swego istnienia. Wielokrotnie w historii rolę taką spełniała brytyjska Flota Metropolii, tym razem niemal w klasyczny sposób wypełnił ją "Tirpitz", doprowadzając do fatalnych w skutkach posunięć - nawet bez wyjścia na pełne morze. Niemiecki zespół spędził bowiem cały krytyczny dzień 4 lipca bezczynnie w Altafjordzie, oczekując na rozkazy przełożonych, którzy przez kilkanaście godzin nie mogli zdecydować się ani na rozpoczęcie operacji "Roesselsprung", ani też na równie nęcącą akcję przeciwko ciężkim jednostkom brytyjskiej floty. Rozkaz wypłynięcia przyszedł dopiero przed południem 5 lipca, w kilkanaście godzin po brytyjskiej decyzji rozproszenia konwoju, gdy niemieckie samoloty wywiadowcze doniosły, że zespół Royal Navy oddala się na zachód. Nawet zresztą i to posunięcie obwarowano ograniczeniami. Admirał Schniewind otrzymał na pokładzie "Tirpitza" depeszę stwierdzającą, że "należy przedłożyć krótką operację, nawet jeżeli zostanie 39 uwieńczona połowicznym tylko sukcesem- nad całkowite zwycięstwo, ale wymagające dłuższego pobytu na morzu. W żadnym wypadku nie Wolno dopuścić do utraty podstawowych jednostek floty. W razie wątpliwości należy akcję przerwać". O tym, co zdarzyło się później, tak pisze ówczesny dowódca radzieckiej Floty Północnej, wiceadmirał Arsienij Gołowko: "Na drodze hitlerowców znalazł się nasz okręt podwodny K-21 pod dowództwem kapitana 2 rangi N. A. Łunina, Bohatera Związku Radzieckiego, jednego z najbardziej doświadczonych podwodników Floty Północnej. Wraz z innymi okrętami podwodnymi został skierowany zawczasu do tego akwenu według planu rozwinięcia sił Floty dla osłony konwoju. Meldując mi o ataku na "Tirpitza", Łunin był jak zawsze lakoniczny. Potwierdził otrzymanie moich obydwu radiotelegramów do wszystkich naszych okrętów podwodnych, z zawiadomieniem o wyjściu w morze faszystowskiej eskadry i poleceniem zdecydowanego atakowania nieprzyjaciela. W tym momencie K-21 znajdował się na dozorze w pobliżu wyspy Ingöy. Po otrzymaniu rozkazu Łunin natychmiast rozpoczął ładowanie akumulatorów, po czym zanurzył okręt i udał się na poszukiwania. 5 lipca o godzinie 16.33 akustyk na K-21 usłyszał szum z prawej burty od dziobu. Okręt wyszedł na głębokość peryskopową, lecz powierzchnia Oceanu 40 była pusta. Wkrótce zastępca dowódcy Łukjanow zobaczył przez peryskop sylwetkę okrętu. Przyjmując go za nieprzyjacielski korsarski okręt podwodny, ustawił K-21 na kurs ataku, wydał rozkaz przygotowania torped i zameldował dowódcy o zauważeniu nieznanego okrętu. Zająwszy swoje miejsce Łunin podniósł peryskop i ponieważ okręt szedł na spotkanie okrętu nieprzyjacielskiego, rozpoznał hitlerowski torpedowiec. Za nim widniały już inne okręty. To szła nieprzyjacielska eskadra, co potwierdzały meldunki akustyka o zwiększonym natężeniu szumów. Po pewnym czasie było je słychać nawet bez przyrządów akustycznych. Łunin ponownie podniósł peryskop i przekonał się, że K-21 znajduje się w środku nieprzyjacielskiej eskadry, po czym dokonawszy przez peryskop obserwacji okrężnej spostrzegł płynące z przodu dwa torpedowce, za nimi pancernik "Admiral Scheer", znowu torpedowiec, a następnie zaś "Tirpitza" i znowu torpedowce. Uwaga Łunina, jak należało oczekiwać, skupiła się na "Tirpitzu". Przedstawiał on najważniejszy cel: ogromna nowoczesna pływająca twierdza, długości około ćwierć kilometra, największy niemiecki okręt liniowy, spuszczony na wodę dopiero przed trzema laty.

Zadać śmiertelny cios takiemu olbrzymowi, wytrącić go z szeregów - tylko o tym powinien by! myśleć przy spotkaniu z nim dowódca-prawdziwy podwodnik. Chodziło tu nie tylko o przezorna 41 zuchwałość dowódcy, lecz i o inne zalety, które posiadał sam Łunin, i które zaszczepił podczas patroli całej załodze K-21. Prawdziwy marynarz rodem z południa, Łunin przeszedł całą drogę od marynarza we flocie handlowej do kapitana żeglugi wielkiej, od dowódcy szkolnego żaglowca na Morzu Czarnym do dowody okrętu podwodnego, pływającego w niełatwych zimą i latem warunkach północnych mórz. Nie dość było tylko odwagi, aby strzelić do "Tirpitza", znajdując się w samym środku nieprzyjacielskiej eskadry, to znaczy mając wszelkie szanse, by samemu zostać zatopionym; trzeba było wystrzelić na pewniaka, żeby na próżno nie ryzykować okrętem, załogą i własnym życiem. Piętnaście razy musiał Łunin podnosić peryskop i zmieniać kurs okrętu, zanim torpedyści usłyszeli to jedyne oczekiwane przez nich słowo dowódcy. Dziobowe wyrzutnie torpedowe były w natychmiastowej gotowości do strzału od chwili, gdy Łukjanow kazał przygotować się do ataku torpedowego. I oto gdy w odległości strzału torpedą zostało nie więcej niż trzy minuty drogi, faszystowska eskadra wykonała niespodziewany zwrot, biorąc nowy kurs. Dłużej zwlekać nie było można i Łunin ponownie powziął słuszną decyzję oddania salwy z czterech torped w czterosekundowych odstępach, z odległości 17-18 kabli * z wyrzutni rufowych. * Kabel - ok. 185 m. 42 Po upływie dwóch minut i piętnastu sekund podsłuchowiec zarejestrował dwa wybuchy. Huk trzeciego rozległ się po dwudziestu dalszych sekundach, później nastąpiły jeszcze dwie eksplozje. Łunin uznał, że przyczyną trzech ostatnich wybuchów było to, że nieprzyjacielski torpedowiec, który zrobił zwrot na kontrkurs w kierunku pancernika w chwili, kiedy K-21 wystrzelił pierwszą torpedę, został nią trafiony i zatonął, wskutek czego wybuchły znajdujące się na nim bomby głębinowe. Zuchwałość, z jaką wykonany był atak na "Tirpitza", tak oszołomiła hitlerowców, że K-21 zdołał ujść cało. Nie uszkodzony okręt podwodny zmylił pogoń torpedowców i po upływie pół godziny wyszedł na zanurzenie peryskopowe. Ujrzawszy, że wokół jest tylko puste morze, Łunin zameldował o przeprowadzonym ataku i podał kurs, jakim szła nieprzyjacielska eskadra". Kwadrans po godzinie 18 niemieckie okręty wykryte zostały także przez patrolującą akwen wokół Północnego Przylądka łódź latającą Consolidated "Catalina" z operującego z Graznoje na terytorium ZSRR 210 dywizjonu RAF. Odpędzona ogniem artylerii przeciwlotniczej, meldowała o "jedenastu nie rozpoznanych jednostkach, płynących kursem 65 stopni z prędkością około 10 węzłów". Następny meldunek pochodził od brytyjskiego okrętu podwodnego "Unshaken", którego załoga zaobserwowała około godziny 20.30 "Tirpitza" 43 i dwie inne ciężkie jednostki w asyście co najmniej sześciu niszczycieli na kursie 60 stopni. Nieprzyjacielski zespół rozwijał już prędkość przeszło 20 węzłów i "Unshaken" nie był w stanie zająć dogodnej pozycji do ataku. Wyprzedzając bieg wydarzeń dodajmy, że pod wpływem tryumfalnych meldunków jednostek Luftwaffe i załóg okrętów podwodnych dowództwo Kriegsmarine uznało, iż akcja jednostek nawodnych nie jest już potrzebna. Z kolei odebrane i częściowo rozszyfrowane angielskie i radzieckie meldunki świadczące, że przeciwnik wie już o wyprawię "Tirpitza", nasunęły obawy o jego losy. O godzinie 19.30

operację "Roesselsprung" definitywnie odwołano. Następnego dnia niemieckie okręty były już z powrotem w swych bazach. Jedna fałszywa decyzja często pociąga za sobą następne. Po otrzymaniu rozkazu Admiralicji komandor Broome uznał, że po rozproszeniu konwoju jego niszczyciele nie przydadzą się już na nic statkom handlowym, mogą natomiast stanowić cenne wsparcie dla krążowników admirała Hamiltona. Podzielił więc dotychczasowe siły eskorty na trzy części. Lżejsze jednostki miały kontynuować rejs, starając się w miarę możliwości pomóc frachtowcom, niszczyciele - odpłynąć na zachód, zaś okręty podwodne - szukać okazji do zaatakowania wroga. Miała wówczas miejsce zabawna, teologiczna. 44 rzec by można, wymiana sygnałów. Dowodzący okrętem podwodnym P-615 porucznik Newstead zapytał: "Gdzie, u diabła, szukać tego nieprzyjaciela?", na co otrzymał odpowiedź komandora: "Bóg jeden wie..." Natomiast kapitan zbiornikowca floty "Aldersdale", przekazujący lampą sygnalizacyjną pytanie, czy ma płynąć dalej, czy też jego 8 tysięcy ton mazutu może się bardziej przydać okrętom wojennym, nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Komodor konwoju, kapitan John Dowding, nie wierzył początkowo własnym oczom, gdy odebrał sygnał dowody eskorty (po ustaniu nalotów statki uporządkowały ponownie swój szyk, zamykając powstałe luki, i całość konwoju przedstawiała znów dawny, imponujący widok). Nic dziwnego, że zażądał powtórzenia rozkazu. Komandor Broome podpłynął wówczas na odległość słyszalności megafonów do statku komodora i w krótkich słowach przedstawił sytuację. Dopiero wówczas o godzinie 22.30 na reję głównego masztu "River Afton" wciągnięto czerwoną, przeciętą białym krzyżem flagę sygnałową - literę "R". Na mostkach wszystkich statków oficerowie sięgnęli po książki kodu. "R" znaczyło: "Rozproszyć się i z maksymalną prędkością zdążać do portu przeznaczenia". Rozkaz powrotu nie dotyczył kilkunastu mniejszych jednostek eskorty. Ich dowódcy mieli odtąd pełną swobodę działania, możność wyboru najwłaściwszego 45 w danej sytuacji sposobu postępowania. Taktyka, jaką przyjęli, zależna była od indywidualnej oceny położenia, ale też od siły charakteru, poczucia obowiązku i - tę cechę należałoby wymienić nie na ostatnim miejscu - także osobistej odwagi. Nie wolno' ukrywać, że niektórzy pojęli to jako hasło: "ratuj się kto może". Najdobitniej chyba uzewnętrznił taką właśnie postawę dowódca korwety "Dianella". Interpretując dosłownie polecenie jak najspieszniejszego kierowania się do portu przeznaczenia, wziął po prostu kurs na Archangielsk i oddalił się szybko od innych jednostek. Dowódcy dwóch okrętów obrony przeciwlotniczej, nie porozumiewając się między sobą, postąpili niemal identycznie: "Pozarica" podporządkowała sobie dwie korwety, które miały odtąd stanowić' jej "osobistą" eskortę, "Palomaresowi" musiały wystarczyć dwa poławiacze min. Inną jeszcze grupę utworzyły trzy trawlery. Wszystkie te miniaturowe zespoły popłynęły na wschód, oddalając się coraz bardziej zarówno od siebie, jak i ochranianych dotychczas statków. Jedynie czwarty trawler obrał inny kurs i popłynął na północ. Widok odpływających niszczycieli, a potem pozostałych okrętów eskorty wywarł oczywiście jak najgorsze wrażenie na załogach frachtowców. Pierwszą reakcją był nie tyle nawet upadek ducha, ile oburzenie. Komentarze, jakie w związku z tym padały, nie nadają się do powtórzenia. W obrzucaniu Królewskiej 46 Marynarki najbardziej wyszukanymi wyzwiskami i przekleństwami współzawodniczyli tym razem także bardziej zazwyczaj opanowani oficerowie. Frachtowce opuszczały kolejno swoje dotychczasowe miejsca w szyku, rozpraszając się wachlarzowato w kierunkach od południowo- do północno--wschodniego. Niektóre tylko

skierowały się wprost na północ, próbując szukać szans ocalenia poprzez utrzymanie jak największej odległości od wrogich baz i spodziewanych lada chwila okrętów nieprzyjaciela. Tę niewielką grupkę wziął pod swą opiekę trawler "Ayrshire", tworząc coś w rodzaju mini-- konwoju. Napotkał on najpierw stary norweski parowiec "Troubądour", ciągnący za sobą gęste pasmo węglowego pyłu. Na pytanie, jak stoi z paliwem, padła odpowiedź: "Starczy i na miesiąc". Dołączyły do nich wkrótce amerykańskie statki "Silver Sword" oraz "Ironclad". Około 7 rano w dniu 5 lipca dotarły one do bariery lodowej, wrzynając się w nią i kryjąc wśród ławic kry i oderwanych pól lodowych. Był zresztą po temu już najwyższy czas. Mgły i zachmurzenie, skrywające dotychczas statki z PQ-17 przed obserwacją niemieckich lotników, zaczęły \ rzednąć, ustępując stopniowo miejsca znacznie lepszej - choć w tym wypadku oczywiście niekorzystnej - pogodzie. Na rozkaz dowódcy "Ayrshire" 47 porucznika Leo Gradwella zatrzymano- maszyny, przytłumiając do minimum ogień pod kotłami. Przeszukano magazyny jednostek, wyciągając z nich wszystkie puszki białej farby, którą pomalowano prawe - zwrócone na południe - burty statków, ich nadbudówki i kominy, pokłady i luki ładownicze. Kosztowało to kilka godzin wytężonej pracy, ale ten improwizowany kamuflaż zdał egzamin już wczesnym popołudniem, gdy niemiecki samolot przeleciał w odległości może 10 kilometrów, niczego nie dostrzegając. I nic dziwnego: lotnicy przeszukiwali przede wszystkim otwartą przestrzeń wodną, mniej uwagi poświęcając polom lodowym... Dzień czarnych krzyży Pojedyncze statki na otwartym morzu stały się tymczasem celem zajadłych ataków ze strony samolotów i okrętów podwodnych nieprzyjaciela, któremu rozwiązanie i rozproszenie konwoju dało nieoczekiwaną szansę łatwych sukcesów. Pierwsze dopadły zdobyczy U-booty. Po dłuższym pościgu U-703 znalazła się rano 5 lipca w dogodnej sytuacji do ataku na angielski sześciotysięcznik "Empire Byron", wiozący m.in. pierwsze wysłane do Związku Radzieckiego egzemplarze nowych czołgów Churchill. Kapitan Bielfeld ocenił początkowo prędkość 48 statku na 10 węzłów - w rzeczywistości była ona mniejsza - i pierwsze dwie torpedy przeszły tak daleko od dziobu frachtowca, że nie zostały nawet dostrzeżone i nie spowodowały alarmu. Co ciekawsze, Niemcowi wydało się, że nie trafił, gdyż zaniżył prędkość celu, toteż dwie następne torpedy wystrzelił z jeszcze większym wyprzedzeniem. I one, oczywiście, chybiły. Bielfeldowi nie pozostało nic innego, jak wykorzystać naładowaną wyrzutnię na rufie. Wymagało to ponownego wyprzedzenia brytyjskiego statku i ustawienia się pod właściwym kątem. Manewry te trwały pełną godzinę, ale na pokładzie "Empire Byron" nawet nie podejrzewano tak bliskiego niebezpieczeństwa; jego kapitan spał kamiennym snem po 36 godzinach czuwania. O godzinie 8.30 U-boot wystrzelił z odległości 1000 metrów torpedę, która trafiła kadłub na wysokości maszynowni. Marynarze brytyjscy nie czekali na dalsze i rzucili się do łodzi ratunkowych, nie próbując nawet przyjść z pomocą kilku artylerzystom, odciętym w pomieszczeniach dolnej części frachtowca. Bielfeld, nie mogąc doczekać się zatonięcia statku, wystrzelił jeszcze jedną torpedę, ale i tym razem chybił. Niemców wyręczyła zalewająca maszynownię woda, która spowodowała eksplozję kotła. Wśród obłoków pary "Empire Byron" zaczął pogrążać się w falach. Marynarze, którzy zdążyli zająć miejsca w łodziach i na tratwach, wciągali teraz do nich pływających w wodzie kolegów. Ostatecznie 49

czterdziestu dwu ludzi skupiło się w dwóch łodziach, z których jedna wyposażona była w silnik. W tonącym wraku pozostało osiemnastu zabitych i ciężko rannych marynarzy i artylerzystów. U-703 wynurzył się i wolno podpłynął do łodzi. Z kiosku zszedł na pokład młody oficer w towarzystwie uzbrojonego w pistolet maszynowy marynarza, krzycząc coś do rozbitków. Okazało się, że pyta o nazwę i ładunek frachtowca, o port docelowy oraz o kapitana. Tymczasem oficerowie statku pozbyli się już wcześniej wszystkich szczegółów ubioru, które odróżniały ich od prostych marynarzy. Wezwanie Niemca pozostało bez odpowiedzi. Ten bacznie zlustrował obie łodzie, przyjrzał się podejrzliwie elegancko ubranemu głównemu stewardowi, w końcu uwagę jego przykuł nowiutki płaszcz z wielbłądziej wełny kapitana wojsk pancernych Johna Rimingtona, który płynął do Rosji jako instruktor, mający pomagać radzieckim czołgistom w opanowaniu nowego sprzętu. Niecierpliwym gestem nakazał mu przejść na pokład U-boota. Na-rzucone z łodzi pytanie, jak daleko jest najbliższy ląd, Niemcy udzielili ogólnikowej odpowiedzi. Potem rozległ się dźwięk klaksonu i okręt zanurzył się, pozostawiając rozbitków swemu losowi. Bielfeld nadał jeszcze zwycięski meldunek: "Dziesięciotysięcznik "Empire Byron" zatopiony w kwadracie AC 2629. Ładunek - czołgi. 50 Port przeznaczenia Archangielsk. Wzięto na pokład kapitana Rimingtona. Konwój jako całość już nie istnieje. Kontynuuję pościg". Niemal w tym samym czasie poszła w eter jeszcze jedna depesza. Błyski eksplozji, a następnie słup pary na "Empire Byron" dostrzeżono z płynącego w pobliżu "Petera Kerra", ale nadany przez niego sygnał nie określał dokładnie miejsca katastrofy. Następną ofiarą U-703 stał się statek komodora konwoju, "River Afton". Pierwsza torpeda trafiła znów na wysokości maszynowni i frachtowiec, na którym wykwitł pióropusz jasnego dymu, stopniowo wytracił prędkość, choć trzymał się wciąż prosto na wodzie. Mimo to kapitan Charlton zarządził opuszczenie statku, czemu sprzeciwił się Dowding. Wynikła sprzeczka. Charlton utrzymywał, że na tym statku jest jedynym panem, Dowding twierdził, że nie ma on prawa rezygnować z próby uratowania powierzonej mu jednostki. Kłótnia oficerów odbiła się na postępowaniu załogi. Gdy Charlton odpłynął z paroma ludźmi na' małej jolce, w pośpiechu zrzucono dwie tratwy, które pozostały za statkiem - puste. Dowding i towarzyszący mu sygnaliści z Marynarki Wojennej pozostali na pokładzie, próbując zorganizować ekipy ratunkowe. Nadano przez radio wezwania o pomoc. Ale w momencie gdy ratownicy zeszli do zrujnowanej maszynowni, by wynieść stamtąd rannych i stwierdzić rozmiary szkód, U-703 wystrzelił 51 drugą torpedę. Nieszczęściem trafiła ona niemal dokładnie w to samo miejsce, zabijając większość dzielnych ratowników. Wybuch wywrócił też spuszczoną właśnie na wodę łódź ratunkową, jej obsada znalazła się w wodzie. Dowding udał się jeszcze na mostek, gdzie zniszczył tajne dokumenty, pozostawione beztrosko przez Charltona. Niemiecki dowódca zamierzał odpłynąć, ale stwierdził, że jego ofiara wciąż utrzymuje się na powierzchni. Wystrzelił więc jeszcze jedną torpedę, trafiając w piątą ładownię. Wyrzucone w górę części ładunku zabiły jednego i zraniły kilku marynarzy. Na rozkazy Dowdinga zsunięto teraz do wody ostatnie tratwy ratunkowe; niektóre zmyła z pokładu fala, gdy statek zaczął szybko pogrążać się w morzu. Dookoła pływało wielu ludzi, którzy nie zdążyli zająć na nich miejsc. U-boot oddalił się wreszcie, zaspokoiwszy swą ciekawość co do nazwy i ładunku statku. Rozbitkowie zaczęli łączyć się w grupy. Pomagając sobie nawzajem, gramolili się na puste tratwy. Ktoś podpalił boję dymną, w czystym powietrzu uniosła się niemal pionowo smużka dymu.

Nieco dalej na południe operował U-88, który doścignął amerykański frachtowiec "Carlton", wiozący czołgi, amunicję artyleryjską i materiały wybuchowe. Wkrótce po godzinie 10 statek znalazł się w celowniku U-boota w odległości zaledwie 600 metrów. Po 33 sekundach ad wystrzelenia torped 52 zarówno na "Carltonie", jak i na okręcie podwodnym usłyszano metaliczny trzask: torpeda trafiła, ale nie wybuchła. W parę sekund później uderzyła jednak w kadłub druga. Po eksplozji "Carlton" szybko zaczął pogrążać się w wodzie. Ponieważ wybuch zniszczył dwie łodzie ratunkowe, czterdziestu ludzi musiało pomieścić się w trzeciej i na kilku tratwach. Również i dla dowódcy tego U-boota, kapitana Bohmanna, statek tonął zbyt wolno, toteż po krótkim czasie wystrzelił jeszcze jedną torpedę. Miała ona jakiś defekt układu żyroskopowego, bo zaczęła zataczać kręgi tuż pod powierzchnią wody w niebezpiecznie małej odległości od łodzi i tratew. Jakiś krewki marynarz chciał ją nawet uderzyć wiosłem, ale na szczęście koledzy zdołali go powstrzymać. Około godziny 11 Niemiec chciał już wystrzelić kolejną torpedę, ale akurat w tym czasie "Carlton" przewrócił się stępką do góry i poszedł na dno. U-88 wynurzył się na powierzchnię, ale Bohmann nie zadał sobie nawet trudu, by ustalić, kto stał się jego ofiarą, tylko pospiesznie nadał meldunek o zatopieniu "dziesięciotysięcznika" - niemal dwukrotnie przesadzając w ocenie wielkości amerykańskiego statku. Po zanurzeniu U-boota załoga "Carltona" przywiązała tratwy do łodzi. Z wody wyłowiono wszystko, co mogło się przydać rozbitkom. Apel załogi wykazał brak trzech palaczy, kilku innych było 53 ciężko poparzonych. Zdecydowano, że załoga łodzi weźmie się do wioseł i będzie holować tratwy. Odległość od radzieckich wybrzeży oceniono na 400 mil, ale morze było spokojne, pogoda sprzyjała, toteż nastrój nawet na prymitywnych tratwach był dobry. U-88 rozpoczął teraz pościg za następnym dostrzeżonym na horyzoncie statkiem. Był to amerykański "Daniel Morgan", który przed południem skutecznie ostrzelał ze swego jedynego 76-mili-metrowego działa przeciwlotniczego i odpędził krążącą nad statkami patrolową łódź latającą BV-138. U-boot był już bliski sukcesu, gdy "Daniel Morgan" przyspieszył- nagle bieg, zostawiając go w tyle. Nieoczekiwanie na miejsce tego spotkania nadleciał klucz bombowych junkersów ju-88, które w ponawianych co kilka minut atakach z lotu ślizgowego próbowały trafić frachtowiec. Jego armata znów odpowiedziała ogniem, do zniżających się samolotów strzelały też wielkokalibrowe karabiny maszynowe, zaś obsada mostka umiejętnymi manewrami wyprowadzała statek z zagrożonej strefy. Ale nie mogło to trwać w nieskończoność. Pierwsze bomby spadły wprawdzie do morza, wreszcie jednak cała ich seria eksplodowała tak blisko, że nie wytrzymało poszycie burty i kaskady wody zaczęły wdzierać się do ładowni. "Daniel Morgan" przechylał się na prawą stronę, nie słuchał już także steru. 54 Był teraz bezbronny, gdyż łuska naboju zaklinowała się w rozpalonym zamku działa, a ponadto kończyła się amunicja do broni maszynowej. Kapitan Sullivan kazał nadać sygnał "jestem atakowany przez lotnictwo" wraz z dokładną pozycją statku, po czym polecił zajęcie miejsc przewidzianych na wypadek alarmu szalupowego. Junkersy wprawdzie odleciały, ale jeden z marynarzy zauważył na spokojnej wodzie wyraźny ślad peryskopu. Ponieważ główny mechanik stwierdził, że awarii steru nie da się naprawić, kapitan dał rozkaz opuszczenia statku. Załoga "Daniela Morgana" zajęła miejsca w trzech łodziach ratunkowych. Tymczasem w hydrofonach U-88 usłyszano jakieś trzaski - to pękały pod naciskiem wody kolejne blachy statku - i Bohmann doszedł do wniosku, że na pokładzie znajduje się jeszcze część załogi, która próbuje uratować frachtowiec. Wystrzelił więc w jego

kierunku najpierw jedną, a potem drugą torpedę. Obie były celne i przyspieszyły zatonięcie "Daniela Morgana" z jego ładunkiem czołgów, samochodów, materiałów wybuchowych, stali szlachetnych i żywności. U-boot wynurzył się, z jego pokładu padło zwykłe pytanie o nazwę statku, ładunek i port przeznaczenia. Niemcy zrobił jeszcze kilka zdjęć rozbitków w łodziach, na pytanie o kurs do najbliższego lądu machnęli ręką w kierunku południowym. Niewiele dalej rozegrała się tragedia amerykańskiego 55 "Fairfield City", zaatakowanego przez inny klucz Junkersów. Już pierwszy z nich rozpoczął dzieło zniszczenia, zrzucając bomby w bezpośredniej bliskości frachtowca, drugiemu udało się trafić jego część rufową, bomba trzeciego eksplodowała na skrzydle mostka, wybijając jego obsadę. Na statku wybuchł pożar, pozostała przy życiu reszta załogi zdołała spuścić trzy łodzie ratunkowe na krótko przed tym, nim płonący wrak pogrążył się w falach ze swym ładunkiem czołgów. Po południu do polowania na statki przyłączyły się dalsze okręty podwodne. U-334 obrał sobie za cel amerykański siedmiotysięcznik "Honomu". Płynął on wprawdzie dość szybko, ale stałym kursem, bez tak utrudniającego U-bootom zadanie zygzakowania. O godzinie 15.30 znalazł się w celowniku zaczajonego pirata. Mimo że odległość nie przekraczała 1300 metrów, pracę silników wszystkich trzech wystrzelonych przezeń torped słychać było w hydrofonach U-334 przez pełne 6 minut - przepadły gdzieś w morzu, minąwszy cel. Kapitan Siemon zarządził szybką zmianę pozycji, by odpalić rufową wyrzutnię. Torpeda zdążała jeszcze do statku, gdy wykwitł na nim gejzer eksplozji, po czym jego dziób zanurzył się głębiej w wodzie: "Honomu" atakowany był także przez inny okręt podwodny, U-456. Jego los przypieczętowała jednak właśnie torpeda Siemona, która spowodowała szybko rozprzestrzeniający się pożar. W płomieniach i od eksplozji zginęło dziewiętnastu 56 członków załogi, trzydziestu siedmiu pozostałych zajęło miejsca w łodziach ratunkowych. Ze statkiem poszło na dno 7500 ton ładunku: czołgi, amunicja, płyty pancerne i żywność. Teraz U-booty wynurzyły się, a U-456, podpłynąwszy do łodzi, wezwała na pokład kapitana "Honomu" Fredericka Stranda. Rozbitkom zapowiedziano, żeby nie oddalali się zbytnio, bo zostaną zabrani na pokład niemieckiego niszczyciela. Ze sprawą "Honomu" wiąże się jeszcze jeden fakt psujący reputację Royal Navy. Radiowy meldunek o ataku U-boota, wraz z dokładnie podaną pozycją statku, odebrano m.in. na pokładzie pomocniczego okrętu przeciwlotniczego "Pozarica". Jego dowódca kapitan Lawford, który podporządkował sobie trzy korwety, na wysuniętą teraz przez swych oficerów sugestię udania się na miejsce wypadku oświadczył: "Nie mogę narażać życia trzystu ludzi znajdujących się na moich jednostkach dla - niepewnego - uratowania kilkudziesięciu rozbitków..." Więcej - gdy dowódca korwety "Lotus" zaproponował, by cały zespół przystąpił do zorganizowanego zwalczania U-bootów, odpowiedź Lawforda brzmiała: "Przemyślałem to i doszedłem do przekonania, że rozkaz rozproszenia konwoju miał między innymi zapobiec wpadnięciu w jakąś pułapkę". Postępowanie kapitana "Pozaricy" było 57 kolejnym przykładem bierności i braku zdecydowania, które w czasie tej operacji przejawiło wielu oficerów Królewskiej Marynarki. Nie tylko oni zresztą. Przed południem marynarz "na oku" amerykańskiego frachtowca "Samuel Chase" dostrzegł na morzu ciemny punkt, szybko zidentyfikowany jako okręt podwodny, który stopniowo zaczął wyprzedzać statek,, choć trzymał się wciąż w znacznej odeń odległości. Po dłuższym czasie stracono go z oczu, ale kapitan William Martin dał rozkaz natychmiastowego zastopowania maszyn i zejścia do łodzi ratunkowych! Skupiły się

one w odległości kilkuset metrów od statku w oczekiwaniu na dalsze wydarzenia. Mijały jednak kwadranse, potem godziny, ale nic się nie działo - okręt podwodny upatrzył sobie zapewne jakiś inny cel. Dopiero wówczas kapitan uznał, że niebezpieczeństwo minęło i nakazał powrót na statek. (Jak na ironię, "Samuel Chase" należał do nielicznych uratowanych statków PQ-17...) Jeszcze bardziej niezwykłe wydarzenia rozegrały się na pokładzie innego amerykańskiego frachtowca "Alcoa Ranger". Od pewnego czasu krążył nad nim rozpoznawczy Condor. Uzbrojenie statku stanowiły tylko cztery karabiny maszynowe, nie można było więc odpędzić prześladowcy. Ta przeciągająca się sytuacja tak wpłynęła na stan nerwów kapitana Christophera, że wydał rozkaz zwinięcia amerykańskiej bandery i wciągnięcia flagi oznaczającej w 58 międzynarodowym kodzie "Poddaję się bezwarunkowo". Niemieccy lotnicy musieli być wielce zdumieni i zaskoczeni tym posunięciem, bo wietrząc jakiś podstęp zatoczyli jeszcze kilka kręgów, po czym odlecieli. Tymczasem większość marynarzy "Alcoa Ranger", uznając postępek kapitana za przejaw wyraźnego tchórzostwa, wypowiedziała mu posłuszeństwo. Zamknięto go pod strażą w jego własnej kabinie. Dowództwo statku przejął drugi oficer, który nakazał zdjęcie kompromitującego sygnału i ponowne uruchomienie maszyn. Po pewnym czasie Christopher uznał swój błąd i został ponownie dopuszczony do dowodzenia statkiem. , Nie na wszystkich oczywiście jednostkach byli kapitanowie tak małego ducha. Mniej więcej w tym samym czasie w pobliżu angielskiego frachtowca "Earlston" dostrzeżono coś, co początkowo przypominało małą górę lodową, ale posuwało się z prędkością nie mniejszą niż statek. Upewniwszy się, że jest to pomalowany na biało kiosk okrętu podwodnego, kapitan Hilmar Stenwick polecił nadanie sygnału SOS oraz obsadzenie 102-milimetrowego działa. Z odległości 8 tysięcy metrów otwarto ogień. U-boot przyspieszył teraz, kierując się ku statkowi, ale gdy pociski zaczęły rozrywać się niebezpiecznie blisko, zanurzył się. Stenwick dał wówczas rozkaz wzmocnienia obsady kotłowni i wydobycia maksymalnej mocy z maszyn. Wkrótce "zgubiono" U-boota, który nie odważył się ponownie wyjść na powierzchnię. 59 Stopniowo nasilały się także działania Luftwaffe, na szczęście nie zawsze skuteczne. Po godzinie 15 aż siedem Heinkli He-115 z 906 dywizjonu lotnictwa morskiego bezskutecznie atakowało samotny amerykański frachtowiec "Peter Kerr" i żadna ze zrzuconych torped nie doszła do celu! Kapitan Butler w mistrzowski sposób wykonywał uniki, zmieniając ustawicznie kurs i prędkość swej jednostki. Niestety: gdy po dwóch godzinach odleciał ostatni wodnopłatowiec, ich zadanie przejęły cztery Junkersy Ju-88. Trzymając się poza zasięgiem broni maszynowej, zrzuciły one kilkanaście bomb, z których trzy trafiły statek. Zniszczona została radiostacja, podmuch zniósł z pokładu ustawioną tam część ładunku, w jednej z ładowni wybuchł pożar. Nie mniejsze szkody wyrządziły bomby, licznie eksplodujące w najbliższym sąsiedztwie statku. Masy wody spadły do luków, zablokowany został ster. Wkrótce okazało się, że pożaru nie będzie można opanować, i kapitan musiał wydać rozkaz opuszczenia statku. Zaledwie obydwie ocalałe łodzie ratunkowe oddaliły się nieco od płonącego wraka, nastąpił potężny wybuch przewożonego na nim paliwa lotniczego. "Peter Kerr" wraz z cennym ładunkiem czołgów, samolotów i żywności spoczął na dnie morza. Właśnie w tym czasie zaczęła ustępować mgła 60 z lotnisk 30 pułku bombowego w Kirkenas i Banaku. Dalszych sześćdziesiąt dziewięć junkersów wzbiło się w powietrze, biorąc kurs na pozostałości PQ-17. III dywizjonem

Kampfgeschwader 30 dowodził kapitan Hajo Hermann, fanatyczny hitlerowiec, który tuż przed końcem wojny zorganizował wzorujący się na japońskich kamikaze zespół pilotów- samobójców. Mieli oni atakować alianckie samoloty metodą taranowania. Jedna z grup samolotów skierowała się nad samą granicę bariery lodowej, gdzie szukały schronienia cztery statki. Pierwszy pojawił się nad nimi około godziny 17 samotny bombowiec. Nie ostrzelano go, licząc, iż może nie dostrzeże wolno płynących wśród kry jednostek, ale nadzieja ta była złudna. Samolot zniżył lot, omiatając ogniem nadbudówki pięciotysięcznika "Washington", by za drugim nawrotem zrzucić nań serię bomb. Spadły one za burtą, nie wyrządzając szkód, ale zaraz potem nadleciała reszta 5 eskadry 30 pułku - osiem Junkersów. Załoga statku naliczyła w ciągu paru minut dwadzieścia jeden bomb, które eksplodując blisko kadłuba spowodowały rozdarcie jego blach i unieruchomienie steru. Gdy poziom wody we wnętrzu statku zaczął się niebezpiecznie podnosić, nadano sygnał SOS, a załoga zajęła miejsca w łodziach ratunkowych. Nalot trwał. Inne maszyny rzuciły się na angielski pięciotysięcznik "Bolton Castle". Silnie uzbrojony - w 40-milimetrowego Boforsa, cztery Oerlikony kalibru 20 mm i tyleż 61 karabinów maszynowych - odpierał początkowo z powodzeniem wszystkie ataki, kapitan John Pascoe czuł jednak, że przeciwnik dobierze mu się w końcu do skóry i na wszelki wypadek kazał wysunąć łodzie ratunkowe ponad wodę tak, by ich spuszczenie zajęło nie więcej niż minutę. Jego przewidywania sprawdziły się: nadlatujący od strony słońca junkers zbliżył się niepostrzeżenie i zrzucił wiązkę czterech bomb. Jedna z nich uderzyła w najczulsze miejsce: ładownię nr 2, gdzie wieziono kilkaset ton kordytu. Nie eksplodował on wprawdzie, ale zapłonął ogromnym, przepalającym i stapiającym wszystko płomieniem. Pożar przytłumiła wkrótce woda wdzierająca się do wnętrza i kapitan Pascoe z ciężkim sercem dał rozkaz natychmiastowego opuszczenia statku. Prawie w tym samym czasie trafiona została bombami także jednostka holenderska "Paulus Potter". Uszkodzenia były raczej powierzchowne, ale statek nie słuchał steru. Pod wrażeniem losu dwóch poprzedników marynarze opuścili go w czterech łodziach, nie podejmując nawet próby zbadania i naprawy uszkodzeń. Cały nalot trwał nie dłużej niż kwadrans. Na opuszczonego, ale trzymającego się wciąż na wodzie "Paulusa Pottera" natrafił po 8 dniach kapitan Reche z U-255 Wysłał na jego pokład swojego głównego mechanika, by sprawdził, czy nie dałoby 62 się statku uruchomić, ale podwładny wrócił z wiadomością, że w maszynowni stoi woda. Niemcy obłowili się zresztą w inny sposób: w przygotowanej do wyrzucenia za burtę, obciążonej ciężarkiem teczce znaleźli papiery statku, a wśród nich także różnego rodzaju instrukcje, jak książkę szyfrowi plan pól minowych wokół Islandii. Reche nie odmówił sobie także teatralnego gestu i kazał przy dźwiękach bosmańskich gwizdków ściągnąć z masztu holenderską banderę, filmując całą tę ceremonię, co wykorzystała potem niemiecka kronika filmowa. U-225 zatopił statek ostatnią posiadaną torpedą. Cało uszedł z nalotu czwarty znajdujący się w pobliżu statek amerykański "Olopana", który uratował się w dość niezwykły sposób. Ten sam pojedynczy Junkers, który pierwszy zbombardował "Washington", skierował się zaraz potem ku "Olopanie", powtarzając swój manewr z ostrzałem bronią pokładową. Kapitan Mervyn Stone nakazał wówczas spuszczenie łodzi ratunkowych, w których zajęła miejsce większa część załogi. W różnych punktach pokładu zapalono boje dymne, które spowiły cały kadłub chmurą tak gęstą, że obsadę mostka trzeba było zmieniać co kilka minut. Podstęp udał się, załogi pojawiających się co pewien . czas nad statkiem samolotów nie zwracały na dymiący wrak większej uwagi. Długi czas upłynął od ich odlotu, zanim załoga 63

"Olopany" zebrała się znów w komplecie na pokładzie. Chociaż uratowanie statku mogło w jej odczuciach graniczyć z cudem, to dzień ten miał przynieść jeszcze inne niespodzianki. Oto kapitan skierował ostrożnie swą jednostkę ku miejscu, gdzie zatonął "Bolton Castie", dopalał się "Washingtpn" i kołysał na fali "Paulus Potter". Niedaleko widać było oddalające się szalupy. Jakież było zdumienie Stone'a, gdy podpływając do nich z zamiarem wzięcia na pokład rozbitków, spotykał się wszędzie z jednoznaczną, zdecydowaną i... odmowną odpowiedzią. Stu kilkudziesięciu ludzi wolało trudy i niebezpieczeństwa podróży po arktycznych wodach do nieznanego lądu, niż pewne wygody, ale i ryzyko związane z powtórnym znalezieniem się na pokładzie statku! Prawie 100 mil dalej na wschód cztery junkersy nadleciały nad inną grupę jednostek. Trzy pierwsze, przywitane gęstym ogniem, zrzuciły bomby pospiesznie i niecelnie, w dużej odległości. Bomby czwartego również nie trafiły żadnego statku, wybuchły jednak tak blisko rufy tankowca "Aldersdale", że uszkodziły mu ster i maszyny oraz spowodowały przeciek. Główny mechanik zbadał rozmiary szkód i oświadczył, że nie może się podjąć naprawy, wobec czego kapitan Hobson zawiadomił o sytuacji płynący w pobliżu poławiacz min "Salamander" i przeszedł na jego pokład wraz z całą załogą. Ponieważ jedyne działo tej jednostki zostało uszkodzone 64 podczas odpierania nalotu, więc jej dowódca próbował zatopić tankowiec przez przymocowanie na burcie statku i zdetonowanie kilku bomb głębinowych. Po ich eksplozji powstała wprawdzie duża wyrwa w kadłubie, przez którą wdzierała się do wnętrza woda, ale "Aldersdale" nadal nie zamierzał iść na dno. Spróbowano wobec tego innego sposobu: skierowano ogień z broni maszynowej ku zbiornikowi, w którym znajdowała się benzyna lot nicza, ale pociski rykoszetowały od blach kadłuba, nie przebijając ich. Obawiając się ataku ze strony okrętów podwodnych, kapitan Mottram odpłynął wreszcie ze swym okrętem, nie wykorzystując tak prostego sposobu, jak podpalenie zawartości tankowca przez grupę abordażową. "Aldersdale" stał się jeszcze jednym statkiem-widmem. junkersy tymczasem znalazły łatwiejszy łup. Był nim płynący samotnie statek ratowniczy "Zaafaran", dawny syryjski parowiec przybrzeżny. Trafiony kilku bombami poszedł szybko na dno, a 97 znajdujących się na nim marynarzy i rozbitków z innych jednostek uratował bliźniaczy "Zamalek". Wolny od lodów rejon Morza Barentsa patrolowały niemieckie łodzie latające i Condory. Jeden z nich naprowadził klucz ju-88 nad amerykański pięciotysięcznik "Pankraft". Stary ten parowiec był zresztą z dala dobrze widoczny: zdradzała go ciągnąca się na wiele kilometrów smuga ciemnego dymu i z tego też powodu jego kapitan nie próbował 65 żadnych uników, starając się znaleźć ratunek w jak najśpieszniejszym oddaleniu się od innych jednostek PQ-17. "Pankraft" nie został trafiony, jakkolwiek bomby spadły w jego bezpośredniej bliskości, powodując szereg uszkodzeń. Kapitan Jacobsen okazał się jeszcze jednym w tej operacji dowódcą, który nie stanął na wysokości zadania. Nie zawiadamiając nawet reszty załogi, zebrał najbliższych marynarzy i wraz z pierwszym oficerem odpłynął na spuszczonej pospiesznie łodzi ratunkowej. Dowództwo nad pozostałymi objął II oficer Ronald Regson. Polecił on radiotelegrafiście nadanie sygnału SOS, a sam zajął się niszczeniem pozostawionych poufnych dokumentów. W tym czasie nadleciał jeszcze jeden Junkers i ostrzelał statek z broni pokładowej. Dzielny oficer poległ na mostku. Ostatnie łodzie i tratwy odbiły szybko od "Pankrafta". Został on - po "Paulusie Potterze" i "Aldersdale" - trzecią już unieruchomioną i porzuconą, chociaż nadal trzymającą się na wodzie, jednostką z PQ-17. Samoloty zaatakowały również płynące w pobliżu amerykańskie statki "Bellingham" i "Winston Salem", ale te zdążyły skryć się w paśmie mgieł. Z "Bellinghama" słychać było świst, a następnie wybuchy zrzuconych poprzez chmury bomb, eksplodujących w odległości

paruset metrów w morzu i na polach lodowych. Gdy statek po godzinie wynurzył się z mgły, natychmiast na małej wysokości 66 zbliżył się ku niemu nieprzyjacielski samolot. Jego załoga nie przejawiała jednak większego ducha bojowego, gdyż odstraszyły ją gejzery wody, wzbijane pociskami stodwójki frachtowca. Kapitan Mortensen nakazał wówczas zwiększenie obrotów do maksimum. Wibrując i trzeszcząc, "Bellingham" pruł teraz fale z szybkością 15 węzłów, największą, jaką udało mu się osiągnąć od czasu przeprowadzonych przed dwudziestu dwu laty prób odbiorczych! Niemcy na szczęście nie pokazywali się więcej, za to po pewnym czasie pojawił się na horyzoncie statek ratowniczy "Rathlin". Obydwie jednostki pozostawały odtąd w kontakcie wzrokowym. Ostatnią już w tym dniu ofiarą lotników i marynarzy spod znaku czarnego krzyża i swastyki został brytyjski siedmiotysięcznik "Earlston". Już od pewnego czasu ścigały go - na razie bezskutecznie - aż trzy okręty podwodne, ale jego los przesądził klucz junkersów. Pierwszy z nich zrzucił wiązkę bomb tuż przed dziobem statku, który musiał wprost przedrzeć się przez wysoką, wolno opadającą po wybuchach ścianę wodną. Pierwszy oficer pospieszył na dziób, by zbadać ewentualne uszkodzenia, i zdążył właśnie krzyknąć kapitanowi, że wszystkie szwy wytrzymały, gdy drugi Junkers zaatakował z boku, zrzucając jedną tylko, ale celną, niestety,- bombę. Wybuchła ona tuż przy burcie koło maszynowni. Statek zakołysał się od silnej 67 eksplozji, część maszyn i urządzeń napędowych wyrwana została ze swych postumentów, pękły przewody pary. Ładunek "Earlstona" stanowiła, przede wszystkim amunicja i znaczne ilości materiałów wybuchowych, więc kapitan Stenwick nie czekał już na dalsze ataki, tylko po przekazaniu w eter alarmowego sygnału zarządził opuszczenie statku. Bez paniki spuszczono na wodę dwie ocalałe łodzie, w których zajęła miejsca cała załoga, ostro wiosłując, by oddalić się na bezpieczną odległość, zanim nastąpi eksplozja. Zdążyli odpłynąć zaledwie paręset metrów, gdy w pobliżu wynurzyły się trzy niemieckie okręty. U-334 wystrzelił natychmiast torpedę, która trafiła statek za tylnym masztem. "Earlston" przechylił się nieco, ale wciąż trzymał się na wodzie. Druga torpeda chybiła celu, trzecia, wystrzelona z odległości zaledwie 700 metrów, spowodowała eksplozję części ładunku. Pomarańczowy błysk, ogłuszający huk i powietrze zaroiło się od wyrzuconych w górę fragmentów statku, który przełamał się na pół. Dziób pogrążył się zaraz w falach, od strony z wolna przechylającej się rufy dobiegał jeszcze jakiś czas odgłos zsuwających się czołgów, dział i pojazdów. Wreszcie na powierzchni pozostał tylko umocowany na pokładzie balon zaporowy, ale po chwili i on zniknął, jakby wciągnięty pod wodę niewidzialną ręką. Niemcy wezwali kapitana Stenwicka do przejścia 68 na pokład U-334. Spytał, co zamierzają zrobić z jego marynarzami, ale nie udzielono mu żadnej odpowiedzi. U-booty odpłynęły wśród okrzyków swych załóg, oficerowie gratulowali sobie nawzajem odniesionego sukcesu. Do admirała Schmundta poszedł ostatni w tym dniu triumfalny meldunek. W ciągu doby, która upłynęła ód wydania fatalnego rozkazu, trzynaście statków wiozących łącznie prawie 100 tysięcy ton ładunku, który z takim wysiłkiem wyprodukowali amerykańscy i brytyjscy robotnicy, który tak oczekiwany był przez- radzieckie sztaby i żołnierzy na froncie, zostało bezpowrotnie straconych dla wysiłku wojennego aliantów, zatopionych bądź też - co gorsza - pozostawionych własnemu losowi. Jeśli 4 lipca 1942 roku można określić jako czarny dzień brytyjskiej Admiralicji, to 5 lipca był jednym z najtragiczniejszych dni w historii operacji morskich II wojny światowej. W opublikowanym następnego dnia meldunku specjalnym naczelne dowództwo Wehrmachtu chełpliwie doniosło o zatopieniu przez Luftwaffe ciężkiego krążownika i 19 statków o łącznej nośności 122 000 BRT *, a przez okręty podwodne - 9 statków o tonażu 70 400 BRT, łącznie