ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

Koncert - Mather Anne

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Koncert - Mather Anne.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Mather Anne
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 383 stron)

Anne Mather KONCERT For Evaluation Only. Copyright (c) by Foxit Software Com Edited by Foxit PDF Editor

Lani St. John miała czternaście lat, kiedy po raz pier­ wszy zobaczyła Jake'a Pendragona. Spędzała właśnie ferie z rodzicami. Niezwykle rzadko zdarzało się, aby matka i ojciec wyjeżdżali razem. Teraz znaleźli jednak na to czas i zamiast lecieć gdzieś daleko do egzotycznych krajów, pojechali na południowy zachód do Kornwalii. Wspólne wyjazdy z rodzicami zawsze były czymś trud­ nym i męczącym. Oboje byli tak różni. Jedno wesołe i zmienne, a drugie uparte i niezdolne do kompromisu. Kiedy przebywali ze sobą dłużej niż kilka godzin, walczyli jak pies z kotem. Nie byli zbyt dopasowaną parą. Matka Lani, Clare, była sopranistką o międzynarodowej sławie, a ojciec radcą pra­ wnym, oschłym i prozaicznym. Dziewczynka nigdy nie mogła zrozumieć, co skłoniło ich do ślubu. Po czternastu

6 AnneMather • KONCERT latach wspólnego życia ich małżeństwo znajdowało się w opłakanym stanie. Kilka lat później Lani uświadomiła sobie, że te wakacje były ostatnią próbą naprawienia błędów, uśmierzenia spo­ rów i wskrzeszenia dawno wygasłej namiętności. Nie po­ wiodło się jednak. Kiedy Clare zorientowała się, że jej mąż wybrał na miejsce wypoczynku Konwalię tylko dlatego, aby móc spotkać się z bogatą klientką, wróciła do Londy­ nu, pozostawiając jednak córkę, aby towarzyszyła ojcu. Mount's Bay nawet w kwietniu nie było najcieplejszym miejscem na świecie. Kiedy Lani po raz pierwszy zobaczy­ ła przylądek Tremorna, aż zadrżała. Szare morskie fale groźnie kąsały cypel, a zimny wiatr łomotał okiennicami zamku pani Worth. Rzecz jasna, nie był to prawdziwy zamek, ale w mło­ dzieńczej wyobraźni Lani jawił się właśnie w ten sposób. Kiedy siedziała obok ojca w wypożyczonym samochodzie - matka wróciła ich autem do Londynu - czuła się radosna i odprężona. Ojciec uśmiechał się do niej porozumiewaw­ czo. Ponura maska, jaką przywdział po wyjeździe żony, dawno już zniknęła. Rezydencja pani Worth stała na przylądku Tremorna najwyraźniej nieczuła na groźne żywioły. Spadzisty dach ze szczytami, rzeźbione krenele i blanki, a także wąskie okiennice pod okapem nadawały budowli średniowieczny charakter. Nie była to jednak bajkowa rezydencja. Kamien­ na fasada wyglądała ponuro, a promienie słoneczne, odbi­ jające się od wzburzonych fal oceanu, potęgowały tylko ten efekt. Kiedy wjechali na podjazd u podnóża schodów, prowa-

KONCERT • Annę Mather 7 dzących na dekorowaną kolumienkami frontową werandę, Lani otworzyła drzwi i wysiadła z samochodu, nie czekając na zgodę ojca. Jej ciekawość i żywa wyobraźnia malowały już postaci mieszkańców domu. Oczekiwała, że za chwilę otworzą się drzwi, na werandę wyjdzie lokaj i grobowym głosem zaprosi ich do środka. Rzeczywistość okazała się jednak zupełnie inna. Drzwi otworzyły się, kiedy Roger St. John wysiadał z samochodu, aby dołączyć do córki, ale młody mężczyzna, który się w nich pojawił, nie wyglądał bynajmniej na lokaja. Oni nie nosili luźnych, sportowych swetrów i wąskich, wytartych dżinsów. Lani spojrzała na swoje sztruksy. Jakże szykow­ nie wyglądały. Lokaje nie nosili także długich włosów i nie patrzyli na gości z młodzieńczym znudzeniem i rozbawie­ niem. Policzki Lani zarumieniły się, kiedy młody mężczyzna spojrzał na nią z delikatnym uśmiechem. Była niezmiernie wdzięczna ojcu, że stanął pomiędzy nimi i powiedział: - Byłem umówiony z panią Worth. - Dało jej to kilka cennych sekund na opanowanie nerwów. - Nazywam się Roger St. John. Jestem radcą prawnym pani Worth. - Ach, tak. Pan St. John. - Młody mężczyzna wyciąg­ nął dłoń i panowie przywitali się. - Staruszka mówiła coś o radcy prawnym. Teraz sobie przypominam. Proszę wejść. Zawiadomię ją, że pan przyszedł. Odwrócił się i wszedł do domu. Roger skinął na córkę, aby poszła za nim. - Chodź - powiedział. - Przestań spać na stojąco. Wy­ gląda na to, że wreszcie będziemy mieli za sobą to spotka­ nie.

8 AnneMather • KONCERT Lani podeszła do ojca i wzięła go pod rękę. - Próbowałeś już przedtem skontaktować się z panią Worth? Skinął głową twierdząco. - Kilka razy. Niestety, pani Worth może sobie pozwolić na to, aby być nieuchwytna. Mam wrażenie, że ona niezbyt interesuje się swoim majątkiem. - Czy ona jest bardzo bogata? - spytała Lani, kiedy przechodzili pod rzeźbioną futryną drzwi. Weszli do ponurego, wyłożonego dywanami holu. Oj­ ciec uśmiechnął się. - Bardzo - odpowiedział, rozglądając się dokoła. - Być może, ten hol nie świadczy o tym najdobitniej, ale mogę cię zapewnić, że nasza klientka nie musi się martwić o emery­ turę. Dziewczynka rozejrzała się wokół z zainteresowaniem. Hol w tym miejscu nie był zbyt przestronny, ale wydawał się rozszerzać za załomem schodów. Ustawione tam rośliny doniczkowe i pnącza pokrywające ściany nadawały drugiej części pomieszczenia wygląd prawdziwej oranżerii. Dwie pary ciemnych drzwi, znajdujących się po obu stronach holu, prowadziły zapewne do pokoi gościnnych. Wszystkie były jednak zamknięte i Lani zastanawiała się, gdzie znik­ nął młody mężczyzna. Jej ciekawość została zaspokojona, kiedy w chwilę później pojawił się on na galerii, wieńczącej szerokie scho­ dy, i zawołał Rogera na górę. - Staruszka oczekuje pana, panie St. John - oznajmił, ale jego usta wykrzywił dziwny uśmiech, zupełnie jakby powiedział jakiś żart.

KONCERT • AnneMather 9 Ojciec wziął Lani za rękę i ruszyli na górę. Schody rozpoczynały się na wysokości drugich drzwi po lewej stronie holu. Na dole znajdowały się trzy szerokie stopnie, po czym cała konstrukcja skręcała w prawo i pięła się do góry wzdłuż jednej ze ścian. Kiedy dotarli na pierwsze piętro, przeszli przez galerię i skręcili w długi korytarz z mnóstwem tajemniczych drzwi i zaułków. Dopiero teraz Lani uświadomiła sobie, jak bardzo mylący był obraz holu. Dom był znacznie większy, niż można by to sobie wyobra­ żać, obejrzawszy jedynie parter. Zaczerwieniła się, kiedy zdała sobie sprawę, że młody mężczyzna z uśmiechem przygląda się jej zdumieniu. - Proszę tędy - powiedział, prowadząc ich korytarzem w stronę drzwi, znajdujących się w jego końcu. Lani nie miała czasu przyjrzeć się wiekowym obrazom, wiszącym na ścianach, gdyż po chwili otworzył z rozmachem drzwi i wprowadził ich do pokoju. - Pan St. John, staruszko - oznajmił z celowym lekceważeniem. Starsza kobieta wsparła się na poduszkach i zmierzyła młodzieńca groźnym wzrokiem. - Mówiłam ci, żebyś nie... - W tej chwili ujrzała Lani i zamarła przez moment w bezruchu. - Kto to? - zawołała, krzywiąc usta z niesmakiem. - Jake, co to za dziecko? Zabierz ją natychmiast z mojego pokoju! Wiesz przecież, że nie toleruję u siebie dzieci! Dziewczynka pomyślała, iż starsza kobieta, siedząca na środku wielkiego łóżka, wygląda trochę jak wiedźma. Wy­ raźnie poirytowana, wydzierała się na młodego mężczyznę, ale on wydawał się nie przejmować jej humorami. Stwier­ dziła, że nie lubi pani Worth równie bardzo, jak pani Worth

10 AnneMather • KONCERT nie lubiła jej. Nie podobała się jej także sypialnia starszej pani, zastawiona stolikami, krzesłami i fotelami, które śmierdziały starością i rozkładem. - Bardzo przepraszam, pani Worth. Lani jest moją cór­ ką - próbował wyjaśnić Roger St. John. - Jej matka... to znaczy... jest teraz pod moją opieką i nie mogłem jej zosta­ wić w hotelu... - Pańskie układy rodzinne, panie St. John, mnie nie interesują - stwierdziła oschle starsza kobieta. Jake uśmie­ chnął się i skinął głową, jakby miał zamiar wyjść. - Dokąd się wybierasz? - Czując na sobie jej ostry wzrok, zatrzymał się. - Nie przypominam sobie, żebym pozwoliła ci odejść. Łaskawie wróć tutaj i zamknij drzwi. To oficjalne polece­ nie. Westchnął ciężko i położył rękę na gałce od drzwi, ale bynajmniej nie miał ochoty spełnić żądania starszej pani. - Nie mam czasu, staruszko - powiedział i spojrzał na nią beznamiętnym wzrokiem. - Miło mi było państwa po­ znać, panie St. John... Lani. - Uśmiechnął się. - Poproszę Hannę, żeby przyszła i odprowadziła twoich gości, kiedy skończycie rozmowę. - Nie pozwalam ci na to! - Pani Worth aż trzęsła się z oburzenia. - Nie skończyłam jeszcze z tobą rozmawiać, Jake. Dokąd się wybierasz? Co masz zamiar robić? Nie mam najmniejszej ochoty umierać ze strachu i martwić się, czy nie strzeli ci do głowy jakiś zwariowany pomysł! - Później, staruszko. - Popatrzył w zadumie na Rogera i Lani. - Wiesz przecież, gdzie będę. Możemy porozma­ wiać później. - Dobrze, ale zabierz ze sobą to dziecko! - zawołała

KONCERT • AnneMather 11 piskliwie. - Muszę przeprowadzić z panem St. John poufną rozmowę. Obecność dzieci jest niewskazana. Zabierz ją ze sobą, zabaw ją! - Ja... nie... - zaczął nieskładnie Roger, ale zagłuszył go wybuch wściekłości Jake'a. - Nie jestem niańką, staruszko! - oznajmił i odwrócił się w kierunku drzwi. Już miał wyjść, ale zatrzymał go pełen oburzenia głos Lani. - Nie potrzebuję niczyjej opieki, tato - powiedziała, patrząc na ojca błyszczącymi gniewnie oczami. - Jeśli... jeśli pani Worth nie ma nic przeciwko temu, to pójdę sobie na spacer nad morze. Dobrze mi zrobi trochę świeżego powietrza. Duszno tutaj. - Jesteś pewna? - zapytał nieśmiało ojciec. Skinęła głową. - Całkowicie - odparła, starając się nie patrzeć w pełne podziwu oczy Jake'a. - Przejdę się trochę i zaczekam na ciebie w samochodzie. Pani Worth parsknęła zniecierpliwiona. - Nie ma takiej potrzeby, moje dziecko. Hanna, moja gospodyni, da ci szklankę lemoniady, jeśli tylko ładnie ją o to poprosisz. - Bardzo dziękuję, ale nie mam ochoty na lemoniadę - odpowiedziała wyniośle i raczej wyczuła niż usłyszała tłumiony śmiech Jake'a. - Do zobaczenia, tato. Nie spiesz się. Dam sobie radę! Minęła młodego mężczyznę i wyszła na korytarz. Mło­ dzieniec ukłonił się z udawaną gracją, zamknął pośpiesznie drzwi i pognał za nią w stronę schodów. Postanowiła go zignorować. Po tym, jak ją potraktował i jak do niej mówił,

12 AnneMather • KONCERT nie zasługiwał na żadne względy. Już miała otworzyć drzwi prowadzące na werandę, gdy nagle stanął tuż przed nią. - Brawo - powiedział z pozornym spokojem. Chociaż starała się zachowywać równie chłodno, jak bohaterki wszystkich znanych jej romansów, nie mogła powstrzymać uśmiechu, kiedy puścił do niej oko. - No cóż - powiedziała z namysłem - to potworna ko­ bieta. Jak ona może tak krzyczeć i wydawać ludziom roz­ kazy? Nie rozumiem, dlaczego się na to zgadzasz. Pracu­ jesz dla niej albo coś w tym stylu? - Albo coś w tym stylu - odpowiedział, otwierając drzwi. - Jest moją babką. Tylko nie mów jej, że ci o tym powiedziałem. Ani ona, ani ja nie jesteśmy z tego dumni. Lani wyszła na dwór i zadrżała. Chociaż miała na sobie kurtkę i ciepły sweter, trzęsła się z zimna. Zastanawiała się, jak... Jake, jeśli było to jego prawdziwe imię, może wy­ trzymać bez marynarki. Miał na sobie tylko bluzę, ale nie wydawał się być zziębnięty. Razem zeszli po schodach. Żałowała, że z początku za­ chowała się wobec niego tak oschle i nieprzystępnie. Przy­ jemnie się z nim rozmawiało. Podobał jej się jego cierpki humor. Kiedy ruszył przez torfowisko w stronę skalistego zbocza, zapytała, dokąd idzie. - Do domu - odpowiedział i włożył ręce do kieszeni dżinsów. Zielone oczy Lani wyrażały zdumienie. - Nie mieszkasz razem z babcią? - Nie! Mój dom jest tam - wskazał w stronę morza. - Nie widać go z drogi. Kiedy doszli do krawędzi zbocza, spojrzała w dół, lekko

KONCERT » Annę Mather 13 zaniepokojona. Wąska ścieżka, zarośnięta trawą i chwasta­ mi, schodziła do morza i mniej więcej w połowie zbocza znikała za skalnym załomem. Wychyliła się bardziej i do­ piero wtedy zobaczyła drewniane bale, stanowiące część osadzonej na skałach altany. Spojrzała na Jake'a pytająco. - Czy to twój dom? - Tak. To Morski Dom. - Morski Dom - powtórzyła z namysłem. - Co za in­ trygująca nazwa. Mogę go obejrzeć? Spojrzał na nią z uśmiechem. - Sądziłem, że chcesz iść na spacer. - Chciałam tylko wyjść z tego dusznego pokoju - wy­ jaśniła. - Ty i twoja babcia traktujecie mnie tak, jakbym była dzieckiem. Ale nie jestem! Mam prawie piętnaście lat! - A ja dwadzieścia trzy - odparł sucho. - Przyznaję, że jesteś już zbyt dorosła, aby mieć niańkę, ale także zbyt młoda, abyś mogła pójść ze mną do mojego domu. Westchnęła. - To idiotyczne. Nie jesteś chyba maniakiem seksual­ nym? - Nie o tym mówię - odpowiedział, uśmiechając się tajemniczo. Nie dawała za wygraną. - Jaką szkodę mogę tam wyrządzić? Chcę tylko obej­ rzeć dom. - To niemożliwe - odparł Jake, odgarniając włosy nie­ cierpliwym ruchem. - Przepraszam, jeśli przedtem cię ura­ ziłem, ale nie mam doświadczenia w kontaktach z wojują­ cymi feministkami. - Uśmiechnął się. - Wybacz mi, ale mam trochę pracy. Do zobaczenia.

14 AnneMather • KONCERT Postanowiła, że tak łatwo się nie podda. - Co to za praca? - spytała, kiedy zaczął schodzić w dół zbocza. - Myślałam, że pracujesz dla swojej babki. Co robisz? Troszczysz się o dom? - Między innymi - rzucił niedbale przez ramię. - Życzę przyjemnego spaceru. Miło cię było poznać, Lani. - Ciebie również - mruknęła, wyraźnie poirytowana. Patrzyła, jak znika za załomem skały. Nagle cały czar dnia prysnął. Odwróciła się i spojrzała na okazały dom pani Worth. Jak ta kobieta mogła traktować w ten sposób swojego wnuka, zastanawiała się, włócząc się po torfowisku. Była wstrętną, starą wiedźmą... Dlaczego Jake znosił to wszy­ stko bez cienia prostestu? Ona nie wytrzymałaby tych krzy­ ków nawet przez minutę. Jake był bardzo przyjemny w porównaniu z ponurymi murami rezydencji i jej starą właścicielką. Wysoki, atra­ kcyjny, o ciemnej cerze, jaką często mają Kornwalijczycy. W niczym nie przypominał swojej babci, której wygląd nie wzbudzał sympatii. Myśląc o jego łagodnych oczach i cierpkim uśmiechu, skarciła się w duchu za to, że z po­ czątku była wobec niego tak nieprzyjemna. Jak dotąd, oj­ ciec uosabiał wszystko to, co podobało się jej w płci prze­ ciwnej. Jake nie przypominał jednak zupełnie Rogera St. Johna. Ojciec zawsze bardzo dbał o swój wygląd i ubrania, ale mimo to garnitury nie leżały na nim tak dobrze, jak dżinsy na Jake'u. Roger był także przystojny, ale jego skóra nie sprawiała wrażenia opalanej przez pół roku na Baha­ mach. Nie poruszał się także z kocią gracją, która przypra­ wiała Lani o przyjemny skurcz żołądka. Było to dość osób-

KONCERT • AnneMather 15 liwe porównanie, ale chociaż Jake w niczym nie przypomi­ nał jej ojca, uznała go za najatrakcyjniejszego mężczyznę, jakiego dotąd poznała. Próbując otrząsnąć się z tych myśli, zawróciła w stronę morza. Kiedy stanęła na krawędzi zbocza, spojrzała w dół. Osadzona na skale altana była stąd doskonale widoczna. Westchnęła z rezygnacją, kiedy uświadomiła sobie, że za­ pewne nigdy nie zobaczy jej z bliska. A niby dlaczego miałaby tego nie zrobić?, zapytała się w duchu. Nie było przecież prawa, które zabraniało chodzić ścieżkami prowa­ dzącymi przez nadmorskie skały. Mówiąc sobie, że robi to tylko po to, aby móc opowie­ dzieć swoim przyjaciółkom coś ekscytującego, kiedy wróci do szkoły po feriach wielkanocnych, zaczęła schodzić ostrożnie w dół zbocza. Jak dotąd, mogła się pochwalić jedynie tym, że podczas świąt Bożego Narodzenia kuzyn Robin, starszy od niej o dwa lata, pocałował ją pod jemiołą. Musiała się porządnie natrudzić, aby przekonać swoją naj­ lepszą przyjaciółkę, Libby Forster, że było to przyjemne. Prawdę mówiąc, wargi Robina były wilgotne i rozlazłe, a jego oddech również nie należał do najprzyjemniejszych. Ucieszyła się, kiedy wszedł ojciec i kuzyn był zmuszony zakończyć swoje amory. Rzecz jasna, na użytek Libby powiedziała, że nigdy nie była bardziej wściekła i rozgory­ czona. Daleko w dole morze biło o ląd, pozostawiając na ka­ mieniach języki piany. Myśl o tym, co by się stało, gdyby zrobiła jeden fałszywy krok, przyprawiła ją o szybsze bicie serca. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie lepiej zawró­ cić. Być może, nawet by to zrobiła, ale nie starczyło jej

16 AnneMather • KONCERT odwagi, aby się odwrócić. Miała nadzieję, że ojciec nie będzie jej szukał. Z pewnością nie pochwaliłby tej eskapa- dy. Morski Dom był teraz tuż pod nią i każdy powiew wia­ tru przynosił dźwięki muzyki. Zapewne Jake włączył sobie magnetofon, aby zagłuszyć monotonny szum fal, pomyśla­ ła, schodząc prawie na czworakach. Cokolwiek robił, to najwyraźniej lubił akompaniament. Przez chwilę zawahała się. Co będzie, jeśli ją zauważy? Gotów sobie pomyśleć, że przyszła tu na przeszpiegi. Bydynek był zadziwiającym wytworem techniki. Ktoś wykuł w zboczu półkę i wybudował dom tak, że zarówno z dołu, jak i z góry był on chroniony przez skały. Budowla składała się z dwóch pięter, a szkielet, oparty na wsporni­ kach, osadzony był głęboko w skalnym podłożu. Widok ze środka musiał być wspaniały, pomyślała z zachwytem, sta­ jąc u podnóża schodków, prowadzących do drzwi. Nie powinna iść dalej. Jake mógłby ją zauważyć. Muzyka była teraz doskonale słyszalna. Po lekcjach historii muzyki w szkole bez trudu rozpoznała rzewny ton sonaty Chopina. Była zdumiona. Przypuszczała, że Jake słucha nowoczesnej, rockowej muzyki, jak większość mło­ dych ludzi. I tym razem okazał się inny. Intrygował ją na każdym kroku. Melodia urwała się nagle i po kilku sekundach Lani usłyszała nieharmonijny akord, zupełnie jakby ktoś oparł się bezwładnie o klawiaturę. Była zaskoczona nagłym za­ kończeniem utworu i owym tajemniczym akordem. To z pewnością nie było nagranie. Ciekawość wzięła górę nad rozsądkiem i dziewczynka

KONCERT • AnneMather 17 powolutku zaczęła się wspinać po schodkach w stronę drzwi. Dobrze, że miała na sobie lekkie, płócienne buty. Nie zamierzała zapukać. Jeśli to, co przypuszczała, było prawdą, to tym bardziej nie powinna przeszkadzać. Na palcach przeszła obok drzwi i zajrzała do środka przez okno. - Co ty tu, u diabła, robisz? Była tak przerażona, że zupełnie zapomniała, co zoba­ czyła przez okno. Odwróciła się w stronę rozgniewanego Jake'a. Zdjął bluzę i miał na sobie wyłącznie bawełniany podkoszulek. Wyglądał jeszcze atrakcyjniej niż przedtem. Jego pytanie nie było jednak... atrakcyjne. Było nieprzy­ jemne i brutalne. Wstrzymała oddech, nie wiedząc, jak za­ reagować. - Przechodziłam - wyjaśniła - i usłyszałam muzykę. - Przyszłaś mnie szpiegować? - Nie. - Więc jak to nazwiesz? - Po prostu byłam ciekawa, to wszystko - zawołała, otrząsnąwszy się już z szoku. - Przepraszam. Nie wiedzia­ łam, że to prywatna ścieżka. Myślałam, że ona dokądś prowadzi. - Owszem, prowadzi - powiedział z przekąsem. - Tutaj. - Myślałam, że gdzieś indziej - stwierdziła spokojnie i dumnie podniosła głowę. - W takim razie, co robisz przed oknem mojego domu? Wzruszyła ramionami. Nie było sensu dalej kłamać. - Chyba sam wiesz - mruknęła niechętnie. - Usłysza­ łam, że utwór raptownie się skończył. Chciałam sprawdzić, czy to ty grałeś.

18 AnneMather * KONCERT - Tak. - Podniósł rękę i rozmasował sobie szyję. - Te­ raz już wiesz. - Wzruszył ramionami. - A niech to wszyscy diabli! Wejdź do środka. Właśnie miałem sobie zrobić ka­ wę. Masz może ochotę na filiżankę? Odetchnęła z ulgą. - Z przyjemnością się napiję. Wskazał ręką na drzwi i wprowadził ją do środka. Zna­ lazła się w pokoju, który widziała przez okno. Zdziwiła się, że chociaż był wygodnie urządzony, na podłodze nie było dywanu. Deski w wielu miejscach zdarte nosiły patynę sta­ rości. Większą część wnętrza zajmował fortepian, który sły­ szała, schodząc w dół zbocza. Chociaż nie był to instru­ ment koncertowy, tylko ćwiczeniowy, krótki fortepian, i tak nie mogła sobie wyobrazić, jak przetransportowano go przez skały. Wszędzie leżały kartki papieru nutowego, któ­ rego muzycy używają podczas komponowania lub aranża­ cji utworu. Nie zwróciła jednak na to zbytniej uwagi. Za bardzo interesowała ją reszta pokoju i wąskie, wysokie okna, wychodzące na wzburzony ocean. - Zrobię kawę - powiedział Jake, otwierając drzwi, któ­ re zapewne prowadziły do kuchni i dalej, na schody. - Roz­ gość się. Zaraz wracam. Usiadła na pokrytej perkalem sofie, ustawionej przed kominkiem. Ogień buzował wesoło w palenisku. Wyciąg­ nęła ręce, aby się ogrzać, i z zainteresowaniem rozejrzała się wokół. Oprócz fortepianu w pokoju znajdowały się także półki z książkami i mały stolik. Stało również kilka krzeseł, se- kretarzyk i zestaw stereofoniczny z głośnikami zawieszo-

KONCERT • AnneMather 19 nymi na ścianach. W pokoju nie było telewizora. Każda, nawet najmniejsza przestrzeń była zajęta przez jakiś przed­ miot. Nie mogła zrozumieć, dlaczego Jake musiał mieszkać w takiej ciasnocie, podczas gdy jego babka miała w swoim domu tyle wolnych pokoi. Wrócił z dwoma glinianymi kubkami, wypełnionymi po brzegi kawą. Z uśmiechem wzięła jeden z nich. - Nie spodziewałam się takiego przyjęcia - szepnęła, kiedy usiadł naprzeciw niej. Uśmiechnął się cierpko. - A czego się spodziewałaś? Poczuła, że się czerwieni. Było to potworne. Miała na­ dzieję, że kiedyś z tego wyrośnie. Tymczasem jednak stara­ ła się ukryć swoje zmieszanie, zmieniając temat. - Czy to był Chopin? Uczyłam się w szkole historii muzyki i rozpoznaję ten styl. Jake wyciągnął nogi i wziął kubek w obie dłonie. - Co jeszcze robisz w szkole? - zapytał i nie czekając na odpowiedź, dodał: - Zapewne lubisz także sztuki piękne i teatr. Postanowiła zignorować jego złośliwy ton. - Właściwie to wolę matematykę i angielski - odpowie­ działa, bynajmniej niezgodnie z prawdą. - Lubię także sport. Uwielbiam pływać. - Naprawdę? - Przyglądał się jej uważnie. - Wydaje mi się, że jesteś wysoka jak na swój wiek. Co chcesz robić, kiedy dorośniesz? - Ja jestem dorosła - powiedziała dobitnie. - Gdyby nie to, że mieszkam w Anglii, mogłabym już wyjść za mąż. Małżeństwo to przecież nie dziecinada.

20 AnneMather • KONCERT - Dobrze, już dobrze. - Uśmiechnął się. - Zapytam w inny sposób. Co zamierzasz robić po ukończeniu szkoły? Czego oczekują od ciebie rodzice? Chcą, abyś poszła w śla­ dy ojca? - Być może. - Lani była już zmęczona tymi pytaniami. - Opowiedz mi o sobie, Jake'u Worth. Jesteś profesjonal­ nym pianistą? Czy powinnam była już o tobie usłyszeć? - Pendragon - odpowiedział, zawstydzając ją. - Nazy­ wam się Jake Pendragon. Moja matka była córką staruszki. - Ach tak! - Lani upiła łyk kawy. - Co za niezwykłe nazwisko. Pendragon. Brzmi jak przydomki rycerzy z „Opo­ wieści Okrągłego Stołu". Czy to szlacheckie nazwisko? Obrzucił ją chłodnym spojrzeniem. - Zadajesz zbyt dużo pytań. - Podobnie jak ty - odparowała. - Musisz przyznać, że to trochę tajemnicze. Mieszkasz w domku na skale, a twoja babka ma tyle wolnych pokoi w swojej rezydencji. Jake położył się na poduszkach i postawił sobie kubek na brzuchu. - Nie ma w tym nic tajemniczego - powiedział niedba­ le. - Morski Dom należał do mojej matki. Dziadek zostawił go jej w testamencie. Po jej śmierci ja go odziedziczyłem. Zmarszczyła brwi. - Rozumiem. Ale kiedy twoja babka umrze, to... - ...wszystkie pieniądze pójdą na cele dobroczynne - wpadł jej w słowo. - Przynajmniej chcę, aby tak było. Ona mnie nie akceptuje. Nie akceptuje mnie tak samo, jak nie akceptowała mojego ojca. - Zamyślił się przez chwilę. - Moja matka wyszła za mąż bez zgody rodziców i staruszka nigdy jej tego nie wybaczyła.

KONCERT • AnneMather 21 - To przykra historia - powiedziała ze współczuciem Lani. - Rzeczywiście, niezbyt przyjemna. - Wzruszył ramio­ nami. - Nie chcę jej pieniędzy. - Lubisz tutaj mieszkać, prawda? - Tak. - Ale spędzasz także trochę czasu w towarzystwie swo­ jej babki. - Dlaczegóż miałbym tego nie robić? To samotna, stara kobieta. Pokręciła głową. - Ja bym tego nie robiła. - Sądzę, że robiłabyś. - Przyjrzał się jej z uśmiechem. - Starzy ludzie są jak dzieci. Lubią, aby ich zabawiać. Spojrzała na niego spod lekko zmrużonych powiek. - Jak rozumiem, teraz zabawiasz mnie? - Jakżebym mógł? Powiedziałaś mi przecież, że nie jesteś już dzieckiem. Już miała odpowiedzieć, ale zobaczyła iskierki śmiechu w jego oczach i sama również się roześmiała. - Uważasz, że niepotrzebnie się postarzam? - Uważam, że powinnaś już iść - odparł spokojnie i do­ kończył pić kawę. - Chodź. Odprowadzę cię do drzwi. Była wyraźnie zawiedziona. - Muszę już iść? - Obawiam się, że tak - powiedział, wstając i podając jej rękę. - Kiedy twój tata skończy rozmawiać ze staruszką, zacznie cię szukać... - No to co? - Wzruszyła ramionami. Wzięła go za rękę i pozwoliła, aby ją podniósł. Stojąc tuż obok niego, patrzy-

22 AnneMcrther • KONCERT ła mu w oczy i upajała się dotykiem jego męskiego ciała. Doskonale wiedziała, że on także nie jest obojętny. - Prze­ cież nie robię nic złego. - Jesteś pewna? Nie poruszyła się. Ocierała się delikatnie o niego i miała wrażenie, jakby elektryczny prąd przepływał pomiędzy ni­ mi. Trudno jej było złapać oddech i cała drżała. Wyczuwała ciepło jego ciała i przyjemny zapach męskiej skóry. Nagle pojawiło się jednak nieoczekiwane napięcie, które zburzyło przyjemną atmosferę. - Tak - wydobyła z siebie odpowiedź i dopiero teraz uświadomiła sobie, jak bardzo była niedoświadczona. Od­ wróciła się, aby ukryć zmieszanie. - Tak - zgodził się Jake, uśmiechając się znacząco. - Mimo wszystko nie radzę ci próbować tej sztuczki po raz kolejny. Udawała, że nie wie, o co chodzi. - Jakiej sztuczki? Nie wiem, o czym mówisz. - Wiesz doskonale - powiedział spokojnie i podszedł do drzwi. - Zabrałaś wszystkie swoje rzeczy? Rozejrzała się wokół. - Nie przyniosłam niczego. Tylko siebie. - Mhm. Skinął obojętnie głową, zamaszystym ruchem otworzył drzwi i dał znak, aby wyszła. Chłodny wiatr sprawił, że zadrżała. Stojąc na schodach, czuła się samotna i opuszczo­ na. - Do zobaczenia - mruknęła, odwracając się do niego. Skinął ponownie głową. - Nie... nie gniewasz się na mnie? - Miałbym się gniewać na ciebie? - Skrzywił się z nie-

KONCERT • AnneMather 23 smakiem. - Idź już, Lani. Jesteś stanowczo zbyt młoda, aby przejmować się tobą w ten czy inny sposób. - Nie jestem zbyt młoda. Nie jestem! - Zagryzła w zde­ nerwowaniu dolną wargę. - Jake, proszę, nie złość się na mnie. Chciałam, żebyś się przekonał, że już nie jestem dzieckiem. To wszystko. - Jesteś stanowczo zbyt prowokująca, abym mógł traktować cię w jakikolwiek inny sposób - odpowiedział oschle. - Ale nie martw się. Nie powiem o tym twojemu ojcu, jeśli tego się właśnie obawiasz. - Nie obawiam się... - zaczęła, ale urwała w pół zdania i westchnęła z rezygnacją. - Pójdę już. I tak nie przekonam cię do niczego, stojąc tutaj, prawda? - Tak. Dasz sobie radę? Wejdziesz sama na górę? - Chyba tak - odpowiedziała i kiedy już miał się od­ wrócić, dodała: - Czy jeśli mój ojciec przyjedzie tutaj jesz­ cze raz, to pozwolisz mi się odwiedzić? - Nie sądzę, aby to nastąpiło. - Ja też nie, ale może jednak? Jake sprawiał wrażenie poirytowanego, ale po chwili jego rysy złagodniały. - Nie sądzę, abym mógł sobie na tyle zaufać - odparł z uśmiechem i twarz Lani oblała się rumieńcem. Czym prędzej odwróciła się i ruszyła w górę zbocza. Kiedy uświadomiła sobie, że jest dla Jake'a jedynie dziec­ kiem, zaczęła płakać.

Clare i Roger rozwiedli się w ciągu najbliższego roku. Konflikt w rodzinie miał fatalny wpływ na Lani. Nie robiła postępów w nauce, a wyniki jej egzaminów były tak słabe, że ojciec wypisał ją ze szkoły, do której dotąd uczę­ szczała, i wysłał do prywatnej uczelni w Szwajcarii, aby tam kształciła się w naukach społecznych i ekonomicz­ nych. Ten pomysł nie był jednak zbyt dobry. Lani w obcym kraju źle się czuła i chociaż z chęcią uczyła się francuskie­ go, to poziom jej wiedzy z ekonomii i socjologii pozosta­ wiał wiele do życzenia. Wypisywała błagalne listy do ojca, aby pozwolił jej wrócić i zająć miejsce matki w pustym teraz domu w Kensington. Po sześciu miesiącach, wypeł­ nionych łzami i prośbami, Roger St. John ustąpił. Chwilowo wydawało się to najlepszym rozwiązaniem. Lani wykorzystywała zdobyte w Szwajcarii umiejętności, przyjmując rolę hostessy i wybierając menu, kiedy ojciec

KONCERT • AnneMather 25 zabierał swoich klientów do restauracji. Rozkwitająca, młoda kobieta była niezwykle cennym sprzymierzeńcem w interesach. Zabawiała klientów rozmową i stwarzała bardzo przyjemną atmosferę. Wszyscy powtarzali Rogero­ wi, że jest szczęściarzem, mając tak czarującą córkę. Matkę widywała coraz rzadziej. Przed rozwodem spę­ dzała większość niedziel w jej luksusowo urządzonym apartamencie przy Belgrave Square. Po ogłoszeniu przez sąd oficjalnej separacji kariera Clare zyskała nowy impuls. Nie związana obowiązkami domowymi, mogła przyjmo­ wać nawet najbardziej wymagające kontrakty. Sukces, jaki odniosła w Glyndeboume poprzedniego lata sprawił, że zaproszono ją na tournee po całej Europie. Występowała we wszystkich najznakomitszych teatrach operowych, śpiewając główne role. Tak długie rozstania spowodowały rozluźnienie się więzi pomiędzy matką i córką. Lani czuła, że nie są już sobie tak bliskie jak kiedyś. Poza tym zbliżała się już do pełnoletności, a każda matka wolałaby zapo­ mnieć o tym, że ma dorosłą córkę. Nie sposób było tego nie łączyć z plotkami, które krążyły na temat Clare i jej coraz to nowych kochanków. Niezależność matki zachęciła Lani, aby pomyślała wre­ szcie także o własnej karierze. Zwlekała z tym już wystar­ czająco długo. Ojciec był zadowolony, kiedy towarzyszyła mu w służbowych obiadach i chodziła codziennie na zaku­ py, ale ją zaczynało już to nudzić. Miała siedemnaście lat i chciała nareszcie zrobić coś ze swoim życiem. Wbrew temu, co powiedziała aroganckiemu młodemu mężczyźnie, którego spotkała w domu pani Worth prawie dwa lata temu, bardzo lubiła w szkole zajęcia artystyczne

26 AnneMather > KONCERT i chociaż wiedziała, że nie zrobi kariery jako śpiewaczka czy aktorka, zawsze bardzo lubiła rysować. Za zgodą ojca zapisała się na jesieni do college'u i zaczęła uczęszczać na lekcje projektowania i rysunku. Była bardzo szczęśliwa, że znowu jest wśród ludzi. Już zapomniała, jak biega się rano do autobusu, połyka pośpie­ sznie śniadanie bladym świtem i wraca wieczorem do do­ mu z uczuciem zmęczenia, ale i zadowolenia. Lubiła swój college i studentów. Wszyscy byli młodzi i za wszelką cenę chcieli dokonać w życiu czegoś wyjątkowego i wspaniałe­ go. Nauka pomagała jej zapomnieć o tym, że matka coraz rzadziej się z nią kontaktowała. Z każdym dniem stawały się sobie bardziej obce. Kiedy czytała o Clare Austin - mat­ ka zawsze używała scenicznego nazwiska - w kronikach towarzyskich londyńskich brukowców, trudno jej było identyfikować się z tą ambitną i żądną sukcesu kobietą. Tylko na urodziny i święta Clare przypominała sobie o swojej córce. Przysyłała kosztowne prezenty, zapakowa­ ne w szykowny papier: elegancką bieliznę, ekskluzywne perfumy, bransoletkę wysadzaną diamentami, skórzaną kurtkę, miękką i milą w dotyku. Rogera irytowały te wszy­ stkie upominki i wciąż powtarzał, że Clare robi to tylko po to, aby uspokoić swoje sumienie. Lani także nie była nimi zachwycona. Wolałaby coś bardziej szczerego i osobistego. Nie chcąc jednak pogarszać i tak napiętej sytuacji, cieszyła się z prezentów obojga rodziców, ale dla prezentów ojca wyrażała większy podziw. Stwierdziła, że lepiej będzie nie wspominać w college'u nazwiska matki. Jako córka Rogera St. Johna była kimś

KONCERT » AnneMather 27 zwykłym, człowiekiem z tłumu. Wolała zachować anoni­ mowość. Tylko jej najbliżsi przyjaciele wiedzieli, co łączy ją ze słynną Clare Austin. Powtarzali, że nigdy by się nie domyślili, że jest zupełnie niepodobna do matki... Zdawała sobie sprawę, że, wbrew ich intencjom, nie było to komple­ mentem. Owszem, nie przypominała matki, ale Clare Au­ stin była uznana za niezwykle piękną kobietę. Lani nie mogła powiedzieć tego o sobie. Jej blada skóra i rudoka- sztanowe włosy nie przypominały w niczym nieskazitelnej cery matki i jej pięknych, złotych loków. Jedynie zielone oczy nadawały przeciętnym rysom odrobinę dystynkcji. Pomyślała, że jeśli ktoś lubił wysokie i dobrze zbudowane dziewczyny, mógł ją uznać za atrakcyjną. Myśląc jednak o szczupłej i eleganckiej sylwetce Clare, uważała się za niezgrabną i pozbawioną gracji. Pod koniec drugiego roku nauki odkryła, że ma talent do wymyślania i opowiadania dzieciom bajek. Jej kuzyn Ro­ bin, którego pocałunki tak ją kiedyś zniesmaczyły, był teraz żonaty i miał dom w północnym Londynie. Sara, jego żo­ na, zaskoczyła wszystkich, rodząc już w pierwszym roku małżeństwa bliźniaki. Kiedy tylko chłopcy podrośli wy­ starczająco, aby móc zostawiać ich z obcymi, Lani zaofero­ wała się jako opiekunka. Zajmowanie się dziećmi bardzo jej się spodobało. Dwu­ letni chłopcy tak przepadali za swoją ciocią, że musiała się mocno natrudzić, aby położyć ich spać. Zgadzali się leżeć w łóżkach tylko pod warunkiem, że będzie im opowiadała historyjki. Wymyślała więc coraz to nowe bajki o olbrzy­ mach, liliputach, smokach i czarownicach, rzucających złe uroki. Jej wyobraźnia nie znała granic. Po pewnym czasie

28 AnneMather • KONCERT zaczęła także robić ilustracje do swoich bajek. W podręcz­ nym szkicowniku rysowała chłopcom ludzi i zwierzęta, które znali dotąd jedynie ze słuchu. Pękali ze śmiechu, widząc zabawne karykatury ludzi, lub dygotali ze strachu, patrząc na groźne potwory i wiedźmy. To Robin pierwszy zaproponował, aby spróbowała wyko­ rzystać swoje zdolności na szerszą skalę. Pewnego wieczora wrócił do domu wcześniej niż zwykle i zastał Lani śpiącą nad szkicownikiem pełnym bajkowych postaci. Obrazki były ży­ we i naturalne. Aż chciało się dostać do ich świata ograniczo­ nego przez kartkę papieru. Chociaż zawsze wyrażała się z po­ wątpiewaniem o swoich zdolnościach, Robin był przekonany, że Lani ma wyjątkowy talent plastyczny. - Masz boży dar. Czy naprawdę tego nie widzisz?! - krzyknął tak gwałtownie, że aż przestraszył Sarę. - Być może artystyczny talent twojej matki wpłynął także na ciebie. Nie jesteś, co prawda, śpiewaczką, ale wspaniale rysujesz. Nie lekceważ tego. Sprzedając swoje prace, mo­ głabyś zarobić fortunę. Skrzywiła się i zebrała porozrzucane po stole ołówki. - Każdy potrafi rysować - powiedziała spokojnie, wkładając swoje rzeczy do płóciennej torby, którą nosiła przewieszoną przez ramię. - Prawdę mówiąc, te szkice nie są zbyt wiele warte. Powinieneś usłyszeć, co pan Harris mówił o braku stylu w moich pracach. - Nie obchodzi mnie, co powiedział jakiś pan Harris! - krzyknął Robin. - Żaden nauczyciel nie chce powiedzieć uczniowi, że ma prawdziwy talent. - Och,Robin... Lani spojrzała na Sarę, która uśmiechała się znacząco.