ROZDZIAŁ
1
- To jeszcze nie koniec świata. To jeszcze nie koniec
świata - powtarzała Eleanore Fulton, przechodząc
przez hol. Wcisnęła guzik windy i oparła się ciężko
o ścianę.
- Eleanore! Eleanore! - wyrwało ją z zamyśle
nia głośne wołanie. - Co się z tobą dzieje? Źle się
czujesz?
- Na wskroś przeżera mnie choroba - odparła
ponuro. W ciemnych oczach pokazały się złowieszcze
błyski.
- Nie wita się tak przyjaciół o dziesiątej rano - upo
mniała ją stojąca obok kobieta. - Dlaczego o tej porze
nie prowadzisz zajęć? A może mamy jakieś święto,
o którym zapomniałam?
- Chyba diabelskie - odparła krzywiąc się Elea
nore. - Delikatnie mówiąc, w szkole pozwolono mi
wyjść.
- Dokąd? - Liz popatrzyła na przyjaciółkę dziw
nym wzrokiem.
- Za drzwi. - Eleanore wzruszyła ramionami.
- Do wielkiego, wspaniałego świata bezrobotnych.
- Weszła do windy.
- Nie mogą cię wyrzucić! - wykrzyknęła Liz, stając
obok niej. - Przecież w zeszłym roku dali ci odznakę
zasłużonego nauczyciela niepełnosprawnych.
- Sądzisz, że przyjmą ją w lombardzie?
- Eleanore - upomniała Liz - nie wygłupiaj się
i zachowuj poważnie.
- Wolisz, żebym się rozbeczała? - Odruchowo
wepchnęła w kok kosmyk opadających na czoło wło
sów.
- Wiem, że nie jesteś mazgaj. Słuchaj, przecież nie
mogli cię wyrzucić. Masz stały etat.
- Miałam. I nikt mnie z pracy nie wywalił. Po
prostu zostałam zwolniona.
- Dlaczego? Naraziłaś się komuś?
- Jasne, że nie. Dyrektor też nie chciał się mnie
pozbywać, ale musiał. Cała sprawa rozbija się o pienią
dze, a raczej o ich brak.
- Przecież budżet miejski Nowego Jorku przewidu
je ogromne fundusze na edukację!
- Liczba uczniów, których trzeba obsłużyć, też jest
ogromna. Większość środków na naukę niepełno
sprawnych pochodzi, niestety, z funduszu państwo
wego i federalnego. - Eleanore przerwała, bo winda
zatrzymała się na jedenastym piętrze, na którym
mieszkała. Wysiadła.
- Idę z tobą - oświadczyła Liz. - Musisz mi do
kładnie opowiedzieć, jak to było. A ponadto nie po
winnaś teraz zostawać sama.
- A ty nie powinnaś wierzyć we wszystko, co wy
czytasz w swoich psychologicznych książkach - ofuk
nęła ją Eleanore. - Nie martw się, w czarną rozpacz
nie popadnę. A ponadto nie będę sama. Zapomniałaś,
że Kelly jest ze mną.
- Nawet mi nie wspominaj o tej dziewczynie. Jest
nic niewarta.
- Wychowywałyśmy się razem. Pamiętaj, że jest
moją cioteczną siostrą. A poza tym to nie...
- Wiem. To nie moja sprawa. Ale nie mogę spo
kojnie patrzeć, jak ta dziewczyna rujnuje ci życie.
Odkąd urodziła dziecko i zwaliła ci się z nim na głowę,
masz same kłopoty i z nikim się nie widujesz - zrzę
dziła Liz.
- Nie jest tak źle.
- Jest gorzej, niż myślisz. A lat ci przybywa.
- Nie tylko mnie.
- Na jesieni obie skończymy trzydziestkę - głośno
westchnęła Liz
- Jeśli ci zależy, nikomu o tym nie powiem - obie
cała Eleanore, przekręcając klucz w zamku swego
mieszkania.
- Posłuchaj, przecież...
- Oszczędź mi kazania. Dobrze wiedziałam, co
robię, kiedy w zeszłym roku pozwoliłam Kelly wpro
wadzić się do mnie. Sama wiesz, że to sytuacja
przejściowa. W przyszłym tygodniu Kelly zaczyna
zajęcia w City College. Skończy naukę, podejmie pracę
i będzie w stanie zapewnić byt sobie i dziecku.
Po minie Liz było widać, że wątpi w takie roz
wiązanie.
Eleanore otworzyła drzwi do mieszkania i wpuściła
gościa.
- Chcesz kawy? - spytała.
- Chcę tylko informacji. Powiedz mi, jak dyrek
cja może usuwać etatowego nauczyciela? - Liz ro
zejrzała się po pokoju. - Mówiłaś, że w domu jest
Kelly.
- Pewnie wzięła Lacey do parku. Taki piękny
dzień.
Eleanore zrzuciła pantofle, padła na kanapę i za
mknęła oczy.
- Przydałby ci się teraz kieliszek czegoś mocniej
szego - stwierdziła przyjaciółka. - Okropnie wyglą
dasz. Jesteś zielona.
- Piękne dzięki, Liz. Właśnie tego potrzebowałam
do szczęścia. Dobrego słowa - odparła z rozgorycze
niem Eleanore, nie otwierając oczu.
- A ja potrzebuję informacji. Jeszcze nie powie
działaś, na jakiej podstawie cię usunęli.
- Jeśli w klasie jest zbyt mało uczniów, stałego
nauczyciela też można się pozbyć.
- Ale dlaczego spotkało to właśnie ciebie? Przecież
jesteś dobrą nauczycielką. Cholernie dobrą.
- Bo mam najkrótszy staż pracy. Tylko dlatego.
Mój szef przez pełne trzy dni wydzwaniał wszędzie, żeby
zdobyć środki na pensję dla mnie. Bez powodzenia.
W tym roku na edukację jest bardzo mało pieniędzy.
- A jak sobie poradzisz bez pensji? - Liz poruszyła
najważniejszą sprawę. - Mam trochę oszczędności,
w każdej chwili możesz z nich skorzystać.
- Dzięki, Liz. To miło z twojej strony, ale mam
jeszcze trochę forsy w banku. Starczy na zapłacenie
rachunków przez najbliższe miesiące. Szef obiecał,
że moje nazwisko umieści na pierwszym miejscu listy
nauczycieli przyjmujących zastępstwa.
- Zastępstwa?! - wykrzyknęła zdegustowana Liz.
- Chyba żartujesz! Za każdym razem będziesz miała
do czynienia z inną klasą. Zwariujesz.
- Nie będzie tak źle. Przynajmniej się nie znudzę.
- A nie możesz znaleźć sobie posady gdzie indziej?
- Zerowe szanse. Dopiero zaczął się rok szkolny.
Wszystkie miejsca są zajęte.
- To niech Kelly weźmie się do roboty i pomoże.
- Pomaga. W pewnym sensie. Zdobywając wiedzę,
inwestuje w przyszłość. Szef obiecał solennie, że jak
tylko otworzą się jakieś możliwości, natychmiast za
trudni mnie z powrotem. Branie zastępstw na razie
powinno wystarczyć. Jakoś sobie poradzę. - Eleanore
przekonywała nie tylko przyjaciółkę, lecz także siebie.
- Oczywiście, że dasz sobie radę - odparła Liz.
- Ale jakim kosztem!
- Jeśli się załamię nerwowo, zgłoszę się do ciebie po
bezpłatną poradę.
- Od lat ci mówię, że źle postępujesz, a ty ciągle
robisz po swojemu. - Liz podniosła się z krzesła.
- Powinnaś wymóc na Kelly większą odpowiedzial
ność. Dlaczego wszystko zawsze spada na ciebie?
- Odwróciła się i wyszła z mieszkania.
- Właśnie: dlaczego? - szepnęła do siebie Eleano
re, dotykając bolącej głowy.
Wbrew temu, co przed chwilą oświadczyła przyja
ciółce, była już zmęczona istniejącą sytuacją. Wszystko
w rodzinie spadało na jej barki. Kryzysy emocjonalne
i finansowe. W takiej roli występowała od lat. Ciotka
Theresa, która ją wychowała, była kobietą zupełnie
bierną i z niczym sobie nie radziła.
Eleanore westchnęła głęboko. Jakby to było dobrze
móc przestać martwić się o rodzinę! Nierealne. Nikt
nie mógł jej pomóc. Ani bezradna ciotka, ani wuj
alkoholik, ani też ich córka, urocza Kelly, żyjąca
jak motylek spijający nektar z kwiatów i nie pono
sząca żadnych konsekwencji własnych nieroztropnych
czynów.
Och, gdyby to nie ciotka Theresa wychowywała
mnie, lecz moja rodzona matka! - pomyślała Eleano-
re. Gdyby tak ojciec nie porzucił jej, kiedy zaszła
w ciążę! Wtedy mama nie musiałaby podrzucać dziec
ka siostrze i wszystko ułożyłoby się inaczej! Po raz
setny z rzędu zmusiła się do zaprzestania rozmyślań
typu: „co-by-było-gdyby-było". Nie dawały absolut
nie nic. Ani na jotę nie zmieniały faktu, że została te
raz na lodzie, bez pracy.
Rozległ się dzwonek. Pewnie jakiś domowy sprze
dawca. Kręciło się ich sporo po kiepsko strzeżonym
budynku. Zadowolona, że ktoś przerwie jej smętne
rozmyślania, Eleanore otworzyła drzwi.
Na progu stała pani Benton, sąsiadka zza ściany.
- Usłyszałam, że już jesteś - powiedziała. - Obie
całam twojej siostrze, że zajmę się Lacey aż do popo
łudnia, ale skoro wróciłaś tak wcześnie... - To mówiąc
pani Benton wyciągnęła ręce ze śpiącym niemow
lakiem.
Eleanor wzięła dziecko i przytuliła do ramienia.
- Dokąd poszła Kelly? - spytała sąsiadkę.
- Nie wiem. Pewnie napisała w liście, który zo
stawiła dla ciebie. - Pani Benton wyciągnęła z kie
szeni lekko pomiętą, zaklejoną kopertę i podała
ją Eleanore. - Miłego dnia - rzuciła na odchodnym.
- Miły to on nie jest i nie będzie, ale za to
z pewnością pamiętny. - Eleanore ramieniem za
mknęła drzwi mieszkania. Spojrzała na śpiące na ręku
niemowlę i czule się uśmiechnęła. Lacey była uroczym
dzieckiem.
Zaniosła małą do pokoju i włożyła ostrożnie do
łóżeczka, starając się jej nie obudzić.
Na palcach wycofała się z sypialni i cicho zamknęła
za sobą drzwi. Rozdarła kopertę. Przeczytała znaj
dującą się w niej kartkę.
- Jeszcze mi to do szczęścia potrzebne - burknęła,
patrząc tępym wzrokiem na krótki, nabazgrany tekst.
Kelly donosiła, ze do domu nie wróci, bo „musi się
odnaleźć", i prosi Eleanore, żeby zajęła się dzieckiem.
Cierpliwość Eleanore też miała swoje granice.
- Musi się odnaleźć! - wybuchnęła. - Jeśli nie, to
ja ją odnajdę i skręcę kark tej idiotce! Jak mogła tak
postąpić? - Kelly u dołu kartki dopisała jeszcze, że
pewnie jej mama zgodzi się posiedzieć przy Lacey,
kiedy Eleanore będzie w pracy.
Nieodpowiedzialna dziewczyna nie wzięła pod uwa
gę faktu, że ciotka Theresa mieszka na Long Island,
o godzinę drogi pociągiem od ich lokum. A także tego,
że cierpi na reumatyzm i ma na głowie męża alkoholika.
Eleanore ze złością zmięła kartkę. Jak Kelly mogła
zrobić coś podobnego?!
Z potwornym bólem głowy usiadła na kanapie,
usiłując się uspokoić i zastanowić nad powstałą sytua
cją, która była gorzej niż zła. Była wręcz beznadziejna.
Ucieczka Kelly oznaczała, że Eleanore będzie mu
siała znaleźć opiekę dla Lacey na czas swej nieregular
nej pracy.
Wstała i zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. Żłobek
nie wchodził w rachubę. Kosztował majątek. Gdyby
nawet Eleanore udało się codziennie otrzymywać
w szkole zastępstwa, co było nieprawdopodobne, i tak
nie starczyłoby na zapłacenie bieżących rachunków.
Usiłowała opanować rosnącą panikę. Oceniła, że
oszczędności, które ma w banku, wystarczą na jakieś
dwa miesiące. W tym czasie z pewnością odnajdzie
Kelly i wymusi na niej zajęcie się Lacey. Odpowiedzial
ności za własne dziecko nie może przecież przerzucać
na nikogo.
- Wasza Wysokość, pan Nick Carlton.
Nick poczekał, aż za sztywnym kamerdynerem
zamkną się drzwi, i ubawiony tą oficjalną prezentacją
zwrócił się do przyjaciela:
- Skąd go wytrzasnąłeś? To aktor?
W eleganckim, luksusowo wyposażonym gabinecie
rozległ się głośny śmiech Murada.
- Witaj, Nick. Co cię sprowadza do Nowego
Jorku? - Uścisnął serdecznie dłoń przyjaciela. - By
łem przekonany, że z nową żoną i synem osiedliłeś się
gdzieś bezpiecznie z dala od miasta.
- Osiedliłem, ale nie bezpiecznie. Mój Jed wła
śnie odkrył, co to chemia - ponurym głosem odparł
gość. - Ale nie zmieniaj tematu. Co ty wyprawiasz?
Zawsze podróżowałeś skromnie, tylko z sekreta
rzem, a tu nagle taka pompa! Na krótkim odcinku
między frontowymi drzwiami a twoim gabinetem
zdążyłem ujrzeć aż dwie służące, faceta wyglądają
cego na ogrodnika i tę zabawną imitację kamer
dynera.
- To nie imitacja. Wilkerson jest autentyczny. Pod-
kradłem go londyńskiemu ambasadorowi mego ojca.
- Małe przekupstwo?
- Małe? Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, ile
mnie kosztował! - odparł ponuro Murad. - Jak tam
Jenny?
- Jest w ciąży - oświadczył dumnie Nick. Jego
twarz się rozpromieniła. - Przyjechaliśmy do Nowego
Jorku, żeby skompletować wyposażenie do pokoju
dziecinnego.
- Moje gratulacje. - Murad poklepał gościa po ra
mieniu. - Niech Allach obdarzy cię licznymi synami.
- Córka też będzie mile widziana.
- Jest na świecie taka córka, bez której widoku
mógłbym z powodzeniem się obyć - stwierdził enig
matycznie Murad i westchnął głęboko.
- Czyżby przypadkiem Wasza Wysokość miała
jakieś kłopoty z damą? - W oczach Nicka pokazały się
wesołe ogniki.
- Daj spokój, Nick. Nie mam ochoty na żarty.
A poza tym nie zwracaj się tak do mnie.
- Robisz przecież wiele szumu wokół swego tytułu.
- Nick podsunął pod nos Murada przyniesioną gazetę.
- Wczoraj wieczorem zrobiłeś z siebie niemałe wido
wisko.
- Hmm. - Murad z niekłamanym zadowoleniem
popatrzył na dużą fotografię na czołowym miejscu.
- Co o tym sądzisz?
- Widzę, że arabski książę reklamuje się jako
rozrzutny, ekscentryczny playboy. Pytanie: po co?
Kogo chcesz nabrać? I dlaczego? Czy masz jakieś
problemy w Abarze?
- Nie, żadnych. Pozycja ojca na tronie jest nieza
chwiana. Wspiera go moich pięciu starszych braci.
Kłopoty mamy nie w Abarze, lecz tutaj, w Nowym
Jorku. Ściślej mówiąc, w biurze naszej firmy, która
administruje inwestycjami mojej rodziny na terenie
Stanów Zjednoczonych.
- Chodzi o jakieś malwersacje?
- O coś w tym rodzaju. - Murad przeciągnął ręką
po czarnych, lśniących włosach. - Kilka lat temu
ojciec postanowił, że w Stanach skoncentrujemy się na
inwestowaniu w środki trwałe. Od tamtej pory kupuje
my więc nieruchomości, takie jak centra handlowe
i budynki administracyjne, oraz ziemię do zagospo
darowania. Za każdym jednak razem, kiedy jakaś
nowa inwestycja okazuje się niezbędna do zrealizowa
nia naszych kompleksowych projektów, ktoś w ostat
niej chwili nas ubiega, wykupuje nieruchomość, a po
tem żąda gigantycznych sum za odstąpienie. A my
z konieczności je płacimy.
- Ktoś, to znaczy jakaś fikcyjna spółka?
- Tak. Z pewnością. Całą sprawę dodatkowo kom
plikuje fakt, że pieniądze ze sprzedaży płyną bezpo
średnio na konto w szwajcarskim banku. W naszym
biurze w Nowym Jorku musi być jakiś przeciek. Ktoś
z pracowników nas oszukuje: Siedząc w Abarze nie
jestem w stanie wykryć sprawcy.
- I dlatego tu się zjawiłeś? - spytał Nick.
- W przyszłym roku mam stanąć na czele naszego
biura w Nowym Jorku. Dlatego ojciec przysłał mnie
z nadzieją, że już teraz ujawnię oszusta.
- A ten cały cyrk - gość wskazał fotografię i arty
kuł w gazecie - robisz po to, żeby rozproszyć jego po
dejrzenia?
- Chcę, żeby uznał, iż w Abarze jestem tylko
tytularnym szefem naszej agencji informacyjnej, że na
niczym się nie znam i w Stanach nie stanowię żadnego
zagrożenia. Bawię się, i tyle.
- Jeśli jest tak naiwny i w to uwierzy, to możesz mu
spokojnie zaproponować kupienie Mostu Brooklyń-
skiego. - Nick roześmiał się głośno. - Zapraszam cię
dziś do restauracji na kolację w rodzinnym gronie. Jed
marzy o tym, żeby poznać człowieka, który jego
rodzicom kupił w prezencie ślubnym złoty posążek
wysadzany szlachetnymi kamieniami. Chłopak nawet
nie wie, że jest to bożek płodności.
- No i co? - Murad uśmiechnął się i przymrużył
oczy. - Jak słyszę, zadziałał.
- Coś mi się zdaje, że będę musiał dokładnie ci
wyłożyć, w jaki sposób Jenny zaszła w ciążę.
- Inshallah! - szepnął nabożnie Murad, ale z roz
bawionym wzrokiem. - Przykro mi, ale muszę od
mówić. Na wieczór mam inne plany. Obiecałem Seli
mowi, że odwiedzę jego córkę. Najwcześniej, jak to
tylko możliwe.
- Byłem przekonany, że Selim i Amineh są bezdzie
tni. Przecież dlatego ojciec pozwalał ci, jako małemu
chłopcu, spędzać tak wiele czasu w ich towarzystwie.
- Selim ma córkę. Ale nie z własną żoną.
- To zdumiewająca informacja.
- Jeszcze bardziej zaskakujący jest fakt, że przez
cały czas nie miałem o tym pojęcia. Trzydzieści lat
temu, kiedy Selim studiował na uniwersytecie kolum
bijskim, uwiodła go pewna Amerykanka.
- Jak to uwiodła? - z niedowierzaniem zapytał Nick.
- Selima? Niemożliwe. Przecież to rozsądny człowiek.
- Oczywiście. Ale wtedy miał zaledwie dwadzieścia
lat, był zupełnie niedoświadczony i po raz pierwszy
wyjechał z Abaru. W Stanach zajęła się nim kobieta
starsza o dziewięć lat. Sprytna, atrakcyjna blondynka,
która już wtedy była po dwóch rozwodach. Selim nie
miał żadnych szans. Robiła z nim, co chciała. W jednej
sprawie jednak się przeliczyła. Wiedziała, że małżeń
stwo Selima z Amineh jest postanowione i że pobiorą
się z chwilą, gdy on skończy studia. Marilyn Fulton, bo
tak ta kobieta się nazywała, postanowiła ciążą zmusić
Selima do małżeństwa. To się jej jednak nie udało.
- Najgorzej wyszło na tym dziecko - zauważył Nick.
- Selim mówił mi, że na wychowanie córki, której
nie widział na oczy, posyłał Marilyn Fulton pięć
tysięcy dolarów miesięcznie, nie licząc wydatków na
opiekę lekarską i naukę.
- Dlaczego teraz, po trzydziestu latach, chce na
wiązać kontakt ze swym dzieckiem?
- Zawsze tego pragnął, ale obawiał się, że jego żona
się dowie i będzie załamana, bo sama nie może dać mu
potomka. Selim chce koniecznie ściągnąć córkę do
domu, do Abaru.
- Tu chodzi nie o dziecko, lecz o dojrzałą, trzydzie
stoletnią kobietę! Przecież obaj nie macie pojęcia, kim
ona jest, co robi i jaki ma charakter. Przywożąc ją do
Abaru, możesz wyrządzić Selimowi wielką krzywdę.
- Wiem - odparł Murad. - Ale od śmierci Amineh
ogromnie się postarzał i jest w złej formie psychicznej.
Stracił chęć do życia. Być może kontakt z córką dobrze
mu zrobi.
- A czy zdajesz sobie sprawę z tego, że powiedzenie:
, jaka matka, taka córka", może okazać się prawdziwe?
Jeśli Marilyn Fulton naprawdę była taka, jak mówisz...
- Podzielam twoje wątpliwości - przyznał z wes
tchnieniem Murad. - Skończmy wreszcie mówić o mo
ich problemach. Opowiedz, jak ci się wiedzie na farmie.
- Tak, ciociu. Oczywiście. Powiem Kelly. Lacey
czuje się dobrze. To najpiękniejsze dwumiesięczne
niemowlę, jakie kiedykolwiek widziałam. - Rozma
wiając przez telefon, Eleanore wbiła wzrok w ścianę
pokoj'u. - Dobrze, ciociu. Dbaj o siebie. Wpadnę, jak
tylko znajdę trochę czasu. Obiecuję. Do widzenia.
- Zgnębiona odłożyła słuchawkę.
No tak. Kelly nic nie powiedziała matce o swoich
planach. Ciotka Theresa ma dość własnych zmart
wień. Nie ma sensu jej teraz denerwować.
W wyniku telefonów do licznych znajomych, o któ
rych Eleanore wiedziała, że mają dzieci, uzyskała różne
adresy żłobków i opiekunek. Uznała, że w grę wchodzą
tylko trzy miejsca.
Dla Lacey najlepszy byłby żłobek, ale na tak duży
wydatek Eleanore nie mogła sobie pozwolić. Pani
Patrick, opiekująca się dziećmi w swym prywatnym
domu, niewiele zresztą tańsza, wymagała opłat za pełne
tygodnie, tak że Eleanore musiałaby płacić także za te
dni, które Lacey spędzałaby pod jej własną opieką.
Mimo obietnic szefa, na wiele zastępstw liczyć nie
mogła. Na początku roku szkolnego absencje nau
czycieli należą raczej do rzadkości. Najwięcej jest
późną jesienią i w zimie, kiedy łatwiej o przeziębienie
czy zarażenie się grypą od chorego ucznia.
Zrobiła krótki rachunek. Jeśli przez co najmniej
trzy dni w tygodniu nie będzie pracowała, oddanie
dziecka pod opiekę pani Patrick okaże się finansowo
nie do przyjęcia.
Został ostatni adres, pani Burton, mieszkającej
w tym samym domu. Kiedy Eleanore odwiedziła ją po
południu, zobaczyła troje dzieci w wieku przedszkol
nym, siedzących przed telewizorem i oglądających
z taśmy magnetowidu poranne sobotnie kreskówki
oraz dwa niemowlaki leżące w kojcu i patrzące w sufit.
Westchnęła. Nie tak wyobrażała sobie opiekę dla
Lacey, nawet na okres przejściowy.
Smętne rozmyślania Eleanore przerwał dzwonek do
drzwi. Zerwała się, żeby otworzyć je szybko, zanim
obudzi się dziecko.
Na widok stojącego w progu mężczyzny na chwi
lę wstrzymała oddech, a potem serce zaczęło jej bić
głośno i nierówno. Zupełnie tak samo, jak niegdyś,
kiedy jako nastolatka po raz pierwszy w życiu zo
baczyła na ekranie Roberta de Niro.
Potrząsnęła głową, żeby oprzytomnieć, nabrała do
płuc powietrza i zapytała:
- Pan do mnie?
- Tak - głębokim głosem odparł krótko gość.
Jednym spojrzeniem ogarnął sylwetkę stojącej
przed nim kobiety. Zobaczył długie włosy, luźno
opadające na ramiona, małe, krągłe piersi, wyraźnie
zarysowane pod cienką niebieską koszulką, znoszone
dżinsy opinające szczupłe biodra i bose stopy.
Pod Eleanore ugięły się nogi. Po niesamowitym
pierwszym wrażeniu, które na niej wywarł gość, szyb
ko się zmobilizowała. Nie była przecież nastolatką,
lecz dojrzałą kobietą, która potrafi nad sobą panować.
- A więc już ustaliliśmy, że ma pan do mnie interes
- powiedziała, starając się przyjąć lekki ton. - Ale nie
wiem jeszcze jaki.
- Na razie ograniczę się do rozmowy - oświadczył
spokojnie mężczyzna i nie proszony pewnym krokiem
wszedł do mieszkania.
Jak ten facet śmie tak się zachowywać! Chyba że...
Eleanore przyszła nagle do głowy wręcz niepraw
dopodobna myśl. Czyżby Kelly miała z nim coś
wspólnego?
Zamknęła, drzwi na klatkę schodową, weszła do
pokoju i zaczęła uważnie przyglądać się gościowi,
usiłując doszukać się podobieństwa między nim a La-
cey. Jego czarne, proste włosy nie przypominały
brązowych kędziorków dziewczynki. W przeciwień
stwie do małego, zadartego noska Lacey miał długi
i wąski nos. Miał też inne oczy. Czarne, przenikliwe.
Nie, to nie ojciec, uznała Eleanore.
- Przepraszam, ale nie dosłyszałam pańskiego
nazwiska - powiedziała, usiłując zapanować nad sy
tuacją, która wymykała się jej z rąk.
- Zapewne dlatego, że się nie przedstawiłem - od
parł z lekkim cudzoziemskim akcentem.
- A więc jak pan się nazywa? - zapytała ostrym
tonem. - Na zabawę w dwadzieścia pytań nie mam
czasu.
- Dziewiętnaście. Jedno już pani zadała.
- No tak. Jeszcze tego mi dziś do szczęścia po
trzeba! - Zrezygnowana Eleanore rozłożyła ręce
w bezradnym geście.
- Słucham? - zapytał gość.
- Nieważne. - Westchnęła. - Miał pan widocznie
jakiś powód, żeby mnie odwiedzić. Czy aby nie za wiele
wymagam prosząc, żeby go pan wyjawił? - spytała
zjadliwie.
- Oczywiście, że nie. Jestem wysłannikiem pani
ojca.
W oczach Eleanore pojawił się wyraz rozczarowania.
- Jeśli przysłał pana wuj George, licząc, że wyłudzi
pieniądze, to był widocznie bardziej pijany niż zwykle
- warknęła cierpkim głosem.
- Nie znam pani wuja. Mówiłem o ojcu.
- Nie mam ojca.
- To interesujący fenomen biologiczny - stwierdził
sucho mężczyzna.
Eleanore zagryzła wargi. Miała ochotę nawymyślać
dziwnemu gościowi, ale się powstrzymała.
- Wróćmy więc do celu pańskiej wizyty.
- Mówiłem. Chcę z panią porozmawiać.
- Już pan to zrobił. Może wreszcie usłyszę, z kim
mam do czynienia?
- Panno Fulton...
- Nazwisko! - warknęła.
- Murad Ahiąar. Reprezentuję pani ojca.
- Po blisko trzydziestu latach przypomniał sobie
nagle o moim istnieniu?
- Zawsze pamiętał. Świadczą o tym pieniądze,
które przysyłał.
- Co?! - wykrzyknęła Eleanore. - Mój ojciec
uciekł, gdy tylko się dowiedział, że matka jest w cią
ży. Jedyną rzeczą, którą jej dał, była rada, żeby się
mnie pozbyła.
- A jak pani myśli, kto łożył na pani utrzymanie,
naukę i posag?
- Po pierwsze, to moja matka płaciła ciotce There-
sie za moje utrzymanie, kiedy jej na to starczało. Po
drugie, naukę opłacałam sama. Własną pracą zarob
kową. A po trzecie, jako że nigdy nie byłam mężatką,
po co byłby mi posag? - W miarę mówienia Eleanore
podnosiła głos.
Jak ten obcy mężczyzna śmie mówić, że ojciec da
wał na jej utrzymanie! Gdyby to robił, mieszkałaby
z matką, miałaby normalny dom i stanowiłyby szczęś
liwą rodzinę! Nie musiałaby być na łasce ciotki i wuja.
- Czy tak twierdzi pani matka? - zapytał Murad.
- Nic nie twierdzi. Bo... bo już nie żyje! Ona...
- urwała nagle, bo z sąsiedniego pokoju dobiegł głoś
ny płacz dziecka.
- A to co takiego? - Gość ze zdziwieniem uniósł
brwi.
- Nie co, lecz kto.
Eleanore wybiegła z pokoju i po chwili wróciła
z płaczącym niemowlęciem na ręku.
- Uspokój się, kochanie. Nie płacz. Nie bój się. Nic
ci się nie stanie. Ten niesympatyczny człowiek już
wychodzi.
- To pani powinna... - zaczął Murad lodowatym
tonem.
- Co powinnam? - zapytała Eleanore. Wyczuła
gniew w głosie gościa.
- Wyjść. Za mąż. Jak widać, historia się powtarza.
Najpierw matka, a potem córka.
- O, przepraszam, z drobną różnicą. Ojciec Lacey
nie jest bynajmniej arabskim playboyem chorym na
manię wielkości - odcięła się z miejsca.
- Kto jest ojcem tego dziecka? - zapytał.
- Och, nie wiem, nie jestem pewna, ale... - Urwała
na widok potępienia malującego się na twarzy męż
czyzny.
- Jak córka Selima ma czelność oświadczać, że nie
wie, kto jest ojcem jej dziecka?!
Ten człowiek jest przekonany, że Lacey jest moim
dzieckiem! - pomyślała zaskoczona Eleanore. Nie mo
gła się zdecydować, czy takie stwierdzenie było dla niej
obraźliwe, czy tylko po prostu śmieszne. Wytknięcie jej
przez nieproszonego gościa, że jako córka Selima jest
zobowiązana do prowadzenia moralnie nienagannej
egzystencji, przechyliło szalę i rozjuszyło ją.
- Już dawno temu ojciec stracił, i to bezpowrotnie,
jakiekolwiek prawo do wtrącania się do mojego życia.
To, co robię i z kim, jest wyłącznie moją sprawą.
A pana, jako osobę postronną, też absolutnie nic nie
upoważnia do osądzania mojego postępowania. To
wszystko, co mam do powiedzenia. A teraz proszę się
stąd zabierać.
- Jestem... - zaczął Murad.
- Albo opuści pan ten dom z własnej woli, albo
zacznę krzyczeć. A kiedy sąsiedzi wezwą policję, będzie
się pan tłumaczył.
- Być może ma pani rację. W tej chwili jestem za
bardzo zdegustowany pani postępowaniem, żeby móc
dłużej spokojnie rozmawiać. Do widzenia. - Skłonił
się sztywno i opuścił mieszkanie, zdecydowanym ru
chem zamykając głośno za sobą drzwi.
Eleanore padła wyczerpana na kanapę. Ten kosz
marny dzień zakończył się zdumiewającym finałem.
Najatrakcyjniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek
w swoim życiu spotkała, nie tylko ma konszachty z jej
nikczemnym ojcem, lecz także wyciągnął zupełnie
błędne wnioski co do jej własnej osoby!
W gruncie rzeczy nie miało to najmniejszego zna
czenia. Murad Ahiąar złożył wizytę tylko jako pośred
nik jej ojca. Takie zainteresowanie z jego strony
w żadnym razie nie było jej potrzebne. Miała już na
głowie wystarczająco dużo problemów do rozwiąza
nia, żeby dodatkowo komplikować sobie życie nagłym
pojawieniem się rzekomo kochającego tatuśka, który
nagle, po blisko trzydziestu latach, przypomniał sobie
łaskawie o istnieniu córki.
Murad Ahiąar powiedział, że ojciec przez całe lata
przysyłał pieniądze na jej utrzymanie. Tego oświadcze
nia nie mogła potraktować poważnie. Gdyby ojciec
rzeczywiście interesował się losem córki, wówczas
z pewnością próbowałby ustalić, jak się jej wiedzie.
Miał przecież wystarczające środki finansowe i możli
wości, żeby się o tym bez trudu przekonać. A gdyby
dowiedział się, że jego córka żyje bez matki, w bardzo
złych warunkach, z łatwością mógł temu na dalszą
metę zapobiec. Chociażby sprawiając, żeby oddać
dziecko do przyzwoitej szkoły z internatem i stworzyć
mu bardziej stabilną i znośną egzystencję.
Nic takiego nie zrobił. A teraz po prostu kłamie,
uznała Eleanore. Po to, żeby wytłumaczyć swe podłe
postępowanie i wymazać poprzednie winy. Żadne
kłamstwa nie wymażą jednak z jej życia ponurej
przeszłości. Gdyby się objawił dwadzieścia pięć lat
temu, być może jej losy potoczyłyby się zupełnie
inaczej. Ojciec był jej wówczas najbardziej potrzebny.
A teraz? Teraz ten człowiek nic już dla niej nie znaczy.
Ani on sam, ani jego arogancki wysłannik. Odepchnę
ła od siebie obraz przystojnego mężczyzny i uśmiech
nęła się do Lacey.
- Kochanie, co powiesz na małe jedzonko?
Słysząc ciepły ton głosu Eleanore, niemowlak
uśmiechnął się promiennie i zaczął radośnie gaworzyć.
- Wiedziałam, że masz ochotę. - Z czułością poca
łowała maleńką główkę dziecka. - Chodźmy więc
podgrzać twoją butelkę.
ROZDZIAŁ
2
- Poczekaj na mnie! - zawołała Liz. Przebiegła
przez hol i dogoniła przyjaciółkę stojącą już w windzie.
Eleanore przytrzymała drzwi i po chwili Liz znalazła
się obok niej.
- Dziękuję - powiedziała zadyszana. - Okropnie
długo czeka się na to pudło. Jak czuje się najpiękniejszy
niemowlak na świecie? - Przesunęła palcem po mięk
kim policzku Lacey, za co została obdarzona pełnym
radości uśmiechem.
- Tęskni za matką. - Eleanore wcisnęła guzik na
jedenaste piętro. - Bardzo źle sypia. Nie dłużej niż
dwie godziny jednym ciągiem.
- Najbardziej żal mi ciebie. - Liza obrzuciła przy
jaciółkę krytycznym spojrzeniem. - Przez ostatnie
dwa tygodnie fatalnie schudłaś. Wybacz, ale muszę ci
powiedzieć, że wyglądasz okropnie.
- Od tego są przyjaciele. - Eleanore roześmiała się
z przymusem.
- Nie tylko. Także od pożyczania pieniędzy.
- Dziękuję, że o mnie myślisz, ale jakoś sobie radzę.
W zeszłym tygodniu miałam dwa dni zastępstw, a w tym
trzy. - Jak widzisz, moja sytuacja się poprawia - po
wiedziała bez przekonania, nadrabiając miną.
- Odnalazłaś Kelly?
- Nie. Obdzwoniłam wszystkich jej przyjaciół i zna
jomych. Nikt nie widział dziewczyny.
- A może nie chcą ci powiedzieć. - Winda stanęła
na jedenastym piętrze. Liz przytrzymała drzwi przyja
ciółce.
- Brałam to pod uwagę, ale jej znajomi nie należą
do ludzi szczególnie lojalnych.
- Jak sama Kelly. - Liz nie mogła się powstrzymać
od uszczypliwego komentarza. - Eleanore, powiedz
mi, jak długo jeszcze pozwolisz tak bardzo wykorzys
tywać się całej rodzinie?
Trzymając dziecko na jednym ręku, Eleanore wycią
gnęła klucze z torebki i otworzyła drzwi do mieszkania.
- Biorą ode mnie to, co sama chcę im dawać.
Przestań uważać mnie za męczennicę.
- Mam cię raczej za ofiarę. - Liz weszła do miesz
kania. - Za Kopciuszka.
- Kopciuszek miał swego królewicza - odparła
śmiejąc się Eleanore.
- Kogoś takiego właśnie ci trzeba.
- Królewicza? Dziękuję pięknie, ale nie reflektuję.
Jasnowłosi i błękitnoocy nie są w moim typie. - Elea
nore stanął przed oczyma obraz Murada Ahiąara.
Usiłowała go sobie wyobrazić nie z ponurą, lecz
z roześmianą twarzą. Przyszło jej to z trudnością. Nie,
ten mężczyzna nie jest królewiczem z bajki. Nie
potrafiłby oczarować kobiety. Jest zbyt pewny siebie
i arogancki. A do tego kłamie. Przypomniała sobie
oświadczenie Murada, że ojciec łożył przez całe lata
na jej utrzymanie.
- Królewicz z bajki dla ciebie się nie nadaje - oświa
dczyła Liz. - Tobie jest potrzebny ni mniej ni więcej,
tylko bogaty mąż. Żebyś wreszcie mogła przestać
zamartwiać się o pieniądze i zacząć normalnie żyć.
- Tylko głupie kobiety wychodzą za mąż dla pie
niędzy. I dostają za swoje. A w ogóle, moja droga, cała
ta rozmowa jest bezprzedmiotowa. Gdybyś złożyła do
kupy wszystkie walory finansowe mężczyzn, z którymi
kiedykolwiek się spotykałam, okazałoby się, że nie
zebrało się nawet na jednego zamożnego faceta. Nie
znam takiego i z pewnością nigdy nie poznam. Prze
stańmy więc o tym mówić.
- Fakt. Ale pomysł z bogatym mężem bardzo mi się
podoba - upierała się Liz.
- Na razie muszę męczyć się sama, dopóki Kelly nie
wróci. Liz, jak myślisz, ile czasu może jej zająć
„odnajdywanie siebie"? - W głosie Eleanore wyczu
wało się zaniepokojenie.
- Znając twoją cioteczną siostrzyczkę, można przy
puszczać, że nie odnajdzie się przez całe życie.
- Ogromnie mnie pocieszyłaś! Nie ma to jak naj
lepsza przyjaciółka - z sarkazmem skomentowała Ele
anore.
- Jestem po prostu realistką. - Liz podniosła się
z krzesła. - Życie jest łatwiejsze, jeśli bierze się ludzi
takich, jacy są, a nie uważa za takich, jakimi chciałoby
się ich widzieć.
Liz się myli, pomyślała Eleanore, zamykając za
przyjaciółką drzwi. Co do Kelly, ona sama nie ma
żadnych złudzeń. Dobrze zna wady tej dziewczyny. Nie
oznacza to jednak, że jej nie kocha. Siostra cioteczna
i malutka Lacey stanowią przecież najbliższą rodzinę.
Ponownie stanęła jej przed oczyma śniada twarz
Murada. Przypomniał bowiem o jeszcze jednym po
krewieństwie, o którym zdążyła już dawno zapomnieć.
O ojcu, który po blisko trzydziestu latach milczenia
nagle się odezwał i zażyczył sobie ją poznać. Nie
zapomni potępienia własnej osoby, które widziała
w czarnych, przenikliwych oczach jego wysłannika.
Wielka to szkoda, że nie mogła zetknąć się z Mura-
dem Ahiqarem w innych okolicznościach. Ale od kiedy
zwykłe nauczycielki miewają takie znajomości? - po
myślała drwiąco. W czytelni publicznej udało się jej
znaleźć trochę informacji na temat tego człowieka.
Jedno było bezsporne. Murad Ahiąar był niesamowi
cie, wręcz niewyobrażalnie bogaty. Należał do zupeł
nie innego świata. Do świata, z którym nigdy by się nie
zetknęła, gdyby nie zaskakujące życzenie ojca. Teraz
już pewnie nie zechce oglądać córki na oczy, kiedy
dowiedział się od Murada, że panna Fulton prowadzi
niemoralne życie i nawet nie wie, kto jest ojcem jej
dziecka.
Eleanore machnęła ręką. Ma na głowie znacznie
poważniejsze kłopoty niż perfidne postępowanie wła
snego ojca. Sprawą numer jeden stały się teraz pie
niądze. W ciągu ostatnich dwóch tygodni pracowała
tylko pięć dni. Niewielki zarobek wystarczył na opła
cenie dziewczyny, która w tym czasie opiekowała
się Lacey, na uregulowanie rachunków za energię
elektryczną i telefon. Na życie zostało niewiele. Po
cieszała się jedynie myślą, że oszczędności wystarczą
na opłacanie komornego przez kilka miesięcy.
- Ekscelencjo, oto raport, na który pan czekał.
Doręczył go właśnie pułkownik Saleizad. - Sekre
tarz podszedł do dużego, mahoniowego biurka i przed
siedzącym za nim Muradem Ahiąarem położył dużą
kopertę.
- Dziękuję, Ali. To wszystko. Już dziś nie będziesz
mi potrzebny. - Murad wziął do ręki przyniesione
materiały. W miarę czytania raportu twarz mu się
zasępiła, a kąciki ust zaczęły drgać nerwowo.
To nieprawdopodobne! Idiotyczne! Wręcz kary
godne! Zdesperowany przeciągnął palcami po wło
sach. Jak Selim mógł przez tyle lat wysyłać pieniądze
tej kobiecie, ani razu nie sprawdziwszy, co z nimi się
dzieje!
Murad był zdegustowany. W raporcie, który trzy
mał w ręku, stwierdzono niezbicie, że pieniądze Selima
nie poszły na wychowanie córki. Marilyn Fulton
podrzuciła dziecko swej schorowanej siostrze i nie
dawała prawie nic na jego utrzymanie.
Eleanore mówiła więc prawdę. Uczęszczała do
college'u, płacąc sama za naukę własnoręcznie zaro
bionymi pieniędzmi. Żeby związać koniec z końcem,
dziewczyna musiała pracować w agencji ubezpiecze
niowej, podczas gdy jej matka bawiła na francuskiej
Riwierze, opływając w dostatki.
Murad wrócił do pierwszych stronic raportu i zaczął
uważnie studiować otrzymane materiały. Wynikało
z nich, że niemowlę, które widział u Eleanore i którym
się opiekowała, było dzieckiem jej ciotecznej siostry.
Dlaczego więc oświadczyła mu, że to jej własne?
Podniósł wzrok i popatrzył na duży, otoczony
murem ogród. Starał się przypomnieć sobie dokładnie
rozmowę z panną Fulton. Skrzywił się z niesmakiem.
Eleanore wcale nie powiedziała, że jest matką niemow
lęcia. To on sam wyciągnął pochopnie taki wniosek,
a ona nie zadała sobie trudu, żeby go sprostować.
Ta kobieta ma temperament. Murad przypomniał
sobie jej błyszczące oczy i rumieńce wykwitłe na
JUDITH McWILLIAMS KRÓLEWSKIE PRZYJĘCIE
ROZDZIAŁ 1 - To jeszcze nie koniec świata. To jeszcze nie koniec świata - powtarzała Eleanore Fulton, przechodząc przez hol. Wcisnęła guzik windy i oparła się ciężko o ścianę. - Eleanore! Eleanore! - wyrwało ją z zamyśle nia głośne wołanie. - Co się z tobą dzieje? Źle się czujesz? - Na wskroś przeżera mnie choroba - odparła ponuro. W ciemnych oczach pokazały się złowieszcze błyski. - Nie wita się tak przyjaciół o dziesiątej rano - upo mniała ją stojąca obok kobieta. - Dlaczego o tej porze nie prowadzisz zajęć? A może mamy jakieś święto, o którym zapomniałam? - Chyba diabelskie - odparła krzywiąc się Elea nore. - Delikatnie mówiąc, w szkole pozwolono mi wyjść. - Dokąd? - Liz popatrzyła na przyjaciółkę dziw nym wzrokiem. - Za drzwi. - Eleanore wzruszyła ramionami. - Do wielkiego, wspaniałego świata bezrobotnych. - Weszła do windy.
- Nie mogą cię wyrzucić! - wykrzyknęła Liz, stając obok niej. - Przecież w zeszłym roku dali ci odznakę zasłużonego nauczyciela niepełnosprawnych. - Sądzisz, że przyjmą ją w lombardzie? - Eleanore - upomniała Liz - nie wygłupiaj się i zachowuj poważnie. - Wolisz, żebym się rozbeczała? - Odruchowo wepchnęła w kok kosmyk opadających na czoło wło sów. - Wiem, że nie jesteś mazgaj. Słuchaj, przecież nie mogli cię wyrzucić. Masz stały etat. - Miałam. I nikt mnie z pracy nie wywalił. Po prostu zostałam zwolniona. - Dlaczego? Naraziłaś się komuś? - Jasne, że nie. Dyrektor też nie chciał się mnie pozbywać, ale musiał. Cała sprawa rozbija się o pienią dze, a raczej o ich brak. - Przecież budżet miejski Nowego Jorku przewidu je ogromne fundusze na edukację! - Liczba uczniów, których trzeba obsłużyć, też jest ogromna. Większość środków na naukę niepełno sprawnych pochodzi, niestety, z funduszu państwo wego i federalnego. - Eleanore przerwała, bo winda zatrzymała się na jedenastym piętrze, na którym mieszkała. Wysiadła. - Idę z tobą - oświadczyła Liz. - Musisz mi do kładnie opowiedzieć, jak to było. A ponadto nie po winnaś teraz zostawać sama. - A ty nie powinnaś wierzyć we wszystko, co wy czytasz w swoich psychologicznych książkach - ofuk nęła ją Eleanore. - Nie martw się, w czarną rozpacz nie popadnę. A ponadto nie będę sama. Zapomniałaś, że Kelly jest ze mną.
- Nawet mi nie wspominaj o tej dziewczynie. Jest nic niewarta. - Wychowywałyśmy się razem. Pamiętaj, że jest moją cioteczną siostrą. A poza tym to nie... - Wiem. To nie moja sprawa. Ale nie mogę spo kojnie patrzeć, jak ta dziewczyna rujnuje ci życie. Odkąd urodziła dziecko i zwaliła ci się z nim na głowę, masz same kłopoty i z nikim się nie widujesz - zrzę dziła Liz. - Nie jest tak źle. - Jest gorzej, niż myślisz. A lat ci przybywa. - Nie tylko mnie. - Na jesieni obie skończymy trzydziestkę - głośno westchnęła Liz - Jeśli ci zależy, nikomu o tym nie powiem - obie cała Eleanore, przekręcając klucz w zamku swego mieszkania. - Posłuchaj, przecież... - Oszczędź mi kazania. Dobrze wiedziałam, co robię, kiedy w zeszłym roku pozwoliłam Kelly wpro wadzić się do mnie. Sama wiesz, że to sytuacja przejściowa. W przyszłym tygodniu Kelly zaczyna zajęcia w City College. Skończy naukę, podejmie pracę i będzie w stanie zapewnić byt sobie i dziecku. Po minie Liz było widać, że wątpi w takie roz wiązanie. Eleanore otworzyła drzwi do mieszkania i wpuściła gościa. - Chcesz kawy? - spytała. - Chcę tylko informacji. Powiedz mi, jak dyrek cja może usuwać etatowego nauczyciela? - Liz ro zejrzała się po pokoju. - Mówiłaś, że w domu jest Kelly.
- Pewnie wzięła Lacey do parku. Taki piękny dzień. Eleanore zrzuciła pantofle, padła na kanapę i za mknęła oczy. - Przydałby ci się teraz kieliszek czegoś mocniej szego - stwierdziła przyjaciółka. - Okropnie wyglą dasz. Jesteś zielona. - Piękne dzięki, Liz. Właśnie tego potrzebowałam do szczęścia. Dobrego słowa - odparła z rozgorycze niem Eleanore, nie otwierając oczu. - A ja potrzebuję informacji. Jeszcze nie powie działaś, na jakiej podstawie cię usunęli. - Jeśli w klasie jest zbyt mało uczniów, stałego nauczyciela też można się pozbyć. - Ale dlaczego spotkało to właśnie ciebie? Przecież jesteś dobrą nauczycielką. Cholernie dobrą. - Bo mam najkrótszy staż pracy. Tylko dlatego. Mój szef przez pełne trzy dni wydzwaniał wszędzie, żeby zdobyć środki na pensję dla mnie. Bez powodzenia. W tym roku na edukację jest bardzo mało pieniędzy. - A jak sobie poradzisz bez pensji? - Liz poruszyła najważniejszą sprawę. - Mam trochę oszczędności, w każdej chwili możesz z nich skorzystać. - Dzięki, Liz. To miło z twojej strony, ale mam jeszcze trochę forsy w banku. Starczy na zapłacenie rachunków przez najbliższe miesiące. Szef obiecał, że moje nazwisko umieści na pierwszym miejscu listy nauczycieli przyjmujących zastępstwa. - Zastępstwa?! - wykrzyknęła zdegustowana Liz. - Chyba żartujesz! Za każdym razem będziesz miała do czynienia z inną klasą. Zwariujesz. - Nie będzie tak źle. Przynajmniej się nie znudzę. - A nie możesz znaleźć sobie posady gdzie indziej?
- Zerowe szanse. Dopiero zaczął się rok szkolny. Wszystkie miejsca są zajęte. - To niech Kelly weźmie się do roboty i pomoże. - Pomaga. W pewnym sensie. Zdobywając wiedzę, inwestuje w przyszłość. Szef obiecał solennie, że jak tylko otworzą się jakieś możliwości, natychmiast za trudni mnie z powrotem. Branie zastępstw na razie powinno wystarczyć. Jakoś sobie poradzę. - Eleanore przekonywała nie tylko przyjaciółkę, lecz także siebie. - Oczywiście, że dasz sobie radę - odparła Liz. - Ale jakim kosztem! - Jeśli się załamię nerwowo, zgłoszę się do ciebie po bezpłatną poradę. - Od lat ci mówię, że źle postępujesz, a ty ciągle robisz po swojemu. - Liz podniosła się z krzesła. - Powinnaś wymóc na Kelly większą odpowiedzial ność. Dlaczego wszystko zawsze spada na ciebie? - Odwróciła się i wyszła z mieszkania. - Właśnie: dlaczego? - szepnęła do siebie Eleano re, dotykając bolącej głowy. Wbrew temu, co przed chwilą oświadczyła przyja ciółce, była już zmęczona istniejącą sytuacją. Wszystko w rodzinie spadało na jej barki. Kryzysy emocjonalne i finansowe. W takiej roli występowała od lat. Ciotka Theresa, która ją wychowała, była kobietą zupełnie bierną i z niczym sobie nie radziła. Eleanore westchnęła głęboko. Jakby to było dobrze móc przestać martwić się o rodzinę! Nierealne. Nikt nie mógł jej pomóc. Ani bezradna ciotka, ani wuj alkoholik, ani też ich córka, urocza Kelly, żyjąca jak motylek spijający nektar z kwiatów i nie pono sząca żadnych konsekwencji własnych nieroztropnych czynów.
Och, gdyby to nie ciotka Theresa wychowywała mnie, lecz moja rodzona matka! - pomyślała Eleano- re. Gdyby tak ojciec nie porzucił jej, kiedy zaszła w ciążę! Wtedy mama nie musiałaby podrzucać dziec ka siostrze i wszystko ułożyłoby się inaczej! Po raz setny z rzędu zmusiła się do zaprzestania rozmyślań typu: „co-by-było-gdyby-było". Nie dawały absolut nie nic. Ani na jotę nie zmieniały faktu, że została te raz na lodzie, bez pracy. Rozległ się dzwonek. Pewnie jakiś domowy sprze dawca. Kręciło się ich sporo po kiepsko strzeżonym budynku. Zadowolona, że ktoś przerwie jej smętne rozmyślania, Eleanore otworzyła drzwi. Na progu stała pani Benton, sąsiadka zza ściany. - Usłyszałam, że już jesteś - powiedziała. - Obie całam twojej siostrze, że zajmę się Lacey aż do popo łudnia, ale skoro wróciłaś tak wcześnie... - To mówiąc pani Benton wyciągnęła ręce ze śpiącym niemow lakiem. Eleanor wzięła dziecko i przytuliła do ramienia. - Dokąd poszła Kelly? - spytała sąsiadkę. - Nie wiem. Pewnie napisała w liście, który zo stawiła dla ciebie. - Pani Benton wyciągnęła z kie szeni lekko pomiętą, zaklejoną kopertę i podała ją Eleanore. - Miłego dnia - rzuciła na odchodnym. - Miły to on nie jest i nie będzie, ale za to z pewnością pamiętny. - Eleanore ramieniem za mknęła drzwi mieszkania. Spojrzała na śpiące na ręku niemowlę i czule się uśmiechnęła. Lacey była uroczym dzieckiem. Zaniosła małą do pokoju i włożyła ostrożnie do łóżeczka, starając się jej nie obudzić.
Na palcach wycofała się z sypialni i cicho zamknęła za sobą drzwi. Rozdarła kopertę. Przeczytała znaj dującą się w niej kartkę. - Jeszcze mi to do szczęścia potrzebne - burknęła, patrząc tępym wzrokiem na krótki, nabazgrany tekst. Kelly donosiła, ze do domu nie wróci, bo „musi się odnaleźć", i prosi Eleanore, żeby zajęła się dzieckiem. Cierpliwość Eleanore też miała swoje granice. - Musi się odnaleźć! - wybuchnęła. - Jeśli nie, to ja ją odnajdę i skręcę kark tej idiotce! Jak mogła tak postąpić? - Kelly u dołu kartki dopisała jeszcze, że pewnie jej mama zgodzi się posiedzieć przy Lacey, kiedy Eleanore będzie w pracy. Nieodpowiedzialna dziewczyna nie wzięła pod uwa gę faktu, że ciotka Theresa mieszka na Long Island, o godzinę drogi pociągiem od ich lokum. A także tego, że cierpi na reumatyzm i ma na głowie męża alkoholika. Eleanore ze złością zmięła kartkę. Jak Kelly mogła zrobić coś podobnego?! Z potwornym bólem głowy usiadła na kanapie, usiłując się uspokoić i zastanowić nad powstałą sytua cją, która była gorzej niż zła. Była wręcz beznadziejna. Ucieczka Kelly oznaczała, że Eleanore będzie mu siała znaleźć opiekę dla Lacey na czas swej nieregular nej pracy. Wstała i zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. Żłobek nie wchodził w rachubę. Kosztował majątek. Gdyby nawet Eleanore udało się codziennie otrzymywać w szkole zastępstwa, co było nieprawdopodobne, i tak nie starczyłoby na zapłacenie bieżących rachunków. Usiłowała opanować rosnącą panikę. Oceniła, że oszczędności, które ma w banku, wystarczą na jakieś
dwa miesiące. W tym czasie z pewnością odnajdzie Kelly i wymusi na niej zajęcie się Lacey. Odpowiedzial ności za własne dziecko nie może przecież przerzucać na nikogo. - Wasza Wysokość, pan Nick Carlton. Nick poczekał, aż za sztywnym kamerdynerem zamkną się drzwi, i ubawiony tą oficjalną prezentacją zwrócił się do przyjaciela: - Skąd go wytrzasnąłeś? To aktor? W eleganckim, luksusowo wyposażonym gabinecie rozległ się głośny śmiech Murada. - Witaj, Nick. Co cię sprowadza do Nowego Jorku? - Uścisnął serdecznie dłoń przyjaciela. - By łem przekonany, że z nową żoną i synem osiedliłeś się gdzieś bezpiecznie z dala od miasta. - Osiedliłem, ale nie bezpiecznie. Mój Jed wła śnie odkrył, co to chemia - ponurym głosem odparł gość. - Ale nie zmieniaj tematu. Co ty wyprawiasz? Zawsze podróżowałeś skromnie, tylko z sekreta rzem, a tu nagle taka pompa! Na krótkim odcinku między frontowymi drzwiami a twoim gabinetem zdążyłem ujrzeć aż dwie służące, faceta wyglądają cego na ogrodnika i tę zabawną imitację kamer dynera. - To nie imitacja. Wilkerson jest autentyczny. Pod- kradłem go londyńskiemu ambasadorowi mego ojca. - Małe przekupstwo? - Małe? Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, ile mnie kosztował! - odparł ponuro Murad. - Jak tam Jenny? - Jest w ciąży - oświadczył dumnie Nick. Jego twarz się rozpromieniła. - Przyjechaliśmy do Nowego
Jorku, żeby skompletować wyposażenie do pokoju dziecinnego. - Moje gratulacje. - Murad poklepał gościa po ra mieniu. - Niech Allach obdarzy cię licznymi synami. - Córka też będzie mile widziana. - Jest na świecie taka córka, bez której widoku mógłbym z powodzeniem się obyć - stwierdził enig matycznie Murad i westchnął głęboko. - Czyżby przypadkiem Wasza Wysokość miała jakieś kłopoty z damą? - W oczach Nicka pokazały się wesołe ogniki. - Daj spokój, Nick. Nie mam ochoty na żarty. A poza tym nie zwracaj się tak do mnie. - Robisz przecież wiele szumu wokół swego tytułu. - Nick podsunął pod nos Murada przyniesioną gazetę. - Wczoraj wieczorem zrobiłeś z siebie niemałe wido wisko. - Hmm. - Murad z niekłamanym zadowoleniem popatrzył na dużą fotografię na czołowym miejscu. - Co o tym sądzisz? - Widzę, że arabski książę reklamuje się jako rozrzutny, ekscentryczny playboy. Pytanie: po co? Kogo chcesz nabrać? I dlaczego? Czy masz jakieś problemy w Abarze? - Nie, żadnych. Pozycja ojca na tronie jest nieza chwiana. Wspiera go moich pięciu starszych braci. Kłopoty mamy nie w Abarze, lecz tutaj, w Nowym Jorku. Ściślej mówiąc, w biurze naszej firmy, która administruje inwestycjami mojej rodziny na terenie Stanów Zjednoczonych. - Chodzi o jakieś malwersacje? - O coś w tym rodzaju. - Murad przeciągnął ręką po czarnych, lśniących włosach. - Kilka lat temu
ojciec postanowił, że w Stanach skoncentrujemy się na inwestowaniu w środki trwałe. Od tamtej pory kupuje my więc nieruchomości, takie jak centra handlowe i budynki administracyjne, oraz ziemię do zagospo darowania. Za każdym jednak razem, kiedy jakaś nowa inwestycja okazuje się niezbędna do zrealizowa nia naszych kompleksowych projektów, ktoś w ostat niej chwili nas ubiega, wykupuje nieruchomość, a po tem żąda gigantycznych sum za odstąpienie. A my z konieczności je płacimy. - Ktoś, to znaczy jakaś fikcyjna spółka? - Tak. Z pewnością. Całą sprawę dodatkowo kom plikuje fakt, że pieniądze ze sprzedaży płyną bezpo średnio na konto w szwajcarskim banku. W naszym biurze w Nowym Jorku musi być jakiś przeciek. Ktoś z pracowników nas oszukuje: Siedząc w Abarze nie jestem w stanie wykryć sprawcy. - I dlatego tu się zjawiłeś? - spytał Nick. - W przyszłym roku mam stanąć na czele naszego biura w Nowym Jorku. Dlatego ojciec przysłał mnie z nadzieją, że już teraz ujawnię oszusta. - A ten cały cyrk - gość wskazał fotografię i arty kuł w gazecie - robisz po to, żeby rozproszyć jego po dejrzenia? - Chcę, żeby uznał, iż w Abarze jestem tylko tytularnym szefem naszej agencji informacyjnej, że na niczym się nie znam i w Stanach nie stanowię żadnego zagrożenia. Bawię się, i tyle. - Jeśli jest tak naiwny i w to uwierzy, to możesz mu spokojnie zaproponować kupienie Mostu Brooklyń- skiego. - Nick roześmiał się głośno. - Zapraszam cię dziś do restauracji na kolację w rodzinnym gronie. Jed
marzy o tym, żeby poznać człowieka, który jego rodzicom kupił w prezencie ślubnym złoty posążek wysadzany szlachetnymi kamieniami. Chłopak nawet nie wie, że jest to bożek płodności. - No i co? - Murad uśmiechnął się i przymrużył oczy. - Jak słyszę, zadziałał. - Coś mi się zdaje, że będę musiał dokładnie ci wyłożyć, w jaki sposób Jenny zaszła w ciążę. - Inshallah! - szepnął nabożnie Murad, ale z roz bawionym wzrokiem. - Przykro mi, ale muszę od mówić. Na wieczór mam inne plany. Obiecałem Seli mowi, że odwiedzę jego córkę. Najwcześniej, jak to tylko możliwe. - Byłem przekonany, że Selim i Amineh są bezdzie tni. Przecież dlatego ojciec pozwalał ci, jako małemu chłopcu, spędzać tak wiele czasu w ich towarzystwie. - Selim ma córkę. Ale nie z własną żoną. - To zdumiewająca informacja. - Jeszcze bardziej zaskakujący jest fakt, że przez cały czas nie miałem o tym pojęcia. Trzydzieści lat temu, kiedy Selim studiował na uniwersytecie kolum bijskim, uwiodła go pewna Amerykanka. - Jak to uwiodła? - z niedowierzaniem zapytał Nick. - Selima? Niemożliwe. Przecież to rozsądny człowiek. - Oczywiście. Ale wtedy miał zaledwie dwadzieścia lat, był zupełnie niedoświadczony i po raz pierwszy wyjechał z Abaru. W Stanach zajęła się nim kobieta starsza o dziewięć lat. Sprytna, atrakcyjna blondynka, która już wtedy była po dwóch rozwodach. Selim nie miał żadnych szans. Robiła z nim, co chciała. W jednej sprawie jednak się przeliczyła. Wiedziała, że małżeń stwo Selima z Amineh jest postanowione i że pobiorą
się z chwilą, gdy on skończy studia. Marilyn Fulton, bo tak ta kobieta się nazywała, postanowiła ciążą zmusić Selima do małżeństwa. To się jej jednak nie udało. - Najgorzej wyszło na tym dziecko - zauważył Nick. - Selim mówił mi, że na wychowanie córki, której nie widział na oczy, posyłał Marilyn Fulton pięć tysięcy dolarów miesięcznie, nie licząc wydatków na opiekę lekarską i naukę. - Dlaczego teraz, po trzydziestu latach, chce na wiązać kontakt ze swym dzieckiem? - Zawsze tego pragnął, ale obawiał się, że jego żona się dowie i będzie załamana, bo sama nie może dać mu potomka. Selim chce koniecznie ściągnąć córkę do domu, do Abaru. - Tu chodzi nie o dziecko, lecz o dojrzałą, trzydzie stoletnią kobietę! Przecież obaj nie macie pojęcia, kim ona jest, co robi i jaki ma charakter. Przywożąc ją do Abaru, możesz wyrządzić Selimowi wielką krzywdę. - Wiem - odparł Murad. - Ale od śmierci Amineh ogromnie się postarzał i jest w złej formie psychicznej. Stracił chęć do życia. Być może kontakt z córką dobrze mu zrobi. - A czy zdajesz sobie sprawę z tego, że powiedzenie: , jaka matka, taka córka", może okazać się prawdziwe? Jeśli Marilyn Fulton naprawdę była taka, jak mówisz... - Podzielam twoje wątpliwości - przyznał z wes tchnieniem Murad. - Skończmy wreszcie mówić o mo ich problemach. Opowiedz, jak ci się wiedzie na farmie. - Tak, ciociu. Oczywiście. Powiem Kelly. Lacey czuje się dobrze. To najpiękniejsze dwumiesięczne niemowlę, jakie kiedykolwiek widziałam. - Rozma wiając przez telefon, Eleanore wbiła wzrok w ścianę
pokoj'u. - Dobrze, ciociu. Dbaj o siebie. Wpadnę, jak tylko znajdę trochę czasu. Obiecuję. Do widzenia. - Zgnębiona odłożyła słuchawkę. No tak. Kelly nic nie powiedziała matce o swoich planach. Ciotka Theresa ma dość własnych zmart wień. Nie ma sensu jej teraz denerwować. W wyniku telefonów do licznych znajomych, o któ rych Eleanore wiedziała, że mają dzieci, uzyskała różne adresy żłobków i opiekunek. Uznała, że w grę wchodzą tylko trzy miejsca. Dla Lacey najlepszy byłby żłobek, ale na tak duży wydatek Eleanore nie mogła sobie pozwolić. Pani Patrick, opiekująca się dziećmi w swym prywatnym domu, niewiele zresztą tańsza, wymagała opłat za pełne tygodnie, tak że Eleanore musiałaby płacić także za te dni, które Lacey spędzałaby pod jej własną opieką. Mimo obietnic szefa, na wiele zastępstw liczyć nie mogła. Na początku roku szkolnego absencje nau czycieli należą raczej do rzadkości. Najwięcej jest późną jesienią i w zimie, kiedy łatwiej o przeziębienie czy zarażenie się grypą od chorego ucznia. Zrobiła krótki rachunek. Jeśli przez co najmniej trzy dni w tygodniu nie będzie pracowała, oddanie dziecka pod opiekę pani Patrick okaże się finansowo nie do przyjęcia. Został ostatni adres, pani Burton, mieszkającej w tym samym domu. Kiedy Eleanore odwiedziła ją po południu, zobaczyła troje dzieci w wieku przedszkol nym, siedzących przed telewizorem i oglądających z taśmy magnetowidu poranne sobotnie kreskówki oraz dwa niemowlaki leżące w kojcu i patrzące w sufit. Westchnęła. Nie tak wyobrażała sobie opiekę dla Lacey, nawet na okres przejściowy.
Smętne rozmyślania Eleanore przerwał dzwonek do drzwi. Zerwała się, żeby otworzyć je szybko, zanim obudzi się dziecko. Na widok stojącego w progu mężczyzny na chwi lę wstrzymała oddech, a potem serce zaczęło jej bić głośno i nierówno. Zupełnie tak samo, jak niegdyś, kiedy jako nastolatka po raz pierwszy w życiu zo baczyła na ekranie Roberta de Niro. Potrząsnęła głową, żeby oprzytomnieć, nabrała do płuc powietrza i zapytała: - Pan do mnie? - Tak - głębokim głosem odparł krótko gość. Jednym spojrzeniem ogarnął sylwetkę stojącej przed nim kobiety. Zobaczył długie włosy, luźno opadające na ramiona, małe, krągłe piersi, wyraźnie zarysowane pod cienką niebieską koszulką, znoszone dżinsy opinające szczupłe biodra i bose stopy. Pod Eleanore ugięły się nogi. Po niesamowitym pierwszym wrażeniu, które na niej wywarł gość, szyb ko się zmobilizowała. Nie była przecież nastolatką, lecz dojrzałą kobietą, która potrafi nad sobą panować. - A więc już ustaliliśmy, że ma pan do mnie interes - powiedziała, starając się przyjąć lekki ton. - Ale nie wiem jeszcze jaki. - Na razie ograniczę się do rozmowy - oświadczył spokojnie mężczyzna i nie proszony pewnym krokiem wszedł do mieszkania. Jak ten facet śmie tak się zachowywać! Chyba że... Eleanore przyszła nagle do głowy wręcz niepraw dopodobna myśl. Czyżby Kelly miała z nim coś wspólnego? Zamknęła, drzwi na klatkę schodową, weszła do pokoju i zaczęła uważnie przyglądać się gościowi,
usiłując doszukać się podobieństwa między nim a La- cey. Jego czarne, proste włosy nie przypominały brązowych kędziorków dziewczynki. W przeciwień stwie do małego, zadartego noska Lacey miał długi i wąski nos. Miał też inne oczy. Czarne, przenikliwe. Nie, to nie ojciec, uznała Eleanore. - Przepraszam, ale nie dosłyszałam pańskiego nazwiska - powiedziała, usiłując zapanować nad sy tuacją, która wymykała się jej z rąk. - Zapewne dlatego, że się nie przedstawiłem - od parł z lekkim cudzoziemskim akcentem. - A więc jak pan się nazywa? - zapytała ostrym tonem. - Na zabawę w dwadzieścia pytań nie mam czasu. - Dziewiętnaście. Jedno już pani zadała. - No tak. Jeszcze tego mi dziś do szczęścia po trzeba! - Zrezygnowana Eleanore rozłożyła ręce w bezradnym geście. - Słucham? - zapytał gość. - Nieważne. - Westchnęła. - Miał pan widocznie jakiś powód, żeby mnie odwiedzić. Czy aby nie za wiele wymagam prosząc, żeby go pan wyjawił? - spytała zjadliwie. - Oczywiście, że nie. Jestem wysłannikiem pani ojca. W oczach Eleanore pojawił się wyraz rozczarowania. - Jeśli przysłał pana wuj George, licząc, że wyłudzi pieniądze, to był widocznie bardziej pijany niż zwykle - warknęła cierpkim głosem. - Nie znam pani wuja. Mówiłem o ojcu. - Nie mam ojca. - To interesujący fenomen biologiczny - stwierdził sucho mężczyzna.
Eleanore zagryzła wargi. Miała ochotę nawymyślać dziwnemu gościowi, ale się powstrzymała. - Wróćmy więc do celu pańskiej wizyty. - Mówiłem. Chcę z panią porozmawiać. - Już pan to zrobił. Może wreszcie usłyszę, z kim mam do czynienia? - Panno Fulton... - Nazwisko! - warknęła. - Murad Ahiąar. Reprezentuję pani ojca. - Po blisko trzydziestu latach przypomniał sobie nagle o moim istnieniu? - Zawsze pamiętał. Świadczą o tym pieniądze, które przysyłał. - Co?! - wykrzyknęła Eleanore. - Mój ojciec uciekł, gdy tylko się dowiedział, że matka jest w cią ży. Jedyną rzeczą, którą jej dał, była rada, żeby się mnie pozbyła. - A jak pani myśli, kto łożył na pani utrzymanie, naukę i posag? - Po pierwsze, to moja matka płaciła ciotce There- sie za moje utrzymanie, kiedy jej na to starczało. Po drugie, naukę opłacałam sama. Własną pracą zarob kową. A po trzecie, jako że nigdy nie byłam mężatką, po co byłby mi posag? - W miarę mówienia Eleanore podnosiła głos. Jak ten obcy mężczyzna śmie mówić, że ojciec da wał na jej utrzymanie! Gdyby to robił, mieszkałaby z matką, miałaby normalny dom i stanowiłyby szczęś liwą rodzinę! Nie musiałaby być na łasce ciotki i wuja. - Czy tak twierdzi pani matka? - zapytał Murad. - Nic nie twierdzi. Bo... bo już nie żyje! Ona... - urwała nagle, bo z sąsiedniego pokoju dobiegł głoś ny płacz dziecka.
- A to co takiego? - Gość ze zdziwieniem uniósł brwi. - Nie co, lecz kto. Eleanore wybiegła z pokoju i po chwili wróciła z płaczącym niemowlęciem na ręku. - Uspokój się, kochanie. Nie płacz. Nie bój się. Nic ci się nie stanie. Ten niesympatyczny człowiek już wychodzi. - To pani powinna... - zaczął Murad lodowatym tonem. - Co powinnam? - zapytała Eleanore. Wyczuła gniew w głosie gościa. - Wyjść. Za mąż. Jak widać, historia się powtarza. Najpierw matka, a potem córka. - O, przepraszam, z drobną różnicą. Ojciec Lacey nie jest bynajmniej arabskim playboyem chorym na manię wielkości - odcięła się z miejsca. - Kto jest ojcem tego dziecka? - zapytał. - Och, nie wiem, nie jestem pewna, ale... - Urwała na widok potępienia malującego się na twarzy męż czyzny. - Jak córka Selima ma czelność oświadczać, że nie wie, kto jest ojcem jej dziecka?! Ten człowiek jest przekonany, że Lacey jest moim dzieckiem! - pomyślała zaskoczona Eleanore. Nie mo gła się zdecydować, czy takie stwierdzenie było dla niej obraźliwe, czy tylko po prostu śmieszne. Wytknięcie jej przez nieproszonego gościa, że jako córka Selima jest zobowiązana do prowadzenia moralnie nienagannej egzystencji, przechyliło szalę i rozjuszyło ją. - Już dawno temu ojciec stracił, i to bezpowrotnie, jakiekolwiek prawo do wtrącania się do mojego życia. To, co robię i z kim, jest wyłącznie moją sprawą.
A pana, jako osobę postronną, też absolutnie nic nie upoważnia do osądzania mojego postępowania. To wszystko, co mam do powiedzenia. A teraz proszę się stąd zabierać. - Jestem... - zaczął Murad. - Albo opuści pan ten dom z własnej woli, albo zacznę krzyczeć. A kiedy sąsiedzi wezwą policję, będzie się pan tłumaczył. - Być może ma pani rację. W tej chwili jestem za bardzo zdegustowany pani postępowaniem, żeby móc dłużej spokojnie rozmawiać. Do widzenia. - Skłonił się sztywno i opuścił mieszkanie, zdecydowanym ru chem zamykając głośno za sobą drzwi. Eleanore padła wyczerpana na kanapę. Ten kosz marny dzień zakończył się zdumiewającym finałem. Najatrakcyjniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek w swoim życiu spotkała, nie tylko ma konszachty z jej nikczemnym ojcem, lecz także wyciągnął zupełnie błędne wnioski co do jej własnej osoby! W gruncie rzeczy nie miało to najmniejszego zna czenia. Murad Ahiąar złożył wizytę tylko jako pośred nik jej ojca. Takie zainteresowanie z jego strony w żadnym razie nie było jej potrzebne. Miała już na głowie wystarczająco dużo problemów do rozwiąza nia, żeby dodatkowo komplikować sobie życie nagłym pojawieniem się rzekomo kochającego tatuśka, który nagle, po blisko trzydziestu latach, przypomniał sobie łaskawie o istnieniu córki. Murad Ahiąar powiedział, że ojciec przez całe lata przysyłał pieniądze na jej utrzymanie. Tego oświadcze nia nie mogła potraktować poważnie. Gdyby ojciec rzeczywiście interesował się losem córki, wówczas z pewnością próbowałby ustalić, jak się jej wiedzie.
Miał przecież wystarczające środki finansowe i możli wości, żeby się o tym bez trudu przekonać. A gdyby dowiedział się, że jego córka żyje bez matki, w bardzo złych warunkach, z łatwością mógł temu na dalszą metę zapobiec. Chociażby sprawiając, żeby oddać dziecko do przyzwoitej szkoły z internatem i stworzyć mu bardziej stabilną i znośną egzystencję. Nic takiego nie zrobił. A teraz po prostu kłamie, uznała Eleanore. Po to, żeby wytłumaczyć swe podłe postępowanie i wymazać poprzednie winy. Żadne kłamstwa nie wymażą jednak z jej życia ponurej przeszłości. Gdyby się objawił dwadzieścia pięć lat temu, być może jej losy potoczyłyby się zupełnie inaczej. Ojciec był jej wówczas najbardziej potrzebny. A teraz? Teraz ten człowiek nic już dla niej nie znaczy. Ani on sam, ani jego arogancki wysłannik. Odepchnę ła od siebie obraz przystojnego mężczyzny i uśmiech nęła się do Lacey. - Kochanie, co powiesz na małe jedzonko? Słysząc ciepły ton głosu Eleanore, niemowlak uśmiechnął się promiennie i zaczął radośnie gaworzyć. - Wiedziałam, że masz ochotę. - Z czułością poca łowała maleńką główkę dziecka. - Chodźmy więc podgrzać twoją butelkę.
ROZDZIAŁ 2 - Poczekaj na mnie! - zawołała Liz. Przebiegła przez hol i dogoniła przyjaciółkę stojącą już w windzie. Eleanore przytrzymała drzwi i po chwili Liz znalazła się obok niej. - Dziękuję - powiedziała zadyszana. - Okropnie długo czeka się na to pudło. Jak czuje się najpiękniejszy niemowlak na świecie? - Przesunęła palcem po mięk kim policzku Lacey, za co została obdarzona pełnym radości uśmiechem. - Tęskni za matką. - Eleanore wcisnęła guzik na jedenaste piętro. - Bardzo źle sypia. Nie dłużej niż dwie godziny jednym ciągiem. - Najbardziej żal mi ciebie. - Liza obrzuciła przy jaciółkę krytycznym spojrzeniem. - Przez ostatnie dwa tygodnie fatalnie schudłaś. Wybacz, ale muszę ci powiedzieć, że wyglądasz okropnie. - Od tego są przyjaciele. - Eleanore roześmiała się z przymusem. - Nie tylko. Także od pożyczania pieniędzy. - Dziękuję, że o mnie myślisz, ale jakoś sobie radzę. W zeszłym tygodniu miałam dwa dni zastępstw, a w tym trzy. - Jak widzisz, moja sytuacja się poprawia - po wiedziała bez przekonania, nadrabiając miną.
- Odnalazłaś Kelly? - Nie. Obdzwoniłam wszystkich jej przyjaciół i zna jomych. Nikt nie widział dziewczyny. - A może nie chcą ci powiedzieć. - Winda stanęła na jedenastym piętrze. Liz przytrzymała drzwi przyja ciółce. - Brałam to pod uwagę, ale jej znajomi nie należą do ludzi szczególnie lojalnych. - Jak sama Kelly. - Liz nie mogła się powstrzymać od uszczypliwego komentarza. - Eleanore, powiedz mi, jak długo jeszcze pozwolisz tak bardzo wykorzys tywać się całej rodzinie? Trzymając dziecko na jednym ręku, Eleanore wycią gnęła klucze z torebki i otworzyła drzwi do mieszkania. - Biorą ode mnie to, co sama chcę im dawać. Przestań uważać mnie za męczennicę. - Mam cię raczej za ofiarę. - Liz weszła do miesz kania. - Za Kopciuszka. - Kopciuszek miał swego królewicza - odparła śmiejąc się Eleanore. - Kogoś takiego właśnie ci trzeba. - Królewicza? Dziękuję pięknie, ale nie reflektuję. Jasnowłosi i błękitnoocy nie są w moim typie. - Elea nore stanął przed oczyma obraz Murada Ahiąara. Usiłowała go sobie wyobrazić nie z ponurą, lecz z roześmianą twarzą. Przyszło jej to z trudnością. Nie, ten mężczyzna nie jest królewiczem z bajki. Nie potrafiłby oczarować kobiety. Jest zbyt pewny siebie i arogancki. A do tego kłamie. Przypomniała sobie oświadczenie Murada, że ojciec łożył przez całe lata na jej utrzymanie. - Królewicz z bajki dla ciebie się nie nadaje - oświa dczyła Liz. - Tobie jest potrzebny ni mniej ni więcej,
tylko bogaty mąż. Żebyś wreszcie mogła przestać zamartwiać się o pieniądze i zacząć normalnie żyć. - Tylko głupie kobiety wychodzą za mąż dla pie niędzy. I dostają za swoje. A w ogóle, moja droga, cała ta rozmowa jest bezprzedmiotowa. Gdybyś złożyła do kupy wszystkie walory finansowe mężczyzn, z którymi kiedykolwiek się spotykałam, okazałoby się, że nie zebrało się nawet na jednego zamożnego faceta. Nie znam takiego i z pewnością nigdy nie poznam. Prze stańmy więc o tym mówić. - Fakt. Ale pomysł z bogatym mężem bardzo mi się podoba - upierała się Liz. - Na razie muszę męczyć się sama, dopóki Kelly nie wróci. Liz, jak myślisz, ile czasu może jej zająć „odnajdywanie siebie"? - W głosie Eleanore wyczu wało się zaniepokojenie. - Znając twoją cioteczną siostrzyczkę, można przy puszczać, że nie odnajdzie się przez całe życie. - Ogromnie mnie pocieszyłaś! Nie ma to jak naj lepsza przyjaciółka - z sarkazmem skomentowała Ele anore. - Jestem po prostu realistką. - Liz podniosła się z krzesła. - Życie jest łatwiejsze, jeśli bierze się ludzi takich, jacy są, a nie uważa za takich, jakimi chciałoby się ich widzieć. Liz się myli, pomyślała Eleanore, zamykając za przyjaciółką drzwi. Co do Kelly, ona sama nie ma żadnych złudzeń. Dobrze zna wady tej dziewczyny. Nie oznacza to jednak, że jej nie kocha. Siostra cioteczna i malutka Lacey stanowią przecież najbliższą rodzinę. Ponownie stanęła jej przed oczyma śniada twarz Murada. Przypomniał bowiem o jeszcze jednym po krewieństwie, o którym zdążyła już dawno zapomnieć.
O ojcu, który po blisko trzydziestu latach milczenia nagle się odezwał i zażyczył sobie ją poznać. Nie zapomni potępienia własnej osoby, które widziała w czarnych, przenikliwych oczach jego wysłannika. Wielka to szkoda, że nie mogła zetknąć się z Mura- dem Ahiqarem w innych okolicznościach. Ale od kiedy zwykłe nauczycielki miewają takie znajomości? - po myślała drwiąco. W czytelni publicznej udało się jej znaleźć trochę informacji na temat tego człowieka. Jedno było bezsporne. Murad Ahiąar był niesamowi cie, wręcz niewyobrażalnie bogaty. Należał do zupeł nie innego świata. Do świata, z którym nigdy by się nie zetknęła, gdyby nie zaskakujące życzenie ojca. Teraz już pewnie nie zechce oglądać córki na oczy, kiedy dowiedział się od Murada, że panna Fulton prowadzi niemoralne życie i nawet nie wie, kto jest ojcem jej dziecka. Eleanore machnęła ręką. Ma na głowie znacznie poważniejsze kłopoty niż perfidne postępowanie wła snego ojca. Sprawą numer jeden stały się teraz pie niądze. W ciągu ostatnich dwóch tygodni pracowała tylko pięć dni. Niewielki zarobek wystarczył na opła cenie dziewczyny, która w tym czasie opiekowała się Lacey, na uregulowanie rachunków za energię elektryczną i telefon. Na życie zostało niewiele. Po cieszała się jedynie myślą, że oszczędności wystarczą na opłacanie komornego przez kilka miesięcy. - Ekscelencjo, oto raport, na który pan czekał. Doręczył go właśnie pułkownik Saleizad. - Sekre tarz podszedł do dużego, mahoniowego biurka i przed siedzącym za nim Muradem Ahiąarem położył dużą kopertę.
- Dziękuję, Ali. To wszystko. Już dziś nie będziesz mi potrzebny. - Murad wziął do ręki przyniesione materiały. W miarę czytania raportu twarz mu się zasępiła, a kąciki ust zaczęły drgać nerwowo. To nieprawdopodobne! Idiotyczne! Wręcz kary godne! Zdesperowany przeciągnął palcami po wło sach. Jak Selim mógł przez tyle lat wysyłać pieniądze tej kobiecie, ani razu nie sprawdziwszy, co z nimi się dzieje! Murad był zdegustowany. W raporcie, który trzy mał w ręku, stwierdzono niezbicie, że pieniądze Selima nie poszły na wychowanie córki. Marilyn Fulton podrzuciła dziecko swej schorowanej siostrze i nie dawała prawie nic na jego utrzymanie. Eleanore mówiła więc prawdę. Uczęszczała do college'u, płacąc sama za naukę własnoręcznie zaro bionymi pieniędzmi. Żeby związać koniec z końcem, dziewczyna musiała pracować w agencji ubezpiecze niowej, podczas gdy jej matka bawiła na francuskiej Riwierze, opływając w dostatki. Murad wrócił do pierwszych stronic raportu i zaczął uważnie studiować otrzymane materiały. Wynikało z nich, że niemowlę, które widział u Eleanore i którym się opiekowała, było dzieckiem jej ciotecznej siostry. Dlaczego więc oświadczyła mu, że to jej własne? Podniósł wzrok i popatrzył na duży, otoczony murem ogród. Starał się przypomnieć sobie dokładnie rozmowę z panną Fulton. Skrzywił się z niesmakiem. Eleanore wcale nie powiedziała, że jest matką niemow lęcia. To on sam wyciągnął pochopnie taki wniosek, a ona nie zadała sobie trudu, żeby go sprostować. Ta kobieta ma temperament. Murad przypomniał sobie jej błyszczące oczy i rumieńce wykwitłe na