ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 139
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 006

Królewskie przyjęcie - McWilliams Judith

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :631.5 KB
Rozszerzenie:pdf

Królewskie przyjęcie - McWilliams Judith.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M McWilliams Judith
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 112 osób, 240 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 184 stron)

JUDITH McWILLIAMS KRÓLEWSKIE PRZYJĘCIE

ROZDZIAŁ 1 - To jeszcze nie koniec świata. To jeszcze nie koniec świata - powtarzała Eleanore Fulton, przechodząc przez hol. Wcisnęła guzik windy i oparła się ciężko o ścianę. - Eleanore! Eleanore! - wyrwało ją z zamyśle­ nia głośne wołanie. - Co się z tobą dzieje? Źle się czujesz? - Na wskroś przeżera mnie choroba - odparła ponuro. W ciemnych oczach pokazały się złowieszcze błyski. - Nie wita się tak przyjaciół o dziesiątej rano - upo­ mniała ją stojąca obok kobieta. - Dlaczego o tej porze nie prowadzisz zajęć? A może mamy jakieś święto, o którym zapomniałam? - Chyba diabelskie - odparła krzywiąc się Elea­ nore. - Delikatnie mówiąc, w szkole pozwolono mi wyjść. - Dokąd? - Liz popatrzyła na przyjaciółkę dziw­ nym wzrokiem. - Za drzwi. - Eleanore wzruszyła ramionami. - Do wielkiego, wspaniałego świata bezrobotnych. - Weszła do windy.

- Nie mogą cię wyrzucić! - wykrzyknęła Liz, stając obok niej. - Przecież w zeszłym roku dali ci odznakę zasłużonego nauczyciela niepełnosprawnych. - Sądzisz, że przyjmą ją w lombardzie? - Eleanore - upomniała Liz - nie wygłupiaj się i zachowuj poważnie. - Wolisz, żebym się rozbeczała? - Odruchowo wepchnęła w kok kosmyk opadających na czoło wło­ sów. - Wiem, że nie jesteś mazgaj. Słuchaj, przecież nie mogli cię wyrzucić. Masz stały etat. - Miałam. I nikt mnie z pracy nie wywalił. Po prostu zostałam zwolniona. - Dlaczego? Naraziłaś się komuś? - Jasne, że nie. Dyrektor też nie chciał się mnie pozbywać, ale musiał. Cała sprawa rozbija się o pienią­ dze, a raczej o ich brak. - Przecież budżet miejski Nowego Jorku przewidu­ je ogromne fundusze na edukację! - Liczba uczniów, których trzeba obsłużyć, też jest ogromna. Większość środków na naukę niepełno­ sprawnych pochodzi, niestety, z funduszu państwo­ wego i federalnego. - Eleanore przerwała, bo winda zatrzymała się na jedenastym piętrze, na którym mieszkała. Wysiadła. - Idę z tobą - oświadczyła Liz. - Musisz mi do­ kładnie opowiedzieć, jak to było. A ponadto nie po­ winnaś teraz zostawać sama. - A ty nie powinnaś wierzyć we wszystko, co wy­ czytasz w swoich psychologicznych książkach - ofuk­ nęła ją Eleanore. - Nie martw się, w czarną rozpacz nie popadnę. A ponadto nie będę sama. Zapomniałaś, że Kelly jest ze mną.

- Nawet mi nie wspominaj o tej dziewczynie. Jest nic niewarta. - Wychowywałyśmy się razem. Pamiętaj, że jest moją cioteczną siostrą. A poza tym to nie... - Wiem. To nie moja sprawa. Ale nie mogę spo­ kojnie patrzeć, jak ta dziewczyna rujnuje ci życie. Odkąd urodziła dziecko i zwaliła ci się z nim na głowę, masz same kłopoty i z nikim się nie widujesz - zrzę­ dziła Liz. - Nie jest tak źle. - Jest gorzej, niż myślisz. A lat ci przybywa. - Nie tylko mnie. - Na jesieni obie skończymy trzydziestkę - głośno westchnęła Liz - Jeśli ci zależy, nikomu o tym nie powiem - obie­ cała Eleanore, przekręcając klucz w zamku swego mieszkania. - Posłuchaj, przecież... - Oszczędź mi kazania. Dobrze wiedziałam, co robię, kiedy w zeszłym roku pozwoliłam Kelly wpro­ wadzić się do mnie. Sama wiesz, że to sytuacja przejściowa. W przyszłym tygodniu Kelly zaczyna zajęcia w City College. Skończy naukę, podejmie pracę i będzie w stanie zapewnić byt sobie i dziecku. Po minie Liz było widać, że wątpi w takie roz­ wiązanie. Eleanore otworzyła drzwi do mieszkania i wpuściła gościa. - Chcesz kawy? - spytała. - Chcę tylko informacji. Powiedz mi, jak dyrek­ cja może usuwać etatowego nauczyciela? - Liz ro­ zejrzała się po pokoju. - Mówiłaś, że w domu jest Kelly.

- Pewnie wzięła Lacey do parku. Taki piękny dzień. Eleanore zrzuciła pantofle, padła na kanapę i za­ mknęła oczy. - Przydałby ci się teraz kieliszek czegoś mocniej­ szego - stwierdziła przyjaciółka. - Okropnie wyglą­ dasz. Jesteś zielona. - Piękne dzięki, Liz. Właśnie tego potrzebowałam do szczęścia. Dobrego słowa - odparła z rozgorycze­ niem Eleanore, nie otwierając oczu. - A ja potrzebuję informacji. Jeszcze nie powie­ działaś, na jakiej podstawie cię usunęli. - Jeśli w klasie jest zbyt mało uczniów, stałego nauczyciela też można się pozbyć. - Ale dlaczego spotkało to właśnie ciebie? Przecież jesteś dobrą nauczycielką. Cholernie dobrą. - Bo mam najkrótszy staż pracy. Tylko dlatego. Mój szef przez pełne trzy dni wydzwaniał wszędzie, żeby zdobyć środki na pensję dla mnie. Bez powodzenia. W tym roku na edukację jest bardzo mało pieniędzy. - A jak sobie poradzisz bez pensji? - Liz poruszyła najważniejszą sprawę. - Mam trochę oszczędności, w każdej chwili możesz z nich skorzystać. - Dzięki, Liz. To miło z twojej strony, ale mam jeszcze trochę forsy w banku. Starczy na zapłacenie rachunków przez najbliższe miesiące. Szef obiecał, że moje nazwisko umieści na pierwszym miejscu listy nauczycieli przyjmujących zastępstwa. - Zastępstwa?! - wykrzyknęła zdegustowana Liz. - Chyba żartujesz! Za każdym razem będziesz miała do czynienia z inną klasą. Zwariujesz. - Nie będzie tak źle. Przynajmniej się nie znudzę. - A nie możesz znaleźć sobie posady gdzie indziej?

- Zerowe szanse. Dopiero zaczął się rok szkolny. Wszystkie miejsca są zajęte. - To niech Kelly weźmie się do roboty i pomoże. - Pomaga. W pewnym sensie. Zdobywając wiedzę, inwestuje w przyszłość. Szef obiecał solennie, że jak tylko otworzą się jakieś możliwości, natychmiast za­ trudni mnie z powrotem. Branie zastępstw na razie powinno wystarczyć. Jakoś sobie poradzę. - Eleanore przekonywała nie tylko przyjaciółkę, lecz także siebie. - Oczywiście, że dasz sobie radę - odparła Liz. - Ale jakim kosztem! - Jeśli się załamię nerwowo, zgłoszę się do ciebie po bezpłatną poradę. - Od lat ci mówię, że źle postępujesz, a ty ciągle robisz po swojemu. - Liz podniosła się z krzesła. - Powinnaś wymóc na Kelly większą odpowiedzial­ ność. Dlaczego wszystko zawsze spada na ciebie? - Odwróciła się i wyszła z mieszkania. - Właśnie: dlaczego? - szepnęła do siebie Eleano­ re, dotykając bolącej głowy. Wbrew temu, co przed chwilą oświadczyła przyja­ ciółce, była już zmęczona istniejącą sytuacją. Wszystko w rodzinie spadało na jej barki. Kryzysy emocjonalne i finansowe. W takiej roli występowała od lat. Ciotka Theresa, która ją wychowała, była kobietą zupełnie bierną i z niczym sobie nie radziła. Eleanore westchnęła głęboko. Jakby to było dobrze móc przestać martwić się o rodzinę! Nierealne. Nikt nie mógł jej pomóc. Ani bezradna ciotka, ani wuj alkoholik, ani też ich córka, urocza Kelly, żyjąca jak motylek spijający nektar z kwiatów i nie pono­ sząca żadnych konsekwencji własnych nieroztropnych czynów.

Och, gdyby to nie ciotka Theresa wychowywała mnie, lecz moja rodzona matka! - pomyślała Eleano- re. Gdyby tak ojciec nie porzucił jej, kiedy zaszła w ciążę! Wtedy mama nie musiałaby podrzucać dziec­ ka siostrze i wszystko ułożyłoby się inaczej! Po raz setny z rzędu zmusiła się do zaprzestania rozmyślań typu: „co-by-było-gdyby-było". Nie dawały absolut­ nie nic. Ani na jotę nie zmieniały faktu, że została te­ raz na lodzie, bez pracy. Rozległ się dzwonek. Pewnie jakiś domowy sprze­ dawca. Kręciło się ich sporo po kiepsko strzeżonym budynku. Zadowolona, że ktoś przerwie jej smętne rozmyślania, Eleanore otworzyła drzwi. Na progu stała pani Benton, sąsiadka zza ściany. - Usłyszałam, że już jesteś - powiedziała. - Obie­ całam twojej siostrze, że zajmę się Lacey aż do popo­ łudnia, ale skoro wróciłaś tak wcześnie... - To mówiąc pani Benton wyciągnęła ręce ze śpiącym niemow­ lakiem. Eleanor wzięła dziecko i przytuliła do ramienia. - Dokąd poszła Kelly? - spytała sąsiadkę. - Nie wiem. Pewnie napisała w liście, który zo­ stawiła dla ciebie. - Pani Benton wyciągnęła z kie­ szeni lekko pomiętą, zaklejoną kopertę i podała ją Eleanore. - Miłego dnia - rzuciła na odchodnym. - Miły to on nie jest i nie będzie, ale za to z pewnością pamiętny. - Eleanore ramieniem za­ mknęła drzwi mieszkania. Spojrzała na śpiące na ręku niemowlę i czule się uśmiechnęła. Lacey była uroczym dzieckiem. Zaniosła małą do pokoju i włożyła ostrożnie do łóżeczka, starając się jej nie obudzić.

Na palcach wycofała się z sypialni i cicho zamknęła za sobą drzwi. Rozdarła kopertę. Przeczytała znaj­ dującą się w niej kartkę. - Jeszcze mi to do szczęścia potrzebne - burknęła, patrząc tępym wzrokiem na krótki, nabazgrany tekst. Kelly donosiła, ze do domu nie wróci, bo „musi się odnaleźć", i prosi Eleanore, żeby zajęła się dzieckiem. Cierpliwość Eleanore też miała swoje granice. - Musi się odnaleźć! - wybuchnęła. - Jeśli nie, to ja ją odnajdę i skręcę kark tej idiotce! Jak mogła tak postąpić? - Kelly u dołu kartki dopisała jeszcze, że pewnie jej mama zgodzi się posiedzieć przy Lacey, kiedy Eleanore będzie w pracy. Nieodpowiedzialna dziewczyna nie wzięła pod uwa­ gę faktu, że ciotka Theresa mieszka na Long Island, o godzinę drogi pociągiem od ich lokum. A także tego, że cierpi na reumatyzm i ma na głowie męża alkoholika. Eleanore ze złością zmięła kartkę. Jak Kelly mogła zrobić coś podobnego?! Z potwornym bólem głowy usiadła na kanapie, usiłując się uspokoić i zastanowić nad powstałą sytua­ cją, która była gorzej niż zła. Była wręcz beznadziejna. Ucieczka Kelly oznaczała, że Eleanore będzie mu­ siała znaleźć opiekę dla Lacey na czas swej nieregular­ nej pracy. Wstała i zaczęła nerwowo chodzić po pokoju. Żłobek nie wchodził w rachubę. Kosztował majątek. Gdyby nawet Eleanore udało się codziennie otrzymywać w szkole zastępstwa, co było nieprawdopodobne, i tak nie starczyłoby na zapłacenie bieżących rachunków. Usiłowała opanować rosnącą panikę. Oceniła, że oszczędności, które ma w banku, wystarczą na jakieś

dwa miesiące. W tym czasie z pewnością odnajdzie Kelly i wymusi na niej zajęcie się Lacey. Odpowiedzial­ ności za własne dziecko nie może przecież przerzucać na nikogo. - Wasza Wysokość, pan Nick Carlton. Nick poczekał, aż za sztywnym kamerdynerem zamkną się drzwi, i ubawiony tą oficjalną prezentacją zwrócił się do przyjaciela: - Skąd go wytrzasnąłeś? To aktor? W eleganckim, luksusowo wyposażonym gabinecie rozległ się głośny śmiech Murada. - Witaj, Nick. Co cię sprowadza do Nowego Jorku? - Uścisnął serdecznie dłoń przyjaciela. - By­ łem przekonany, że z nową żoną i synem osiedliłeś się gdzieś bezpiecznie z dala od miasta. - Osiedliłem, ale nie bezpiecznie. Mój Jed wła­ śnie odkrył, co to chemia - ponurym głosem odparł gość. - Ale nie zmieniaj tematu. Co ty wyprawiasz? Zawsze podróżowałeś skromnie, tylko z sekreta­ rzem, a tu nagle taka pompa! Na krótkim odcinku między frontowymi drzwiami a twoim gabinetem zdążyłem ujrzeć aż dwie służące, faceta wyglądają­ cego na ogrodnika i tę zabawną imitację kamer­ dynera. - To nie imitacja. Wilkerson jest autentyczny. Pod- kradłem go londyńskiemu ambasadorowi mego ojca. - Małe przekupstwo? - Małe? Nie uwierzyłbyś, gdybym ci powiedział, ile mnie kosztował! - odparł ponuro Murad. - Jak tam Jenny? - Jest w ciąży - oświadczył dumnie Nick. Jego twarz się rozpromieniła. - Przyjechaliśmy do Nowego

Jorku, żeby skompletować wyposażenie do pokoju dziecinnego. - Moje gratulacje. - Murad poklepał gościa po ra­ mieniu. - Niech Allach obdarzy cię licznymi synami. - Córka też będzie mile widziana. - Jest na świecie taka córka, bez której widoku mógłbym z powodzeniem się obyć - stwierdził enig­ matycznie Murad i westchnął głęboko. - Czyżby przypadkiem Wasza Wysokość miała jakieś kłopoty z damą? - W oczach Nicka pokazały się wesołe ogniki. - Daj spokój, Nick. Nie mam ochoty na żarty. A poza tym nie zwracaj się tak do mnie. - Robisz przecież wiele szumu wokół swego tytułu. - Nick podsunął pod nos Murada przyniesioną gazetę. - Wczoraj wieczorem zrobiłeś z siebie niemałe wido­ wisko. - Hmm. - Murad z niekłamanym zadowoleniem popatrzył na dużą fotografię na czołowym miejscu. - Co o tym sądzisz? - Widzę, że arabski książę reklamuje się jako rozrzutny, ekscentryczny playboy. Pytanie: po co? Kogo chcesz nabrać? I dlaczego? Czy masz jakieś problemy w Abarze? - Nie, żadnych. Pozycja ojca na tronie jest nieza­ chwiana. Wspiera go moich pięciu starszych braci. Kłopoty mamy nie w Abarze, lecz tutaj, w Nowym Jorku. Ściślej mówiąc, w biurze naszej firmy, która administruje inwestycjami mojej rodziny na terenie Stanów Zjednoczonych. - Chodzi o jakieś malwersacje? - O coś w tym rodzaju. - Murad przeciągnął ręką po czarnych, lśniących włosach. - Kilka lat temu

ojciec postanowił, że w Stanach skoncentrujemy się na inwestowaniu w środki trwałe. Od tamtej pory kupuje­ my więc nieruchomości, takie jak centra handlowe i budynki administracyjne, oraz ziemię do zagospo­ darowania. Za każdym jednak razem, kiedy jakaś nowa inwestycja okazuje się niezbędna do zrealizowa­ nia naszych kompleksowych projektów, ktoś w ostat­ niej chwili nas ubiega, wykupuje nieruchomość, a po­ tem żąda gigantycznych sum za odstąpienie. A my z konieczności je płacimy. - Ktoś, to znaczy jakaś fikcyjna spółka? - Tak. Z pewnością. Całą sprawę dodatkowo kom­ plikuje fakt, że pieniądze ze sprzedaży płyną bezpo­ średnio na konto w szwajcarskim banku. W naszym biurze w Nowym Jorku musi być jakiś przeciek. Ktoś z pracowników nas oszukuje: Siedząc w Abarze nie jestem w stanie wykryć sprawcy. - I dlatego tu się zjawiłeś? - spytał Nick. - W przyszłym roku mam stanąć na czele naszego biura w Nowym Jorku. Dlatego ojciec przysłał mnie z nadzieją, że już teraz ujawnię oszusta. - A ten cały cyrk - gość wskazał fotografię i arty­ kuł w gazecie - robisz po to, żeby rozproszyć jego po­ dejrzenia? - Chcę, żeby uznał, iż w Abarze jestem tylko tytularnym szefem naszej agencji informacyjnej, że na niczym się nie znam i w Stanach nie stanowię żadnego zagrożenia. Bawię się, i tyle. - Jeśli jest tak naiwny i w to uwierzy, to możesz mu spokojnie zaproponować kupienie Mostu Brooklyń- skiego. - Nick roześmiał się głośno. - Zapraszam cię dziś do restauracji na kolację w rodzinnym gronie. Jed

marzy o tym, żeby poznać człowieka, który jego rodzicom kupił w prezencie ślubnym złoty posążek wysadzany szlachetnymi kamieniami. Chłopak nawet nie wie, że jest to bożek płodności. - No i co? - Murad uśmiechnął się i przymrużył oczy. - Jak słyszę, zadziałał. - Coś mi się zdaje, że będę musiał dokładnie ci wyłożyć, w jaki sposób Jenny zaszła w ciążę. - Inshallah! - szepnął nabożnie Murad, ale z roz­ bawionym wzrokiem. - Przykro mi, ale muszę od­ mówić. Na wieczór mam inne plany. Obiecałem Seli­ mowi, że odwiedzę jego córkę. Najwcześniej, jak to tylko możliwe. - Byłem przekonany, że Selim i Amineh są bezdzie­ tni. Przecież dlatego ojciec pozwalał ci, jako małemu chłopcu, spędzać tak wiele czasu w ich towarzystwie. - Selim ma córkę. Ale nie z własną żoną. - To zdumiewająca informacja. - Jeszcze bardziej zaskakujący jest fakt, że przez cały czas nie miałem o tym pojęcia. Trzydzieści lat temu, kiedy Selim studiował na uniwersytecie kolum­ bijskim, uwiodła go pewna Amerykanka. - Jak to uwiodła? - z niedowierzaniem zapytał Nick. - Selima? Niemożliwe. Przecież to rozsądny człowiek. - Oczywiście. Ale wtedy miał zaledwie dwadzieścia lat, był zupełnie niedoświadczony i po raz pierwszy wyjechał z Abaru. W Stanach zajęła się nim kobieta starsza o dziewięć lat. Sprytna, atrakcyjna blondynka, która już wtedy była po dwóch rozwodach. Selim nie miał żadnych szans. Robiła z nim, co chciała. W jednej sprawie jednak się przeliczyła. Wiedziała, że małżeń­ stwo Selima z Amineh jest postanowione i że pobiorą

się z chwilą, gdy on skończy studia. Marilyn Fulton, bo tak ta kobieta się nazywała, postanowiła ciążą zmusić Selima do małżeństwa. To się jej jednak nie udało. - Najgorzej wyszło na tym dziecko - zauważył Nick. - Selim mówił mi, że na wychowanie córki, której nie widział na oczy, posyłał Marilyn Fulton pięć tysięcy dolarów miesięcznie, nie licząc wydatków na opiekę lekarską i naukę. - Dlaczego teraz, po trzydziestu latach, chce na­ wiązać kontakt ze swym dzieckiem? - Zawsze tego pragnął, ale obawiał się, że jego żona się dowie i będzie załamana, bo sama nie może dać mu potomka. Selim chce koniecznie ściągnąć córkę do domu, do Abaru. - Tu chodzi nie o dziecko, lecz o dojrzałą, trzydzie­ stoletnią kobietę! Przecież obaj nie macie pojęcia, kim ona jest, co robi i jaki ma charakter. Przywożąc ją do Abaru, możesz wyrządzić Selimowi wielką krzywdę. - Wiem - odparł Murad. - Ale od śmierci Amineh ogromnie się postarzał i jest w złej formie psychicznej. Stracił chęć do życia. Być może kontakt z córką dobrze mu zrobi. - A czy zdajesz sobie sprawę z tego, że powiedzenie: , jaka matka, taka córka", może okazać się prawdziwe? Jeśli Marilyn Fulton naprawdę była taka, jak mówisz... - Podzielam twoje wątpliwości - przyznał z wes­ tchnieniem Murad. - Skończmy wreszcie mówić o mo­ ich problemach. Opowiedz, jak ci się wiedzie na farmie. - Tak, ciociu. Oczywiście. Powiem Kelly. Lacey czuje się dobrze. To najpiękniejsze dwumiesięczne niemowlę, jakie kiedykolwiek widziałam. - Rozma­ wiając przez telefon, Eleanore wbiła wzrok w ścianę

pokoj'u. - Dobrze, ciociu. Dbaj o siebie. Wpadnę, jak tylko znajdę trochę czasu. Obiecuję. Do widzenia. - Zgnębiona odłożyła słuchawkę. No tak. Kelly nic nie powiedziała matce o swoich planach. Ciotka Theresa ma dość własnych zmart­ wień. Nie ma sensu jej teraz denerwować. W wyniku telefonów do licznych znajomych, o któ­ rych Eleanore wiedziała, że mają dzieci, uzyskała różne adresy żłobków i opiekunek. Uznała, że w grę wchodzą tylko trzy miejsca. Dla Lacey najlepszy byłby żłobek, ale na tak duży wydatek Eleanore nie mogła sobie pozwolić. Pani Patrick, opiekująca się dziećmi w swym prywatnym domu, niewiele zresztą tańsza, wymagała opłat za pełne tygodnie, tak że Eleanore musiałaby płacić także za te dni, które Lacey spędzałaby pod jej własną opieką. Mimo obietnic szefa, na wiele zastępstw liczyć nie mogła. Na początku roku szkolnego absencje nau­ czycieli należą raczej do rzadkości. Najwięcej jest późną jesienią i w zimie, kiedy łatwiej o przeziębienie czy zarażenie się grypą od chorego ucznia. Zrobiła krótki rachunek. Jeśli przez co najmniej trzy dni w tygodniu nie będzie pracowała, oddanie dziecka pod opiekę pani Patrick okaże się finansowo nie do przyjęcia. Został ostatni adres, pani Burton, mieszkającej w tym samym domu. Kiedy Eleanore odwiedziła ją po południu, zobaczyła troje dzieci w wieku przedszkol­ nym, siedzących przed telewizorem i oglądających z taśmy magnetowidu poranne sobotnie kreskówki oraz dwa niemowlaki leżące w kojcu i patrzące w sufit. Westchnęła. Nie tak wyobrażała sobie opiekę dla Lacey, nawet na okres przejściowy.

Smętne rozmyślania Eleanore przerwał dzwonek do drzwi. Zerwała się, żeby otworzyć je szybko, zanim obudzi się dziecko. Na widok stojącego w progu mężczyzny na chwi­ lę wstrzymała oddech, a potem serce zaczęło jej bić głośno i nierówno. Zupełnie tak samo, jak niegdyś, kiedy jako nastolatka po raz pierwszy w życiu zo­ baczyła na ekranie Roberta de Niro. Potrząsnęła głową, żeby oprzytomnieć, nabrała do płuc powietrza i zapytała: - Pan do mnie? - Tak - głębokim głosem odparł krótko gość. Jednym spojrzeniem ogarnął sylwetkę stojącej przed nim kobiety. Zobaczył długie włosy, luźno opadające na ramiona, małe, krągłe piersi, wyraźnie zarysowane pod cienką niebieską koszulką, znoszone dżinsy opinające szczupłe biodra i bose stopy. Pod Eleanore ugięły się nogi. Po niesamowitym pierwszym wrażeniu, które na niej wywarł gość, szyb­ ko się zmobilizowała. Nie była przecież nastolatką, lecz dojrzałą kobietą, która potrafi nad sobą panować. - A więc już ustaliliśmy, że ma pan do mnie interes - powiedziała, starając się przyjąć lekki ton. - Ale nie wiem jeszcze jaki. - Na razie ograniczę się do rozmowy - oświadczył spokojnie mężczyzna i nie proszony pewnym krokiem wszedł do mieszkania. Jak ten facet śmie tak się zachowywać! Chyba że... Eleanore przyszła nagle do głowy wręcz niepraw­ dopodobna myśl. Czyżby Kelly miała z nim coś wspólnego? Zamknęła, drzwi na klatkę schodową, weszła do pokoju i zaczęła uważnie przyglądać się gościowi,

usiłując doszukać się podobieństwa między nim a La- cey. Jego czarne, proste włosy nie przypominały brązowych kędziorków dziewczynki. W przeciwień­ stwie do małego, zadartego noska Lacey miał długi i wąski nos. Miał też inne oczy. Czarne, przenikliwe. Nie, to nie ojciec, uznała Eleanore. - Przepraszam, ale nie dosłyszałam pańskiego nazwiska - powiedziała, usiłując zapanować nad sy­ tuacją, która wymykała się jej z rąk. - Zapewne dlatego, że się nie przedstawiłem - od­ parł z lekkim cudzoziemskim akcentem. - A więc jak pan się nazywa? - zapytała ostrym tonem. - Na zabawę w dwadzieścia pytań nie mam czasu. - Dziewiętnaście. Jedno już pani zadała. - No tak. Jeszcze tego mi dziś do szczęścia po­ trzeba! - Zrezygnowana Eleanore rozłożyła ręce w bezradnym geście. - Słucham? - zapytał gość. - Nieważne. - Westchnęła. - Miał pan widocznie jakiś powód, żeby mnie odwiedzić. Czy aby nie za wiele wymagam prosząc, żeby go pan wyjawił? - spytała zjadliwie. - Oczywiście, że nie. Jestem wysłannikiem pani ojca. W oczach Eleanore pojawił się wyraz rozczarowania. - Jeśli przysłał pana wuj George, licząc, że wyłudzi pieniądze, to był widocznie bardziej pijany niż zwykle - warknęła cierpkim głosem. - Nie znam pani wuja. Mówiłem o ojcu. - Nie mam ojca. - To interesujący fenomen biologiczny - stwierdził sucho mężczyzna.

Eleanore zagryzła wargi. Miała ochotę nawymyślać dziwnemu gościowi, ale się powstrzymała. - Wróćmy więc do celu pańskiej wizyty. - Mówiłem. Chcę z panią porozmawiać. - Już pan to zrobił. Może wreszcie usłyszę, z kim mam do czynienia? - Panno Fulton... - Nazwisko! - warknęła. - Murad Ahiąar. Reprezentuję pani ojca. - Po blisko trzydziestu latach przypomniał sobie nagle o moim istnieniu? - Zawsze pamiętał. Świadczą o tym pieniądze, które przysyłał. - Co?! - wykrzyknęła Eleanore. - Mój ojciec uciekł, gdy tylko się dowiedział, że matka jest w cią­ ży. Jedyną rzeczą, którą jej dał, była rada, żeby się mnie pozbyła. - A jak pani myśli, kto łożył na pani utrzymanie, naukę i posag? - Po pierwsze, to moja matka płaciła ciotce There- sie za moje utrzymanie, kiedy jej na to starczało. Po drugie, naukę opłacałam sama. Własną pracą zarob­ kową. A po trzecie, jako że nigdy nie byłam mężatką, po co byłby mi posag? - W miarę mówienia Eleanore podnosiła głos. Jak ten obcy mężczyzna śmie mówić, że ojciec da­ wał na jej utrzymanie! Gdyby to robił, mieszkałaby z matką, miałaby normalny dom i stanowiłyby szczęś­ liwą rodzinę! Nie musiałaby być na łasce ciotki i wuja. - Czy tak twierdzi pani matka? - zapytał Murad. - Nic nie twierdzi. Bo... bo już nie żyje! Ona... - urwała nagle, bo z sąsiedniego pokoju dobiegł głoś­ ny płacz dziecka.

- A to co takiego? - Gość ze zdziwieniem uniósł brwi. - Nie co, lecz kto. Eleanore wybiegła z pokoju i po chwili wróciła z płaczącym niemowlęciem na ręku. - Uspokój się, kochanie. Nie płacz. Nie bój się. Nic ci się nie stanie. Ten niesympatyczny człowiek już wychodzi. - To pani powinna... - zaczął Murad lodowatym tonem. - Co powinnam? - zapytała Eleanore. Wyczuła gniew w głosie gościa. - Wyjść. Za mąż. Jak widać, historia się powtarza. Najpierw matka, a potem córka. - O, przepraszam, z drobną różnicą. Ojciec Lacey nie jest bynajmniej arabskim playboyem chorym na manię wielkości - odcięła się z miejsca. - Kto jest ojcem tego dziecka? - zapytał. - Och, nie wiem, nie jestem pewna, ale... - Urwała na widok potępienia malującego się na twarzy męż­ czyzny. - Jak córka Selima ma czelność oświadczać, że nie wie, kto jest ojcem jej dziecka?! Ten człowiek jest przekonany, że Lacey jest moim dzieckiem! - pomyślała zaskoczona Eleanore. Nie mo­ gła się zdecydować, czy takie stwierdzenie było dla niej obraźliwe, czy tylko po prostu śmieszne. Wytknięcie jej przez nieproszonego gościa, że jako córka Selima jest zobowiązana do prowadzenia moralnie nienagannej egzystencji, przechyliło szalę i rozjuszyło ją. - Już dawno temu ojciec stracił, i to bezpowrotnie, jakiekolwiek prawo do wtrącania się do mojego życia. To, co robię i z kim, jest wyłącznie moją sprawą.

A pana, jako osobę postronną, też absolutnie nic nie upoważnia do osądzania mojego postępowania. To wszystko, co mam do powiedzenia. A teraz proszę się stąd zabierać. - Jestem... - zaczął Murad. - Albo opuści pan ten dom z własnej woli, albo zacznę krzyczeć. A kiedy sąsiedzi wezwą policję, będzie się pan tłumaczył. - Być może ma pani rację. W tej chwili jestem za bardzo zdegustowany pani postępowaniem, żeby móc dłużej spokojnie rozmawiać. Do widzenia. - Skłonił się sztywno i opuścił mieszkanie, zdecydowanym ru­ chem zamykając głośno za sobą drzwi. Eleanore padła wyczerpana na kanapę. Ten kosz­ marny dzień zakończył się zdumiewającym finałem. Najatrakcyjniejszy mężczyzna, jakiego kiedykolwiek w swoim życiu spotkała, nie tylko ma konszachty z jej nikczemnym ojcem, lecz także wyciągnął zupełnie błędne wnioski co do jej własnej osoby! W gruncie rzeczy nie miało to najmniejszego zna­ czenia. Murad Ahiąar złożył wizytę tylko jako pośred­ nik jej ojca. Takie zainteresowanie z jego strony w żadnym razie nie było jej potrzebne. Miała już na głowie wystarczająco dużo problemów do rozwiąza­ nia, żeby dodatkowo komplikować sobie życie nagłym pojawieniem się rzekomo kochającego tatuśka, który nagle, po blisko trzydziestu latach, przypomniał sobie łaskawie o istnieniu córki. Murad Ahiąar powiedział, że ojciec przez całe lata przysyłał pieniądze na jej utrzymanie. Tego oświadcze­ nia nie mogła potraktować poważnie. Gdyby ojciec rzeczywiście interesował się losem córki, wówczas z pewnością próbowałby ustalić, jak się jej wiedzie.

Miał przecież wystarczające środki finansowe i możli­ wości, żeby się o tym bez trudu przekonać. A gdyby dowiedział się, że jego córka żyje bez matki, w bardzo złych warunkach, z łatwością mógł temu na dalszą metę zapobiec. Chociażby sprawiając, żeby oddać dziecko do przyzwoitej szkoły z internatem i stworzyć mu bardziej stabilną i znośną egzystencję. Nic takiego nie zrobił. A teraz po prostu kłamie, uznała Eleanore. Po to, żeby wytłumaczyć swe podłe postępowanie i wymazać poprzednie winy. Żadne kłamstwa nie wymażą jednak z jej życia ponurej przeszłości. Gdyby się objawił dwadzieścia pięć lat temu, być może jej losy potoczyłyby się zupełnie inaczej. Ojciec był jej wówczas najbardziej potrzebny. A teraz? Teraz ten człowiek nic już dla niej nie znaczy. Ani on sam, ani jego arogancki wysłannik. Odepchnę­ ła od siebie obraz przystojnego mężczyzny i uśmiech­ nęła się do Lacey. - Kochanie, co powiesz na małe jedzonko? Słysząc ciepły ton głosu Eleanore, niemowlak uśmiechnął się promiennie i zaczął radośnie gaworzyć. - Wiedziałam, że masz ochotę. - Z czułością poca­ łowała maleńką główkę dziecka. - Chodźmy więc podgrzać twoją butelkę.

ROZDZIAŁ 2 - Poczekaj na mnie! - zawołała Liz. Przebiegła przez hol i dogoniła przyjaciółkę stojącą już w windzie. Eleanore przytrzymała drzwi i po chwili Liz znalazła się obok niej. - Dziękuję - powiedziała zadyszana. - Okropnie długo czeka się na to pudło. Jak czuje się najpiękniejszy niemowlak na świecie? - Przesunęła palcem po mięk­ kim policzku Lacey, za co została obdarzona pełnym radości uśmiechem. - Tęskni za matką. - Eleanore wcisnęła guzik na jedenaste piętro. - Bardzo źle sypia. Nie dłużej niż dwie godziny jednym ciągiem. - Najbardziej żal mi ciebie. - Liza obrzuciła przy­ jaciółkę krytycznym spojrzeniem. - Przez ostatnie dwa tygodnie fatalnie schudłaś. Wybacz, ale muszę ci powiedzieć, że wyglądasz okropnie. - Od tego są przyjaciele. - Eleanore roześmiała się z przymusem. - Nie tylko. Także od pożyczania pieniędzy. - Dziękuję, że o mnie myślisz, ale jakoś sobie radzę. W zeszłym tygodniu miałam dwa dni zastępstw, a w tym trzy. - Jak widzisz, moja sytuacja się poprawia - po­ wiedziała bez przekonania, nadrabiając miną.

- Odnalazłaś Kelly? - Nie. Obdzwoniłam wszystkich jej przyjaciół i zna­ jomych. Nikt nie widział dziewczyny. - A może nie chcą ci powiedzieć. - Winda stanęła na jedenastym piętrze. Liz przytrzymała drzwi przyja­ ciółce. - Brałam to pod uwagę, ale jej znajomi nie należą do ludzi szczególnie lojalnych. - Jak sama Kelly. - Liz nie mogła się powstrzymać od uszczypliwego komentarza. - Eleanore, powiedz mi, jak długo jeszcze pozwolisz tak bardzo wykorzys­ tywać się całej rodzinie? Trzymając dziecko na jednym ręku, Eleanore wycią­ gnęła klucze z torebki i otworzyła drzwi do mieszkania. - Biorą ode mnie to, co sama chcę im dawać. Przestań uważać mnie za męczennicę. - Mam cię raczej za ofiarę. - Liz weszła do miesz­ kania. - Za Kopciuszka. - Kopciuszek miał swego królewicza - odparła śmiejąc się Eleanore. - Kogoś takiego właśnie ci trzeba. - Królewicza? Dziękuję pięknie, ale nie reflektuję. Jasnowłosi i błękitnoocy nie są w moim typie. - Elea­ nore stanął przed oczyma obraz Murada Ahiąara. Usiłowała go sobie wyobrazić nie z ponurą, lecz z roześmianą twarzą. Przyszło jej to z trudnością. Nie, ten mężczyzna nie jest królewiczem z bajki. Nie potrafiłby oczarować kobiety. Jest zbyt pewny siebie i arogancki. A do tego kłamie. Przypomniała sobie oświadczenie Murada, że ojciec łożył przez całe lata na jej utrzymanie. - Królewicz z bajki dla ciebie się nie nadaje - oświa­ dczyła Liz. - Tobie jest potrzebny ni mniej ni więcej,

tylko bogaty mąż. Żebyś wreszcie mogła przestać zamartwiać się o pieniądze i zacząć normalnie żyć. - Tylko głupie kobiety wychodzą za mąż dla pie­ niędzy. I dostają za swoje. A w ogóle, moja droga, cała ta rozmowa jest bezprzedmiotowa. Gdybyś złożyła do kupy wszystkie walory finansowe mężczyzn, z którymi kiedykolwiek się spotykałam, okazałoby się, że nie zebrało się nawet na jednego zamożnego faceta. Nie znam takiego i z pewnością nigdy nie poznam. Prze­ stańmy więc o tym mówić. - Fakt. Ale pomysł z bogatym mężem bardzo mi się podoba - upierała się Liz. - Na razie muszę męczyć się sama, dopóki Kelly nie wróci. Liz, jak myślisz, ile czasu może jej zająć „odnajdywanie siebie"? - W głosie Eleanore wyczu­ wało się zaniepokojenie. - Znając twoją cioteczną siostrzyczkę, można przy­ puszczać, że nie odnajdzie się przez całe życie. - Ogromnie mnie pocieszyłaś! Nie ma to jak naj­ lepsza przyjaciółka - z sarkazmem skomentowała Ele­ anore. - Jestem po prostu realistką. - Liz podniosła się z krzesła. - Życie jest łatwiejsze, jeśli bierze się ludzi takich, jacy są, a nie uważa za takich, jakimi chciałoby się ich widzieć. Liz się myli, pomyślała Eleanore, zamykając za przyjaciółką drzwi. Co do Kelly, ona sama nie ma żadnych złudzeń. Dobrze zna wady tej dziewczyny. Nie oznacza to jednak, że jej nie kocha. Siostra cioteczna i malutka Lacey stanowią przecież najbliższą rodzinę. Ponownie stanęła jej przed oczyma śniada twarz Murada. Przypomniał bowiem o jeszcze jednym po­ krewieństwie, o którym zdążyła już dawno zapomnieć.

O ojcu, który po blisko trzydziestu latach milczenia nagle się odezwał i zażyczył sobie ją poznać. Nie zapomni potępienia własnej osoby, które widziała w czarnych, przenikliwych oczach jego wysłannika. Wielka to szkoda, że nie mogła zetknąć się z Mura- dem Ahiqarem w innych okolicznościach. Ale od kiedy zwykłe nauczycielki miewają takie znajomości? - po­ myślała drwiąco. W czytelni publicznej udało się jej znaleźć trochę informacji na temat tego człowieka. Jedno było bezsporne. Murad Ahiąar był niesamowi­ cie, wręcz niewyobrażalnie bogaty. Należał do zupeł­ nie innego świata. Do świata, z którym nigdy by się nie zetknęła, gdyby nie zaskakujące życzenie ojca. Teraz już pewnie nie zechce oglądać córki na oczy, kiedy dowiedział się od Murada, że panna Fulton prowadzi niemoralne życie i nawet nie wie, kto jest ojcem jej dziecka. Eleanore machnęła ręką. Ma na głowie znacznie poważniejsze kłopoty niż perfidne postępowanie wła­ snego ojca. Sprawą numer jeden stały się teraz pie­ niądze. W ciągu ostatnich dwóch tygodni pracowała tylko pięć dni. Niewielki zarobek wystarczył na opła­ cenie dziewczyny, która w tym czasie opiekowała się Lacey, na uregulowanie rachunków za energię elektryczną i telefon. Na życie zostało niewiele. Po­ cieszała się jedynie myślą, że oszczędności wystarczą na opłacanie komornego przez kilka miesięcy. - Ekscelencjo, oto raport, na który pan czekał. Doręczył go właśnie pułkownik Saleizad. - Sekre­ tarz podszedł do dużego, mahoniowego biurka i przed siedzącym za nim Muradem Ahiąarem położył dużą kopertę.

- Dziękuję, Ali. To wszystko. Już dziś nie będziesz mi potrzebny. - Murad wziął do ręki przyniesione materiały. W miarę czytania raportu twarz mu się zasępiła, a kąciki ust zaczęły drgać nerwowo. To nieprawdopodobne! Idiotyczne! Wręcz kary­ godne! Zdesperowany przeciągnął palcami po wło­ sach. Jak Selim mógł przez tyle lat wysyłać pieniądze tej kobiecie, ani razu nie sprawdziwszy, co z nimi się dzieje! Murad był zdegustowany. W raporcie, który trzy­ mał w ręku, stwierdzono niezbicie, że pieniądze Selima nie poszły na wychowanie córki. Marilyn Fulton podrzuciła dziecko swej schorowanej siostrze i nie dawała prawie nic na jego utrzymanie. Eleanore mówiła więc prawdę. Uczęszczała do college'u, płacąc sama za naukę własnoręcznie zaro­ bionymi pieniędzmi. Żeby związać koniec z końcem, dziewczyna musiała pracować w agencji ubezpiecze­ niowej, podczas gdy jej matka bawiła na francuskiej Riwierze, opływając w dostatki. Murad wrócił do pierwszych stronic raportu i zaczął uważnie studiować otrzymane materiały. Wynikało z nich, że niemowlę, które widział u Eleanore i którym się opiekowała, było dzieckiem jej ciotecznej siostry. Dlaczego więc oświadczyła mu, że to jej własne? Podniósł wzrok i popatrzył na duży, otoczony murem ogród. Starał się przypomnieć sobie dokładnie rozmowę z panną Fulton. Skrzywił się z niesmakiem. Eleanore wcale nie powiedziała, że jest matką niemow­ lęcia. To on sam wyciągnął pochopnie taki wniosek, a ona nie zadała sobie trudu, żeby go sprostować. Ta kobieta ma temperament. Murad przypomniał sobie jej błyszczące oczy i rumieńce wykwitłe na