ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 232 230
  • Obserwuję975
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 292 490

Kronika towarzyska - McMahon Barbara

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :540.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Kronika towarzyska - McMahon Barbara.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M McMahon Barbara
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 156 stron)

Barbara McMahon Kronika towarzyska

ROZDZIAŁ PIERWSZY Molly nerwowo przemierzała zatłoczony chodnik przed hotelem „Magellan" na Union Sąuare. W głowie miała kompletny mętlik. Była spóźniona, jednak - chociaż zda­ wała sobie sprawę, że zachowuje się jak ostatni tchórz - zupełnie nie miała ochoty na udział w przyjęciu. Niestety, jej nieobecność wywołałaby kolejną falę plotek. Od trzech miesięcy była najbardziej obgadywaną osobą w firmie i nie zniosłaby kolejnych współczujących spojrzeń kolegów. Do krawężnika podjechała taksówka. Kiedy portier w hotelowej hberii otworzył drzwiczki, Molly rozpoznała Harolda Sattena, jednego z dyrektorów w Zentechu, gdzie pracowała. - Cześć, Molly. - Niestety, Harold także ją dostrzegł. - To tutaj, prawda? - Na dwudziestym piątym piętrze - odparła, witając uśmiechem jego żonę. - Idziemy? - zaproponował. - Czekam na kogoś. - Zaskoczyło ją, że tak gładko uda­ ło jej się skłamać. - O... Myślałem, że przyszłaś sama. Zaklęła w myślach, z trudem powstrzymując grymas nie­ chęci. Cholera! Czy cały świat wie o jej niefortunnym roman­ sie? Jasne, że tak! Już Brittany tego dopilnowała. „Biedna Mol-

ly!" - powtarzała każdemu, kto chciał jej słuchać. „Nawet do głowy mi nie przyszło, żeby wchodzić między nią a Ju- stina. Po prostu zakochaliśmy się w sobie, ot co." - Nie, jestem umówiona - powtórzyła, udając, że wśród przechodniów wypatruje znajomej twarzy. - W takim razie do zobaczenia na górze - odparł Harold i skinął głową. Odprowadzała ich wzrokiem, nie przestając się uśmie­ chać. Udział w przyjęciu był służbowym obowiązkiem. W każdym innym przypadku sprawiłoby jej to ogromną przyjemność. Ostatecznie to właśnie dzięki jej projektowi podpisano korzystny kontrakt z wielkim japońskim koncer­ nem Hamakomoto Industries. Szefem zespołu był Steve Po- wers, ale to śmiałe pomysły Molly zadecydowały o sukce­ sie. Nic dziwnego, że rozwścieczyła Brittany. Od siedmiu lat pracowały razem w dziale graficznym Zentechu, ale Brit­ tany uwzięła się na Molly od pierwszego spotkania. A teraz jeszcze odbiła jej Justina. Uroczyste przyjęcie zaczęło się dziesięć minut temu. Na imponującej liście gości znaleźli się przedstawiciele prasy, mediów, wszyscy ważni i wpływowi obywatele San Fran­ cisco. A wśród nich Justin Morris... i Brittany. Znów podjęła swój spacer, rozmyślając gorączkowo. Może upaść i symulować skręcenie kostki? Spojrzała z niesmakiem na zakurzony chodnik. Nie, to kiepski pomysł, uznała. Albo udawać, że się zaręczyła, tylko narzeczony nie zdą­ żył dojechać na przyjęcie. Żałosne! Była chyba jedyną kobietą w San Francisco, która nie miała z kim przyjść na służbową imprezę.

Przed czterema miesiącami planowała wesele, a w tym czasie Justin spotykał się już z Brittany. Marzenia Molly rozwiały się jak dym. Nie chciała występować w roli porzuconej, odstawionej na boczny tor dziewczyny. Jednak w tej chwili należało pojawić się na przyjęciu i udawać, że życie jest piękne. Stanąć twarzą w twarz z Ju- stinem i jego piękną dziewczyną i robić dobrą minę do złej gry. Wzięła głęboki oddech i skierowała się do wejścia. Rozejrzała się jeszcze raz wokół, jakby spodziewając się cudu. Niestety, będzie musiała pójść sama, chyba że zaciągnie na górę kogoś zupełnie obcego. Czas więc wło­ żyć na palec pierścionek i przygotować się do odegrania rob. Ogarnęła ją nagła irytacja. Gdyby Justin był dobrym kolegą, zrezygnowałby z dzisiejszego przyjęcia. Przecież to ona miała być gwiazdą wieczoru. I będę, postanowi­ ła. Z dumnie podniesioną głową wkroczyła do wytwornego holu i wówczas dostrzegła dyskretny szyld. „Magełlan's Pub". O, właśnie tego jej teraz potrzeba. Wypije coś dla kurażu. Weszła do środka i rozejrzała się po słabo oświetlonym wnętrzu. Najwyraźniej była jeszcze zbyt wczesna pora, bo tylko przy jednym stoliku siedziało dwoje młodych ludzi. Trzeci gość, samotny mężczyzna, stał pogrążony w rozmo­ wie z barmanem. Podeszła do błyszczącego, wyłożonego mahoniem baru i z pewnym trudem wdrapała się na wysoki stołek. Barman przerwał rozmowę i ruszył w jej kierunku. - Na co ma pani ochotę?

- Poproszę o dżin z tonikiem. Nie, chwileczkę, nie zno­ szę dżinu. Może być burbon. Nie, tego też nie lubię. Albo kieliszek chardonnay - rozważała głośno. - Chociaż to pewno nie wystarczy. A gdyby tak rum z colą? Nie, to zwy­ kle piłam z Justinem. Fatalne skojarzenia. Niech to diabli! - Więc jaki ma być ten drink? - spytał barman. - Najlepiej duży, ciemny i niebezpieczny - oznajmiła posępnie. Rzuciła okiem na zegarek. Wpół do piątej. Jeśli nie chce zbłaźnić się do końca, powinna się pospieszyć. - Nie wystarczy jasny i uprzejmy? - zasugerował. - Co? - Podniosła wzrok i zobaczyła błyszczące nie­ bieskie oczy pod szopą jasnych włosów. - Nie. Albo ciemny i niebezpieczny, albo żaden. Jednak wezmę rum z colą. - Trudno, by z powodu Justina unikała ulubionego drinka. - Kłopoty? - Barman patrzył na nią spod oka. - Czy wszyscy, którzy tu przychodzą, mają jakieś pro­ blemy? - Tylko ci, którzy wpadają o czwartej po południu. - Postawił szklankę na podstawce. - Przy okazji robię tu też za psychologa. - Aha... - Pociągnęła łyk ze szklanki. Ciekawe, ile mu­ siałabym wypić, żeby dodać sobie odwagi, zastanawiała się. Tak czy inaczej poprzestanie na jednym drinku. Nie może przecież pójść na przyjęcie wstawiona. Ponownie spojrzała na zegarek. Robiło się coraz później. Być może wszyscy już ją wzięli na języki. Brittany z pew­ nością nie próżnuje. - Czeka pani na swojego towarzysza? - dopytywał się barman.

- Chciałabym. Muszę się stawić na imprezie Zentechu. Tutaj, na dwudziestym piątym piętrze. - Przynajmniej dają dobrze jeść i pić. Umoczyła usta w drinku, po czym otworzyła torebkę, wyjęła pierścionek zaręczynowy swojej babci i unosząc dłoń, spytała: - Czy gdybym go miała na palcu, pomyślałby pan, że jestem zaręczona? - A jest pani? - Nie w tym rzecz. Co by pan pomyślał? - Że taka śliczna dziewczyna musi kogoś mieć, bez względu na to, czy nosi pierścionek, czy nie. - No, no... Może powinnam się jednak zastanowić nad jasnym i uprzejmym - mruknęła. Barman mrugnął wesoło i spojrzał na drugi koniec baru. Podążyła za jego spojrzeniem i napotkała pochmurny wzrok samotnego mężczyzny. Przyjrzała mu się uważnie. Tak, on by się nadawał. Wysoki, ciemny i bez wątpienia niebezpieczny. Wyglądał jak pirat, którego wciśnięto w gar­ nitur. Właściwie nie był przystojny, miał zbyt ostre rysy. Jednak bijąca od niego pewność siebie i arogancka postawa zrobiłyby wrażenie i usadziłyby Brittany. Ciekawe, kto to? I czemu przyszedł do baru o tej porze? - On byłby dobry - zażartowała, odwracając się do sym­ patycznego barmana. - Tak pani myśli? - Gdyby nie robił takiej marsowej miny i udawał za­ kochanego narzeczonego... No nic. Będzie mi musiał wy­ starczyć pierścionek i sprytna wymówka. - Jaka?

- Ze coś nagle zatrzymało mojego ukochanego. - Właściwie, na co pani ten narzeczony? - Oparł się o bar, najwyraźniej gotowy do wysłuchania jej opowieści. Przez dłuższą chwilę z zażenowaniem wpatrywała się w swoją szklankę. Dziwne, ale odejście Justina nie pogrą­ żyło jej w rozpaczy. A może ona go w ogóle nie kochała? Przecież lubiła z nim przebywać, rozmawiali nawet o ślu­ bie... Powinna mieć chyba złamane serce? A tymczasem czuła się zaledwie zażenowana. - Żeby zachować twarz. Wie pan, jak bardzo Japończycy cenią sobie honor? - Co mają do tego Japończycy? - Są gośćmi na przyjęciu. Spodobały się im moje pro­ jekty i dlatego muszę być obecna. Tyle że wolałabym po­ kazać się z narzeczonym. - Bo? - W porządku, szanowny psychologu zza baru. Bo męż­ czyzna, którego zamierzałam poślubić, przyszedł ze swoją no­ wą dziewczyną. Od tygodni robiłam, co tylko się dało, żeby ich unikać, ale to nie zawsze możliwe. Byłabym szczęśliwa, gdybym mogła tam wkroczyć u boku superfaceta. Justin i Brit- tany pracują razem ze mną, więc wszyscy w firmie wiedzą, co się dzieje i strasznie mi współczują. - Zasępiła się. - I to jest okropne. - Chyba mam dla pani kogoś odpowiedniego. Może na­ wet uda się upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Proszę poczekać. - Odszedł na drugi koniec baru. Patrzyła jak urzeczona. Chyba nie zamierzał poprosić ciemnego nieznajomego, żeby zechciał wystąpić w roli jej narzeczonego? Zresztą ten mężczyzna i tak się nie zgodzi.

Nie wyglądał na człowieka skłonnego do bezinteresownych poświęceń. Justin również był egoistą, dopiero teraz to widziała. Wcześniej pochlebiało jej jego zainteresowanie. Za to teraz traktował ją jak zadurzoną panienkę, która źle zrozumiała jego intencje. Akurat! Póki Brittany nie postanowiła się nim zająć, jego intencje były całkiem oczywiste. Widziała, jak barman tłumaczy coś nieznajomemu, spo­ glądając w jej kierunku. Pan Wysoki i Niebezpieczny po­ kręcił głową. Nie zdziwiła się specjalnie, choć poczuła za­ wód. Trudno... Nie słyszała słów, widziała tylko, że barman próbuje go przekonać. Najwyraźniej jego argumenty trafiły do niezna­ jomego, bo przez chwilę mierzył Molly uważnym spojrze­ niem, rzucił okiem na zegarek i na wejście do baru, wreszcie kiwnął głową i ruszył w jej stronę. Serce Molly zabiło mocniej. Czy to możliwe, że chce z nią porozmawiać? Nie spuszczając z niego wzroku, za­ cisnęła dłoń, w której trzymała pierścionek. Boże, przecież tylko żartowała! Nie może narzucać się nieznajomemu mężczyźnie. - Jestem Nick Bailey. Donny twierdzi, że potrzebuje pa­ ni eskorty na przyjęcie Zentechu - odezwał się. Przełknęła nerwowo. - Tak. To znaczy... Właściwie potrzeba mi, hm... czegoś więcej. Potrzebuję kogoś, kto wystąpi w roli mojego na­ rzeczonego... Chodzi tylko o dzisiejszy wieczór - mówiła niezbyt składnie. Patrzył na nią badawczo, jakby rozważał jej słowa. - Czego pani oczekuje od narzeczonego?

- Och, niewiele. - Przyglądała mu się z bijącym ser­ cem. Był wysoki i niesamowicie wytworny. Wzdrygnęła się, widząc, jak uważnie lustruje ją wzrokiem. Jak to dobrze, że Sally namówiła ją na kupno nowej sukienki. Bardzo trudno dobrać odpowiedni strój na wielkie okazje, jeśli na co dzień nosi się zachlapane farbą dżinsy, obszerne kidę lub podkoszulki ze śladami węgla czy kredy. Tym razem jednak musiała dorównać Brittany. Uśmiechnęła się do nieznajomego. - Głównie powinien pan stać gdzieś blisko mnie i do­ brze się prezentować. Do tego akurat świetnie się pan nadaje. Przedstawię pana kilku osobom, ale właściwie nie musi pan nic robić ani mówić. Na przyjęciu będzie sporo jedzenia i drinków, ale potem mogę w ramach podziękowania za­ prosić pana na kolację. - Czyli właściwie mam się tylko pokazać? Przytaknęła. Świetnie się nadawał. Był wyższy od Justina i przystojniejszy. Cholera, może to jednak nie jest najszczęśliwszy pomysł? Nieznajomy rzucił okiem na barmana i kiwnął głową. - W porządku, pójdę tam z panią. Musimy tylko chwilę poczekać. - Spojrzał na zegarek. - Czekam tu na kogoś. - Naprawdę się pan zgadza? - Nie mogła uwierzyć w swoje szczęście. Dostrzegła, że barman uśmiecha się pod nosem. - Dlaczego? Prawdę mówiąc, nie wygląda pan na osobę skłonną do wyświadczania przysług - rzuciła prosto z mostu. - Z reguły nie jestem taki chętny. - Znów spojrzał na barmana. - Lecz ja także chciałbym skorzystać z pani po­ mocy. Zgoda?

- O... - Wsunęła pierścionek babci na palec. - Znako­ micie. Zresztą, to tylko parę godzin. Jestem panu bardzo wdzięczna. Nazywam się Molly McGuire. - Nick Bailey - przedstawił się ponownie. Nie zdążyła podać mu ręki, gdy od wejścia dobiegł ko­ biecy głos. - Nick, kochanie! Wszędzie cię szukam. Dopiero boy hotelowy powiedział, że wszedłeś do baru. Kroczyła ku nim niezwykle seksowna ciemnowłosa dziewczyna. Patrząc na nią, Molly zaczęła żałować, że jej jasnobrązowe włosy nie są równie ciemne i długie. Z reguły zaczesywała włosy do góry, żeby podczas ma­ lowania nie wpadały do oczu. No i nigdy nie będzie miała takich zaokrąglonych kształtów, bo podczas pracy często za­ pominała o jedzeniu. Przerwała ponure rozmyślania, wyczuwając zdenerwo­ wanie nieznajomego. Przysunęła się bliżej. - O, Carmen. Już wróciłaś? - spytał dziewczynę. W je­ go głosie słychać było napięcie. - Kochanie, przecież mówiłam ci, że wrócę. - Carmen podeszła znacznie bliżej, niż to było konieczne. Nick uchylił się przed jej pocałunkiem i objął Molly ramieniem. - Molly, to Carmen Hernandez, moja znajoma. Carmen, chyba nie poznałaś jeszcze mojej narzeczonej. - Narzeczonej? - Oczy Carmen zapłonęły gniewem. Obrzuciła Molly niedowierzającym spojrzeniem. - O czym ty, do cholery, mówisz? Co to za gra, Nicky? Nie pozbę­ dziesz się mnie tak łatwo. Należysz do mnie i tylko do mnie! - Na śniadych policzkach pojawiły się ciemne rumieńce. Czarne oczy przewiercały Molly na wylot. - Nie wiem, co

sobie wyobrażasz, ale on jest mój! Zbyt wiele ci brakuje, żeby utrzymać przy sobie takiego mężczyznę jak Nick. - Może wolelibyście porozmawiać na osobności? - ode­ zwała się Molly. Nie miała ochoty znosić upokorzeń od je­ szcze jednej kobiety. Ręka Nicka zacisnęła się mocniej na jej ramieniu. Molly nawet się to podobało, choć trochę niepokoiła ją zaistniała sytuacja. Najwyraźniej Nick Bailey również wpakował się w kło­ poty. Nic dziwnego, że tak ochoczo przystał na jej niezwykłą propozycję. - Nasz związek rozpadł się wiele tygodni temu. - Spo­ kojny, rozsądny głos Nicka brzmiał znacznie milej dla ucha niż pełne temperamentu pokrzykiwania Carmen, jednak Molly wyczuła w jego słowach twarde tony. - To twoje zdanie. Ja nie zamierzam rezygnować. - Car­ men chwyciła go za rękę. - Kocham cię, dobrze o tym wiesz. Dlaczego mnie tak okrutnie traktujesz? - Carmen, z nami już koniec i nic nie może tego zmie­ nić. Poza tym jestem zaręczony. - Uniósł lewą dłoń Molly. Mimo przytłumionego światła diament zamigotał iskrami. Carmen ledwie rzuciła okiem na pierścionek. - Pewno wydaje ci się, że wygrałaś los na loterii, bo udało ci się złapać Nicka Baileya. Uprzedzam cię, to jeszcze nie koniec - powiedziała, patrząc Molly w oczy, po czym obróciła się na pięcie i opuściła bar. - Dobrze poszło - odezwał się barman. - Zamknij się - warknął Nick, zabierając rękę z ramie­ nia Molly. - To co, idziemy na przyjęcie? Po występie Car­ men myślę, że to będzie bułka z masłem.

- Przynajmniej rozumiem teraz, czemu zgodziłeś się na mój szalony pomysł. Mam wrażenie, że w gruncie rzeczy potrzebowałeś mnie znacznie bardziej niż ja ciebie. Wątpię, czy Justina w ogóle poruszy wiadomość o moich zaręczy­ nach. - Miała jednak nadzieję, że utrze nosa Brittany. - Przejdzie jej - burknął Nick, marszcząc brwi. - Mam obawy, że jeszcze ją zobaczymy. Gotowa byłaby przyjść nawet na ślub - odezwał się Donny. - Choćby po to, żeby się upewnić. Spojrzała ze zdumieniem na obu mężczyzn. - Na jaki ślub? - Nasz, oczywiście - odparł Nick. - No, chodź już. Sprawdźmy, jakie wrażenie zrobimy na twoich znajomych.

ROZDZIAŁ DRUGI W windzie Molly próbowała opanować natłok myśli. Za chwile wejdzie na firmową imprezę i przedstawi Nicka Baileya jako swego narzeczonego. Czy to wypali? Co prawda Carmen kupiła tę informację, ale może dlatego, że ją zaskoczyli. A og­ nisty temperament dziewczyny dokonał reszty. Podniosła głowę i napotkała chmurne spojrzenie Nicka. - Wolałbym wszystko dobrze zrozumieć. Jakiś facet po­ rzucił cię dla innej, więc chcesz mu udowodnić, że nic sobie z tego nie robisz. - Jesteś wyjątkowo delikatny - mruknęła niechętnie. - Cóż, trafiłeś w sedno. Pozwól jednak, że coś ci zasugeruję. Nikt nie uwierzy, że jesteśmy zaręczeni, jeśli będziesz ob­ nosił się z taką wściekłą miną. Może udałoby ci się uśmiech­ nąć? Mógłbyś też udawać, że jesteś mną urzeczony. Tak powinien zachowywać się narzeczony, nie sądzisz? - Bez wątpienia. Po jego minie poznała, że z niej kpi. Niech mu będzie, byle tylko spełnił jej prośbę. Wystarczy, że pokaże się z nim dziś wieczorem. Potem ułoży jakąś historyjkę, a za kilka tygodni zacznie opowiadać o zerwaniu zaręczyn. Do tego czasu pochłonie ją praca nad nowym projektem i zapomni wreszcie o Justinie i Brittany. Zresztą, kiedy koledzy zoba­ czą Nicka, ich współczucie ustąpi miejsca zaskoczeniu.

Przyjęcie trwało w najlepsze, gdy dotarli do wielkiej sali. Z sufitu zwieszały się transparenty ogłaszające powstanie nowego konsorcjum. Za gigantycznym narożnym oknem rozciągał się widok na San Francisco od Union Sąuare aż po migoczące w oddali niebieskie wody zatoki i wysokie wieże mostu Golden Gate, który rzeczywiście wyglądał jak złote wrota. - O, jesteś wreszcie. Już zaczynałem się martwić - po­ witał ją John Billings, prezes firmy, z zainteresowaniem pa­ trząc na Nicka. - Cześć, John. Przepraszam za spóźnienie. Coś nas za­ trzymało. Poznaj, proszę, mojego narzeczonego, Nicka Bai- leya. Kości zostały rzucone. Miała tylko nadzieję, że nie po­ pełnia koszmarnego błędu. - Miło cię poznać, Nick. Dotarły do mnie plotki, że na­ sza Molly spotyka się z kimś wyjątkowym. Powinieneś wie­ dzieć, że jesteśmy z niej bardzo dumni. To projekt Molly zrobił furorę na ostatniej prezentacji. Zarumieniła się z radości. Nie spodziewała się takich po­ chwał. Jeszcze bardziej zdumiała się, czując dłoń Nicka na karku. - Molly z reguły osiąga to, czego pragnie. To bardzo zdecydowana kobieta - powiedział. Miała wrażenie, że pod wpływem jego dotyku jej zmysły nagle się obudziły. Na chwilę zgubiła wątek rozmowy. Co się, do diabła, dzieje? Niemożliwe, żeby aż tak na nią po­ działało lekkie muśnięcie. Zdaje się, że nie powinna zama­ wiać drinka z rumem. John odszedł, a oni ruszyli przez salę przywitać się z re-

sztą gości. Molly przedstawiała Nicka znajomym, odpowia­ dała na pytania, zbierała gratulacje za swój projekt. Stali właśnie z kilkoma kolegami, gdy znienacka poja­ wili się Justin i Brittany. Ich rozmówcy zamilkli w ocze­ kiwaniu sensacji. - Miło cię widzieć, Molly. Zastanawialiśmy się, gdzie się zgubiłaś - odezwał się Justin. - Jakaś pilna robota? - Cześć, Molly. Myśleliśmy, że pewno nie przyjdziesz. - Brittany uwiesiła się na Justinie, jakby był kołem ratun­ kowym. Wysoka, jasnowłosa, szczupła i zgrabna, wyglądała jak modelka. Jednak tym razem, wyjątkowo, Brittany wcale nie była najważniejsza. Justin zresztą też nie. Molly napawała się swoim triumfem. Nick wysunął się do przodu i wyciągnął rękę. - To moja wina, że Molly przyszła spóźniona. Nick Bai- ley. Czy państwo pracują dla Molly? Zdumione spojrzenie Justina było naprawdę bezcenne. Ze zmarszczonymi brwiami uścisnął dłoń Nicka i pokręcił głową. - Nie, nie pracuję dla Molly, choć czasami pracujemy razem. Jestem Justin Morris, dyrektor do spraw promocji - wyjaśnił i odwrócił się do Molly. - Myślałem, że przyj­ dziesz sama. - Naprawdę? - Udała zaskoczenie, spoglądając z uśmie­ chem na Nicka. - A dlaczego? - spytała, starannie omijając wzrokiem Brittany. - Nie lubię dzielić się z nikim Molly - wtrącił Nick, obrzucając nieuważnym spojrzeniem Brittany. - Przyszli­ śmy jednak, bo to przyjęcie jest dla niej ważne.

Molly z trudem powstrzymała śmiech, widząc osłupienie malujące się na twarzy Brittany. Rzadko zdarzało się, żeby mężczyźni kwitowali jej urodę jednym spojrzeniem. Rzuciła okiem na Justina i poczuła nagłe ukłucie żalu. Kilka tygodni przez niego przepłakała, a teraz... zupełnie nic nie czuła. Tak czy inaczej, cieszyła się, że nareszcie wyzwoliła się spod jego uroku. Nagle poczuła się cudownie wolna. Co za ulga! Nie musi już nic udowadniać ani Justinowi Mor­ risowi, ani Brittany Taylor! - No, powinniśmy iść dalej. Nick poznał już Johna, a te­ raz chciałabym przedstawić go naszym japońskim wspól­ nikom - powiedziała. - Czy to pierścionek zaręczynowy? - odezwała się na­ gle Brittany, patrząc na dłoń Molly. Kiedy Molly uniosła dłoń i demonstrowała prześliczny, choć staromodny pierścionek babci, oślepił ich błysk flesza. Brittany natychmiast z zachęcającym uśmiechem obróciła się do fotografa. - Przywitamy się z innymi, dobrze? - Molly podniosła oczy na Nicka. - Czy według ciebie jestem wystarczająco zauroczony? - spytał szeptem, pochylając nad nią głowę. - Świetnie sobie radzisz. Naprawdę to doceniam - od­ parła cicho. Znów błysnął flesz. - Stanowczo przesadzają z tymi zdjęciami - zezłościła się, rozglądając się wokół. - Muszą zbierać materiały - odezwał się Justin, uśmie­ chając się do fotografa.

Molly nie zależało na tym, aby znaleźć się w centrum zainteresowania. Misja została spełniona. - Właśnie o to prosiłam - odezwała się, kiedy odeszli. - Dzięki. - Spotkanie z Justinem i Brittany było jedynym powo­ dem tej maskarady? - spytał Nick, zdejmując rękę z jej ra­ mienia. - Przede wszystkim z Brittany. Nie znoszę jej. - Wygląda na wyjątkową egocentryczkę. - Większość mężczyzn uważa ją za bardzo seksowną kobietę. - Podniosła na niego zdumiony wzrok. - Większość mężczyzn zachwyca się jej ciałem, a to zu­ pełnie co innego - powiedział zdecydowanie. - Ja nie widzę różnicy. - Chyba musiałabyś być facetem. Czym zajmujesz się w tej firmie? Prezes ma o tobie bardzo dobre zdanie. - Pracuję tu od ukończenia szkoły plastycznej. Obecnie jestem już jednym z dyrektorów artystycznych. Ostatnio miałam szczęście, bo powierzono mi przygotowanie proje­ ktu na prezentację dla Hamakomoto. - Szczęście? Raczej wyraz uznania dla twego talentu... - O, podoba mi się, jak to ująłeś. - Uśmiechnęła się szeroko. - Przede wszystkim kieruję przygotowaniem opra­ cowań graficznych lub całych projektów druków reklamo­ wych, papieru firmowego, ogłoszeń, stron internetowych. Podaj swoje żądania, a mój zespół to wykona! - A jak się do tego wszystkiego ma Justin? - Spotykałam się z nim przez pewien czas. Nasze zer­ wanie nie stałoby się tak wielkim wydarzeniem, gdyby Brit­ tany nie okazała się wstrętną jędzą. - Przez ramię rzuciła

okiem na dziewczynę, która rozmawiała z fotografem. Pew­ no omawiali właśnie ujęcia, na których Brittany będzie się szczególnie efektownie prezentować. - Justin jest jednym z szefów do spraw promocji, więc ciągle się na siebie na­ tykamy. Zależało mi na tym, żeby zachować twarz przed resztą kolegów. Ciężko jest poruszać się po biurze, wiedząc, że wszyscy ci współczują. Dochodziła ósma, kiedy goście zaczęli opuszczać przy­ jęcie. Także Molly i Nick udali się w kierunku windy. Molly nie mogła nic zarzucić swojemu towarzyszowi. Przez cały czas darzył ją niepodzielną uwagą. Prawdę mówiąc, trochę ją to oszołomiło. Miała nadzieję, że jeśli kiedyś uda jej się kogoś oczarować, będzie się zachowywał właśnie tak, jak Nick tego wieczoru. Kiedy szli już do wyjścia, poczuła żal, że wieczór się skończył. - Jeszcze raz bardzo ci za wszystko dziękuję. - To była wzajemna pomoc. Donny podejrzewał, że bę­ dę miał problem z Carmen. - A ty się tego nie spodziewałeś? - Nie spotykamy się od kilku miesięcy i Carmen dobrze wie, że to koniec. Jednak podejrzewałem, że urządzi mi sce­ nę. Nigdy nie ufaj wzgardzonej kobiecie. - Zapamiętam twoją radę. Carmen faktycznie wygląda na kogoś, kto potrafi urządzić scenę. - Bardzo lubi takie występy. Wyszli przed hotel. Znad zatoki napłynęła mgła i po­ wietrze znacznie się ochłodziło. Na ulicy nadal było wielu turystów, panował gwar, słychać było dzwonki tramwajów wlokących się pod górę po Powell Street.

- Masz tu samochód, czy cię podwieźć? - spytał Nick. - Przyjechałam taksówką i tak samo wrócę. Skinął na portiera i po kilku sekundach przy krawężniku zatrzymała się taksówka. - Jeszcze raz dziękuję za pomoc. - Molly wyciągnęła rękę na pożegnanie. - Narzeczony też musi mieć z tego jakąś korzyść. - Nick objął i pocałował Molly, ignorując jej wyciągniętą rękę. Kiedy błysnął flesz, nie była pewna, czy to znowu jakiś natrętny fotograf, czy może szok wywołany pocałunkiem. Tyle czasu ze sobą spędzili, a nadal nic nie wiedziała o no­ wym znajomym. Ledwo zdążyła o tym pomyśleć, a już Nick pomagał jej wsiąść do taksówki. - Do widzenia, Molly McGuire. - Uff! - westchnęła, patrząc przez tylną szybę auta. Wiedziała już, że nie będzie rozpaczać po utracie Justina. Niestety, nie miała tej pewności co do Nicka Baileya.

ROZDZIAŁ TRZECI Nick Bailey z niechęcią patrzył na stertę papierów, które zastał na swoim biurku. Był wściekły. Powinien był prze­ widzieć skutki wczorajszego wieczoru. Dlaczego pozwolił sobie na zlekceważenie instynktu samozachowawczego? Skąd postronni ludzie mieli wiedzieć, że grał tylko rolę na­ rzeczonego? Trzeba czym prędzej zająć się naprawieniem wszelkich szkód, póki sprawy nie całkiem jeszcze wymknę­ ły się spod kontroli. - Chcesz mi o czymś opowiedzieć, szefie? - spytała Helen. Pięćdziesięciopięcioletnia kobieta pracowała z Ni­ ckiem już od dziesięciu lat, od chwili gdy po śmierci ojca przejął zarząd nad hotelami Magellan. Sieć luksusowych ho­ teli obejmowała całe Zachodnie Wybrzeże od San Diego aż po Seattle. W San Francisco, w najpiękniejszym z nich, Nick miał swoje biuro. Osłupiał na widok zdjęć w dzisiejszej gazecie. Powi­ nien był się domyśleć, że na takiej imprezie będą reporterzy z prasy. Nagle ogarnęło go uczucie niepokoju. Czy przypadkiem Molly nie uknuła całego planu? Być może celem zabawy w narzeczonych było schwytanie go w pułapkę. Wielokrot­ nie miał do czynienia z kobietami, które liczyły na jego pieniądze, a przynajmniej chciały pławić się w jego blasku.

Z pewnością nie podejrzewał wczoraj, że znajdzie się z przypadkową znajomą w kronice towarzyskiej miejscowej gazety. „Czyżby ślub? Nieprzystępny magnat hotelowy, Nick Bailey, wreszcie usidlony". Donny także nie przewidział takiego obrotu sprawy, su­ gerując mu przyjęcie roli tymczasowego narzeczonego. Co za ironia! Reportaż w gazecie przypieczętował co prawda zerwanie z Carmen, jednak otworzył worek kłopo­ tów z Molly McGuire. Helen pochyliła się nad biurkiem. - Nie przypominam sobie, żebym kiedyś posyłała jej kwiaty - mruknęła, przelatując wzrokiem artykuł i ogląda­ jąc zdjęcia. - To nie tak, jak myślisz - odparł, odrzucając gazetę na bok. Donny będzie musiał zbadać, kim naprawdę jest Molly McGuire. I co knuje. Z doświadczenia wiedział, że w interesach trzeba działać szybko. Nigdy nie odniósłby su­ kcesu, gdyby pozwolił sobie na opieszałość. - To kaczka dziennikarska. Wcale nie jesteśmy zaręczeni. - Na tym zdjęciu wyraźnie widać pierścionek... - Czy dane z Portlandu już przyszły? - przerwał jej. - Cóż to, szefie? Nagła zmiana tematu? - Helen poszła do swojego pokoju, żeby przejrzeć teczki z raportami. Kiedy zadzwonił telefon, odebrała, nie przerywając pracy. - To Donny - zawołała po chwili, unosząc głowę znad biurka. Nick chwycił słuchawkę. - Idź do diabła ze swoimi głupimi pomysłami - rzucił ze złością. - A więc widziałeś już gazetę? - Nie przypuszczałem, że tam będzie prasa. Zastanawiam

się, czy to nie robota Molly. Ostatnio sporo się mówi o przy­ znawanych lekką ręką odszkodowaniach za niedotrzymanie obietnicy małżeństwa. Co my właściwie o niej wiemy? - Przesadzasz! Wydawała się całkiem sympatyczna. Chcesz, żebym ją sprawdził? - Oczywiście. Daj mi znać, jak się czegoś dowiesz. - I tak masz szczęście, że nie pokazali was w wiadomo­ ściach. Pocałunek na pożegnanie naprawdę chwytał za serce. - Jaki pocałunek? - udał zdziwienie. - Nie widziałeś drugiej strony? Nick sięgnął po gazetę. Faktycznie, na drugiej stronie widniało zdjęcie, na którym całował Molly. Pomyśleć tylko, że człowiek miesiącami ciężko pracuje i nikt tego nie do­ strzega. A wystarczy jeden poryw serca, żeby cały świat się o tym dowiedział. Niech to cholera! - Rozumiem, że zamierzasz się z nią spotkać? - spytał Donny. - To była znajomość na jeden wieczór. Do diabła, prze­ cież sam mnie tak urządziłeś! Dowiedz się, jak to wszystko trafiło do gazety. A przede wszystkim koniecznie sprawdź, co ona kombinuje. - Jasne, kuzynie, chętnie pomogę. - A co z naszą sprawą? Trafiłeś na coś? - Nick, powoli. Przecież zacząłem dopiero kilka dni te­ mu. Muszę nawiązać przyjaźnie, zdobyć zaufanie ludzi. Jeśli będę za bardzo naciskać, w ogóle nie otworzą ust. Parę lat temu Donny Morgan założył prywatną agencję detektywistyczną. Wcześniej przez dziesięć lat służył w po­ licji w Los Angeles. Nick wynajął kuzyna, żeby sprawdzić, czy w barze nie

ma malwersanta. Ile razy zaglądał do „Magellan's Pub" wy­ dawało się, że interes kwitnie, a tymczasem zyski ciągle spadały. Nabrał pewnych podejrzeń, jednak nie miał dowo­ dów. Donny zgodził się ich poszukać. - Jak się czuje ciocia Ellen? - spytał Donny. - Właściwie bez zmian. - To był kolejny problem. Od kilku tygodni martwił się zdrowiem matki. Wynajęta na stałe pielęgniarka wydawała się pełna optymizmu, jednak opinia lekarza była dość powściągliwa. Nick nie mógł pogodzić się z uczuciem bezsilności. Tak bardzo chciał, żeby mama znów zaczęła się cieszyć swoimi licznymi zajęciami. Zawsze była taka żywa i wesoła. - Pozdrów ją, gdy będziesz się z nią widział. No, muszę lecieć. Helen przyniosła raport, o który prosił i wracając do sie­ bie, zabrała gazetę. Widział, jak uważnie ogląda zdjęcie na drugiej stronie. Bezskutecznie próbował skupić się na pracy. Miał nadzieję, że w ten sposób choć na chwilę zdoła za­ pomnieć o Molly McGuire. Jeśli przyszło jej do głowy, żeby wykorzystać wczorajsze wydarzenia, wkrótce przekona się, że nie ma na co liczyć. Umowa dotyczyła jednego przyjęcia. Tylko tyle. Koniec i kropka. Swoją drogą ciekawe, co ona w tej chwili robi? Może planuje dalszy ciąg swojego spisku? Molly nie wyszła jeszcze na lunch. Nadrabiała zaległości, które powstały podczas kończenia projektu dla Hamakomo- to. Wiedziała, że w najbliższej przyszłości będzie głównie doglądała projektów nowego partnera firmy, na razie jednak nie chciała rezygnować z wcześniejszych zleceń.

Teraz zamierzała spędzić przyjemny weekend i wyjechać poza miasto. Nie mogła się doczekać następnego dnia. Rozłożyła szkice na stole, przysunęła wysokie krzesło i sięgnęła po węgiel. Chciała wykończyć rysunek, nim zrobi sobie krótką przerwę. W przestronnym pomieszczeniu, gdzie prócz niej pra­ cowało kilkunastu plastyków, zapanowała nagła cisza. Molly podniosła wzrok i... spojrzała prosto w ciemne oczy Nicka Baileya. Co on tu robi? - zdziwiła się. Pamiętała, jak świetnie grał rolę oddanego narzeczonego. Teraz jednak nie wyglądało na to, że zamierzał z nią flir­ tować. Ciemny garnitur i biała koszula podkreślały jego męską urodę. Teraz, gdy stał tak blisko, zdawało się, że wypełnia całe pomieszczenie. To śmieszne, pomyślała, jak mała nagle stała się ta wielka hala. Spojrzał na innych plastyków i wszyscy natychmiast po­ chylili głowy nad swoimi rysunkami. Wszyscy prócz Brit- tany. Siedziała po przeciwnej stronie, od Molly oddzielało ją kilkanaście stanowisk, co wcale nie przeszkodziło jej ga­ pić się na nich. Nick jednak całkiem ją ignorował. Patrzył prosto w twarz Molly. - Musimy porozmawiać. - Jego głos był twardy jak stal. Tym samym tonem mówił wczoraj do Carmen. - O czym? - Przyjrzała mu się nieufnie. O co mu cho­ dzi? Jak mu się udało ją wyśledzić? Chociaż... Wiedział przecież, że pracuje w Zentechu. Wystarczyło spytać w re­ cepcji.

Tylko czemu recepcjonistka pozwoliła mu wejść bez ochrony? To z pewnością spore uchybienie! - Widziałaś dzisiejszą gazetę? Pokręciła głową. - Rzadko czytam miejscową prasę. Czemu pytasz? Przeszedł za jej biurkiem do okna, wcisnął ręce do kie­ szeni i patrzył na nią spod gniewnie zmarszczonych brwi. Rzuciła niespokojne spojrzenie na kolegów. Wydawali się zajęci pracą, ale wiedziała, że wszyscy nadstawiają uszu. Dzięki Bogu, że Brittany siedzi daleko. - Chodź ze mną. - Zeskoczyła ze stołka i ruszyła w kierunku wyjścia. Tylko na klatce schodowej mogli po­ rozmawiać bez świadków. Otworzyła drzwi, sprawdziła, czy faktycznie są sami, i dopiero wtedy odwróciła się do Nicka. - Czego ode mnie oczekujesz? Nie spodziewałam się, że cię jeszcze zobaczę. - Czyżby? Jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Szcze­ gólnie teraz, gdy wiem, ile prasy było na wczorajszej im­ prezie. - Trudno się dziwić, zważywszy na rangę imprezy. Chcesz powiedzieć, że ktoś próbował przeprowadzić z tobą wywiad? - Nie, to niemożliwe, pomyślała. Nick ani na chwilę jej nie opuścił. - W dzisiejszej gazecie można przeczytać historię burz­ liwego romansu, dowiedzieć się o naszych zaręczynach i obejrzeć nasze zdjęcia. Patrzyła na niego osłupiała. - Co takiego? Nie podawałam im żadnych informacji! W ogóle nie rozmawiałam z dziennikarzami. Zresztą wiesz, że nie rozstawaliśmy się ani na chwilę. - Skąd gazeta mogła