ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 232 230
  • Obserwuję975
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 292 490

Książę pustyni - Weston Sophie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :489.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Książę pustyni - Weston Sophie.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK W Weston Sophie
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 151 stron)

Sophie Weston Książę pustyni

ROZDZIAŁ PIERWSZY Nowy Jork to raj dla cierpiących na bezsenność, po­ myślała Natasha Lambert, wyglądając z okna hotelowego. To miasto nigdy nie śpi. Niech żyje Nowy Jork! Dochodziła piąta rano, lecz mimo to chodniki były pełne ludzi, a po mokrych od deszczu ulicach ciągnęły się sznury samochodów. Kim są ci ludzie? Idą do pracy? Wracają z nocnych klubów? Z hotelu wyszła właśnie jakaś para, a portier za­ niósł do taksówki całą górę walizek. Para... Pomimo działającego bez zarzutu centralnego ogrzewania, zadrżała. Przestań! - zganiła się w duchu. Wróciła do założonego papierami biurka. Stało ono w niejakiej sprzeczności z jej wyglądem, bo w starym swetrze i ulubionych kapciach w kształcie kotów w ni­ czym nie przypominała profesjonalnej bizneswoman. Spojrzała na ekran laptopa, zastanawiając się, jakiego koloru powinno być tło slajdów, które przygotowywała na swoją prezentację. Niebieskie? Za zimne. Czerwone? Zbyt agresywne. Tak jak ja, pomyślała. Jej ostatni chłopak po dokładnej analizie jej charakteru stwierdził, że jest istotą bez serca, a kiedy ochoczo przyznała mu rację, sarknął gniewnie:

- To nie miał być komplement. - Może nie dla ciebie. Ja ciężko pracowałam na to, by stać się taką, jaką jestem. W tym momencie wyszedł. Zadzwonił telefon. - Tak? - Cześć, Natasha. - Cześć, Izzy - przywitała swoją najlepszą przyjaciółkę. A może niebieski i czerwony? Taki mariaż może oka­ zać się całkiem dobry. Może rzeczywiście jest bez serca, ale za to radzi sobie całkiem nieźle. - Ojej, nie obudziłam cię? Która u was godzina? - Kilka minut po piątej rano. - O rany! Przepraszam. Ale nie spałaś? - Lambert Research nigdy nie śpi. - Zaraz, czasami jednak sypiasz. Co się stało? - Mam rano spotkanie z szefem Head Honcho. Muszę przygotować prezentację. - Jaki on jest? - dopytywała się Izzy. - Kto? - Ten cały Head Honcho. - Daj spokój. David Frankel jest niskim, grubym pra- coholikiem, który nie potrafi trzymać przy sobie rąk, jeśli pozwolisz mu podejść zbyt blisko. - Brzmi okropnie. - Bo tak jest. Dlatego został szefem. Mężczyźni, którzy mają władzę, są okropni. To należy do ich obowiązków. - Co ty, przesadzasz. - Ani trochę. Wciąż takich spotykam w mojej pra­ cy. Nieustannie dokładają mi roboty, to jedna ich cecha, a druga, że z żadnym z nich nie umówiłabym się za żadne

skarby. Poza tym są w porządku. - Roześmiała się. - A te­ raz powiedz mi, z czym dzwonisz. - Chodzi o weekend... - Izzy sprawiała wrażenie za­ kłopotanej. - Nie mogę się go już doczekać. Chętnie się wybiorę na babskie spotkanie. Mam za sobą ciężki tydzień. Zmieniła tło na jasnozielone. Ekran rozjaśnił się jak jarzeniówka. Natasha przechyliła głowę. Energetyzujący czy może zbyt frywolny? - Jest mała zmiana planów. A konkretnie miejsca. - Co za problem? Więc gdzie się spotkamy? - Cóż... To prywatny dom. Można powiedzieć, że go wypożyczyłam. Zapisz adres. — Podyktowała go. - Na­ tasha, jest coś jeszcze... Ton jej głosu zaniepokoił Natashę. Przerwała zabawę myszką. - Dobrze, Izzy. Mów, o co chodzi. Masz jakiś problem? To jakaś ruina? Nie ma centralnego ogrzewania? Czy mo­ że muszę wynająć helikopter, aby się tam dostać? - Gdyby tak było, na pewno byś to zrobiła. - Jasne, że tak. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką i nie widziałam cię ponad pół roku. Mam zacząć szu­ kać pilota? - Nie, dojedziesz samochodem. To godzina drogi od lotniska. - W takim razie nie widzę problemu. - Dobrze. Wracaj do pracy, zobaczymy się jutro. Masz zarezerwowany lot? -Tak. - To dobrze. Będziemy miały cały dzień, żeby pogadać, zanim tam dotrzemy.

- Izzy, co się dzieje? Masz jakieś kłopoty? - Nie, chodzi tylko o to, że... Możesz mieć pewne trud­ ności z odnalezieniem Serenaty. Przyślę ci mailem mapę - stwierdziła nienaturalnie radosnym głosem, jakby chciała coś powiedzieć, lecz nie mogła się zdobyć na odwagę. Natasha zmarszczyła brwi. Izzy nigdy się tak nie za­ chowywała. Przynajmniej od czasu, gdy... Otrząsnęła się ze złych wspomnień. To już przeszłość. Obie wydostały się z dżungli żywe, podobnie jak reszta. Wszystko skończyło się dobrze. Za jakiś czas znikną też nocne koszmary. To jednak nie tłumaczyło dziwnego zachowania Izzy. - Powiesz mi wreszcie, co się stało? - Wychodzę za mąż. - Co?! - Za mąż. Wiem, wiem. To wszystko stało się tak nagle. Tylko że on musi wyjechać i w ten weekend chcemy zro­ bić zaręczynowe przyjęcie. Natasha nic nie powiedziała. Izzy była rozsądną, moc­ no stąpającą po ziemi kobietą, ale jak wszyscy, miała sła­ by punkt. Ona wiedziała, co nim było. Izzy była w biurze, a ponieważ pracowała z nią również jej kuzynka Pepper, na pewno nie chciała przy niej zdradzać osobistych tajemnic. - Posłuchaj, zobaczymy się w piątek i wtedy wszystko ci opowiem. Dobrego lotu. - Izzy rozłączyła się. Dobrze. Poczeka do piątku, ale wtedy Izzy będzie mu­ siała powiedzieć jej wszystko ze szczegółami. Tymczasem musi zająć się swoją prezentacją. Ponow­ nie przeniosła wzrok na monitor i zdecydowała się na purpurowe tło dla swoich slajdów.

Sala tronowa była jedną z najbardziej okazałych sal w całym pałacu. Emir Saraq siedział we francuskim fotelu, który nie bardzo pasował do wystroju wnętrza, i zaprosił nowo przybyłych, aby zajęli miejsce na niewielkiej sofie. - Dziadku, wiesz, że nie podlegam twoim rozkazom - powiedział wysoki ciemnowłosy mężczyzna. - Podlegasz, kiedy tu przebywasz. - Przyjechałem tylko na chwilę. Ich spojrzenia spotkały się. Wzrok emira był spokoj­ ny i władczy. Ze spojrzenia młodego mężczyzny nie spo­ sób było nic wyczytać. Potrafił doskonale maskować swo­ je uczucia. - Nie kłóćmy się, Kazim. To bardzo ważne. Taka łagodność nie leżała w naturze emira, jednak Ka­ zim znał jego talenty aktorskie. - Chodzi o kolejne zaaranżowane małżeństwo? - Nie. Ustaliliśmy już, że sam zdecydujesz, kiedy się ożenisz. - Jeśli w ogóle się ożenię. - Jeśli się ożenisz - powtórzył z wyraźną niechęcią dziadek. - I z kim się ożenię. -Tak. Emir dodał coś pod nosem, ale Kazim udał, że tego nie słyszy. Czasem tak było lepiej, jeśli w ogóle miał za­ chować poprawne stosunki z dziadkiem. - Łamiesz tradycję i nikogo nie słuchasz, ale dobrze wypełniasz swoje obowiązki. - Dziękuję. - Chciałem się z tobą widzieć, bo pojawiły się pewne groźby.

- Pod twoim adresem? - Kazim wyraźnie się zaniepo­ koił. - Nie. Pod twoim. - Gdy Kazim nie odpowiedział, do­ dał: - A więc wiedziałeś o tym. - To nie pierwszy raz, kiedy zdarza się coś takiego. - Jesteś dla nich doskonałym celem, nie rozumiesz tego? Emir od dawna nalegał, by Kazim wrócił do Saraq, gdzie byłby bezpieczny. Nie podobało mu się, że następ­ ca tronu podróżuje po świecie, angażując się w działal­ ność pacyfistyczną. - Ta twoja Międzynarodowa Rada Pojednawcza to świet­ ny pomysł. Bardzo wzniosły. - Zrobił pauzę. - Tylko przed­ wczesny o jakieś pięćdziesiąt lat. - Nie mogę tyle czekać. - Kazim wiele razy kłócił się z dziadkiem o swoją polityczną działalność. - Uważam, że nie dbasz o swoje bezpieczeństwo. Zwol­ nienie ochrony i służących na cały weekend to bardzo nierozsądne posunięcie. - Mam chyba prawo do odrobiny prywatności. - Ja dbam o swoją. - Tak, zatrudniając całą armię ochroniarzy. - Jeśli to kobieta, przyprowadź ją do pałacu. Tu będzie­ cie bezpieczni i nikt nie zakłóci wam spokoju. - Nie chodzi o kobietę - A zatem szkoda. Zbyt dużo pracujesz. Powinieneś się trochę rozerwać. - Po raz pierwszy dziadek uśmiechnął się. Obaj wiedzieli, że Kazim nie zamierza zatrzymać się w pałacu. Nigdy tak nie robił. Na spotkanie z dziadkiem zjawił się prosto z samolotu, który już był szykowany do powrotnej drogi. Emir wiedział ponadto, że jeśliby doszło między nimi do

konfrontacji, Kazim bez wahania opuściłby Saraq, gdyby był pewny, że racja jest po jego stronie. Tym razem jednak nie chodziło o zwykłą sprzeczkę. Dziś nie był emirem, tylko dziadkiem, który troszczy się o bezpieczeństwo wnuka. - Przynajmniej zostaw straż w Serenacie. - To, w jaki sposób przyjmę swoich przyjaciół, to moja prywatna sprawa. - Przyjaciół! - wybuchnął emir, nie kryjąc głębokiej troski o wnuka. - Co to za przyjaciele, którzy narażają cię na niebezpieczeństwo? - To tylko dwa dni - powiedział miękko Kazim. - A wiesz, ile czasu trzeba snajperowi, by wycelować i pociągnąć za spust? - Poproszę Toma, żeby dokładnie sprawdził teren. I spro­ wadzę ochroniarzy. Ale nie mogę pozwolić, aby przyjęcie zaręczynowe mojego przyjaciela zakłócał pluton uzbrojo­ nych żołnierzy. - Sprawdziłeś listę gości? - Dominik to mój przyjaciel. Razem wspinaliśmy się w górach. Moje życie zależało od niego, a jego ode mnie. Oczywiście, że nie sprawdzałem listy gości. - Odwołaj przyjęcie! - Zrobiłbyś to na moim miejscu? - Wiedział wiele o prze­ szłości dziadka. Odwaga i lojalność zawsze liczyły się dla niego najbardziej. - To, jaki jestem, to spuścizna po moich wspaniałych przodkach. Także i po tobie. - Ot, mądrala - mruknął emir. - Nim się obejrzysz, a do­ staniesz od życia po głowie. - Kiedy to się stanie, pierwszy się o tym dowiesz - od­ parł z figlarnym uśmieszkiem Kazim, po czym skłonił lekko głowę i wyszedł.

Jego osobisty sekretarz czekał na zewnątrz, obok kli­ matyzowanego pojazdu. - I co? - Dziadek szpieguje mnie w moim domu. Chce, żebym obstawił Serenatę ochroną. Daj mi kluczyki. Martin podał mu je z pewnym wahaniem. - Chodzi o przyjęcie zaręczynowe Dominika, tak? - Tak. - No cóż, nie można odmówić mu pewnej racji. - Posłuchaj, Martin. Przez całe życie jestem otoczony ochroniarzami. Choć raz chcę mieć normalne przyjęcie, jak zwykły człowiek. - To twoja decyzja - powiedział z westchnieniem se­ kretarz, wiedząc, że tym razem nic nie wskóra. - Jeśli nie mogę zaufać człowiekowi, z którym się wspi­ nałem, nie mogę zaufać nikomu. Martin rozumiał go, ale do jego obowiązków należało przypominanie szefowi o grożących mu niebezpieczeń­ stwach. - Nie wspinałeś się z jego dziewczyną ani z jej przyja­ ciółmi. - Sądzisz, że Synowie Saraq mogą nasłać na mnie za­ machowca? - Kazim nie krył zdumienia. - To mało prawdopodobne, ale musimy być gotowi na wszystko. - Daj spokój. - Uśmiechnął się. - Teraz myślę tylko o tym, że być może narzeczona Dominika jest piękną blondynką. Wsiedli do auta i ruszyli w drogę. Ku rozpaczy Martina i Toma Soltano, który był sze­ fem bezpieczeństwa, przez całą powrotną drogę do Lon­ dynu Kazim pozostawał we frywolnym nastroju. W pew-

nej chwili, gdy powiedział coś szczególnie absurdalnego, Martin nie wytrzymał. - Chyba żartujesz! - wybuchnął. - Wręcz przeciwnie. Nigdy nie żartuję na temat swo­ jej pracy. Rzeczywiście, Kazim traktował swoją misję pokojową z największą powagą. Od lat prowadził mediacje w roz­ licznych konfliktach, w które jego kraj był uwikłany. Martin pomagał mu w tym dziele. Teraz rozłożył przed Kazimem rozkład zajęć. Były tam wypisane wszystkie spotkania na sześć miesięcy naprzód. - Tylko zobacz. Nie masz ani chwili wolnego czasu. - W takim razie będę go musiał wygospodarować. - Może dlatego jesteś taki dobry w negocjacjach poko­ jowych, że wszyscy zaczynają cię nienawidzić i chcą jak najszybciej kończyć rozmowy. Tom Soltano roześmiał się, po czym szybko zakasłał, aby ukryć swoją reakcję. - Dobry sposób, bo skuteczny. - Spójrz na ten miesiąc. Nowy Jork, Paryż, Saraq, In­ donezja, Turcja. Nie wiesz nawet, czy zdołasz dojechać na ślub Dominika. - Mam być pierwszym drużbą. Po prostu podam Dominikowi obrączki. Ile to może zająć czasu? - Byłeś kiedykolwiek na angielskim ślubie? - Naturalnie. - Na takim prawdziwym, hucznym ślubie? Z ciotkami w ogromnych kapeluszach i zapłakanymi matkami? Kazim zacisnął usta. - Matki zawsze płaczą na ślubach, czy to w Bombaju, czy na Ziemi Banina.

- To prawda - wtrącił się do rozmowy Tom. - Ale bry­ tyjski pierwszy drużba to nie byle co. Uwierz mi, sam nim byłem. Taki ktoś ma znacznie więcej do zrobienia niż tyl­ ko podać ślubne obrączki. - On ma rację. - No mów, Tom. Przestrasz mnie. - Spada na ciebie wielka odpowiedzialność. Musisz wy­ prawić takie przyjęcie, którego pan młody nie zapomni do końca życia. To jego ostatnie godziny wolności, więc powinien je spędzić w niepowtarzalny sposób. - Następnego dnia musisz go reanimować i zaprowa­ dzić do kościoła - wtrącił Martin. - Zaraz po ceremonii ślubnej Dominik wybiera się na biegun południowy. Na pewno nie będzie żadnego pijań­ stwa. Co jeszcze? - Będziesz musiał zapanować nad tłumem niezna­ nych ci ludzi, powiedzieć im, co i kiedy mają robić. Cho­ dzi między innymi o rozchichotane druhny i niesforne dziewczynki, których zadaniem jest we właściwym mo­ mencie sypać kwiatki. Do tego cała czereda chłopców, którzy nie potrafią usiedzieć w miejscu. - Innymi słowy, będę wodzirejem. Dam sobie radę. W końcu przez całe życie nie robię nic innego. Martin wzniósł oczy do nieba, natomiast Tom stwier­ dził z powagą: - Nie żartuj sobie, to naprawdę bardzo niebezpieczne. Będziesz tam siedział jak żywy cel, Kazim. Może ciebie zastąpimy? - Mowy nie ma. - Będziesz musiał wygłosić przemówienie na cześć państwa młodych.

- To też robię przez całe życie. - Ale to co innego. Żadna tam poważna mowa, tylko taka od serca, no i okraszona dowcipami. - Tom nagle wyszedł z roli surowego ochroniarza. - Znasz jakieś za­ bawne zdarzenia z życia Dominika Templeton-Burke'a? Na weselu zwykle się je przytacza, ku uciesze gości. Taka mowa powinna być i wzruszająca, i zabawna. Po raz pierwszy Kazim lekko pobladł, co Tom i Martin odnotowali z satysfakcją. - No i główna druhna! Poprowadzisz ją tuż za młodą parą, a wszystkie ciotki będą szeptać, że uroczo wygląda­ cie i być może... - straszył Tom. - Nie wolno ci też zapominać o innych druhnach, szczególnie o tej najbrzydszej. Będziesz musiał ją adoro­ wać i tańczyć z nią, żeby nie poczuła się samotna. - Musisz dopilnować, żeby nie zaginął żaden prezent, a także będziesz przedstawiał sobie ludzi. Nie możesz też dopuścić, aby teściowe skoczyły sobie do gardeł, a teś­ ciowie upili się w trupa. Na tobie spoczywa też odpowie­ dzialność, żeby samochód młodej pary nie został znisz­ czony przez nadmiernie rozentuzjazmowanych gości. - Chyba trochę przesadzacie - niepewnie stwierdził Kazim. - Ani trochę - z mocą powiedział Martin. - Tom był świadkiem i jakoś to przeżył. Ja też dam so­ bie radę. - Naprawdę nie wiesz, w co się pakujesz - z troską mruknął Tom. Przez kolejnych dziesięć minut opowiadali mu najbar­ dziej mrożące krew w żyłach historie z życia pierwszego drużby, bawiąc się przy tym przednio.

- Nie myśl sobie, że przylecisz, postoisz chwilę obok Dominika i wrócisz do domu. Nic z tego. - Zadzwoń do niego i powiedz, żeby znalazł sobie ko­ goś innego. Nie masz innego wyjścia. - W żadnym razie. Dałem mu słowo. - Ale nie wiedziałeś wówczas, w co się pakujesz. - Jeśli nie poradzę sobie z czymś tak prostym, nie pora­ dzę sobie z niczym. Poza tym dałem słowo. Martin wiedział, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Ka- zim obiecał, sprawa skończona. - Nie pozostało nam nic innego, jak pogratulować naj- brzydszej z druhen - mruknął Tom.

ROZDZIAŁ DRUGI Ku niewymownej uldze Toma i Martina pośród gości, którzy zaczęli wypełniać rezydencję Kazima w piątkowy wieczór, nie było ani jednej blondynki. Panna młoda oka­ zała się niezwykle zgrabną, płomiennie rudą pięknością. - Syndrom wielkiego domu - powiedział Dominik, kiedy jego narzeczona poszła na górę się przebrać. - Słucham? - zdziwił się Kazim. - Kiedy zabrałem Izzy do domu, by przedstawić ją ro­ dzicom, była trochę speszona. Teraz na widok portretów przodków wiszących na ścianach dostaje gęsiej skórki. Dekorator wnętrz ozdobił ściany Serenata Place obraza­ mi przedstawiającymi sceny z polowań. Na jednym z nich mężczyzna w szkarłatnym płaszczu cwałował gdzieś na si­ wym koniu. - To nie są moi przodkowie. - Powiem jej to. Na pewno trochę się uspokoi - uśmiech­ nął się Dominik. - Ale nie dlatego tak bardzo Izzy jest zdenerwowana. - A co się stało? - Nie przyjechała jej najlepsza przyjaciółka. Nie może­ my ogłosić zaręczyn, dopóki się tu nie zjawi. - Co masz zamiar zrobić?

- Zamordować ją. - Zawsze jakieś wyjście. A jeśli się nie powiedzie, masz plan B? - Będę musiał wszystko przełożyć. Ogłoszenie zarę­ czyn, szampana, sztuczne ognie, wszystko. Wstrzymam się z tym wszystkim do jutra, mając nadzieję, że ta cho­ lerna baba wreszcie dojedzie. -Nie ma sprawy. Twoi goście mogą zostać u mnie przez cały weekend. - Wielkie dzięki. Widzę, że w przeciwieństwie do Izzy mogę polegać na swoich przyjaciołach. - Dobrze znasz tę dziewczynę? - Pannę Eksplozję? Nie, jeszcze jej nie poznałem. - Panna Eksplozja? - Nie jest w twoim typie - roześmiał się Dominik. - Mówiłeś, że jej nie widziałeś. - Nie, ale wystarczy mi to, co opowiedziała mi o niej Izzy. Szalona feministka, która korzysta ze wszystkich do­ brodziejstw życia w wielkim mieście. - Nie wiem, dlaczego uważasz, że nie jest w moim typie. - Dlatego, że twoim zdaniem kobiety potrafią jedynie odbierać róże, wzruszać się poezją i pilnować domowego ogniska. A zbawienie świata pozostawiasz sobie. - Hm, całkiem zabawnie to ująłeś, ale... - Rozległ się dźwięk komórki. Kazim otrzymał wiadomość od Toma. Miał natychmiast do niego zadzwonić, chodziło o no­ we informacje dotyczące gróźb. - Przepraszam, Domi­ nik, ale to poważna sprawa. Później dokończymy naszą rozmowę. - Powiem Izzy, żeby zeszła na dół. Najwyższy czas zacząć imprezę.

- Nie zapomnij powiedzieć ludziom od sztucznych og­ ni, żeby jutro przyjechali. Natasha miała zły dzień. Po pierwsze, purpurowe tło na jej slajdach, podobnie jak wspaniała prezentacja, nie pomogły jej załatwić interesów tak, jak zamierzała, Da- vid Frankel nie zamierzał puścić jej wolno, zanim nie zje z nim kolacji. Zadawał tysiące pytań, przez co szansa, że zdąży na samolot, malała z każdą chwilą. Uśmiechnęła się prze­ praszająco i poszła do toalety, aby zadzwonić do Izzy. Po­ nieważ telefon przyjaciółki nie odpowiadał, zostawiła wiadomość. „Izzy, spóźnię się. Zatrzymały mnie interesy. Wybacz, kochanie. Zobaczymy się wkrótce". Ostatni lot był opóźniony z powodu mgły. Kiedy Na­ tasha doleciała na miejsce, był już sobotni wieczór. Wyna­ jęła limuzynę i ruszyła w drogę. Mijała wąskie ulice Sus- sex, drżąc z zimna. Nogi w cienkich pantofelkach zmarzły jej na kość. W końcu dostrzegła tabliczkę „Serenata Place. Teren prywatny". Limuzyna zatrzymała się przed masywną., ku­ tą bramą. Natasha otworzyła okno i powiedziała do ka­ mery: - Panna Lambert do panny Dare. Odpowiedziała jej cisza. Dopiero po jakiejś minucie brama bezszelestnie się otworzyła. - Świetnie. Brakuje jeszcze tylko starego klucznika - mruknęła, zamykając okno. - Czemu Izzy nie powiedzia­ ła mi, że wynajęła gotycki zamek? Szofer dyskretnie milczał. Wreszcie limuzyna zatrzymała się. Kierowca wysiadł,

wyjął bagaż, zadzwonił do domu, na koniec otworzył drzwi Natashy. - Dziękuję. - Wysiadła niczym księżniczka. Miała dziwne uczucie, że ktoś ją obserwuje, jednak nigdzie nie dostrzegła żadnego znaku życia. Weszła po marmurowych schodach i stanęła przed drzwiami. - Mam nadzieję, że to właściwe miejsce - zaczęła, ale kierowca zniknął, jakby go ktoś gonił. Nabrała głęboko powietrza w płuca i nacisnęła moc­ no dzwonek. A potem jeszcze raz. Cały czas miała wra­ żenie, że ktoś patrzy na nią z ukrycia. Przechyliła głowę i zaczęła nasłuchiwać. Żadnych kroków czy choćby czy­ jegoś oddechu... Wiedziała jednak, że ktoś tam jest. Poczuła, jak kolana się pod nią uginają, a po plecach zaczyna płynąć zimny pot. Bądź ostrożna. Instynkt podpowiadał jej, że gdzieś czai się niebezpie­ czeństwo, a ona ufała swojemu instynktowi. - Kto tam jest? Zza krzaków wyłonił się mężczyzna. Był wysoki, miał na sobie ciemne ubranie. Sprawiał wrażenie profesjona­ listy, choć nie miała pojęcia, czym może się zajmować. W pełni nad sobą panował i kontrolował każdy ruch. Drugie wrażenie, jakie odniosła, było mniej korzystne. Totalna arogancja. Znała takich facetów, pracowała z nimi na co dzień. Kiedyś omal nie straciła życia przez takiego typka. Przy­ brała obronną pozę. Mężczyzna przyglądał się jej w milczeniu. Przypo­ minał jej dzikie zwierzę, które przed atakiem szacuje swoją ofiarę.

Nie, nie pozwoli, aby cień przeszłości znów zaczął mą­ cić w jej życiu. - Dobry wieczór - powiedziała spokojnie. - Tak? - zagadnął nieznajomy niezbyt przyjaźnie. Inna kobieta być może poczułaby się onieśmielona, ale nie Natsha. - Zostałam tu zaproszona. - Kim pani jest? - Nazywam się Lambert i zostałam zaproszona przez pannę Dare. Powiedziałam to już panu przez domofon. Czy muszę powtarzać? - Lambert? - Znów ten nieprzyjazny ton. -Natasha Lambert. Panna Dare zaprosiła mnie na weekend. Sprawiał wrażenie, jakby przemyśliwał jej słowa, i to bardzo wolno. - Czy mówi pani o weekendzie, który zaczął się wczo­ raj wieczorem, czy też tego ranka? Gdyby nie było tak piekielnie zimno, Natasha powie­ działaby mu do słuchu, teraz jednak marzyła tylko o tym, by wreszcie znaleźć się w ciepłym domu. - Coś mnie zatrzymało - powiedziała przez zaciśnię­ te zęby. - Co takiego? -Klient w Nowym Jorku zażądał dodatkowego spotkania. Zmarszczył brwi. - Kiedy było to spotkanie? Kolejny podmuch lodowatego wiatru wziął ją w swe objęcia. - W czwartek wieczór.

- Dlaczego nie przyleciała pani nocnym lotem? - Start opóźnił się z powodu mgły. Ale czy nie wystar­ czy już tych pytań? Przyjechałam tu, aby spędzić weekend z przyjaciółmi, a nie tłumaczyć się przed jakimś tam... odźwiernym - dokończyła bardzo zadowolona z siebie. - Hm... Czy ja dobrze słyszę? - Ktoś w końcu musiał nacisnąć guzik, żeby otworzyć mi bramę. To byłeś ty? - Odźwierny schylił głowę, co po­ czytała za potwierdzenie swoich słów. - Więc wiesz, że mnie tu oczekują. - Wskazała ręką walizkę. - Zechcesz wziąć mój bagaż? - Gdy spojrzał zdumiony na Natashę, dodała łaskawie: - Nie martw się, nie jest ciężka. - Wresz­ cie się uśmiechnął, a w jego policzkach ukazały się dwie głębokie bruzdy. Nawet podobny do człowieka, pomyśla­ ła Natasha. - Gdzie jest panna Dare? - Przyjęcie jest w ogrodzie. - Dzięki Bogu, że w ogóle jest tu jakieś przyjęcie. - Masz jakiś dowód tożsamości? - z powagą spytał odźwierny. - Chyba żartujesz! - Ruszyła po schodach, on za nią. Nie dała się jednak wyprzedzić i pierwsza dopadła drzwi. - Co ty sobie wyobrażasz? - spytała gniewnie. - Paszport. Musisz mieć z sobą paszport. Dopiero co przyleciałaś z innego kraju. - To chyba oczywiste. - W takim razie pokaż mi go. - Ciekawa jestem, kim byłeś, zanim zostałeś odźwier­ nym. - Mimo rozpierającej ją złości wyjęła jednak do­ kumenty. - Celnikiem? Inspektorem podatkowym? Stare przyzwyczajenia nie odpuszczają, co? W milczeniu lustrował jej paszport. Nie cierpiała zdję-

cia, któremu właśnie się przyglądał. Zrobiła je niemal dziesięć lat temu, zaraz po tym, jak wróciła z dżungli. Po­ szła do fotografa bez makijażu, a długie kręcone włosy sprawiały, że wyglądała jak uczennica. - Mało podobna. - Oszacował ją wzrokiem. - Ona czy nie ona? Oto jest pytanie. Natasha zdecydowanie nie polubiła odźwiernego. Jak śmiał z niej kpić? Wyrwała mu paszport i schowała go do torebki. - Zadowolony? - Mam nadzieję, że panna Dare cię rozpozna. -Co? - Paszport można podrobić. - Dam ci radę, mniej telewizji, więcej pomyślunku. Mam tego dosyć, dzwonię do Izzy. Błyskawicznie wyrwał jej z ręki komórkę i odrzucił na trawnik. - Mój telefon... Jak śmiesz! - Była tak wściekła, że prze­ stała nad sobą panować. Zamierzała poczęstować odźwier­ nego solidnym kopniakiem, niestety trafiła w swoją waliz­ kę, która zaczęła zsuwać się po schodach. - Odczepisz się wreszcie ode mnie? - krzyknęła rozsierdzona. On jednak jej nie słuchał, tylko uważnie śledził wpra­ wioną w ruch walizkę. - Na co czekasz? - spytała drwiąco. - Aż wybuchnie? Spojrzał na nią oczami twardymi jak stal. - Raczej nie. - Nieprawda. Boże, ty naprawdę myślałeś, że ona wy­ buchnie! - Już nie była wściekła, tylko zaniepokojona. Co tu się dzieje? Gdzie ona trafiła? I w co, do diabła, wpako­ wała się Izzy?

Odźwierny zbiegł ze schodów i chwycił walizkę, a po­ tem niósł ją, jakby zawierała dynamit. - Chodź ze mną - rzucił przez ramię. Natasha podreptała za nim ścieżką, która wiodła wo­ kół posesji. - Już wiem, za co cię wyrzucili z akademii policyj­ nej! - stwierdziła radośnie. - Za dużo mięśni, za mało mózgu. Nawet nie udawał, że jej słucha. Szedł energicznym krokiem, nie zważając, że jest zimno, a Natasha miała pantofelki na obcasie. Zacisnęła zęby. Za nic go nie po­ prosi, by zwolnił! A kiedy została w tyle, cisnęła markowe buciki w krzaki i boso dogoniła odźwiernego. Nic nie zauważył. Przynajmniej niesie moje walizki, pocieszała się w du­ chu, stąpając bosą stopą po twardej ziemi. Przyjęcie było w toku. Zaproszono ponad dwadzieścia osób. Śmiechy, tańce i wyborne trunki, po prostu żyć, nie umierać. Obowiązywały stroje swobodne, panie - spód­ nice i żakiety, panowie - dżinsy i swetry. Tylko odźwierny wystroił się w ciemny garnitur. Spojrzała na tłum gości i westchnęła. Mogła pożegnać się z panieńskim weekendem! A tak marzyła, że siądą so­ bie z Izzy, będą popijać dobre winko i gadać, gadać, ga­ dać. .. Ot, kolejny utracony raj, pomyślała smętnie. Ale skoro tego chciała Izzy... Natasha wyprostowała ramiona i przybrała uśmiech numer pięć, czyli towarzyski. Obok niewielkiego jeziora paliło się ognisko. W po­ wietrzu unosił się zapach pieczonych kiełbasek, ziemnia­ ków w mundurkach i wina. - Natasha! Natasha! Myślałam, że już nigdy nie doje-

dziesz. - Izzy wyłoniła się z tłumu i podbiegła, by ją uściskać. - Przepraszam. Próbowałam wysłać ci wiadomość. - Odwzajemniła uścisk, a potem przyjrzała się przyjaciół­ ce.. - Izzy, na Boga, co ty masz na sobie? - Żakiet na futerku. Przynajmniej w nim nie marznę. Nie­ ważne, jak w tym wyglądam. Później będzie pokaz sztucz­ nych ogni. Ludzie nie będą patrzeć na mnie, tylko na niebo. - Jesteś beznadziejna. Nikt się nie domyśli, że pracu­ jesz w modzie. - Za to o tobie każdy tak pomyśli. - Spojrzała z uzna­ niem na kostium Natashy. - Gdzie ją znalazłeś, Kazim? - Przed drzwiami - odparła za niego Natasha. - Jak prezent gwiazdkowy - stwierdziła rozpromienio­ na Izzy. - Raczej jak natrętnego robaka - mruknęła. Spojrzała na odźwiernego, który, jak się okazało, miał jednak jakieś imię. - Pewnie dlatego, że się spóźniłam, Kazim uznał, że nie ma mnie na liście gości. Bardzo bystre posunięcie - zakończyła z sarkazmem. - Gdybyś po prostu zadzwoniła... - Spojrzał na nią bez cienia skruchy. - On ma rację, Tash. Kiedy nie przyjechałaś wczoraj, pomyślałam, że w ogóle się nie zjawisz. - Przecież wysłałam ze sto wiadomości! - Och... Wybacz, ale w całym tym zamieszaniu zapo­ mniałam naładować telefon. - Naprawdę nie odebrałaś żadnej wiadomości?! Więc co, twoim zdaniem, robiłam? - Pomyślałam, że wydarzyło się coś ważnego i nie mo­ żesz przyjechać. Jak to w biznesie.

- Naprawdę uważasz, że mogłabym się tak zachować? - Natasha nie kryła oburzenia. - Boże, ty tak uważasz... - Nie, ale wiem, jak bardzo jesteś zajęta. - I co z tego? Jak się umawiam, to... - Zaraz, spokojnie, Tash. Ile razy wystawiłaś mnie w tym roku do wiatru? - spytała z uśmiechem Izzy. - Ale nie rób takiej skruszonej miny. Najważniejsze, że tu jesteś. Kazim najwyraźniej miał na ten temat inne zdanie, ale powstrzymał się z komentarzem. - Cóż, mimo wszystkich trudności przedarłam się przez rozstawione straże. - Spojrzała na Kazima. - Czego nie da się powiedzieć o moim telefonie. - A co się z nim stało? Zostałaś okradziona? - W pewnym sensie tak. - Oskarżycielsko popatrzyła na Kazima. Nie, chyba jednak nie jest odźwiernym, pomyślała. - To straszne. - Izzy objęła przyjaciółkę. - Jakoś sobie poradzę - stwierdziła Natasha, nie spusz­ czając wzroku z Kazima. Miała szczery zamiar się z nim rozprawić, a sądząc po jego minie, był tego świadom. Nie truchlał jednak ze strachu, o nie. Widać było, że czuje się znieważony i domaga się rewanżu. Co miała z tym fantem zrobić? Przez moment odczuła niepokój, ale po chwili opanowała się. Nigdy nie uciekała przed wyzwaniami. Pokaż, co potrafisz, powiedziała do niego w duchu. Niedługo się przekonasz, odrzekł jej bez słów. Panna Eksplozja i Olbrzym. Nadszedł czas na decydujące starcie.

ROZDZIAŁ TRZECI Tylko najpierw musi się przebrać w coś ciepłego. W swo­ jej arogancji Kazim sądził, że drży ze strachu przed nim. - Mówiąc szczerze, Izzy, chętnie zmienię ten kostium na coś wygodniejszego. Możesz pokazać mi, gdzie jest mój pokój? - Jasne. Musisz umierać z zimna. - Nie jest mi najcieplej. Chętnie pożyczyłabym od cie­ bie sweter. Nie przyszło mi do głowy, żeby jakiś zabrać. - Znając cię, wzięłaś z sobą niewiele rzeczy i pewnie nie tylko swetra ci brakuje. - Na razie wystarczy mi sweter. - Oczywiście. Zaraz ci czegoś poszukam. - Ze zdumie­ niem dostrzegła jej bose stopy. - Hm, potrzebujesz rów­ nież butów. - Zostań ze swymi gośćmi - wtrącił oschle Kazim. - Zaprowadzę pannę Lambert do jej pokoju. Mam też mnóstwo zapasowych swetrów. Izzy uniosła brew, jakby coś w jego tonie ją zdziwiło. Bo też dziwiło. Skąd ta jawna niechęć do Natashy? Prze­ miły Kazim potrafi jednak być arogantem. - Wkrótce zacznie się pokaz sztucznych ogni - oznaj­ mił, jakby to miało ostatecznie ją przekonać. Natasha wciąż miała nadzieję na krótkie tete-a-tete

z przyjaciółką, ale rozumiała, że przynajmniej teraz to niemożliwe. - Zajmij się gośćmi. Jeśli Kazim zaprowadzi mnie do mojego pokoju... - uśmiechnęła się lekko w jego kierun­ ku, uważając, by nie napotkać jego wzroku - .. .szybko się przebiorę i do was dołączę. - Dobrze, niech tak będzie. Kazim odwrócił się i ruszył korytarzem. Natasha po­ dążyła za nim tak szybko, jak tylko mogła tego dokonać na bosaka. Wyszli na rozległy taras, a potem na trawnik. Było jej zimno w nogi i zaczęła żałować, że pod wpływem nagłego impulsu wyrzuciła bury. Ale cóż, daremne żale. Kazim szedł przed nią w milczeniu. - Czy zostałam już prześwietlona i zidentyfikowana przez najtajniejsze służby Serenata Place? - rzuciła w stronę jego pleców. -Tak. - A więc nie utną mi głowy. Co za ulga! - Nie, nie utną. A szkoda. Wyczuła w jego głosie delikatny obcy akcent. Ledwie wyczuwalny, ale jednak. - Jednemu szkoda, drugiemu nie - stwierdziła sentencjo­ nalnie. - Słuchaj, dlaczego tak bardzo mnie nie lubisz? - Odźwierny nie jest od tego, by kogoś lubić czy nie lubić. Mówił obojętnym, monotonnym tonem, przez co je­ go kpiny jeszcze nabierały ostrości. Dobry jest, pomyśla­ ła z uznaniem. Zaczynał jej się podobać. Dlaczego facet z takim tupetem i poczuciem humoru marnuje się jako odźwierny? Zanim zdążyła zalać go pytaniami, otworzył przed nią