ROZDZIAŁ PIERWSZY
Nowy Jork to raj dla cierpiących na bezsenność, po
myślała Natasha Lambert, wyglądając z okna hotelowego.
To miasto nigdy nie śpi. Niech żyje Nowy Jork!
Dochodziła piąta rano, lecz mimo to chodniki były
pełne ludzi, a po mokrych od deszczu ulicach ciągnęły
się sznury samochodów.
Kim są ci ludzie? Idą do pracy? Wracają z nocnych
klubów? Z hotelu wyszła właśnie jakaś para, a portier za
niósł do taksówki całą górę walizek.
Para... Pomimo działającego bez zarzutu centralnego
ogrzewania, zadrżała. Przestań! - zganiła się w duchu.
Wróciła do założonego papierami biurka. Stało ono
w niejakiej sprzeczności z jej wyglądem, bo w starym
swetrze i ulubionych kapciach w kształcie kotów w ni
czym nie przypominała profesjonalnej bizneswoman.
Spojrzała na ekran laptopa, zastanawiając się, jakiego
koloru powinno być tło slajdów, które przygotowywała
na swoją prezentację. Niebieskie? Za zimne. Czerwone?
Zbyt agresywne.
Tak jak ja, pomyślała. Jej ostatni chłopak po dokładnej
analizie jej charakteru stwierdził, że jest istotą bez serca,
a kiedy ochoczo przyznała mu rację, sarknął gniewnie:
- To nie miał być komplement.
- Może nie dla ciebie. Ja ciężko pracowałam na to, by
stać się taką, jaką jestem.
W tym momencie wyszedł.
Zadzwonił telefon.
- Tak?
- Cześć, Natasha.
- Cześć, Izzy - przywitała swoją najlepszą przyjaciółkę.
A może niebieski i czerwony? Taki mariaż może oka
zać się całkiem dobry. Może rzeczywiście jest bez serca,
ale za to radzi sobie całkiem nieźle.
- Ojej, nie obudziłam cię? Która u was godzina?
- Kilka minut po piątej rano.
- O rany! Przepraszam. Ale nie spałaś?
- Lambert Research nigdy nie śpi.
- Zaraz, czasami jednak sypiasz. Co się stało?
- Mam rano spotkanie z szefem Head Honcho. Muszę
przygotować prezentację.
- Jaki on jest? - dopytywała się Izzy.
- Kto?
- Ten cały Head Honcho.
- Daj spokój. David Frankel jest niskim, grubym pra-
coholikiem, który nie potrafi trzymać przy sobie rąk, jeśli
pozwolisz mu podejść zbyt blisko.
- Brzmi okropnie.
- Bo tak jest. Dlatego został szefem. Mężczyźni, którzy
mają władzę, są okropni. To należy do ich obowiązków.
- Co ty, przesadzasz.
- Ani trochę. Wciąż takich spotykam w mojej pra
cy. Nieustannie dokładają mi roboty, to jedna ich cecha,
a druga, że z żadnym z nich nie umówiłabym się za żadne
skarby. Poza tym są w porządku. - Roześmiała się. - A te
raz powiedz mi, z czym dzwonisz.
- Chodzi o weekend... - Izzy sprawiała wrażenie za
kłopotanej.
- Nie mogę się go już doczekać. Chętnie się wybiorę na
babskie spotkanie. Mam za sobą ciężki tydzień.
Zmieniła tło na jasnozielone. Ekran rozjaśnił się jak
jarzeniówka. Natasha przechyliła głowę. Energetyzujący
czy może zbyt frywolny?
- Jest mała zmiana planów. A konkretnie miejsca.
- Co za problem? Więc gdzie się spotkamy?
- Cóż... To prywatny dom. Można powiedzieć, że go
wypożyczyłam. Zapisz adres. — Podyktowała go. - Na
tasha, jest coś jeszcze...
Ton jej głosu zaniepokoił Natashę. Przerwała zabawę
myszką.
- Dobrze, Izzy. Mów, o co chodzi. Masz jakiś problem?
To jakaś ruina? Nie ma centralnego ogrzewania? Czy mo
że muszę wynająć helikopter, aby się tam dostać?
- Gdyby tak było, na pewno byś to zrobiła.
- Jasne, że tak. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką
i nie widziałam cię ponad pół roku. Mam zacząć szu
kać pilota?
- Nie, dojedziesz samochodem. To godzina drogi od
lotniska.
- W takim razie nie widzę problemu.
- Dobrze. Wracaj do pracy, zobaczymy się jutro. Masz
zarezerwowany lot?
-Tak.
- To dobrze. Będziemy miały cały dzień, żeby pogadać,
zanim tam dotrzemy.
- Izzy, co się dzieje? Masz jakieś kłopoty?
- Nie, chodzi tylko o to, że... Możesz mieć pewne trud
ności z odnalezieniem Serenaty. Przyślę ci mailem mapę -
stwierdziła nienaturalnie radosnym głosem, jakby chciała
coś powiedzieć, lecz nie mogła się zdobyć na odwagę.
Natasha zmarszczyła brwi. Izzy nigdy się tak nie za
chowywała. Przynajmniej od czasu, gdy...
Otrząsnęła się ze złych wspomnień. To już przeszłość.
Obie wydostały się z dżungli żywe, podobnie jak reszta.
Wszystko skończyło się dobrze. Za jakiś czas znikną też
nocne koszmary.
To jednak nie tłumaczyło dziwnego zachowania Izzy.
- Powiesz mi wreszcie, co się stało?
- Wychodzę za mąż.
- Co?!
- Za mąż. Wiem, wiem. To wszystko stało się tak nagle.
Tylko że on musi wyjechać i w ten weekend chcemy zro
bić zaręczynowe przyjęcie.
Natasha nic nie powiedziała. Izzy była rozsądną, moc
no stąpającą po ziemi kobietą, ale jak wszyscy, miała sła
by punkt. Ona wiedziała, co nim było. Izzy była w biurze,
a ponieważ pracowała z nią również jej kuzynka Pepper, na
pewno nie chciała przy niej zdradzać osobistych tajemnic.
- Posłuchaj, zobaczymy się w piątek i wtedy wszystko
ci opowiem. Dobrego lotu. - Izzy rozłączyła się.
Dobrze. Poczeka do piątku, ale wtedy Izzy będzie mu
siała powiedzieć jej wszystko ze szczegółami.
Tymczasem musi zająć się swoją prezentacją. Ponow
nie przeniosła wzrok na monitor i zdecydowała się na
purpurowe tło dla swoich slajdów.
Sala tronowa była jedną z najbardziej okazałych sal
w całym pałacu. Emir Saraq siedział we francuskim fotelu,
który nie bardzo pasował do wystroju wnętrza, i zaprosił
nowo przybyłych, aby zajęli miejsce na niewielkiej sofie.
- Dziadku, wiesz, że nie podlegam twoim rozkazom -
powiedział wysoki ciemnowłosy mężczyzna.
- Podlegasz, kiedy tu przebywasz.
- Przyjechałem tylko na chwilę.
Ich spojrzenia spotkały się. Wzrok emira był spokoj
ny i władczy. Ze spojrzenia młodego mężczyzny nie spo
sób było nic wyczytać. Potrafił doskonale maskować swo
je uczucia.
- Nie kłóćmy się, Kazim. To bardzo ważne.
Taka łagodność nie leżała w naturze emira, jednak Ka
zim znał jego talenty aktorskie.
- Chodzi o kolejne zaaranżowane małżeństwo?
- Nie. Ustaliliśmy już, że sam zdecydujesz, kiedy się
ożenisz.
- Jeśli w ogóle się ożenię.
- Jeśli się ożenisz - powtórzył z wyraźną niechęcią
dziadek.
- I z kim się ożenię.
-Tak.
Emir dodał coś pod nosem, ale Kazim udał, że tego
nie słyszy. Czasem tak było lepiej, jeśli w ogóle miał za
chować poprawne stosunki z dziadkiem.
- Łamiesz tradycję i nikogo nie słuchasz, ale dobrze
wypełniasz swoje obowiązki.
- Dziękuję.
- Chciałem się z tobą widzieć, bo pojawiły się pewne
groźby.
- Pod twoim adresem? - Kazim wyraźnie się zaniepo
koił.
- Nie. Pod twoim. - Gdy Kazim nie odpowiedział, do
dał: - A więc wiedziałeś o tym.
- To nie pierwszy raz, kiedy zdarza się coś takiego.
- Jesteś dla nich doskonałym celem, nie rozumiesz tego?
Emir od dawna nalegał, by Kazim wrócił do Saraq,
gdzie byłby bezpieczny. Nie podobało mu się, że następ
ca tronu podróżuje po świecie, angażując się w działal
ność pacyfistyczną.
- Ta twoja Międzynarodowa Rada Pojednawcza to świet
ny pomysł. Bardzo wzniosły. - Zrobił pauzę. - Tylko przed
wczesny o jakieś pięćdziesiąt lat.
- Nie mogę tyle czekać. - Kazim wiele razy kłócił się
z dziadkiem o swoją polityczną działalność.
- Uważam, że nie dbasz o swoje bezpieczeństwo. Zwol
nienie ochrony i służących na cały weekend to bardzo
nierozsądne posunięcie.
- Mam chyba prawo do odrobiny prywatności.
- Ja dbam o swoją.
- Tak, zatrudniając całą armię ochroniarzy.
- Jeśli to kobieta, przyprowadź ją do pałacu. Tu będzie
cie bezpieczni i nikt nie zakłóci wam spokoju.
- Nie chodzi o kobietę
- A zatem szkoda. Zbyt dużo pracujesz. Powinieneś się
trochę rozerwać. - Po raz pierwszy dziadek uśmiechnął się.
Obaj wiedzieli, że Kazim nie zamierza zatrzymać się
w pałacu. Nigdy tak nie robił. Na spotkanie z dziadkiem
zjawił się prosto z samolotu, który już był szykowany do
powrotnej drogi.
Emir wiedział ponadto, że jeśliby doszło między nimi do
konfrontacji, Kazim bez wahania opuściłby Saraq, gdyby
był pewny, że racja jest po jego stronie. Tym razem jednak
nie chodziło o zwykłą sprzeczkę. Dziś nie był emirem, tylko
dziadkiem, który troszczy się o bezpieczeństwo wnuka.
- Przynajmniej zostaw straż w Serenacie.
- To, w jaki sposób przyjmę swoich przyjaciół, to moja
prywatna sprawa.
- Przyjaciół! - wybuchnął emir, nie kryjąc głębokiej
troski o wnuka. - Co to za przyjaciele, którzy narażają
cię na niebezpieczeństwo?
- To tylko dwa dni - powiedział miękko Kazim.
- A wiesz, ile czasu trzeba snajperowi, by wycelować
i pociągnąć za spust?
- Poproszę Toma, żeby dokładnie sprawdził teren. I spro
wadzę ochroniarzy. Ale nie mogę pozwolić, aby przyjęcie
zaręczynowe mojego przyjaciela zakłócał pluton uzbrojo
nych żołnierzy.
- Sprawdziłeś listę gości?
- Dominik to mój przyjaciel. Razem wspinaliśmy się
w górach. Moje życie zależało od niego, a jego ode mnie.
Oczywiście, że nie sprawdzałem listy gości.
- Odwołaj przyjęcie!
- Zrobiłbyś to na moim miejscu? - Wiedział wiele o prze
szłości dziadka. Odwaga i lojalność zawsze liczyły się dla
niego najbardziej. - To, jaki jestem, to spuścizna po moich
wspaniałych przodkach. Także i po tobie.
- Ot, mądrala - mruknął emir. - Nim się obejrzysz, a do
staniesz od życia po głowie.
- Kiedy to się stanie, pierwszy się o tym dowiesz - od
parł z figlarnym uśmieszkiem Kazim, po czym skłonił
lekko głowę i wyszedł.
Jego osobisty sekretarz czekał na zewnątrz, obok kli
matyzowanego pojazdu.
- I co?
- Dziadek szpieguje mnie w moim domu. Chce, żebym
obstawił Serenatę ochroną. Daj mi kluczyki.
Martin podał mu je z pewnym wahaniem.
- Chodzi o przyjęcie zaręczynowe Dominika, tak?
- Tak.
- No cóż, nie można odmówić mu pewnej racji.
- Posłuchaj, Martin. Przez całe życie jestem otoczony
ochroniarzami. Choć raz chcę mieć normalne przyjęcie,
jak zwykły człowiek.
- To twoja decyzja - powiedział z westchnieniem se
kretarz, wiedząc, że tym razem nic nie wskóra.
- Jeśli nie mogę zaufać człowiekowi, z którym się wspi
nałem, nie mogę zaufać nikomu.
Martin rozumiał go, ale do jego obowiązków należało
przypominanie szefowi o grożących mu niebezpieczeń
stwach.
- Nie wspinałeś się z jego dziewczyną ani z jej przyja
ciółmi.
- Sądzisz, że Synowie Saraq mogą nasłać na mnie za
machowca? - Kazim nie krył zdumienia.
- To mało prawdopodobne, ale musimy być gotowi na
wszystko.
- Daj spokój. - Uśmiechnął się. - Teraz myślę tylko o tym,
że być może narzeczona Dominika jest piękną blondynką.
Wsiedli do auta i ruszyli w drogę.
Ku rozpaczy Martina i Toma Soltano, który był sze
fem bezpieczeństwa, przez całą powrotną drogę do Lon
dynu Kazim pozostawał we frywolnym nastroju. W pew-
nej chwili, gdy powiedział coś szczególnie absurdalnego,
Martin nie wytrzymał.
- Chyba żartujesz! - wybuchnął.
- Wręcz przeciwnie. Nigdy nie żartuję na temat swo
jej pracy.
Rzeczywiście, Kazim traktował swoją misję pokojową
z największą powagą. Od lat prowadził mediacje w roz
licznych konfliktach, w które jego kraj był uwikłany.
Martin pomagał mu w tym dziele. Teraz rozłożył przed
Kazimem rozkład zajęć. Były tam wypisane wszystkie
spotkania na sześć miesięcy naprzód.
- Tylko zobacz. Nie masz ani chwili wolnego czasu.
- W takim razie będę go musiał wygospodarować.
- Może dlatego jesteś taki dobry w negocjacjach poko
jowych, że wszyscy zaczynają cię nienawidzić i chcą jak
najszybciej kończyć rozmowy.
Tom Soltano roześmiał się, po czym szybko zakasłał,
aby ukryć swoją reakcję.
- Dobry sposób, bo skuteczny.
- Spójrz na ten miesiąc. Nowy Jork, Paryż, Saraq, In
donezja, Turcja. Nie wiesz nawet, czy zdołasz dojechać
na ślub Dominika.
- Mam być pierwszym drużbą. Po prostu podam
Dominikowi obrączki. Ile to może zająć czasu?
- Byłeś kiedykolwiek na angielskim ślubie?
- Naturalnie.
- Na takim prawdziwym, hucznym ślubie? Z ciotkami
w ogromnych kapeluszach i zapłakanymi matkami?
Kazim zacisnął usta.
- Matki zawsze płaczą na ślubach, czy to w Bombaju,
czy na Ziemi Banina.
- To prawda - wtrącił się do rozmowy Tom. - Ale bry
tyjski pierwszy drużba to nie byle co. Uwierz mi, sam nim
byłem. Taki ktoś ma znacznie więcej do zrobienia niż tyl
ko podać ślubne obrączki.
- On ma rację.
- No mów, Tom. Przestrasz mnie.
- Spada na ciebie wielka odpowiedzialność. Musisz wy
prawić takie przyjęcie, którego pan młody nie zapomni
do końca życia. To jego ostatnie godziny wolności, więc
powinien je spędzić w niepowtarzalny sposób.
- Następnego dnia musisz go reanimować i zaprowa
dzić do kościoła - wtrącił Martin.
- Zaraz po ceremonii ślubnej Dominik wybiera się na
biegun południowy. Na pewno nie będzie żadnego pijań
stwa. Co jeszcze?
- Będziesz musiał zapanować nad tłumem niezna
nych ci ludzi, powiedzieć im, co i kiedy mają robić. Cho
dzi między innymi o rozchichotane druhny i niesforne
dziewczynki, których zadaniem jest we właściwym mo
mencie sypać kwiatki. Do tego cała czereda chłopców,
którzy nie potrafią usiedzieć w miejscu.
- Innymi słowy, będę wodzirejem. Dam sobie radę.
W końcu przez całe życie nie robię nic innego.
Martin wzniósł oczy do nieba, natomiast Tom stwier
dził z powagą:
- Nie żartuj sobie, to naprawdę bardzo niebezpieczne.
Będziesz tam siedział jak żywy cel, Kazim. Może ciebie
zastąpimy?
- Mowy nie ma.
- Będziesz musiał wygłosić przemówienie na cześć
państwa młodych.
- To też robię przez całe życie.
- Ale to co innego. Żadna tam poważna mowa, tylko
taka od serca, no i okraszona dowcipami. - Tom nagle
wyszedł z roli surowego ochroniarza. - Znasz jakieś za
bawne zdarzenia z życia Dominika Templeton-Burke'a?
Na weselu zwykle się je przytacza, ku uciesze gości. Taka
mowa powinna być i wzruszająca, i zabawna.
Po raz pierwszy Kazim lekko pobladł, co Tom i Martin
odnotowali z satysfakcją.
- No i główna druhna! Poprowadzisz ją tuż za młodą
parą, a wszystkie ciotki będą szeptać, że uroczo wygląda
cie i być może... - straszył Tom.
- Nie wolno ci też zapominać o innych druhnach,
szczególnie o tej najbrzydszej. Będziesz musiał ją adoro
wać i tańczyć z nią, żeby nie poczuła się samotna.
- Musisz dopilnować, żeby nie zaginął żaden prezent,
a także będziesz przedstawiał sobie ludzi. Nie możesz też
dopuścić, aby teściowe skoczyły sobie do gardeł, a teś
ciowie upili się w trupa. Na tobie spoczywa też odpowie
dzialność, żeby samochód młodej pary nie został znisz
czony przez nadmiernie rozentuzjazmowanych gości.
- Chyba trochę przesadzacie - niepewnie stwierdził
Kazim.
- Ani trochę - z mocą powiedział Martin.
- Tom był świadkiem i jakoś to przeżył. Ja też dam so
bie radę.
- Naprawdę nie wiesz, w co się pakujesz - z troską
mruknął Tom.
Przez kolejnych dziesięć minut opowiadali mu najbar
dziej mrożące krew w żyłach historie z życia pierwszego
drużby, bawiąc się przy tym przednio.
- Nie myśl sobie, że przylecisz, postoisz chwilę obok
Dominika i wrócisz do domu. Nic z tego.
- Zadzwoń do niego i powiedz, żeby znalazł sobie ko
goś innego. Nie masz innego wyjścia.
- W żadnym razie. Dałem mu słowo.
- Ale nie wiedziałeś wówczas, w co się pakujesz.
- Jeśli nie poradzę sobie z czymś tak prostym, nie pora
dzę sobie z niczym. Poza tym dałem słowo.
Martin wiedział, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Ka-
zim obiecał, sprawa skończona.
- Nie pozostało nam nic innego, jak pogratulować naj-
brzydszej z druhen - mruknął Tom.
ROZDZIAŁ DRUGI
Ku niewymownej uldze Toma i Martina pośród gości,
którzy zaczęli wypełniać rezydencję Kazima w piątkowy
wieczór, nie było ani jednej blondynki. Panna młoda oka
zała się niezwykle zgrabną, płomiennie rudą pięknością.
- Syndrom wielkiego domu - powiedział Dominik,
kiedy jego narzeczona poszła na górę się przebrać.
- Słucham? - zdziwił się Kazim.
- Kiedy zabrałem Izzy do domu, by przedstawić ją ro
dzicom, była trochę speszona. Teraz na widok portretów
przodków wiszących na ścianach dostaje gęsiej skórki.
Dekorator wnętrz ozdobił ściany Serenata Place obraza
mi przedstawiającymi sceny z polowań. Na jednym z nich
mężczyzna w szkarłatnym płaszczu cwałował gdzieś na si
wym koniu.
- To nie są moi przodkowie.
- Powiem jej to. Na pewno trochę się uspokoi - uśmiech
nął się Dominik. - Ale nie dlatego tak bardzo Izzy jest
zdenerwowana.
- A co się stało?
- Nie przyjechała jej najlepsza przyjaciółka. Nie może
my ogłosić zaręczyn, dopóki się tu nie zjawi.
- Co masz zamiar zrobić?
- Zamordować ją.
- Zawsze jakieś wyjście. A jeśli się nie powiedzie, masz
plan B?
- Będę musiał wszystko przełożyć. Ogłoszenie zarę
czyn, szampana, sztuczne ognie, wszystko. Wstrzymam
się z tym wszystkim do jutra, mając nadzieję, że ta cho
lerna baba wreszcie dojedzie.
-Nie ma sprawy. Twoi goście mogą zostać u mnie
przez cały weekend.
- Wielkie dzięki. Widzę, że w przeciwieństwie do Izzy
mogę polegać na swoich przyjaciołach.
- Dobrze znasz tę dziewczynę?
- Pannę Eksplozję? Nie, jeszcze jej nie poznałem.
- Panna Eksplozja?
- Nie jest w twoim typie - roześmiał się Dominik.
- Mówiłeś, że jej nie widziałeś.
- Nie, ale wystarczy mi to, co opowiedziała mi o niej
Izzy. Szalona feministka, która korzysta ze wszystkich do
brodziejstw życia w wielkim mieście.
- Nie wiem, dlaczego uważasz, że nie jest w moim typie.
- Dlatego, że twoim zdaniem kobiety potrafią jedynie
odbierać róże, wzruszać się poezją i pilnować domowego
ogniska. A zbawienie świata pozostawiasz sobie.
- Hm, całkiem zabawnie to ująłeś, ale... - Rozległ się
dźwięk komórki. Kazim otrzymał wiadomość od Toma.
Miał natychmiast do niego zadzwonić, chodziło o no
we informacje dotyczące gróźb. - Przepraszam, Domi
nik, ale to poważna sprawa. Później dokończymy naszą
rozmowę.
- Powiem Izzy, żeby zeszła na dół. Najwyższy czas
zacząć imprezę.
- Nie zapomnij powiedzieć ludziom od sztucznych og
ni, żeby jutro przyjechali.
Natasha miała zły dzień. Po pierwsze, purpurowe tło
na jej slajdach, podobnie jak wspaniała prezentacja, nie
pomogły jej załatwić interesów tak, jak zamierzała, Da-
vid Frankel nie zamierzał puścić jej wolno, zanim nie zje
z nim kolacji.
Zadawał tysiące pytań, przez co szansa, że zdąży na
samolot, malała z każdą chwilą. Uśmiechnęła się prze
praszająco i poszła do toalety, aby zadzwonić do Izzy. Po
nieważ telefon przyjaciółki nie odpowiadał, zostawiła
wiadomość. „Izzy, spóźnię się. Zatrzymały mnie interesy.
Wybacz, kochanie. Zobaczymy się wkrótce".
Ostatni lot był opóźniony z powodu mgły. Kiedy Na
tasha doleciała na miejsce, był już sobotni wieczór. Wyna
jęła limuzynę i ruszyła w drogę. Mijała wąskie ulice Sus-
sex, drżąc z zimna. Nogi w cienkich pantofelkach zmarzły
jej na kość.
W końcu dostrzegła tabliczkę „Serenata Place. Teren
prywatny". Limuzyna zatrzymała się przed masywną., ku
tą bramą. Natasha otworzyła okno i powiedziała do ka
mery:
- Panna Lambert do panny Dare.
Odpowiedziała jej cisza. Dopiero po jakiejś minucie
brama bezszelestnie się otworzyła.
- Świetnie. Brakuje jeszcze tylko starego klucznika -
mruknęła, zamykając okno. - Czemu Izzy nie powiedzia
ła mi, że wynajęła gotycki zamek?
Szofer dyskretnie milczał.
Wreszcie limuzyna zatrzymała się. Kierowca wysiadł,
wyjął bagaż, zadzwonił do domu, na koniec otworzył
drzwi Natashy.
- Dziękuję. - Wysiadła niczym księżniczka.
Miała dziwne uczucie, że ktoś ją obserwuje, jednak
nigdzie nie dostrzegła żadnego znaku życia. Weszła po
marmurowych schodach i stanęła przed drzwiami.
- Mam nadzieję, że to właściwe miejsce - zaczęła, ale
kierowca zniknął, jakby go ktoś gonił.
Nabrała głęboko powietrza w płuca i nacisnęła moc
no dzwonek. A potem jeszcze raz. Cały czas miała wra
żenie, że ktoś patrzy na nią z ukrycia. Przechyliła głowę
i zaczęła nasłuchiwać. Żadnych kroków czy choćby czy
jegoś oddechu...
Wiedziała jednak, że ktoś tam jest. Poczuła, jak kolana
się pod nią uginają, a po plecach zaczyna płynąć zimny pot.
Bądź ostrożna.
Instynkt podpowiadał jej, że gdzieś czai się niebezpie
czeństwo, a ona ufała swojemu instynktowi.
- Kto tam jest?
Zza krzaków wyłonił się mężczyzna. Był wysoki, miał
na sobie ciemne ubranie. Sprawiał wrażenie profesjona
listy, choć nie miała pojęcia, czym może się zajmować.
W pełni nad sobą panował i kontrolował każdy ruch.
Drugie wrażenie, jakie odniosła, było mniej korzystne.
Totalna arogancja.
Znała takich facetów, pracowała z nimi na co dzień.
Kiedyś omal nie straciła życia przez takiego typka. Przy
brała obronną pozę.
Mężczyzna przyglądał się jej w milczeniu. Przypo
minał jej dzikie zwierzę, które przed atakiem szacuje
swoją ofiarę.
Nie, nie pozwoli, aby cień przeszłości znów zaczął mą
cić w jej życiu.
- Dobry wieczór - powiedziała spokojnie.
- Tak? - zagadnął nieznajomy niezbyt przyjaźnie.
Inna kobieta być może poczułaby się onieśmielona, ale
nie Natsha.
- Zostałam tu zaproszona.
- Kim pani jest?
- Nazywam się Lambert i zostałam zaproszona przez
pannę Dare. Powiedziałam to już panu przez domofon.
Czy muszę powtarzać?
- Lambert? - Znów ten nieprzyjazny ton.
-Natasha Lambert. Panna Dare zaprosiła mnie na
weekend.
Sprawiał wrażenie, jakby przemyśliwał jej słowa, i to
bardzo wolno.
- Czy mówi pani o weekendzie, który zaczął się wczo
raj wieczorem, czy też tego ranka?
Gdyby nie było tak piekielnie zimno, Natasha powie
działaby mu do słuchu, teraz jednak marzyła tylko o tym,
by wreszcie znaleźć się w ciepłym domu.
- Coś mnie zatrzymało - powiedziała przez zaciśnię
te zęby.
- Co takiego?
-Klient w Nowym Jorku zażądał dodatkowego
spotkania.
Zmarszczył brwi.
- Kiedy było to spotkanie?
Kolejny podmuch lodowatego wiatru wziął ją w swe
objęcia.
- W czwartek wieczór.
- Dlaczego nie przyleciała pani nocnym lotem?
- Start opóźnił się z powodu mgły. Ale czy nie wystar
czy już tych pytań? Przyjechałam tu, aby spędzić weekend
z przyjaciółmi, a nie tłumaczyć się przed jakimś tam...
odźwiernym - dokończyła bardzo zadowolona z siebie.
- Hm... Czy ja dobrze słyszę?
- Ktoś w końcu musiał nacisnąć guzik, żeby otworzyć
mi bramę. To byłeś ty? - Odźwierny schylił głowę, co po
czytała za potwierdzenie swoich słów. - Więc wiesz, że
mnie tu oczekują. - Wskazała ręką walizkę. - Zechcesz
wziąć mój bagaż? - Gdy spojrzał zdumiony na Natashę,
dodała łaskawie: - Nie martw się, nie jest ciężka. - Wresz
cie się uśmiechnął, a w jego policzkach ukazały się dwie
głębokie bruzdy. Nawet podobny do człowieka, pomyśla
ła Natasha. - Gdzie jest panna Dare?
- Przyjęcie jest w ogrodzie.
- Dzięki Bogu, że w ogóle jest tu jakieś przyjęcie.
- Masz jakiś dowód tożsamości? - z powagą spytał
odźwierny.
- Chyba żartujesz! - Ruszyła po schodach, on za nią.
Nie dała się jednak wyprzedzić i pierwsza dopadła drzwi.
- Co ty sobie wyobrażasz? - spytała gniewnie.
- Paszport. Musisz mieć z sobą paszport. Dopiero co
przyleciałaś z innego kraju.
- To chyba oczywiste.
- W takim razie pokaż mi go.
- Ciekawa jestem, kim byłeś, zanim zostałeś odźwier
nym. - Mimo rozpierającej ją złości wyjęła jednak do
kumenty. - Celnikiem? Inspektorem podatkowym? Stare
przyzwyczajenia nie odpuszczają, co?
W milczeniu lustrował jej paszport. Nie cierpiała zdję-
cia, któremu właśnie się przyglądał. Zrobiła je niemal
dziesięć lat temu, zaraz po tym, jak wróciła z dżungli. Po
szła do fotografa bez makijażu, a długie kręcone włosy
sprawiały, że wyglądała jak uczennica.
- Mało podobna. - Oszacował ją wzrokiem. - Ona czy
nie ona? Oto jest pytanie.
Natasha zdecydowanie nie polubiła odźwiernego. Jak
śmiał z niej kpić? Wyrwała mu paszport i schowała go
do torebki.
- Zadowolony?
- Mam nadzieję, że panna Dare cię rozpozna.
-Co?
- Paszport można podrobić.
- Dam ci radę, mniej telewizji, więcej pomyślunku.
Mam tego dosyć, dzwonię do Izzy.
Błyskawicznie wyrwał jej z ręki komórkę i odrzucił na
trawnik.
- Mój telefon... Jak śmiesz! - Była tak wściekła, że prze
stała nad sobą panować. Zamierzała poczęstować odźwier
nego solidnym kopniakiem, niestety trafiła w swoją waliz
kę, która zaczęła zsuwać się po schodach. - Odczepisz się
wreszcie ode mnie? - krzyknęła rozsierdzona.
On jednak jej nie słuchał, tylko uważnie śledził wpra
wioną w ruch walizkę.
- Na co czekasz? - spytała drwiąco. - Aż wybuchnie?
Spojrzał na nią oczami twardymi jak stal.
- Raczej nie.
- Nieprawda. Boże, ty naprawdę myślałeś, że ona wy
buchnie! - Już nie była wściekła, tylko zaniepokojona. Co
tu się dzieje? Gdzie ona trafiła? I w co, do diabła, wpako
wała się Izzy?
Odźwierny zbiegł ze schodów i chwycił walizkę, a po
tem niósł ją, jakby zawierała dynamit.
- Chodź ze mną - rzucił przez ramię.
Natasha podreptała za nim ścieżką, która wiodła wo
kół posesji.
- Już wiem, za co cię wyrzucili z akademii policyj
nej! - stwierdziła radośnie. - Za dużo mięśni, za mało
mózgu.
Nawet nie udawał, że jej słucha. Szedł energicznym
krokiem, nie zważając, że jest zimno, a Natasha miała
pantofelki na obcasie. Zacisnęła zęby. Za nic go nie po
prosi, by zwolnił! A kiedy została w tyle, cisnęła markowe
buciki w krzaki i boso dogoniła odźwiernego.
Nic nie zauważył.
Przynajmniej niesie moje walizki, pocieszała się w du
chu, stąpając bosą stopą po twardej ziemi.
Przyjęcie było w toku. Zaproszono ponad dwadzieścia
osób. Śmiechy, tańce i wyborne trunki, po prostu żyć, nie
umierać. Obowiązywały stroje swobodne, panie - spód
nice i żakiety, panowie - dżinsy i swetry. Tylko odźwierny
wystroił się w ciemny garnitur.
Spojrzała na tłum gości i westchnęła. Mogła pożegnać
się z panieńskim weekendem! A tak marzyła, że siądą so
bie z Izzy, będą popijać dobre winko i gadać, gadać, ga
dać. .. Ot, kolejny utracony raj, pomyślała smętnie. Ale
skoro tego chciała Izzy... Natasha wyprostowała ramiona
i przybrała uśmiech numer pięć, czyli towarzyski.
Obok niewielkiego jeziora paliło się ognisko. W po
wietrzu unosił się zapach pieczonych kiełbasek, ziemnia
ków w mundurkach i wina.
- Natasha! Natasha! Myślałam, że już nigdy nie doje-
dziesz. - Izzy wyłoniła się z tłumu i podbiegła, by ją
uściskać.
- Przepraszam. Próbowałam wysłać ci wiadomość. -
Odwzajemniła uścisk, a potem przyjrzała się przyjaciół
ce.. - Izzy, na Boga, co ty masz na sobie?
- Żakiet na futerku. Przynajmniej w nim nie marznę. Nie
ważne, jak w tym wyglądam. Później będzie pokaz sztucz
nych ogni. Ludzie nie będą patrzeć na mnie, tylko na niebo.
- Jesteś beznadziejna. Nikt się nie domyśli, że pracu
jesz w modzie.
- Za to o tobie każdy tak pomyśli. - Spojrzała z uzna
niem na kostium Natashy. - Gdzie ją znalazłeś, Kazim?
- Przed drzwiami - odparła za niego Natasha.
- Jak prezent gwiazdkowy - stwierdziła rozpromienio
na Izzy.
- Raczej jak natrętnego robaka - mruknęła. Spojrzała
na odźwiernego, który, jak się okazało, miał jednak jakieś
imię. - Pewnie dlatego, że się spóźniłam, Kazim uznał,
że nie ma mnie na liście gości. Bardzo bystre posunięcie
- zakończyła z sarkazmem.
- Gdybyś po prostu zadzwoniła... - Spojrzał na nią bez
cienia skruchy.
- On ma rację, Tash. Kiedy nie przyjechałaś wczoraj,
pomyślałam, że w ogóle się nie zjawisz.
- Przecież wysłałam ze sto wiadomości!
- Och... Wybacz, ale w całym tym zamieszaniu zapo
mniałam naładować telefon.
- Naprawdę nie odebrałaś żadnej wiadomości?! Więc
co, twoim zdaniem, robiłam?
- Pomyślałam, że wydarzyło się coś ważnego i nie mo
żesz przyjechać. Jak to w biznesie.
- Naprawdę uważasz, że mogłabym się tak zachować?
- Natasha nie kryła oburzenia. - Boże, ty tak uważasz...
- Nie, ale wiem, jak bardzo jesteś zajęta.
- I co z tego? Jak się umawiam, to...
- Zaraz, spokojnie, Tash. Ile razy wystawiłaś mnie w tym
roku do wiatru? - spytała z uśmiechem Izzy. - Ale nie rób
takiej skruszonej miny. Najważniejsze, że tu jesteś.
Kazim najwyraźniej miał na ten temat inne zdanie, ale
powstrzymał się z komentarzem.
- Cóż, mimo wszystkich trudności przedarłam się przez
rozstawione straże. - Spojrzała na Kazima. - Czego nie da
się powiedzieć o moim telefonie.
- A co się z nim stało? Zostałaś okradziona?
- W pewnym sensie tak. - Oskarżycielsko popatrzyła na
Kazima. Nie, chyba jednak nie jest odźwiernym, pomyślała.
- To straszne. - Izzy objęła przyjaciółkę.
- Jakoś sobie poradzę - stwierdziła Natasha, nie spusz
czając wzroku z Kazima. Miała szczery zamiar się z nim
rozprawić, a sądząc po jego minie, był tego świadom.
Nie truchlał jednak ze strachu, o nie. Widać było, że
czuje się znieważony i domaga się rewanżu.
Co miała z tym fantem zrobić? Przez moment odczuła
niepokój, ale po chwili opanowała się. Nigdy nie uciekała
przed wyzwaniami.
Pokaż, co potrafisz, powiedziała do niego w duchu.
Niedługo się przekonasz, odrzekł jej bez słów.
Panna Eksplozja i Olbrzym.
Nadszedł czas na decydujące starcie.
ROZDZIAŁ TRZECI
Tylko najpierw musi się przebrać w coś ciepłego. W swo
jej arogancji Kazim sądził, że drży ze strachu przed nim.
- Mówiąc szczerze, Izzy, chętnie zmienię ten kostium
na coś wygodniejszego. Możesz pokazać mi, gdzie jest
mój pokój?
- Jasne. Musisz umierać z zimna.
- Nie jest mi najcieplej. Chętnie pożyczyłabym od cie
bie sweter. Nie przyszło mi do głowy, żeby jakiś zabrać.
- Znając cię, wzięłaś z sobą niewiele rzeczy i pewnie
nie tylko swetra ci brakuje.
- Na razie wystarczy mi sweter.
- Oczywiście. Zaraz ci czegoś poszukam. - Ze zdumie
niem dostrzegła jej bose stopy. - Hm, potrzebujesz rów
nież butów.
- Zostań ze swymi gośćmi - wtrącił oschle Kazim.
- Zaprowadzę pannę Lambert do jej pokoju. Mam też
mnóstwo zapasowych swetrów.
Izzy uniosła brew, jakby coś w jego tonie ją zdziwiło.
Bo też dziwiło. Skąd ta jawna niechęć do Natashy? Prze
miły Kazim potrafi jednak być arogantem.
- Wkrótce zacznie się pokaz sztucznych ogni - oznaj
mił, jakby to miało ostatecznie ją przekonać.
Natasha wciąż miała nadzieję na krótkie tete-a-tete
z przyjaciółką, ale rozumiała, że przynajmniej teraz to
niemożliwe.
- Zajmij się gośćmi. Jeśli Kazim zaprowadzi mnie do
mojego pokoju... - uśmiechnęła się lekko w jego kierun
ku, uważając, by nie napotkać jego wzroku - .. .szybko się
przebiorę i do was dołączę.
- Dobrze, niech tak będzie.
Kazim odwrócił się i ruszył korytarzem. Natasha po
dążyła za nim tak szybko, jak tylko mogła tego dokonać
na bosaka. Wyszli na rozległy taras, a potem na trawnik.
Było jej zimno w nogi i zaczęła żałować, że pod wpływem
nagłego impulsu wyrzuciła bury. Ale cóż, daremne żale.
Kazim szedł przed nią w milczeniu.
- Czy zostałam już prześwietlona i zidentyfikowana przez
najtajniejsze służby Serenata Place? - rzuciła w stronę jego
pleców.
-Tak.
- A więc nie utną mi głowy. Co za ulga!
- Nie, nie utną. A szkoda.
Wyczuła w jego głosie delikatny obcy akcent. Ledwie
wyczuwalny, ale jednak.
- Jednemu szkoda, drugiemu nie - stwierdziła sentencjo
nalnie. - Słuchaj, dlaczego tak bardzo mnie nie lubisz?
- Odźwierny nie jest od tego, by kogoś lubić czy nie
lubić.
Mówił obojętnym, monotonnym tonem, przez co je
go kpiny jeszcze nabierały ostrości. Dobry jest, pomyśla
ła z uznaniem. Zaczynał jej się podobać. Dlaczego facet
z takim tupetem i poczuciem humoru marnuje się jako
odźwierny?
Zanim zdążyła zalać go pytaniami, otworzył przed nią
Sophie Weston Książę pustyni
ROZDZIAŁ PIERWSZY Nowy Jork to raj dla cierpiących na bezsenność, po myślała Natasha Lambert, wyglądając z okna hotelowego. To miasto nigdy nie śpi. Niech żyje Nowy Jork! Dochodziła piąta rano, lecz mimo to chodniki były pełne ludzi, a po mokrych od deszczu ulicach ciągnęły się sznury samochodów. Kim są ci ludzie? Idą do pracy? Wracają z nocnych klubów? Z hotelu wyszła właśnie jakaś para, a portier za niósł do taksówki całą górę walizek. Para... Pomimo działającego bez zarzutu centralnego ogrzewania, zadrżała. Przestań! - zganiła się w duchu. Wróciła do założonego papierami biurka. Stało ono w niejakiej sprzeczności z jej wyglądem, bo w starym swetrze i ulubionych kapciach w kształcie kotów w ni czym nie przypominała profesjonalnej bizneswoman. Spojrzała na ekran laptopa, zastanawiając się, jakiego koloru powinno być tło slajdów, które przygotowywała na swoją prezentację. Niebieskie? Za zimne. Czerwone? Zbyt agresywne. Tak jak ja, pomyślała. Jej ostatni chłopak po dokładnej analizie jej charakteru stwierdził, że jest istotą bez serca, a kiedy ochoczo przyznała mu rację, sarknął gniewnie:
- To nie miał być komplement. - Może nie dla ciebie. Ja ciężko pracowałam na to, by stać się taką, jaką jestem. W tym momencie wyszedł. Zadzwonił telefon. - Tak? - Cześć, Natasha. - Cześć, Izzy - przywitała swoją najlepszą przyjaciółkę. A może niebieski i czerwony? Taki mariaż może oka zać się całkiem dobry. Może rzeczywiście jest bez serca, ale za to radzi sobie całkiem nieźle. - Ojej, nie obudziłam cię? Która u was godzina? - Kilka minut po piątej rano. - O rany! Przepraszam. Ale nie spałaś? - Lambert Research nigdy nie śpi. - Zaraz, czasami jednak sypiasz. Co się stało? - Mam rano spotkanie z szefem Head Honcho. Muszę przygotować prezentację. - Jaki on jest? - dopytywała się Izzy. - Kto? - Ten cały Head Honcho. - Daj spokój. David Frankel jest niskim, grubym pra- coholikiem, który nie potrafi trzymać przy sobie rąk, jeśli pozwolisz mu podejść zbyt blisko. - Brzmi okropnie. - Bo tak jest. Dlatego został szefem. Mężczyźni, którzy mają władzę, są okropni. To należy do ich obowiązków. - Co ty, przesadzasz. - Ani trochę. Wciąż takich spotykam w mojej pra cy. Nieustannie dokładają mi roboty, to jedna ich cecha, a druga, że z żadnym z nich nie umówiłabym się za żadne
skarby. Poza tym są w porządku. - Roześmiała się. - A te raz powiedz mi, z czym dzwonisz. - Chodzi o weekend... - Izzy sprawiała wrażenie za kłopotanej. - Nie mogę się go już doczekać. Chętnie się wybiorę na babskie spotkanie. Mam za sobą ciężki tydzień. Zmieniła tło na jasnozielone. Ekran rozjaśnił się jak jarzeniówka. Natasha przechyliła głowę. Energetyzujący czy może zbyt frywolny? - Jest mała zmiana planów. A konkretnie miejsca. - Co za problem? Więc gdzie się spotkamy? - Cóż... To prywatny dom. Można powiedzieć, że go wypożyczyłam. Zapisz adres. — Podyktowała go. - Na tasha, jest coś jeszcze... Ton jej głosu zaniepokoił Natashę. Przerwała zabawę myszką. - Dobrze, Izzy. Mów, o co chodzi. Masz jakiś problem? To jakaś ruina? Nie ma centralnego ogrzewania? Czy mo że muszę wynająć helikopter, aby się tam dostać? - Gdyby tak było, na pewno byś to zrobiła. - Jasne, że tak. Jesteś moją najlepszą przyjaciółką i nie widziałam cię ponad pół roku. Mam zacząć szu kać pilota? - Nie, dojedziesz samochodem. To godzina drogi od lotniska. - W takim razie nie widzę problemu. - Dobrze. Wracaj do pracy, zobaczymy się jutro. Masz zarezerwowany lot? -Tak. - To dobrze. Będziemy miały cały dzień, żeby pogadać, zanim tam dotrzemy.
- Izzy, co się dzieje? Masz jakieś kłopoty? - Nie, chodzi tylko o to, że... Możesz mieć pewne trud ności z odnalezieniem Serenaty. Przyślę ci mailem mapę - stwierdziła nienaturalnie radosnym głosem, jakby chciała coś powiedzieć, lecz nie mogła się zdobyć na odwagę. Natasha zmarszczyła brwi. Izzy nigdy się tak nie za chowywała. Przynajmniej od czasu, gdy... Otrząsnęła się ze złych wspomnień. To już przeszłość. Obie wydostały się z dżungli żywe, podobnie jak reszta. Wszystko skończyło się dobrze. Za jakiś czas znikną też nocne koszmary. To jednak nie tłumaczyło dziwnego zachowania Izzy. - Powiesz mi wreszcie, co się stało? - Wychodzę za mąż. - Co?! - Za mąż. Wiem, wiem. To wszystko stało się tak nagle. Tylko że on musi wyjechać i w ten weekend chcemy zro bić zaręczynowe przyjęcie. Natasha nic nie powiedziała. Izzy była rozsądną, moc no stąpającą po ziemi kobietą, ale jak wszyscy, miała sła by punkt. Ona wiedziała, co nim było. Izzy była w biurze, a ponieważ pracowała z nią również jej kuzynka Pepper, na pewno nie chciała przy niej zdradzać osobistych tajemnic. - Posłuchaj, zobaczymy się w piątek i wtedy wszystko ci opowiem. Dobrego lotu. - Izzy rozłączyła się. Dobrze. Poczeka do piątku, ale wtedy Izzy będzie mu siała powiedzieć jej wszystko ze szczegółami. Tymczasem musi zająć się swoją prezentacją. Ponow nie przeniosła wzrok na monitor i zdecydowała się na purpurowe tło dla swoich slajdów.
Sala tronowa była jedną z najbardziej okazałych sal w całym pałacu. Emir Saraq siedział we francuskim fotelu, który nie bardzo pasował do wystroju wnętrza, i zaprosił nowo przybyłych, aby zajęli miejsce na niewielkiej sofie. - Dziadku, wiesz, że nie podlegam twoim rozkazom - powiedział wysoki ciemnowłosy mężczyzna. - Podlegasz, kiedy tu przebywasz. - Przyjechałem tylko na chwilę. Ich spojrzenia spotkały się. Wzrok emira był spokoj ny i władczy. Ze spojrzenia młodego mężczyzny nie spo sób było nic wyczytać. Potrafił doskonale maskować swo je uczucia. - Nie kłóćmy się, Kazim. To bardzo ważne. Taka łagodność nie leżała w naturze emira, jednak Ka zim znał jego talenty aktorskie. - Chodzi o kolejne zaaranżowane małżeństwo? - Nie. Ustaliliśmy już, że sam zdecydujesz, kiedy się ożenisz. - Jeśli w ogóle się ożenię. - Jeśli się ożenisz - powtórzył z wyraźną niechęcią dziadek. - I z kim się ożenię. -Tak. Emir dodał coś pod nosem, ale Kazim udał, że tego nie słyszy. Czasem tak było lepiej, jeśli w ogóle miał za chować poprawne stosunki z dziadkiem. - Łamiesz tradycję i nikogo nie słuchasz, ale dobrze wypełniasz swoje obowiązki. - Dziękuję. - Chciałem się z tobą widzieć, bo pojawiły się pewne groźby.
- Pod twoim adresem? - Kazim wyraźnie się zaniepo koił. - Nie. Pod twoim. - Gdy Kazim nie odpowiedział, do dał: - A więc wiedziałeś o tym. - To nie pierwszy raz, kiedy zdarza się coś takiego. - Jesteś dla nich doskonałym celem, nie rozumiesz tego? Emir od dawna nalegał, by Kazim wrócił do Saraq, gdzie byłby bezpieczny. Nie podobało mu się, że następ ca tronu podróżuje po świecie, angażując się w działal ność pacyfistyczną. - Ta twoja Międzynarodowa Rada Pojednawcza to świet ny pomysł. Bardzo wzniosły. - Zrobił pauzę. - Tylko przed wczesny o jakieś pięćdziesiąt lat. - Nie mogę tyle czekać. - Kazim wiele razy kłócił się z dziadkiem o swoją polityczną działalność. - Uważam, że nie dbasz o swoje bezpieczeństwo. Zwol nienie ochrony i służących na cały weekend to bardzo nierozsądne posunięcie. - Mam chyba prawo do odrobiny prywatności. - Ja dbam o swoją. - Tak, zatrudniając całą armię ochroniarzy. - Jeśli to kobieta, przyprowadź ją do pałacu. Tu będzie cie bezpieczni i nikt nie zakłóci wam spokoju. - Nie chodzi o kobietę - A zatem szkoda. Zbyt dużo pracujesz. Powinieneś się trochę rozerwać. - Po raz pierwszy dziadek uśmiechnął się. Obaj wiedzieli, że Kazim nie zamierza zatrzymać się w pałacu. Nigdy tak nie robił. Na spotkanie z dziadkiem zjawił się prosto z samolotu, który już był szykowany do powrotnej drogi. Emir wiedział ponadto, że jeśliby doszło między nimi do
konfrontacji, Kazim bez wahania opuściłby Saraq, gdyby był pewny, że racja jest po jego stronie. Tym razem jednak nie chodziło o zwykłą sprzeczkę. Dziś nie był emirem, tylko dziadkiem, który troszczy się o bezpieczeństwo wnuka. - Przynajmniej zostaw straż w Serenacie. - To, w jaki sposób przyjmę swoich przyjaciół, to moja prywatna sprawa. - Przyjaciół! - wybuchnął emir, nie kryjąc głębokiej troski o wnuka. - Co to za przyjaciele, którzy narażają cię na niebezpieczeństwo? - To tylko dwa dni - powiedział miękko Kazim. - A wiesz, ile czasu trzeba snajperowi, by wycelować i pociągnąć za spust? - Poproszę Toma, żeby dokładnie sprawdził teren. I spro wadzę ochroniarzy. Ale nie mogę pozwolić, aby przyjęcie zaręczynowe mojego przyjaciela zakłócał pluton uzbrojo nych żołnierzy. - Sprawdziłeś listę gości? - Dominik to mój przyjaciel. Razem wspinaliśmy się w górach. Moje życie zależało od niego, a jego ode mnie. Oczywiście, że nie sprawdzałem listy gości. - Odwołaj przyjęcie! - Zrobiłbyś to na moim miejscu? - Wiedział wiele o prze szłości dziadka. Odwaga i lojalność zawsze liczyły się dla niego najbardziej. - To, jaki jestem, to spuścizna po moich wspaniałych przodkach. Także i po tobie. - Ot, mądrala - mruknął emir. - Nim się obejrzysz, a do staniesz od życia po głowie. - Kiedy to się stanie, pierwszy się o tym dowiesz - od parł z figlarnym uśmieszkiem Kazim, po czym skłonił lekko głowę i wyszedł.
Jego osobisty sekretarz czekał na zewnątrz, obok kli matyzowanego pojazdu. - I co? - Dziadek szpieguje mnie w moim domu. Chce, żebym obstawił Serenatę ochroną. Daj mi kluczyki. Martin podał mu je z pewnym wahaniem. - Chodzi o przyjęcie zaręczynowe Dominika, tak? - Tak. - No cóż, nie można odmówić mu pewnej racji. - Posłuchaj, Martin. Przez całe życie jestem otoczony ochroniarzami. Choć raz chcę mieć normalne przyjęcie, jak zwykły człowiek. - To twoja decyzja - powiedział z westchnieniem se kretarz, wiedząc, że tym razem nic nie wskóra. - Jeśli nie mogę zaufać człowiekowi, z którym się wspi nałem, nie mogę zaufać nikomu. Martin rozumiał go, ale do jego obowiązków należało przypominanie szefowi o grożących mu niebezpieczeń stwach. - Nie wspinałeś się z jego dziewczyną ani z jej przyja ciółmi. - Sądzisz, że Synowie Saraq mogą nasłać na mnie za machowca? - Kazim nie krył zdumienia. - To mało prawdopodobne, ale musimy być gotowi na wszystko. - Daj spokój. - Uśmiechnął się. - Teraz myślę tylko o tym, że być może narzeczona Dominika jest piękną blondynką. Wsiedli do auta i ruszyli w drogę. Ku rozpaczy Martina i Toma Soltano, który był sze fem bezpieczeństwa, przez całą powrotną drogę do Lon dynu Kazim pozostawał we frywolnym nastroju. W pew-
nej chwili, gdy powiedział coś szczególnie absurdalnego, Martin nie wytrzymał. - Chyba żartujesz! - wybuchnął. - Wręcz przeciwnie. Nigdy nie żartuję na temat swo jej pracy. Rzeczywiście, Kazim traktował swoją misję pokojową z największą powagą. Od lat prowadził mediacje w roz licznych konfliktach, w które jego kraj był uwikłany. Martin pomagał mu w tym dziele. Teraz rozłożył przed Kazimem rozkład zajęć. Były tam wypisane wszystkie spotkania na sześć miesięcy naprzód. - Tylko zobacz. Nie masz ani chwili wolnego czasu. - W takim razie będę go musiał wygospodarować. - Może dlatego jesteś taki dobry w negocjacjach poko jowych, że wszyscy zaczynają cię nienawidzić i chcą jak najszybciej kończyć rozmowy. Tom Soltano roześmiał się, po czym szybko zakasłał, aby ukryć swoją reakcję. - Dobry sposób, bo skuteczny. - Spójrz na ten miesiąc. Nowy Jork, Paryż, Saraq, In donezja, Turcja. Nie wiesz nawet, czy zdołasz dojechać na ślub Dominika. - Mam być pierwszym drużbą. Po prostu podam Dominikowi obrączki. Ile to może zająć czasu? - Byłeś kiedykolwiek na angielskim ślubie? - Naturalnie. - Na takim prawdziwym, hucznym ślubie? Z ciotkami w ogromnych kapeluszach i zapłakanymi matkami? Kazim zacisnął usta. - Matki zawsze płaczą na ślubach, czy to w Bombaju, czy na Ziemi Banina.
- To prawda - wtrącił się do rozmowy Tom. - Ale bry tyjski pierwszy drużba to nie byle co. Uwierz mi, sam nim byłem. Taki ktoś ma znacznie więcej do zrobienia niż tyl ko podać ślubne obrączki. - On ma rację. - No mów, Tom. Przestrasz mnie. - Spada na ciebie wielka odpowiedzialność. Musisz wy prawić takie przyjęcie, którego pan młody nie zapomni do końca życia. To jego ostatnie godziny wolności, więc powinien je spędzić w niepowtarzalny sposób. - Następnego dnia musisz go reanimować i zaprowa dzić do kościoła - wtrącił Martin. - Zaraz po ceremonii ślubnej Dominik wybiera się na biegun południowy. Na pewno nie będzie żadnego pijań stwa. Co jeszcze? - Będziesz musiał zapanować nad tłumem niezna nych ci ludzi, powiedzieć im, co i kiedy mają robić. Cho dzi między innymi o rozchichotane druhny i niesforne dziewczynki, których zadaniem jest we właściwym mo mencie sypać kwiatki. Do tego cała czereda chłopców, którzy nie potrafią usiedzieć w miejscu. - Innymi słowy, będę wodzirejem. Dam sobie radę. W końcu przez całe życie nie robię nic innego. Martin wzniósł oczy do nieba, natomiast Tom stwier dził z powagą: - Nie żartuj sobie, to naprawdę bardzo niebezpieczne. Będziesz tam siedział jak żywy cel, Kazim. Może ciebie zastąpimy? - Mowy nie ma. - Będziesz musiał wygłosić przemówienie na cześć państwa młodych.
- To też robię przez całe życie. - Ale to co innego. Żadna tam poważna mowa, tylko taka od serca, no i okraszona dowcipami. - Tom nagle wyszedł z roli surowego ochroniarza. - Znasz jakieś za bawne zdarzenia z życia Dominika Templeton-Burke'a? Na weselu zwykle się je przytacza, ku uciesze gości. Taka mowa powinna być i wzruszająca, i zabawna. Po raz pierwszy Kazim lekko pobladł, co Tom i Martin odnotowali z satysfakcją. - No i główna druhna! Poprowadzisz ją tuż za młodą parą, a wszystkie ciotki będą szeptać, że uroczo wygląda cie i być może... - straszył Tom. - Nie wolno ci też zapominać o innych druhnach, szczególnie o tej najbrzydszej. Będziesz musiał ją adoro wać i tańczyć z nią, żeby nie poczuła się samotna. - Musisz dopilnować, żeby nie zaginął żaden prezent, a także będziesz przedstawiał sobie ludzi. Nie możesz też dopuścić, aby teściowe skoczyły sobie do gardeł, a teś ciowie upili się w trupa. Na tobie spoczywa też odpowie dzialność, żeby samochód młodej pary nie został znisz czony przez nadmiernie rozentuzjazmowanych gości. - Chyba trochę przesadzacie - niepewnie stwierdził Kazim. - Ani trochę - z mocą powiedział Martin. - Tom był świadkiem i jakoś to przeżył. Ja też dam so bie radę. - Naprawdę nie wiesz, w co się pakujesz - z troską mruknął Tom. Przez kolejnych dziesięć minut opowiadali mu najbar dziej mrożące krew w żyłach historie z życia pierwszego drużby, bawiąc się przy tym przednio.
- Nie myśl sobie, że przylecisz, postoisz chwilę obok Dominika i wrócisz do domu. Nic z tego. - Zadzwoń do niego i powiedz, żeby znalazł sobie ko goś innego. Nie masz innego wyjścia. - W żadnym razie. Dałem mu słowo. - Ale nie wiedziałeś wówczas, w co się pakujesz. - Jeśli nie poradzę sobie z czymś tak prostym, nie pora dzę sobie z niczym. Poza tym dałem słowo. Martin wiedział, że dalsza rozmowa nie ma sensu. Ka- zim obiecał, sprawa skończona. - Nie pozostało nam nic innego, jak pogratulować naj- brzydszej z druhen - mruknął Tom.
ROZDZIAŁ DRUGI Ku niewymownej uldze Toma i Martina pośród gości, którzy zaczęli wypełniać rezydencję Kazima w piątkowy wieczór, nie było ani jednej blondynki. Panna młoda oka zała się niezwykle zgrabną, płomiennie rudą pięknością. - Syndrom wielkiego domu - powiedział Dominik, kiedy jego narzeczona poszła na górę się przebrać. - Słucham? - zdziwił się Kazim. - Kiedy zabrałem Izzy do domu, by przedstawić ją ro dzicom, była trochę speszona. Teraz na widok portretów przodków wiszących na ścianach dostaje gęsiej skórki. Dekorator wnętrz ozdobił ściany Serenata Place obraza mi przedstawiającymi sceny z polowań. Na jednym z nich mężczyzna w szkarłatnym płaszczu cwałował gdzieś na si wym koniu. - To nie są moi przodkowie. - Powiem jej to. Na pewno trochę się uspokoi - uśmiech nął się Dominik. - Ale nie dlatego tak bardzo Izzy jest zdenerwowana. - A co się stało? - Nie przyjechała jej najlepsza przyjaciółka. Nie może my ogłosić zaręczyn, dopóki się tu nie zjawi. - Co masz zamiar zrobić?
- Zamordować ją. - Zawsze jakieś wyjście. A jeśli się nie powiedzie, masz plan B? - Będę musiał wszystko przełożyć. Ogłoszenie zarę czyn, szampana, sztuczne ognie, wszystko. Wstrzymam się z tym wszystkim do jutra, mając nadzieję, że ta cho lerna baba wreszcie dojedzie. -Nie ma sprawy. Twoi goście mogą zostać u mnie przez cały weekend. - Wielkie dzięki. Widzę, że w przeciwieństwie do Izzy mogę polegać na swoich przyjaciołach. - Dobrze znasz tę dziewczynę? - Pannę Eksplozję? Nie, jeszcze jej nie poznałem. - Panna Eksplozja? - Nie jest w twoim typie - roześmiał się Dominik. - Mówiłeś, że jej nie widziałeś. - Nie, ale wystarczy mi to, co opowiedziała mi o niej Izzy. Szalona feministka, która korzysta ze wszystkich do brodziejstw życia w wielkim mieście. - Nie wiem, dlaczego uważasz, że nie jest w moim typie. - Dlatego, że twoim zdaniem kobiety potrafią jedynie odbierać róże, wzruszać się poezją i pilnować domowego ogniska. A zbawienie świata pozostawiasz sobie. - Hm, całkiem zabawnie to ująłeś, ale... - Rozległ się dźwięk komórki. Kazim otrzymał wiadomość od Toma. Miał natychmiast do niego zadzwonić, chodziło o no we informacje dotyczące gróźb. - Przepraszam, Domi nik, ale to poważna sprawa. Później dokończymy naszą rozmowę. - Powiem Izzy, żeby zeszła na dół. Najwyższy czas zacząć imprezę.
- Nie zapomnij powiedzieć ludziom od sztucznych og ni, żeby jutro przyjechali. Natasha miała zły dzień. Po pierwsze, purpurowe tło na jej slajdach, podobnie jak wspaniała prezentacja, nie pomogły jej załatwić interesów tak, jak zamierzała, Da- vid Frankel nie zamierzał puścić jej wolno, zanim nie zje z nim kolacji. Zadawał tysiące pytań, przez co szansa, że zdąży na samolot, malała z każdą chwilą. Uśmiechnęła się prze praszająco i poszła do toalety, aby zadzwonić do Izzy. Po nieważ telefon przyjaciółki nie odpowiadał, zostawiła wiadomość. „Izzy, spóźnię się. Zatrzymały mnie interesy. Wybacz, kochanie. Zobaczymy się wkrótce". Ostatni lot był opóźniony z powodu mgły. Kiedy Na tasha doleciała na miejsce, był już sobotni wieczór. Wyna jęła limuzynę i ruszyła w drogę. Mijała wąskie ulice Sus- sex, drżąc z zimna. Nogi w cienkich pantofelkach zmarzły jej na kość. W końcu dostrzegła tabliczkę „Serenata Place. Teren prywatny". Limuzyna zatrzymała się przed masywną., ku tą bramą. Natasha otworzyła okno i powiedziała do ka mery: - Panna Lambert do panny Dare. Odpowiedziała jej cisza. Dopiero po jakiejś minucie brama bezszelestnie się otworzyła. - Świetnie. Brakuje jeszcze tylko starego klucznika - mruknęła, zamykając okno. - Czemu Izzy nie powiedzia ła mi, że wynajęła gotycki zamek? Szofer dyskretnie milczał. Wreszcie limuzyna zatrzymała się. Kierowca wysiadł,
wyjął bagaż, zadzwonił do domu, na koniec otworzył drzwi Natashy. - Dziękuję. - Wysiadła niczym księżniczka. Miała dziwne uczucie, że ktoś ją obserwuje, jednak nigdzie nie dostrzegła żadnego znaku życia. Weszła po marmurowych schodach i stanęła przed drzwiami. - Mam nadzieję, że to właściwe miejsce - zaczęła, ale kierowca zniknął, jakby go ktoś gonił. Nabrała głęboko powietrza w płuca i nacisnęła moc no dzwonek. A potem jeszcze raz. Cały czas miała wra żenie, że ktoś patrzy na nią z ukrycia. Przechyliła głowę i zaczęła nasłuchiwać. Żadnych kroków czy choćby czy jegoś oddechu... Wiedziała jednak, że ktoś tam jest. Poczuła, jak kolana się pod nią uginają, a po plecach zaczyna płynąć zimny pot. Bądź ostrożna. Instynkt podpowiadał jej, że gdzieś czai się niebezpie czeństwo, a ona ufała swojemu instynktowi. - Kto tam jest? Zza krzaków wyłonił się mężczyzna. Był wysoki, miał na sobie ciemne ubranie. Sprawiał wrażenie profesjona listy, choć nie miała pojęcia, czym może się zajmować. W pełni nad sobą panował i kontrolował każdy ruch. Drugie wrażenie, jakie odniosła, było mniej korzystne. Totalna arogancja. Znała takich facetów, pracowała z nimi na co dzień. Kiedyś omal nie straciła życia przez takiego typka. Przy brała obronną pozę. Mężczyzna przyglądał się jej w milczeniu. Przypo minał jej dzikie zwierzę, które przed atakiem szacuje swoją ofiarę.
Nie, nie pozwoli, aby cień przeszłości znów zaczął mą cić w jej życiu. - Dobry wieczór - powiedziała spokojnie. - Tak? - zagadnął nieznajomy niezbyt przyjaźnie. Inna kobieta być może poczułaby się onieśmielona, ale nie Natsha. - Zostałam tu zaproszona. - Kim pani jest? - Nazywam się Lambert i zostałam zaproszona przez pannę Dare. Powiedziałam to już panu przez domofon. Czy muszę powtarzać? - Lambert? - Znów ten nieprzyjazny ton. -Natasha Lambert. Panna Dare zaprosiła mnie na weekend. Sprawiał wrażenie, jakby przemyśliwał jej słowa, i to bardzo wolno. - Czy mówi pani o weekendzie, który zaczął się wczo raj wieczorem, czy też tego ranka? Gdyby nie było tak piekielnie zimno, Natasha powie działaby mu do słuchu, teraz jednak marzyła tylko o tym, by wreszcie znaleźć się w ciepłym domu. - Coś mnie zatrzymało - powiedziała przez zaciśnię te zęby. - Co takiego? -Klient w Nowym Jorku zażądał dodatkowego spotkania. Zmarszczył brwi. - Kiedy było to spotkanie? Kolejny podmuch lodowatego wiatru wziął ją w swe objęcia. - W czwartek wieczór.
- Dlaczego nie przyleciała pani nocnym lotem? - Start opóźnił się z powodu mgły. Ale czy nie wystar czy już tych pytań? Przyjechałam tu, aby spędzić weekend z przyjaciółmi, a nie tłumaczyć się przed jakimś tam... odźwiernym - dokończyła bardzo zadowolona z siebie. - Hm... Czy ja dobrze słyszę? - Ktoś w końcu musiał nacisnąć guzik, żeby otworzyć mi bramę. To byłeś ty? - Odźwierny schylił głowę, co po czytała za potwierdzenie swoich słów. - Więc wiesz, że mnie tu oczekują. - Wskazała ręką walizkę. - Zechcesz wziąć mój bagaż? - Gdy spojrzał zdumiony na Natashę, dodała łaskawie: - Nie martw się, nie jest ciężka. - Wresz cie się uśmiechnął, a w jego policzkach ukazały się dwie głębokie bruzdy. Nawet podobny do człowieka, pomyśla ła Natasha. - Gdzie jest panna Dare? - Przyjęcie jest w ogrodzie. - Dzięki Bogu, że w ogóle jest tu jakieś przyjęcie. - Masz jakiś dowód tożsamości? - z powagą spytał odźwierny. - Chyba żartujesz! - Ruszyła po schodach, on za nią. Nie dała się jednak wyprzedzić i pierwsza dopadła drzwi. - Co ty sobie wyobrażasz? - spytała gniewnie. - Paszport. Musisz mieć z sobą paszport. Dopiero co przyleciałaś z innego kraju. - To chyba oczywiste. - W takim razie pokaż mi go. - Ciekawa jestem, kim byłeś, zanim zostałeś odźwier nym. - Mimo rozpierającej ją złości wyjęła jednak do kumenty. - Celnikiem? Inspektorem podatkowym? Stare przyzwyczajenia nie odpuszczają, co? W milczeniu lustrował jej paszport. Nie cierpiała zdję-
cia, któremu właśnie się przyglądał. Zrobiła je niemal dziesięć lat temu, zaraz po tym, jak wróciła z dżungli. Po szła do fotografa bez makijażu, a długie kręcone włosy sprawiały, że wyglądała jak uczennica. - Mało podobna. - Oszacował ją wzrokiem. - Ona czy nie ona? Oto jest pytanie. Natasha zdecydowanie nie polubiła odźwiernego. Jak śmiał z niej kpić? Wyrwała mu paszport i schowała go do torebki. - Zadowolony? - Mam nadzieję, że panna Dare cię rozpozna. -Co? - Paszport można podrobić. - Dam ci radę, mniej telewizji, więcej pomyślunku. Mam tego dosyć, dzwonię do Izzy. Błyskawicznie wyrwał jej z ręki komórkę i odrzucił na trawnik. - Mój telefon... Jak śmiesz! - Była tak wściekła, że prze stała nad sobą panować. Zamierzała poczęstować odźwier nego solidnym kopniakiem, niestety trafiła w swoją waliz kę, która zaczęła zsuwać się po schodach. - Odczepisz się wreszcie ode mnie? - krzyknęła rozsierdzona. On jednak jej nie słuchał, tylko uważnie śledził wpra wioną w ruch walizkę. - Na co czekasz? - spytała drwiąco. - Aż wybuchnie? Spojrzał na nią oczami twardymi jak stal. - Raczej nie. - Nieprawda. Boże, ty naprawdę myślałeś, że ona wy buchnie! - Już nie była wściekła, tylko zaniepokojona. Co tu się dzieje? Gdzie ona trafiła? I w co, do diabła, wpako wała się Izzy?
Odźwierny zbiegł ze schodów i chwycił walizkę, a po tem niósł ją, jakby zawierała dynamit. - Chodź ze mną - rzucił przez ramię. Natasha podreptała za nim ścieżką, która wiodła wo kół posesji. - Już wiem, za co cię wyrzucili z akademii policyj nej! - stwierdziła radośnie. - Za dużo mięśni, za mało mózgu. Nawet nie udawał, że jej słucha. Szedł energicznym krokiem, nie zważając, że jest zimno, a Natasha miała pantofelki na obcasie. Zacisnęła zęby. Za nic go nie po prosi, by zwolnił! A kiedy została w tyle, cisnęła markowe buciki w krzaki i boso dogoniła odźwiernego. Nic nie zauważył. Przynajmniej niesie moje walizki, pocieszała się w du chu, stąpając bosą stopą po twardej ziemi. Przyjęcie było w toku. Zaproszono ponad dwadzieścia osób. Śmiechy, tańce i wyborne trunki, po prostu żyć, nie umierać. Obowiązywały stroje swobodne, panie - spód nice i żakiety, panowie - dżinsy i swetry. Tylko odźwierny wystroił się w ciemny garnitur. Spojrzała na tłum gości i westchnęła. Mogła pożegnać się z panieńskim weekendem! A tak marzyła, że siądą so bie z Izzy, będą popijać dobre winko i gadać, gadać, ga dać. .. Ot, kolejny utracony raj, pomyślała smętnie. Ale skoro tego chciała Izzy... Natasha wyprostowała ramiona i przybrała uśmiech numer pięć, czyli towarzyski. Obok niewielkiego jeziora paliło się ognisko. W po wietrzu unosił się zapach pieczonych kiełbasek, ziemnia ków w mundurkach i wina. - Natasha! Natasha! Myślałam, że już nigdy nie doje-
dziesz. - Izzy wyłoniła się z tłumu i podbiegła, by ją uściskać. - Przepraszam. Próbowałam wysłać ci wiadomość. - Odwzajemniła uścisk, a potem przyjrzała się przyjaciół ce.. - Izzy, na Boga, co ty masz na sobie? - Żakiet na futerku. Przynajmniej w nim nie marznę. Nie ważne, jak w tym wyglądam. Później będzie pokaz sztucz nych ogni. Ludzie nie będą patrzeć na mnie, tylko na niebo. - Jesteś beznadziejna. Nikt się nie domyśli, że pracu jesz w modzie. - Za to o tobie każdy tak pomyśli. - Spojrzała z uzna niem na kostium Natashy. - Gdzie ją znalazłeś, Kazim? - Przed drzwiami - odparła za niego Natasha. - Jak prezent gwiazdkowy - stwierdziła rozpromienio na Izzy. - Raczej jak natrętnego robaka - mruknęła. Spojrzała na odźwiernego, który, jak się okazało, miał jednak jakieś imię. - Pewnie dlatego, że się spóźniłam, Kazim uznał, że nie ma mnie na liście gości. Bardzo bystre posunięcie - zakończyła z sarkazmem. - Gdybyś po prostu zadzwoniła... - Spojrzał na nią bez cienia skruchy. - On ma rację, Tash. Kiedy nie przyjechałaś wczoraj, pomyślałam, że w ogóle się nie zjawisz. - Przecież wysłałam ze sto wiadomości! - Och... Wybacz, ale w całym tym zamieszaniu zapo mniałam naładować telefon. - Naprawdę nie odebrałaś żadnej wiadomości?! Więc co, twoim zdaniem, robiłam? - Pomyślałam, że wydarzyło się coś ważnego i nie mo żesz przyjechać. Jak to w biznesie.
- Naprawdę uważasz, że mogłabym się tak zachować? - Natasha nie kryła oburzenia. - Boże, ty tak uważasz... - Nie, ale wiem, jak bardzo jesteś zajęta. - I co z tego? Jak się umawiam, to... - Zaraz, spokojnie, Tash. Ile razy wystawiłaś mnie w tym roku do wiatru? - spytała z uśmiechem Izzy. - Ale nie rób takiej skruszonej miny. Najważniejsze, że tu jesteś. Kazim najwyraźniej miał na ten temat inne zdanie, ale powstrzymał się z komentarzem. - Cóż, mimo wszystkich trudności przedarłam się przez rozstawione straże. - Spojrzała na Kazima. - Czego nie da się powiedzieć o moim telefonie. - A co się z nim stało? Zostałaś okradziona? - W pewnym sensie tak. - Oskarżycielsko popatrzyła na Kazima. Nie, chyba jednak nie jest odźwiernym, pomyślała. - To straszne. - Izzy objęła przyjaciółkę. - Jakoś sobie poradzę - stwierdziła Natasha, nie spusz czając wzroku z Kazima. Miała szczery zamiar się z nim rozprawić, a sądząc po jego minie, był tego świadom. Nie truchlał jednak ze strachu, o nie. Widać było, że czuje się znieważony i domaga się rewanżu. Co miała z tym fantem zrobić? Przez moment odczuła niepokój, ale po chwili opanowała się. Nigdy nie uciekała przed wyzwaniami. Pokaż, co potrafisz, powiedziała do niego w duchu. Niedługo się przekonasz, odrzekł jej bez słów. Panna Eksplozja i Olbrzym. Nadszedł czas na decydujące starcie.
ROZDZIAŁ TRZECI Tylko najpierw musi się przebrać w coś ciepłego. W swo jej arogancji Kazim sądził, że drży ze strachu przed nim. - Mówiąc szczerze, Izzy, chętnie zmienię ten kostium na coś wygodniejszego. Możesz pokazać mi, gdzie jest mój pokój? - Jasne. Musisz umierać z zimna. - Nie jest mi najcieplej. Chętnie pożyczyłabym od cie bie sweter. Nie przyszło mi do głowy, żeby jakiś zabrać. - Znając cię, wzięłaś z sobą niewiele rzeczy i pewnie nie tylko swetra ci brakuje. - Na razie wystarczy mi sweter. - Oczywiście. Zaraz ci czegoś poszukam. - Ze zdumie niem dostrzegła jej bose stopy. - Hm, potrzebujesz rów nież butów. - Zostań ze swymi gośćmi - wtrącił oschle Kazim. - Zaprowadzę pannę Lambert do jej pokoju. Mam też mnóstwo zapasowych swetrów. Izzy uniosła brew, jakby coś w jego tonie ją zdziwiło. Bo też dziwiło. Skąd ta jawna niechęć do Natashy? Prze miły Kazim potrafi jednak być arogantem. - Wkrótce zacznie się pokaz sztucznych ogni - oznaj mił, jakby to miało ostatecznie ją przekonać. Natasha wciąż miała nadzieję na krótkie tete-a-tete
z przyjaciółką, ale rozumiała, że przynajmniej teraz to niemożliwe. - Zajmij się gośćmi. Jeśli Kazim zaprowadzi mnie do mojego pokoju... - uśmiechnęła się lekko w jego kierun ku, uważając, by nie napotkać jego wzroku - .. .szybko się przebiorę i do was dołączę. - Dobrze, niech tak będzie. Kazim odwrócił się i ruszył korytarzem. Natasha po dążyła za nim tak szybko, jak tylko mogła tego dokonać na bosaka. Wyszli na rozległy taras, a potem na trawnik. Było jej zimno w nogi i zaczęła żałować, że pod wpływem nagłego impulsu wyrzuciła bury. Ale cóż, daremne żale. Kazim szedł przed nią w milczeniu. - Czy zostałam już prześwietlona i zidentyfikowana przez najtajniejsze służby Serenata Place? - rzuciła w stronę jego pleców. -Tak. - A więc nie utną mi głowy. Co za ulga! - Nie, nie utną. A szkoda. Wyczuła w jego głosie delikatny obcy akcent. Ledwie wyczuwalny, ale jednak. - Jednemu szkoda, drugiemu nie - stwierdziła sentencjo nalnie. - Słuchaj, dlaczego tak bardzo mnie nie lubisz? - Odźwierny nie jest od tego, by kogoś lubić czy nie lubić. Mówił obojętnym, monotonnym tonem, przez co je go kpiny jeszcze nabierały ostrości. Dobry jest, pomyśla ła z uznaniem. Zaczynał jej się podobać. Dlaczego facet z takim tupetem i poczuciem humoru marnuje się jako odźwierny? Zanim zdążyła zalać go pytaniami, otworzył przed nią