Julian Tobiasz
„KULISTY PIORUN”
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1987
Okładkę projektował: Konstanty M. Sopoćko
Redaktor: Elżbieta Skrzyńska
Redaktor techniczny: Janusz Festur
Korektor: Sławomir Popielecki
NADEJŚCIE WROGA
Trzeciego lipca 1941 roku, w pobliżu Dołginowa, miasteczka leżącego około stu kilometrów na
południowy zachód od Płocka, w dworku zagubionym wśród lasów rozpoczęła się odprawa oficerów
sztabowych 3 grupy pancernej generała pułkownika Hermanna Hotha. Generał był typowym oficerem armii
pruskiej. Miał za sobą udział w bitwach pierwszej wojny światowej i w napadzie na Polskę we wrześniu
1939 roku jako dowódca 15 korpusu armijnego, z którym w następnym roku znalazł się we Francji.
Na odprawę przybyli m.in. dowódcy: 39 korpusu armijnego generał Rudolf Schmidt, 57 korpusu
armijnego generał Kuntzen, oraz wyżsi oficerowie innych jednostek, wchodzących w skład 3 grupy wojsk
pancernych. W okazałej sali na dużym stole leżała mapa sztabowa z naniesionymi kierunkami najbliższych
uderzeń.
— Panowie oficerowie, witam was w swoim polowym sztabie — rozpoczął generał Hoth. —
Chciałbym przedstawić wam decyzję operacyjną do dalszych działań bojowych. Rozpocznę od położenia
bolszewików na naszym kierunku w ciągu ostatnich dwóch dni. — Generał podszedł bliżej mapy i wziął
wskaźnik podany przez adiutanta. — Rozproszone i częściowo rozbite jednostki nieprzyjaciela koncentrują
się w rejonie Witebska, Dzisny i jeziora Narocz. Tylko na niektórych odcinkach udało się im zniszczyć
ważniejsze mosty. Nasze lotnictwo zaobserwowało odchodzenie oddziału wroga z Orszy do Smoleńska. —
Kierunek tego odejścia generał pokazał dwukrotnie. — Należy przypuszczać — wyjaśniał dalej — że
przeciwnik nie jest w stanie przygotować skutecznej obrony na rubieży Orsza — Witebsk — Dzisna z
powodu poniesionych strat i tempa naszego natarcia. Zakładam, że możemy spotkać się z lokalnymi
działaniami obronnymi w pobliżu ważniejszych przepraw wodnych i skrzyżowań. Prawdopodobnie wróg
będzie bronił Połocka i Witebska, ponieważ leżą na ważniejszych szlakach dofrontowych i drodze do
Moskwy. Mam nadzieję, że szybko tam będziemy.
Generał skierował wskaźnik na Witebsk i Połock.
— W rejonie tych miast — referował dalej — znajdują się baterie obrony przeciwlotniczej. Od Dźwiny
do rubieży Suraż — Newel nie stwierdzamy żadnych sił przeciwnika. Teraz, panowie oficerowie, przejdę do
sprecyzowania konkretnych zadań, które w rozszerzonej formie otrzymacie na piśmie. I tak trzecia grupa
pancerna pod moim dowództwem po sforsowaniu Dźwiny, współdziałając na swym prawym skrzydle z
drugą grupą pancerną generała Heinza Guderiana, dokona przełamania na odcinku Witebsk — Dzisna. —
Generał Hoth zaznaczył wskaźnikiem główne kierunki uderzeń. — Celem naszych działań bojowych jest
osiągnięcie rubieży Wieliż — Newel. Trzydziesty dziewiąty korpus generała Schmidta w składzie siódmej i
dwudziestej dywizji pancernych oraz dwudziestej i czternastej dywizji zmotoryzowanych sforsuje Dźwinę na
odcinku Ułła — Witebsk i z marszu osiągnie rubież Wieliż — Bierieśniewo. — Generał przytrzymał
wskaźnik pod tą ostatnią miejscowością, o której większość zebranych tu oficerów jeszcze nie słyszała. —
Należy pamiętać, generale Schmidt, o zabezpieczeniu swojego prawego skrzydła od ewentualnego uderzenia
nieprzyjaciela z lasów w rejonie Dobromyśla. Przechodzę do zadań pięćdziesiątego siódmego korpusu
pancernego generała Kuntzena. Korpus w składzie dwunastej i dziewiętnastej dywizji pancernych oraz
siedemnastej dywizji zmotoryzowanej forsuje Dźwinę w rejonie Dzisny na zachód od Połocka, następnie
opanują miasto Gorodok na północ od Witebska. Tym samym zabezpieczy lewe skrzydło trzydziestego
dziewiątego korpusu pancernego w jego ataku na Witebsk. Głównym zadaniem pięćdziesiątego siódmego
korpusu — akcentował generał — jest kierunek Uświaty — Kresty. Są to niewielkie miasteczka, ale ich
zdobycie zapewni nam wyjście w przestrzeń operacyjną.
Hoth referował swoją decyzję pewnie, uważając, że otwiera ona drogę do Moskwy.
Następnego dnia wieczorem w tym samym pokoju dowódca 3 grupy wojsk pancernych w towarzystwie
szefa sztabu pułkownika Hünersdorffa wysłuchiwał raportu szefa oddziału operacyjnego, majora Wagenera.
— Rosjanom udało się powstrzymać nasze natarcie na Połock — mówił Wagener. — Dziewięćdziesiąta
ósma i sto siedemdziesiąta czwarta dywizje strzeleckie nie przestają atakować dziewiętnastej dywizji
pancernej generała Knobelsdorffa. Należy przypuszczać, że przeciwnik usiłuje utrzymać Połock za wszelką
cenę.
— Czy napłynęły jakieś wiadomości z tego kierunku? — zapytał generał.
— Nie wiem jeszcze, czy to ma większe znaczenie, ale nasze rozpoznanie stwierdziło na lewym
skrzydle dziewiętnastej dywizji pancernej obecność osiemdziesiątego trzeciego pułku wojsk ochrony
pogranicza.
Generał Hoth nagle ożywił się.
— Jakie są zadania tego pułku? — spytał. — Sądziłem, że z tymi wojskami skończyliśmy na Bugu.
Widocznie to jakieś nowe oddziały.
— Z meldunku wynika, że walczą desperacko nawet w beznadziejnych sytuacjach, zwłaszcza kiedy
ubezpieczają wycofywanie się sił głównych danej dywizji.
— Należy sprawdzić, czy istnieją jeszcze inne pułki tej formacji. Referuj dalej.
— Dwudziesta dywizja pancerna generała Zorna dosłownie ugrzęzła na rozmokłych drogach po
ostatnich ulewnych deszczach. Mimo tej przeszkody podeszła pod Ułłę i rozpoczęła natarcie dziś o godzinie
piętnastej. Rosjanie zajmują w rejonie Ułły wcześniej przygotowaną obronę.
— A co robi siódma dywizja pancerna generała majora von Funcka?
— Niespodziewanie natknęła się na przeciwuderzenie przeciwnika — odrzekł Wagener, zerknąwszy do
notatek. — Wynika z tego, że bolszewicy wbrew naszej ocenie dysponują jeszcze znacznymi siłami.
— A co to za jednostki? — zapytał generał podchodząc do mapy.
— Są to korpusy piąty i siódmy pod dowództwem generałów Aleksiejenki i Winogradowa z
dwudziestej armii, dowodzonej przez generała Kuroczkina. Przybyły z głębi Rosji. To one odrzuciły nasze
wojska w rejonie Sienna. Sytuacja została na tym kierunku już opanowana. Ponownie podchodzimy pod
Witebsk.
— Jak oceniacie stosunek sił przed naszyrni wojskami?
— Wprowadzenie dwudziestej armii jest ze strony bolszewików próbą zamknięcia rozszerzonego
frontu. Armia ta składa się z sześciu dywizji i zajmuje zbyt szeroki pas obrony. Atakowana jest przez
szesnaście naszych dywizji. Przewagę mamy więc zdecydowaną.
— Interesuje mnie Witebsk. Miasto musi być zdobyte.
— Z naszego rozpoznania wynika, że Witebska broni tylko sto pięćdziesiąta trzecia dywizja piechoty i
jednostki pospolitego ruszenia. Lotnictwo zaobserwowało ewakuację ludności w kierunku wschodnim.
Hoth przeszedł się dwa razy po pokoju i zwrócił się do Wagenera:
— Jutro w południe zmieniamy miejsce dowodzenia. Chcę być bliżej Dźwiny.
Dziewiątego lipca w godzinach rannych nad Witebskiem unosiła się mgła. Na miasto spadły pociski
artyleryjskie i bomby lotnicze. Wróg po zdobyciu wschodnich dzielnic podjął próbę forsowania rzeki.
Bezpośredni szturm na wschodnie dzielnice przypuściły 20 i 7 dywizje pancerne. Cały dzień trwały
uporczywe walki na północno-wschodnich podejściach do Witebska. Z tego kierunku uderzały niemieckie
czołgi. Podjął z nimi walkę dywizjon artylerii Czapajewa, syna słynnego dowódcy z okresu wojny domowej.
Przez wiele godzin artylerzyści ogniem na wprost powstrzymywali wroga.
Równie bohatersko walczyli pod Witebskiem przez kilka dni artylerzyści 293 pułku majora Nikitina,
niszcząc 12 niemieckich czołgów. Pułk, straciwszy połowę dział, wycofał się w pobliże wsi Łuczesy koło
Witebska. Zginęło wielu żołnierzy. Ranny został major Nikitin. Wieczorem, kiedy nieprzyjaciel przerwał
swoje ataki, a na przedpolu dymiły jeszcze zniszczone czołgi, w 2 dywizjonie na stanowisku dowódcy
lejtnanta Moskwina znajdowało się trzech oficerów.
— Wasz dywizjon — mówił kapitan Anisin z dowództwa pułku — nad ranem przeprowadzi atak
artyleryjski na lotnisko, na którym znajduje się wiele samolotów niemieckich.
— Ale jak to zrobić? Lotnisko nie znajduje się w zasięgu naszych dział — odrzekł dowódca baterii
lejtnant Mołodych.
— Tak, to prawda — potwierdził dowódca dywizjonu lejtnant Moskwin. — Możemy jednak przesunąć
nasze stanowiska bardziej na zachód, kilka kilometrów bliżej celu. Niemcy nie mają tam swoich oddziałów.
— Na tym właśnie polega plan dowództwa pułku — podchwycił kapitan Anisin. — Zresztą drugi
dywizjon znajduje się na bezpośrednim kierunku lotniska. W nocy trzy jego baterie podciągną działa na skraj
lasu w pobliże wsi Koopti. W tym samym czasie lejtnant Mołodych z grupą łącznościowców i zwiadowców
zajmie dogodne stanowisko w pobliżu lotniska. Łączność przewodową należy doprowadzić do punktu
obserwacyjnego, tak jak zwykle podczas przygotowania artyleryjskiego.
Około północy dywizjon skrycie i bez przeszkód zajął dogodne pozycje. Lejtnant Mołodych z grupą
żołnierzy znalazł się niedaleko lotniska i przekazał dokładne namiary. Na komendę kapitana Anisina
dwadzieścia dział równocześnie rozpoczęło kanonadę.
Przy aparacie telefonicznym na stanowisku dowodzenia pozostał Moskwin.
— Lotnisko pod ogniem, prowadzicie celny ogień — meldował z punktu obserwacyjnego Mołodych. —
Dobrze, bardzo dobrze. Tak należy... Samoloty się palą! Widzę lotnisko jak w dzień. Ogień czterech dział
nieco w lewo, zero-zero jeden, cel minus dwa. Płonie wiele samolotów. Na lotnisku biegają Niemcy... Przy
starcie rozbiły się dwie maszyny. Wszystkie działa cel plus dwa, bardziej na prawo, zero-zero jeden...
Samoloty nie startują, morze ognia! Bardziej na prawo! Oglądajcie pożar, powinniście go widzieć.
Zwycięstwo, kapitanie, zwycięstwo. Hura!
— Kończy się amunicja, opuszczamy stanowiska — rozkazał kapitan Anisin.
Artyleryjski atak na lotnisko trwał ponad dwadzieścia minut. Zniszczeniu uległy dziesiątki samolotów,
wybuchły składy amunicji, zginęło wielu niemieckich żołnierzy.
W dniu 11 lipca Witebsk został zdobyty. Dzień później szef Sztabu Generalnego Wojsk Lądowych
generał pułkownik Franz Halder w swoim „Dzienniku wojennym” zanotował: „Koło Witebska Hoth musiał
bronić się przed zaciekłymi atakami z północy i ze wschodu. Również jego siły podążające wzdłuż Dźwiny
są stale narażone na atak z północy z kierunku Newla i Wielkich Łuk”.
*
Witebsk leżący na leningradzkim i moskiewskim kierunku zajął szczególne miejsce w planach
hitlerowskiego dowództwa. Miasto miało stać się bastionem Rzeszy na wschodzie. Od pierwszych dni
okupacji rozpoczęły w nim „urzędowanie” jednostki wojskowe i policyjne. Rozlokowały się tu także
hitlerowskie służby specjalne. W dziesięć dni po zdobyciu Witebska okupant powołał na burmistrza W.
Rodkę, białoruskiego nacjonalistę, który w latach międzywojennych działał w tak zwanym Komitecie
Białoruskim poza granicami Związku Radzieckiego. Zastępcą burmistrza został miejscowy folksdojcz L.
Brandt. Kierownictwo nad policją przejął A. Szostak, przeniesiony tu z zachodniej Białorusi. Wkrótce dał się
on poznać jako kat Witebska. Jego pomocnikami byli dawni białogwardziści F. Koleśnikow, A. Turowski i
inni. Nowo powołana administracja powiązana była ściśle z aparatem terroru okupanta i polową
komendanturą. Pełnię władzy w Witebsku i przyległych regionach przejęło dowództwo Grupy Armii
„Środek”. Wszystkie piony hitlerowskiej władzy stanowiły jednolity system, który przez 1100 dni okupacji
miasta i jego okolic dążył do wyniszczenia miejscowej ludności. Szczególne okrucieństwo w realizacji
eksterminacyjnej polityki okupanta na tym obszarze wykazali dowódca 53 korpusu armijnego generał Fritz
Goldwizer, szef sztabu tego korpusu pułkownik Hans Schmidt, dowódca 206 dywizji piechoty generał
lejtnant Alfons Dilman.
*
W pierwszych dniach lipca 1941 roku przez Witebsk i rejonowe miasteczko Suraż dniem i nocą płynął
potok uciekinierów kierujących się na wschód. Nad szosą unosiły się tumany kurzu po przejeżdżających
kolumnach samochodów. Co pewien czas na widok nieprzyjacielskich samolotów maszerujący tłum
rozsypywał się i przypadał do ziemi. Zabitych od odłamków bomb i pocisków broni maszynowej z
samolotów grzebano na miejscu.
Przez wszystkie te dni na drogę prowadzącą z Suraża na północ do Uświat wychodził liczący około 50
lat mężczyzna i ze smutkiem obserwował uchodźców, od czasu do czasu pozdrawiając znane mu osoby.
Mężczyzną tym był Minaj Szmyriew, dyrektor fabryki papieru we wsi Pudot'. Pochodził z tych stron, urodził
się w pobliskiej wsi Puniszcze w obwodzie witebskim. Burzliwe było całe jego życie. Podczas pierwszej
wojny światowej walczył w armii carskiej. W lutym 1917 roku został wybrany do Komitetu Żołnierskiego.
Po rewolucji październikowej znalazł się w szeregach Czerwonej Armii. Na tej ziemi, na której się urodził,
uczestniczył w organizowaniu władzy radzieckiej. Jako dowódca 14 ochotniczego oddziału partyzanckiego
w krótkim czasie oczyścił od białogwardzistów Korniłowa i Judenicza rejon Wieliża, Suraża i Uświat.
Kiedy Szmyriew tak stał obserwując odchodzących na wschód, podszedł do niego sekretarz fabrycznej
organizacji partyjnej Szkredo.
— Dyrektorze — powiedział — czas pożegnać naszych ludzi. Czekają na was.
— Dobrze, już idziemy. A jak z ewakuacją?
— Wszystkie maszyny już odjechały. Pozostała ostatnia grupa robotników.
Szmyriew po wejściu na plac fabryczny stanął na skrzyni, tak aby zebrani lepiej go widzieli. Po raz
ostatni spojrzał na swoją załogę.
— Nieprzyjaciel zbliża się do naszych domów — rozpoczął. — Za chwilę odjedziecie na wschód.
Będziecie tam potrzebni przy uruchomieniu zakładu. Żegnam was krótko: do zobaczenia. Ja pozostaję tu z
grupą ochotników do walki na tyłach wroga.
Szmyriew znał wcześniej swoje nowe zadanie. W końcu czerwca 1941 roku miejscowe władze
rejonowe upoważniły go do zorganizowania oddziału partyzanckiego i podjęcia działań natychmiast po
wkroczeniu wroga. W następnym dniu w późnych godzinach wieczornych w fabryce zebrało się 23
mężczyzn.
— Od tej chwili jesteśmy oddziałem partyzanckim — rozpoczął Szmyriew — ja obejmuję dowództwo.
Komisarzem będzie Ryszard Szkredo, a szefem sztabu Gołubiew. Broń znajduje się w ciężarówce. Nie
ukrywam, że czeka nas długa i uciążliwa walka. Nie ma chwili do stracenia. Ładujemy się do samochodu i
odjeżdżamy.
O świcie oddział zatrzymał się w pobliżu wsi Timochi na granicy republik białoruskiej i rosyjskiej
około 90 km na północny wschód od Witebska. Szmyriew znał tu każdą ścieżkę i zagajnik. Do wioski
Timochi przylegały duże, podmokłe obszary leśne, gdzie zbudowano ziemianki dla oddziału. W kilka dni
później przybiegł tu przestraszony chłopiec, powtarzając głośno:
— Niemcy! Niemcy! Przyjechali na koniach!
— Gdzie ich widziałeś? — zapytał Gołubiew.
— Są niedaleko stąd. Mogę was tam zaprowadzić. Rozpuścili konie i kąpią się w rzece za Timochami.
— Zbiórka w dwuszeregu! — podał komendę Szmyriew. — Będzie to nasza pierwsza akcja bojowa. Jej
skuteczność zależy od zaskoczenia. Podchodzimy skrycie brzegiem lasu. Żadnych rozmów. Na mój rozkaz
otworzymy krótki, ale gwałtowny ogień.
Partyzanci Szmyriewa, nie zauważeni przez hitlerowców, zajęli dogodną pozycję na skraju lasu. Cel był
widoczny jak na dłoni. Większość partyzantów nigdy wcześniej nie widziała Niemców. Ci, nie zachowując
ostrożności, kąpali się w Turowce. Kawalerzyści rzeczywiście rozpuścili konie, porozkładali broń. Szmyriew
położył się przy erkaemie. Podniósł prawą rękę do góry i krzyknął:
— Ognia!
Zaterkotały pistolety i karabiny maszynowe. Zaskoczenie było całkowite. Po pierwszych seriach kilku
Niemców zwaliło się do wody. Pozostali rzucili się bezładnie ku brzegowi. Niektórzy biegli po broń, kilku
kawalerzystów wskoczyło na konie, ale wszyscy padli zabici lub ranni na łące przylegającej do rzeki.
Pogrom był całkowity.
Partyzanci odeszli w głąb lasu nie ponosząc strat. Dopiero po pewnym czasie gdzieś z tyłu dały się
słyszeć strzały.
W tydzień później do bazy oddziału przybył zwiadowca Borys Dukarewicz i zameldował się u
Szmyriewa.
— Mam wiadomości o Niemcach — powiedział na wstępie.
— Ilu ich jest i gdzie się znajdują?
— Odpoczywają po obu stronach drogi przed wioską Buły. Trudno mi powiedzieć, ilu ich jest.
Naliczyłem siedem furmanek. Za taborami maszerował pluton żołnierzy. W pewnej odległości bardzo wolno
jechały cztery, może pięć samochodów ciężarowych. Nie czekałem, aż ruszą, ponieważ nie zdążyłbym was
uprzedzić.
— Rób zbiórkę oddziału — zwrócił się Szmyriew do swego szefa sztabu. — Chcę widzieć obsługę
rusznicy przeciwpancernej.
Odprawa była bardzo krótka.
— Urządzamy drugą zasadzkę na południe od wsi Timochi — powiedział dowódca. — Musimy szybko
przejść około trzech kilometrów. Strzelamy tylko na rozkaz. Jeszcze jedna uwaga: przepuszczamy tabory
konne i pluton piechoty. Naszym celem jest zniszczenie samochodów.
Po zajęciu stanowisk ogniowych nastąpiła denerwująca cisza. Nic się nie działo. Po pewnym czasie
ukazał się tabor konny. Po obu stronach drogi maszerowali hitlerowscy żołnierze z bronią gotową do strzału.
Mieli zawinięte rękawy. Pododdział wroga odchodził w stronę miasteczka Uświaty. Samochodów nie było.
Dopiero po półgodzinie dał się słyszeć szum silników. Kiedy pierwszy wóz znalazł się na wysokości
zasadzki, padła komenda:
— Ognia!
Z samochodu wyskakiwali żołnierze, bezładnie ostrzeliwując skraj lasu po obu stronach drogi. Nagle
potężny wybuch wstrząsnął powietrzem. To samochód z beczkami materiałów pędnych stanął w
płomieniach. Kłęby dymu zakryły widok na szosę. W tym czasie oddział bez przeszkód odszedł w głąb lasu.
Tego dnia w godzinach popołudniowych Szmyriew zapisał w swym dzienniku bojowym:
„28 lipca z grupą 21 partyzantów urządziłem zasadzkę w pobliżu wsi Timochi. Ostrzelaliśmy z zasadzki
4 samochody ciężarowe. Samochód z paliwem został spalony. Pozostałe trzy uszkodzone. Zginęło od 10 do
15 hitlerowców”.
*
W końcu sierpnia 1941 roku Suraż znajdował się daleko za linią frontu. Pewnego dnia w mieście
zatrzymali się na odpoczynek żołnierze niemieccy. Zajęli najlepsze mieszkania, usuwając lokatorów. Dawny
dom kultury przekształcili w klub, w którym odbywały się spotkania, kończące się libacjami. Niemcy byli
przekonani, że wojna zakończy się ich szybkim zwycięstwem.
W dniu 10 września na leśnej polanie w pobliżu wsi Pudot' zebrał się oddział Szmyriewa, liczący
wówczas około 90 ludzi.
— Zamierzamy wkrótce zaatakować hitlerowców w Surażu — rozpoczął dowódca. —
Przygotowaliśmy plan niespodziewanego nocnego ataku.
Wśród partyzantów nastąpiło widoczne ożywienie. Wielu z nich znało Suraż, a niektórzy tam się
urodzili.
— Plan akcji omówi mój zastępca Szkredo — dorzucił Szmyriew.
— Nasz plan — rozpoczął komisarz — jest prosty. Przede wszystkim musimy skrycie przeniknąć do
Suraża. Działać będziemy w czterech grupach. Jedna z ciężkim karabinem maszynowym zajmie dogodne
stanowisko przy drodze wylotowej w kierunku Wieliża. Druga uczyni to samo przy szosie wylotowej do
Witebska. Będą to zasadnicze ubezpieczenia na wypadek pojawienia się hitlerowców z tych kierunków.
Najważniejsze jednak zadanie do wykonania będą miały grupy skierowane do miasta. Dlatego zostaną one
uzbrojone w karabiny i pistolety maszynowe oraz wystarczającą liczbę granatów. Wytypowani partyzanci
zaatakują dom kultury, gdzie przy alkoholu i orkiestrze spotykają się szwaby. Akcję tę przeprowadzi szef
sztabu Gołubiew. Atak na ten obiekt będzie równocześnie sygnałem do obrzucenia granatami hitlerowskich
kwater w Surażu. Doprowadzają miejscowi łącznicy — zakończył Szkredo.
Wieczorem 13 września oddział Szmyriewa niepostrzeżenie przeprawił się na drugą stronę Dźwiny.
Gdy zapadły nocne ciemności, grupy z przewodnikami przedostały się do Suraża. Gołubiew podprowadził
partyzantów pod dom kultury. Z otwartych okien dochodziły hałaśliwe rozmowy i śpiewy żołnierzy. Przed
domem tam i z powrotem równym krokiem chodził jeden tylko wartownik. W dodatku trzymał ręce w
kieszeniach spodni. Uderzony z tyłu runął na ziemię.
— Rzucamy granaty! — padła komenda.
Nastąpiła seria wybuchów. W sali zgasło światło, dały się słyszeć jęki rannych i nawoływania. Prawie
równocześnie eksplodowały granaty w innych rejonach miasta. Niemcy zostali całkowicie zaskoczeni.
Wracając partyzanci rozbili siedzibę władz miejskich. Zabrali 10 samochodów, około 20 motocykli, ponad
15 peemów i karabinów, setki sztuk amunicji. Wieść o udanym ataku, w czasie którego partyzanci nie
ponieśli strat, błyskawicznie rozeszła się po okolicznych wioskach. Atak na Suraż był tematem dnia.
W kilka dni później Moskwa nadała komunikat: „Partyzancki oddział pod dowództwem leśniczego tow.
M. (czyli Minaja Szmyriewa) napadł na niemiecki garnizon w Surażu. W miasteczku przebywało około 300
żołnierzy z pułków rozgromionej 137 dywizji piechoty. Partyzanci przeniknęli w nocy, otoczyli domy, w
których rozmieścili się faszyści, i zarzucili je granatami. Pozostali przy życiu Niemcy w panice rzucali się do
okien i drzwi, gdzie oczekiwał ich celny ogień partyzantów”.
Po tej akcji Niemcy wyznaczyli nagrodę w wysokości 25 tysięcy marek za schwytanie Szmyriewa.
Wkrótce też na drogach w rejonie Suraża, Uświat i Wieliża umieścili tablice z napisem: „strefa partyzancka”.
Od tej pory przejeżdżający tamtędy żołnierze niemieccy na oślep ostrzeliwali skraj lasu.
W dniu 19 października na plac przed budynkiem policji w Surażu wjechał samochód ciężarowy. Z
szoferki wyszedł oficer i otworzył klapę wozu.
— Wychodzić, jesteśmy na miejscu.
Z ciężarówki wyskoczyło dwóch uzbrojonych Niemców, za nimi zaś wysunęła się przestraszona stara
kobieta.
— Śmiało, nie bój się — zachęcał jeden z żołnierzy — i zabieraj te dzieci.
Kobieta cofnęła się w głąb samochodu i ukazała się ponownie z trzyletnim chłopcem. Za chwilę stanęły
obok niej dziewczynki: czternastoletnia i siedmioletnia. W ciężarówce był jeszcze jeden Niemiec, który
trzymał wyrywającego się chłopca.
Gdy wszyscy wysiedli, żołnierze doprowadzili ich do budynku więziennego. Następnie oficer wszedł do
kancelarii komendanta.
— Przywiozłem rodzinę Szmyriewa — zameldował.
Siedzący za biurkiem oficer wstał, podszedł do przybyłego i uścisnąwszy mu dłoń krzyknął:
— Mamy Szmyriewa! Przyjdzie do nas na kolanach. Zaraz dzwonię do Witebska.
Po tym pierwszym wybuchu radości komendant zapytał:
— Kogo zatrzymaliście?
— Ciotkę Annę i wszystkie dzieci Szmyriewa.
— Doskonale! Cudownie! Szmyriew musi zmięknąć. A w jakim wieku te dzieci?
— Czternastoletnia Liza, dwunastoletni Siergiej, siedmioletnia Zina i trzyletni Misza.
Komendant zapalił papierosa i na moment zamyślił się. Potem polecił:
— Przyprowadź tu najstarszą dziewczynę. Zawołaj też tłumacza.
Po chwili w asyście policjantów weszła wystraszona Liza.
— Siadaj — zaproponował łagodnie komendant. — Gdzie jest twój ojciec Minaj? — pytał, uśmiechając
się do dziewczynki.
— Nie wiem. Ojca nie widziałam od ewakuacji, odjechał na wschód z robotnikami.
— Kłamiesz! — odezwał się już groźnie. — Jeżeli nie wiesz, to ci powiem: jest bandytą i ukrywa się w
lesie. Wcześniej czy później i tak go dopadniemy. A teraz uważaj i zapamiętaj. Możesz uratować ojca, siebie
i całą swoją rodzinę. Napiszesz do ojca list, żeby się sam do nas zgłosił. Rozumiesz? A teraz idź do celi.
Masz tu papier i ołówek. Czekam do jutra.
Liza wróciła do celi. Wszystko opowiedziała cioci Ani. Rozmowie przysłuchiwał się starszy, nie znany
im mężczyzna.
— Napisz parę słów do ojca i oddaj mnie — zaproponował. — Zrób to szybko.
W cztery dni później wiadomość o aresztowaniu dzieci dotarła do Szmyriewa. Była to straszna i bolesna
nowina. Szmyriew, oparty o potężny świerk, milczał. W ręce trzymał krótki list od najstarszej córki. Wiele
razy czytał napisane przez Lizę słowa:
„Tatusiu, nie martw się o nas. Nikogo nie słuchaj i do Niemców nie idź. Jeśli Ciebie zabiją, będziemy
bezsilni i nie będziemy mogli się zemścić. Jeśli nas zabiją, Tatusiu, ty nas pomścisz”.
Wiedział, że los dzieci jest przesądzony. Usiadł na obalonym pniu i znieruchomiał, patrząc gdzieś przed
siebie. Po długiej chwili podniósł się i podszedł do swoich partyzantów, którzy już wiedzieli o tragedii
dowódcy. Stanęli obok niego, jakby demonstrując w ten sposób zdecydowaną wolę walki i chęć zemsty na
faszystach.
— Posłuchajcie, chłopcy — rozpoczął Szmyriew. — Miałem spotkanie z dowódcami sąsiednich
oddziałów partyzanckich: Rajcewem, Zacharowem, Biriulinem i Dzikiem. Nie próżnują, przeprowadzili
wiele udanych i skutecznych akcji. Jak więc widzicie, siły nasze rosną i być może już wkrótce utworzymy
brygadę...
*
Na początku lutego 1942 roku partyzancka grupa A. Pogoriewa zatrzymała się w stojącym samotnie
opuszczonym domu między zagubionymi w rozległych lasach wioskami Mostiszcze i Ozierki. Partyzanci,
zmęczeni uciążliwym marszem, układali się do snu, kiedy ktoś zapukał do okna. Oczekiwano co prawda na
powrót Saszy Pozdniakowa, ale ten posługiwał się przecież umówionym sygnałem.
Może to policja — pomyślał Pogoriew, ale natychmiast się uspokoił. Policjanci nie odważyliby się na
nocny wypad, i to jeszcze na takim odludziu. Anatol Czebotariew i Achmet Galijew stanęli z bronią gotową
do strzału. Pukanie do okna powtórzyło się.
Pogoriew otworzył drzwi i nie wychodząc na podwórze głośno zachęcał:
— Proszę wejść do środka.
— Czy w wiosce są Niemcy? — zapytał niewidoczny mężczyzna.
— Nie ma — odpowiedział Anatol.
— Chcemy się rozgrzać — odezwał się inny przybysz.
— Wchodźcie szybciej. Kim jesteście i kogo szukacie?
Do słabo oświetlonej łuczywem izby weszło dwóch uzbrojonych żołnierzy w białych chałatach.
— Frontowi żołnierze! Skąd przybywacie? — wypytywał uradowany Anatol.
— Dobry wieczór — powitał partyzantów jeden z żołnierzy. Po chwili weszło jeszcze trzech jego
współtowarzyszy. Wnieśli narty.
— Jesteście desantem lotniczym? — zapytał Czebotariew, chociaż narty wskazywały, że jest to grupa
zwiadowcza.
— Jaki tam desant — odpowiedział drugi żołnierz.
— Gonimy fryców spod Moskwy.
— Trudno uwierzyć — włączył się Achmet Galijew. — Jeszcze dwa miesiące temu czytałem w Surażu
ogłoszenie, że Niemcy wkrótce będą sprzedawać bilety kolejowe z Moskwy do Leningradu!
— Takich biletów na pewno nie będą sprzedawali — odpowiedział starszy grupy.
Zwiadowcy zaczęli ściągać swoje ochronne chałaty i stanęli przed partyzantami w żołnierskich
mundurach.
— Nieprawdopodobne! — dziwił się Pogoriew. — Mówcie, co tu robicie. Gdzie są główne siły naszej
armii?
— Wszystko wam opowiemy, ale najpierw musimy trochę rozgrzać się i odpocząć.
Niespodziewani goście okazali się żołnierzami 4 armii uderzeniowej generała pułkownika A.
Jeremienki. Bataliony narciarzy 249 dywizji strzeleckiej i 51 brygady podeszły pod Suraż, a niektóre patrole
pod Witebsk. Ani partyzanci, ani przybyli do nich zwiadowcy nie wiedzieli wówczas, że linia frontu została
rozerwana i wytworzyła się około czterdziestokilometrowa luka, której Niemcy nie potrafili zamknąć do
września 1942 roku. Żaden z nich nie przypuszczał, że dwa niewielkie miasteczka rosyjskie: Wieliż i
Uświaty, leżące na granicy z Republiką Białoruską, staną się symbolicznymi słupami „bramy witebskiej”,
która odegra tak ważną rolę w rozwoju ruchu partyzanckiego na całej Białorusi.
Wkrótce po tym wydarzeniu Minaj Szmyriew otrzymał list od szefa Centralnego Sztabu Ruchu
Partyzanckiego Pantielemona Ponomarenki: „Dzisiaj otrzymałem sprawozdanie — pisał Ponomarenko — o
waszym oddziale. Przesyłam Wam i wszystkim partyzantom oddziału gorące pozdrowienia. W najbliższym
czasie Wasz oddział powinien stać się trzonem partyzanckiej brygady”.
W kilka dni później w niewielkiej wiosce Zapolje leżącej przy drodze z Suraża do Uświat w jednym z
domów spotkało się kilku dowódców partyzanckich oddziałów. Przybyli na nie: Minaj Szmyriew, Grigorij
Kurmelew, Michaił Biriulin, Aleksiej Dzik, Foma Nowikow i Jakow Zacharow.
Spotkanie rozpoczął Szmyriew.
— Ruch partyzancki na ziemi witebskiej przybrał charakter masowy — powiedział. — Nasze oddziały
okrzepły, przeprowadziły wiele akcji i ataków na mniejsze grupy wroga. W obecnej sytuacji, kiedy istnieje
„brama witebska”, możemy i powinniśmy nasze działania spotęgować. Jakie jest wasze zdanie? — z tym
pytaniem zwrócił się Szmyriew do zebranych dowódców.
— Pierwszą sprawą — zabrał głos Zacharow — jest utworzenie brygady. Nie wymaga to
skomplikowanych zabiegów organizacyjnych. Nasze oddziały wejdą po prostu w skład nowej jednostki, ale
będą bazowały i rozwijały działalność w swoich poprzednich rejonach. Należy jedynie powołać dowództwo
brygady i nadać jej nazwę. Na dowódcę proponuję Minaja Szmyriewa, najstarszego i najbardziej
doświadczonego w walce z hitlerowskim okupantem.
— Nie ma co dyskutować nad kandydaturą dowódcy — odezwał się Kurmelew. — Uważam, że szefem
sztabu naszej brygady powinien być Jakow Zacharow, a komisarzem Ryszard Szkredo.
— Została jeszcze nazwa brygady — włączył się Foma Nowikow.
— Proponuję, aby połączona jednostka nazywała się „Pierwszą Białoruską Brygadą Partyzancką” —
zaproponował Szmyriew.
— Zgoda — powiedział Biriulin. — Musimy przygotować łączność przewodową i ustalić konkretne
formy współdziałania.
Dość długo dyskutowano nad szczegółami organizacyjnymi i udoskonaleniem dowodzenia.
Na zakończenie spotkania znów zabrał głos Szmyriew.
— Zanim się rozejdziemy do swoich oddziałów, odczytam wam fragmenty dwóch listów niemieckich
żołnierzy, które wpadły w nasze ręce — zaproponował. — Oto pierwszy, napisany przez żołnierza dwieście
piątej dywizji ochronnej pięćdziesiątego dziewiątego korpusu armijnego Otto Kutschera. Słuchajcie
uważnie: „Drodzy rodzice! Teraz przekonałem się, co to jest Rosja i co to jest wojna w Rosji. Każdy
powinien dziękować Bogu, jeśli wróci zdrowy do domu. Jak tylko wysiedliśmy z pociągu, rozpoczęliśmy
marsz, aby odblokować nasz pułk w Wieliżu”. Jak więc widzicie — mówił dowódca nowo powołanej
brygady — hitlerowcy nie czują się zbyt pewnie. Posłuchajcie jeszcze fragmentu innego listu. Oto co pisze
do swojej żony Otto Wiejas. „Moja droga! Rosja postawiła przed nami zupełnie inne zadanie niż Francja.
Być może niektórzy sądzili, że na wojnę przeciwko Rosjanom można iść jak na defiladę. Chciałbym, aby
ktoś zamiast mnie wybrał się na taką defiladę...” — Szmyriew odłożył listy, odczekał chwilę i powiedział: —
Wracajcie do swoich oddziałów. Wierzę, że spotęgujemy bojowe akcje przeciwko hitlerowcom, tak aby
przeklinali dzień wkroczenia do naszego kraju.
*
W marcu 1942 roku przez „bramę witebską” na tereny okupowane przybyła z Moskwy grupa
rozpoznawczo-dywersyjna Aleksandra Borodina. Dotarła ona do wsi Pudot', gdzie mieścił się sztab 1
Białoruskiej Brygady Partyzanckiej. Borodin miał ustalić ze Szmyriewem formy współdziałania oraz
przedstawić mu zadania swojej grupy. Na spotkanie z „bat'ką Minajem” zabrał doskonałego zwiadowcę
lejtnanta Konstantina Gruzdiewa. Szmyriew serdecznie powitał ich w swej kwaterze, czyli wiejskiej chacie
nad rzeką Turowką, i poprosił, aby zajęli miejsca przy stole. Gruzdiew, który wiele słyszał o legendarnym
już dowódcy, bacznie mu się przyglądał.
Szmyriew był wysokim i barczystym mężczyzną. Miał na sobie bluzę wojskową regulaminowo zapiętą
pod szyją, oficerski pas z koalicyjką i pistolet w futerale. Na piersi nosił Order Czerwonego Sztandaru.
Uważnie wysłuchał Borodina. Później wstał, wyciągnął fajkę, nabił ją tytoniem i zapalił.
Odpowiadając Borodinowi ocenił sytuację w rejonie, omówił rozmieszczenie garnizonów, posterunków
i sił okupanta oraz metody działania hitlerowskich oddziałów pacyfikacyjnych.
— Wróg jest okrutny. Sam wiem o tym najlepiej. Ci zbrodniarze wymordowali całą moją rodzinę. Nie
wiem, czy słyszeliście o tej tragedii?
— Słyszeliśmy, ale nie znamy szczegółów — odpowiedział Borodin.
— Po otrzymaniu wiadomości o aresztowaniu moich dzieci myślałem o rozbiciu więzienia i wyrwaniu
ich. Nie mieliśmy jednak sił i środków, aby dotrzeć do Witebska i przeprowadzić tam odpowiednią akcję.
Było to niemożliwe. Terror okupanta może przynieść jeszcze wiele nieszczęść. Nie będziemy jednak stali z
założonymi rękami. Musimy bić wroga w dzień i w nocy, tak by nie zaznał spokoju. Mówcie, co tam słychać
w Moskwie? — zmienił temat Szmyriew.
Dwaj zwiadowcy długo opowiadali o trudnych dniach obrony stolicy i radości po odrzuceniu
hitlerowców na zachód. Po pożegnaniu ze Szmyriewem Borodin i Gruzdiew udali się w drogę powrotną.
Gdy zatrzymali się na chwilę nad rzeką Turowka, Gruzdiew powiedział:
— Niewielu ludzi mieszkających poza tym rejonem słyszało o tej niewielkiej rzeczce. A tyle dzieje się
nad jej brzegami...
— Myślę — odrzekł Borodin — że znają ją dobrze hitlerowcy z Witebska i innych mniejszych
garnizonów. Ale powiedz, co sądzisz o Szmyriewie?
— To wielki dowódca, zasłużony partyzant dwóch wojen. Wygląda na to, że on jest tu gospodarzem, a
nie hitlerowcy.
Po spotkaniu ze Szmyriewem lejtnant Gruzdiew przez „bramę witebską” wrócił na „wielką ziemię” do
wsi Dołgowicze, gdzie mieścił się sztab grup specjalnych. Po załatwieniu spraw służbowych przygotowywał
się do kolejnego spotkania z partyzantami na Białorusi.. Kiedy był już gotów, jeden z oficerów sztabu
powiedział mu:
— Poczekaj, będziesz miał okazję jechać samochodem. Mamy tu niespodziewanych gości. Przyjechali z
Syberii. To też partyzanci, ale z okresu walk z interwentami po Rewolucji. Musisz ich dostawić do wsi
Pudot', do Szmyriewa.
Mieli jechać na „małą ziemię” ciężarowym samochodem Zis-5. Gruzdiew usiadł w szoferce obok
energicznej Sybiraczki, która była kierowcą. Do samochodu załadowali się przybyli z daleka weterani walk z
białogwardzistami: Gromow, Zamurajew, Rieszetnikow i Zagumienny. Ruszyli. Zis, podskakując na
wyboistych leśnych drogach, kierował się ku „bramie witebskiej”. Niespodziewanie zagrodziły im drogę
zwalone pnie potężnych świerków. Gruzdiew, Sybiraczka i goście wyszli z wozu. Pasażerowie ze
zdziwieniem patrzyli na Gruzdiewa.
— Nic nie rozumiem — powiedział, przerywając milczenie. — Jeszcze wczoraj nie było tu żadnej
przeszkody. Wykonano ją kilka godzin temu. Patrzcie, jest tu wiele śladów butów naszych żołnierzy.
— Skąd wiesz, że to ślady czerwonoarmistów, a nie hitlerowców? — zapytał Gromow.
— Proszę zobaczyć. Na śladach nie ma odcisków gwoździ, którymi są podbite buty niemieckich
żołnierzy. Dlaczego jednak wykonano przeszkodę w tym miejscu, nie umiem wyjaśnić.
Gruzdiew, nie namyślając się długo, polecił kierowcy zawrócić i jechać do wsi Zamoszcze leżącej 8 km
na północny wschód od Wieliża. Na skraju wsi dwóch uzbrojonych żołnierzy kontrolowało dokumenty.
— Dokąd jedziecie? — zapytał wysunięty bardziej do przodu wartownik.
— Do wioski Pudot' — odpowiedział Gruzdiew.
— Tam jechać nie można. Droga zamknięta.
— Dlaczego?
— Taki rozkaz!
— Co tam się zdarzyło? — nie ustępował Gruzdiew.
— Nie wiem — krótko odpowiedział żołnierz.
Z kabiny wyszła Sybiraczka, zbliżyła się do wartownika i zaczęła mu tłumaczyć:
— Jesteśmy delegacją z Syberii. Jedziemy z Uralu, a ty nas zatrzymujesz. Czy chociaż wiesz, gdzie jest
Ural?
— Wiem — rzucił twardo żołnierz. — Tam macie tylko niedźwiedzie, a tutaj w pobliżu znajduje się
linia frontu i hitlerowcy.
Sybiracy roześmieli się. Gruzdiew podszedł do energicznej kobiety i powiedział uspokajająco:
— Wartownik ma prawo zatrzymać nawet generała. Wobec tego pozwólcie nam jechać do wioski Bór.
Słysząc to, żołnierz potakującą kiwnął głową.
— Tam można jechać.
Samochód bez przeszkód dojechał do Boru, gdzie akurat przebywał Minaj Szmyriew. W tym samym
dniu Sybiracy przybyli do wsi Pudot', by spotkać się z białoruskimi partyzantami. Były to niecodzienne
odwiedziny i niezwykłe rozmowy. Goście przywieźli podarunki: zegarki, brzytwy i inne przedmioty. Tu, na
miejscu, najlepiej mogli poznać życie i działalność partyzantów na tyłach wroga niedaleko od linii frontu.
Warto dodać, że w następnych latach Gruzdiew kontynuował działalność rozpoznawczą w obwodzie
mińskim, następnie w grupie desantowej „Stojkije” przerzucony został w rejon Grodna i Białegostoku, a
swoją drogę bojową zakończył w Szczecinie.
*
W dniu 26 sierpnia 1942 roku w sztabowej ziemiance spotkali się: dowódca jednego z oddziałów Foma
Nowikow, komisarz Dmitrij Lewin oraz szef sztabu Michaił Burmistrow. Na wstępie wysłuchali meldunku
rozpoznawczego Daniła Kankułowa.
— Moi zwiadowcy w ostatnich dniach przebywali na stacji Załuczje leżącej na linii Witebsk — Newel.
Jest tam niemiecki garnizon ochronny, z którego hitlerowcy dokonują wypadów do najbliższych wiosek.
— Czy ustaliliście dokładnie siły nieprzyjaciela? Czy istnieje możliwość przeprowadzenia ataku na
stację? — zapytał Nowikow.
— Tak. W pobliżu stacji znajduje się budynek, w którym kwateruje pięćdziesięciu żołnierzy
niemieckich. Dalszych stu rozlokowanych jest w kilku oddzielnych domach.
— To znaczne siły — zauważył szef sztabu Burmistrow. — Jaką mamy pewność, że zniszczymy załogę
i nie poniesiemy strat?
— Akurat nadarza się taka możliwość — stwierdził milczący zwykle Kankułow. — Około stu
hitlerowców wyjechało do Newla. Pozostali kwaterują w jednym budynku. Zaskoczymy ich o świcie, nawet
się nie zdążą ubrać. Wszystko zależy od naszych artylerzystów. Muszą oni ogniem na wprost zniszczyć trzy
schrony bojowe, nieprzerwanie obsadzane przez Niemców. Nie są one jednak zbyt mocne, zbudowano je z
podkładów kolejowych. Celne strzały na wprost unieszkodliwią załogę. W tym czasie nasi partyzanci
niepostrzeżenie zbliżą się do stacji i zaatakują budynek, w którym rozlokowali się hitlerowcy.
Ostateczne wnioski sformułował Nowikow.
— W akcji weźmie udział stu siedemdziesięciu partyzantów wzmocnionych plutonem rozpoznawczym
Pogorełowa — stwierdził. — Do wsi Palminka podejdziemy w późnych godzinach wieczornych. Stamtąd
lasem zbliżymy się do stacji. Artylerzyści ustawią dwa działa na niewielkim wzniesieniu, skąd z bliskiej
odległości ogniem na wprost zniszczą schrony. Obsługi cekaemów skrycie zbliżą się do schronów, aby
skoncentrowanym ogniem związać nieprzyjaciela w wypadku, gdyby się odezwał. Myślę jednak, że do tego
nie dojdzie. Erkaemiści i obsługi peemów zaatakują budynek stacyjny i peron.
Po północy 28 sierpnia partyzanci Nowikowa bez przeszkód zajęli wyznaczone wcześniej pozycje. Do
schronów zbliżyły się trzy grupy szturmowe. O świcie Foma Nowikow wydał rozkaz do ataku. Pierwsi
odezwali się artylerzyści, celnym ogniem na wprost niszcząc dwa schrony: centralny i południowy. Ze
schronu północnego zaterkotał nieprzyjacielski erkaem i powstrzymał biegnących partyzantów. Dowodzący
tu grupą szturmową Fiodor Makarowicz krzyknął:
— Do ataku! Za mną!
Z kilkoma partyzantami dotarł w pobliże schronu, który, obrzucony granatami, zamilkł. W tym czasie
zasadnicze siły przekroczyły szosę, tor kolejowy i wyszły na tyły, aby odciąć drogę ucieczki ocalałym
Niemcom.
Atak o świcie zaskoczył hitlerowców. Tylko niektórym udało się uciec na otwartą przestrzeń. Nagle
rozległy się głośne wybuchy. To grupy minerskie niszczyły tory z obu stron stacji.
Oddział Nowikowa zlikwidował około trzydziestu Niemców, dwóch wziął do niewoli. Zdobyto 1
erkaem, 125 karabinów, znaczną liczbę amunicji. Przerwa w ruchu trwała dwie doby. Niemcy przez pewien
okres na noc odjeżdżali do Gorodka i tylko dniem z psami sprawdzali przejezdność torów.
W sierpniu 1 Białoruska Brygada Partyzancka kontrolowała obszar o powierzchni 1225 kilometrów
kwadratowych, graniczący na wschodzie z linią obrony 360 dywizji strzeleckiej. Brygada prowadziła
rozpoznanie w rejonie Suraż — Jankowicze — Witebsk — Gorodok — Uświaty. Sztab brygady informował
telefonicznie jednostki frontowe o sytuacji w rejonie Witebska, im też przekazywano wszystkich Niemców
wziętych do niewoli. Od kwietnia do października 1942 roku przez „bramę witebską” przeszło ponad 20 000
młodych mężczyzn do Armii Czerwonej, wywieziono ponad 1500 ton zboża, wyprowadzono około 5000
krów i 250 koni. W przeciwnym kierunku, ku zachodnim rejonom Białorusi, przeniknęło ponad 30 grup i
oddziałów partyzanckich.
W czasie gdy oddział Nowikowa wracał po udanej akcji na stację Załuczje, Centralny Sztab Ruchu
Partyzanckiego wezwał dowódcę 1 Białoruskiej Brygady Partyzanckiej do Moskwy, na naradę dowódców
brygad i oddziałów z okupowanych terenów Związku Radzieckiego. Ze Szmyriewem do Moskwy przez
„bramę witebską” wyjechali jego szef sztabu J. Zacharów oraz M. Diaczkow — dowódca 2 Białoruskiej
Brygady Partyzanckiej, A. Basakow — dowódca brygady specjalnej i inni.
W dniu 31 sierpnia wszyscy oni spotkali się z Józefem Stalinem. Nazajutrz Stalin przyjął Szmyriewa
oddzielnie. Obecny był także Ponomarenko. Stalin zapalił fajkę i wolnym krokiem spacerował po swym
dużym gabinecie. Następnie podszedł do Szmyriewa i zapytał żartobliwie:
— Co to za partyzancka brama? Można przez nią przejechać albo przejść?
Szmyriew zaskoczony był tym pytaniem. Sądził, że sprawa „bramy witebskiej” jest Stalinowi znana.
— Oczywiście — odpowiedział. — Nie tylko można nią przejść o każdej porze dnia i nocy, ale mogą
tamtędy przejeżdżać kolumny samochodów. Ma to ogromne znaczenie dla rozwoju ruchu partyzanckiego na
Białorusi.
Stalin był zadowolony. Na zakończenie rozmowy powiedział:
— Za kilka dni podpiszę dyrektywę o zadaniach ruchu partyzanckiego.
W kilka dni później, 9 września 1942 roku, Komitet Obrony Państwa powołał Białoruski Sztab
Partyzancki, na którego czele stanął Piotr Kalinin.
„Bat'ka Minaj” wrócił z Moskwy z Orderem Lenina na piersi. Po trzech dniach do brygady dotarły
przez „bramę witebską” 22 samochody z uzbrojeniem, amunicją, materiałami wybuchowymi i
umundurowaniem.
*
W niedzielę 6 września 1942 roku w godzinach rannych na lotnisko wojskowe w Witebsku wjechał
samochód. Wysiadło z niego trzech oficerów. Wśród nich był generał Otto Wöhler, szef sztabu Grupy Armii
„Środek”. Ruszyli zgodnie ku samolotowi. Gdy maszyna osiągnąwszy odpowiednią wysokość skierowała się
ku zachodowi, Wöhler zwrócił się do adiutanta:
— Podaj mi teczkę z dokumentami. Zajrzę jeszcze do mego referatu na temat zwalczania partyzantki.
— Czy mogę wiedzieć, na jakim szczeblu będzie ta sprawa omawiana? — spytał tamten.
Generał Wöhler roześmiał się głośno.
— Nawet nie przypuszczacie. Problem walki z partyzantką będę referował samemu führerowi.
— Gratuluję. Mam jeszcze jedno pytanie. Czy pan generał rozmawiał już osobiście z Adolfem
Hitlerem?
— Tak. Oczywiście. Byłem przyjęty przez führera dwunastego maja tego roku. W rozmowie tej
uczestniczył generał pułkownik Franz Halder. Otrzymałem wówczas nominację na szefa sztabu Grupy Armii
„Środek”. To był mój wielki dzień!
Przelatując nad lasami Białorusi generał Wöhler zerknął przez okienko w dół. W wielu miejscach
zauważył unoszące się dymy. Pokazał je adiutantowi i powiedział:
— Kiedy obejmowałem funkcję szefa sztabu Grupy Armii „Środek”, führer w jednym tylko zdaniu
wspomniał o bandyckich działaniach na tyłach naszej armii. W ciągu czterech miesięcy pobytu na froncie
czytałem codziennie meldunki o ich akcjach. Według niepełnych danych w lasach Białorusi w zwartych
oddziałach znajduje się już około pięćdziesięciu tysięcy bandytów — mówił dalej generał. — Bezpośrednio
za naszymi plecami, w rejonach przylegających do Witebska, jest ich szesnaście tysięcy. — Wöhler zajrzał
do przygotowanego przez siebie referatu i po chwili zwrócił się do oficerów z pytaniem: — Jak myślicie, ile
wysadzono nam pociągów w pierwszej połowie lipca bieżącego roku?
— Trudno mi podać dokładną liczbę — powiedział jeden z nich.
— Sto dwadzieścia trzy pociągi! Bywają dni, że na stacji w Połocku lub Witebsku zablokowanych jest
od dwudziestu do trzydziestu składów. Tylko całkowite zlikwidowanie bandytów i ich baz może nas uwolnić
od tego przeklętego koszmaru. W ciągu pierwszej połowy tego roku wyleciało w powietrze dwieście
trzydzieści sześć pociągów. A w ciągu czerwca i lipca aż sto dziewięćdziesiąt! Nie będę nawet o tym
wspominał führerowi. Przedstawię mu natomiast dokładny plan akcji przeciwpartyzanckich.
Kiedy to mówił, żołnierz w stroju kelnera podał na tacy trzy kieliszki i postawił przed oficerami otwartą
butelkę alkoholu.
— Będę miał dziś pracowity dzień — zwierzał się Wöhler. — Wieczorem spotkam się z generałem
Halderem, aby omówić z nim szczegóły mojego wystąpienia. Mam nadzieję, że wypadnie dobrze.
Po wypiciu kilku kieliszków generał ponownie wrócił do sprawy walki z radziecką partyzantką.
— Przygotowałem już plan działania na najbliższy okres. — W głosie jego dało się wyczuć
zadowolenie.
— Słuchamy, panie generale. To sprawa, która nas wszystkich niezwykle interesuje.
— Nasze akcje przeciwko bandytom przeprowadzane będą do końca bieżącego roku. Wiele mniejszych
operacji już rozpoczęliśmy. Mój adiutant coś na ten temat może powiedzieć, zna niektóre materiały.
— To prawda. Nawet dla kilku akcji wymyśliłem kryptonimy. Oto one według kolejności: „Ryś”,
„Srebrny Lis”, „Sowa”, „Morze Północne”, „Trójkąt”, „Księżyc”.
— Doskonale. Piszę o nich w swoim referacie, wymieniając siły, czas i rejony działania. Są to tylko
operacje, które planujemy przeprowadzić w sierpniu. Od października do grudnia na całej Białorusi będzie
ich dwanaście. Aby panom przybliżyć sprawę, wspomnę może o akcji planowanej na grudzień.
— „Zimny Las” — wtrącił adiutant.
— Skoro wiesz, to mów — zwrócił się do niego generał. — Słucham. Mówiłem poważnie.
— Operacja obejmuje rejony: Witebsk, Gorodok i Połock — wyliczał adiutant. — Weźmie w niej udział
dwieście osiemdziesiąta szósta dywizja bezpieczeństwa i trzysta dziewięćdziesiąty pierwszy szkolny pułk.
Dowodził nim będzie generał lejtnant baron von Montenow.
Rozmowa o walce z radziecką partyzantką wypełniła pasażerom czas aż do lądowania.
Generał pułkownik Franz Halder w swoim „Dzienniku wojennym” odnotował: „7.9.1942. W czasie
referowania u führera: referat Wöhlera na temat zwalczania band.”
„NIEUCHWYTNI”
W Witebsku i przyległych do niego rejonach działało kilka specjalnych grup rozpoznawczo-
dywersyjnych. Podlegały one różnym ośrodkom dyspozycyjnym. Zbierały wiadomości o wszystkich
służbach pomocniczych okupanta, jego aparacie administracyjnym i planowanych akcjach przeciwko
partyzantom. Do ważnych zadań takich grup należało również przeprowadzanie akcji dywersyjnych w
garnizonach i tych obiektach wroga, do których nie mogły przeniknąć większe oddziały partyzanckie.
Pewnego razu Aleksiej Maksymienko, dowódca grupy specjalnej „Nieuchwytni”, analizował ostatnie
meldunki z Witebska. W kilku z nich natknął się na nazwisko „Okołowicz”.
— Wiktor! — zawołał. Po chwili do izby wiejskiej chaty wszedł jego współpracownik Wiktor Sokołow.
— Co możesz mi powiedzieć o Kseni Okołowicz?
— Jest lekarzem w szpitalu przeciwgruźliczym w Witebsku. Niedawno ułatwiła kilku jeńcom ucieczkę
z hitlerowskiego obozu i wyjście z Witebska. Wśród uciekinierów znalazł się między innymi pułkownik
Tiszczenko. Jest już u nas.
— Chętnie z nim porozmawiam. — Te słowa zabrzmiały jak rozkaz.
Dwadzieścia minut później u Maksymienki zameldował się wymizerowany mężczyzna.
— Paweł Tiszczenko, były szef sztabu dwudziestego dziewiątego korpusu strzeleckiego.
— Proszę usiąść. Chętnie wysłucham waszej opowieści o ucieczce z obozu. Kto wam pomógł?
— Może rozpocznę od wydarzeń wojennych. Jak wspomniałem, byłem szefem sztabu korpusu
strzeleckiego dwudziestej drugiej armii. Walczyłem w rejonie Newla. Tam, ciężko ranny, dostałem się do
hitlerowskiej niewoli. Niemcy przewieźli mnie do szpitala w Wieliżu, gdzie przebywałem do końca marca
tego roku. Podczas mojej choroby, kiedy leżałem unieruchomiony, podchodzili do mnie oficerowie
niemieccy i próbowali przesłuchiwać; pytali o nasz korpus. Kiedy do Wieliża zbliżyły się jednostki Armii
Czerwonej, zostałem przewieziony do szpitala w Witebsku przy ulicy Łabaznoj. Właśnie tam zainteresowali
się mną Maria i Michaił Muraszko. Wkrótce powiadomili mnie o odwiedzinach dwu kobiet. Przyznaję, że
byłem zaskoczony tą wiadomością, ponieważ w Witebsku nie miałem nikogo znajomego. — Pułkownik
Tiszczenko na chwilę przerwał swą opowieść i poprosił o papierosa. W pewnym momencie jego uwagę
zwrócił jeździec na koniu, który mignął w oknie.
— To zwiadowca Szmyriewa — rzucił wyjaśniająco Sokołow.
— Słuchamy dalszych szczegółów — zachęcał Maksymienko.
— Wyszedłem na spotkanie z tymi kobietami. Jedna, młoda dziewczyna, przedstawiła się jako Tamara
Birus. Druga starsza, niskiego wzrostu, drobna, to Ksenia Okołowicz.
Sokołow spojrzał na Maksymienkę.
— To właśnie nasz bohater, o którym wspomniałem — wtrącił.
— Młodsza zaproponowała mi ucieczkę ze szpitala i wyprowadzenie z Witebska. A druga dodała:
„Wrócimy tu wkrótce”. Kilka dni później Tamara Birus przyniosła mi cywilne ubranie, wręczyła przepustkę
i zaprowadziła do fotografa Pawła Nikanowicza. Potem wróciliśmy do szpitala. Następnego dnia dostarczyły
mi dowód osobisty na nazwisko Terechow i pismo w języku niemieckim i rosyjskim, że po wyleczeniu w
szpitalu wracam do rodzinnej wsi Teterki. Szesnastego kwietnia przybył białoruski policjant z opaską na
rękawie. W pierwszej chwili myślałem, że dałem się nabrać, ale wkrótce wszystko się wyjaśniło.
— To Wiaczesław Trester. — uzupełnił Sokołow.
— Oprócz mnie —opowiadał Tiszczenko — policjant wyprowadził także lekarza Pasjonowskiego. Przy
jednym z domów na skraju miasta czekała na nas furmanka, którą odjechaliśmy do strefy partyzanckiej.
Kiedy Tiszczenko wyszedł, Sokołow powiedział:
— To tylko jeden z przykładów działalności Kseni Okołowicz. Przez dłuższy czas, zanim została
włączona do miejscowej grupy konspiracyjnej, pracowała samodzielnie. Potem nawiązała kontakt z
radiotelegrafistką Kiriuchiną. Udało się jej skupić wokół siebie kilku lekarzy i sióstr ze szpitala.
— Czy tobie nic nie mówi nazwisko „Okołowicz”? — zapytał Maksymienko.
— To dość często spotykane nazwisko. Jeżeli miałbym je kojarzyć z inną osobą, to chyba z tym
białogwardzistą, przebywającym za granicą — odpowiedział Sokołow.
Kiedy się żegnali, Maksymienko przypomniał:
— Należy szybko odesłać pułkownika Tiszczenkę za linię frontu.
Kilka dni później dowódca grupy „Nieuchwytni” miał okazję poznać Ksenię.
— Gratuluję sukcesów — powiedział na przywitanie. — Cieszę się z naszego spotkania. Czy
moglibyście mi opowiedzieć o swojej działalności, o swoim życiu?
— Nie mam wiele do opowiadania — rozpoczęła. — Do wybuchu wojny mieszkałam w Witebsku i
pracowałam w tym samym szpitalu, w którym zatrudniona jestem do chwili obecnej. Teraz jednak pozostaję
pod kontrolą hitlerowców.
— A pierwsze dni wojny? — zapytał Maksymienko.
— Przed zdobyciem Witebska przez Niemców zamierzałam jechać do Leningradu, gdzie mam rodzinę.
Jednak droga była już zamknięta. Wróciłam więc i jestem. W końcu ubiegłego roku ktoś, już nawet nie
pamiętam kto, skierował do mnie Wasilija Czirkowa. Przedstawiono mi go jako zbiegłego jeńca wojennego.
Nic w tym nadzwyczajnego, sama ułatwiłam wielu naszym żołnierzom ucieczkę do strefy partyzanckiej.
Czirkow chciał pozostać w Witebsku, ale nie miał właściwych dokumentów. Dostał więc dowód na
Władimira Bielickiego.
Maksymienko i Sokołow roześmieli się.
— Możemy zapewnić — dodał Sokołow — że dowód dostał się w bardzo dobre ręce.
Kiedy Maksymienko pozostał sam na sam z gościem, zapytał:
— Czy to już wszystko?
— Czy chodzi wam o moją osobę?
— Znałem jednego Okołowicza, ale nie wiem, czy to jest wasz brat.
— Miałam dwóch braci. Jeden z nich został zamordowany przez faszystów. Całe szczęście, że nie
znaleźli przy nim żadnych dokumentów. Chodzi wam widocznie o tego drugiego, Grigorija. — Kobieta
uważnie spojrzała na Maksymowicza. — Mogę mówić dalej? — zapytała.
— Proszę was, Kseniu Siergiejewna, mówcie dalej. Nie ma się czego obawiać.
— Grigorij po rewolucji uciekł z Rosji. Przez dłuższy czas mieszkał w Jugosławii. Powinniście o tym
wiedzieć.
— Tak, ale nie sądziłem, że jest to wasz brat.
— W trzydziestym ósmym roku przyjechał do Leningradu i tam po wielu latach nastąpiło nasze
spotkanie. Do Związku Radzieckiego przybył nielegalnie.
— Czy spotkaliście się jeszcze później z bratem? — zapytał Maksymienko.
— Tak, odwiedził mnie w grudniu czterdziestego pierwszego roku w Witebsku. Przyjechał z kilkoma
białogwardzistami.
— W jakim celu?
— Tego już nie wiem. Wspominał tylko, że jedzie do Smoleńska. Niemcy mieli go tam zatrudnić w
urzędzie miejskim.
— Czy mówił coś więcej?
— Oświadczył, że przybył do Rosji z rozkazu swojej organizacji, jeśli dobrze pamiętam: „Związek
Pracy dla Wolnego Pokolenia”, czy coś w tym rodzaju. Twierdził, że walczą o Rosję bez komunistów.
— Niemcy wiedzieli o przyjeździe waszego brata?
— Z całą pewnością. Brat przebywał w Witebsku ponad dwa tygodnie. Spotkał się z burmistrzem
Rodką i jego zastępcą Brandtem.
— Teraz jest w Smoleńsku?
— W zimie tam był, teraz nie wiem.
— To bardzo dobrze — stwierdził Maksymienko.
— Dlaczego? — zdziwiła się Ksenia.
— Jego obecność w kraju sprawia, że Niemcy raczej was nie podejrzewają o działalność konspiracyjną.
To stwarza dogodne warunki do dalszej podziemnej roboty w Witebsku. O nowych zadaniach zaraz się
dowiecie...
LIKWIDACJA BRANDTA
W dniu 1 grudnia 1942 roku witebska gazeta „Nowyj Put'” ukazała się w żałobnej szacie. Cała trzecia
kolumna poświęcona była pamięci Aleksandra Brandta, jej naczelnego redaktora. Gazeta donosiła, że 26
listopada 1942 roku rano, w drodze do pracy, strzałem w plecy, został zabity Aleksander Lwowicz Brandt.
Wymieniając w nekrologu „otczestwo” Brandta, Niemcy pragnęli zwrócić uwagę na jego rosyjskie
pochodzenie, ale jeszcze tego samego dnia sami sobie zaprzeczyli, podając w komunikacie komendanta
Witebska, że „26 listopada 1942 roku zabity został Niemiec Brandt”. I bez oficjalnych doniesień wieść o
śmierci zdrajcy rozeszła się lotem błyskawicy wśród mieszkańców miasta. Dziesięć miesięcy wcześniej w
ten sam sposób zakończył swoje haniebne życie jego ojciec, zastępca burmistrza.
Kim był Aleksander Brandt i w jakich okolicznościach wykonano na nim wyrok?
Do wybuchu wojny Brandt wykładał język rosyjski w Witebskiej Szkole Średniej nr 1. W pierwszych
dniach okupacji przeszedł na służbę niemiecką i został naczelnym redaktorem gazety „Nowyj Put'”,
wydawanej w Witebsku w języku rosyjskim. Brandt był także kierownikiem wydziału informacyjnego
„zarządu miejskiego”. W październiku 1942 roku odbył podróż do faszystowskich Niemiec, a po powrocie, 9
listopada, rozpoczął cykl wykładów w „Białoruskim Domu Narodowym”, przedstawiając w nich „rajskie”
życie w Niemczech. Wzywał młodzież do ochotniczego wyjazdu na roboty do hitlerowskiej Rzeszy, a także
opublikował wiele artykułów oczerniających Kraj Rad.
Działalność tego zdrajcy należało ukrócić. Przygotowanie i przeprowadzenie akcji mającej na celu
wykonanie na nim wyroku śmierci zlecono kapitanowi Wiaczesławowi Formaszewowi, jednemu ze
zwiadowców specjalnej grupy operacyjnej. W końcu października 1942 roku Formaszew przybył do
naczelnika obwodowych grup specjalnych majora Siemiona Jurina, który przebywał w wiosce Dołgowicze
za linią frontu.
— Czy są nowe wiadomości o Brandcie? — zapytał na wstępie Jurin.
— Aleksiej Maksymienko zawiadomił, że wyjechał on na krótko do Niemiec, ale już powrócił.
— To wiem.
— Melduję, że mam odpowiedniego kandydata do likwidacji Brandta. Jego dane personalne, życiorys i
charakterystykę działalności przygotowałem na piśmie.
— To dobrze. Przeczytam te dokumenty później. Zreferuj tę sprawę.
— Likwidacją Brandta zajmie się Władimir Kononow. Rodzina Jekatieriny Kononowej do wybuchu
wojny zamieszkiwała w Witebsku. Jej mąż zmarł w trzydziestym szóstym roku. W tej sytuacji ciężar
wychowania córki Ludmiły i syna Władimira, o którym mowa, przejęła matka. Przed wybuchem wojny
Ludmiła była studentką czwartego roku Instytutu Medycyny, a Władimir ukończył szkołę średnią. Jako
uczeń uczęszczał na cykl zajęć sportowo-obronnych. W pierwszych dniach wojny z Niemcami ochotniczo
zgłosił się do Miejskiej Komendy Uzupełnień, prosząc o skierowanie do jednostki wojskowej. Polecono mu,
aby zgłosił się za kilka dni. Tymczasem hitlerowcy podeszli pod Witebsk. Władimir wraz z ewakuowanymi
skierował się do Smoleńska. Niestety, tempo wydarzeń było tak szybkie, że nie doszedł nawet do
pobliskiego miasta Liozno, ponieważ wcześniej zajęli je Niemcy. Wobec tego wrócił do Witebska. —
Formaszew przerwał swoje opowiadanie, zapalił papierosa i zaglądnąwszy do teczki z dokumentami, podjął
po chwili omawianie dalszych losów Władimira. — Tak się dobrze złożyło, że w mieszkaniu Kononowów
kwaterował w sierpniu Aleksiej Toropin, przedwojenny przyjaciel rodziny i stary działacz polityczny. To on
zachęcił Władimira do nawiązania kontaktów z młodymi kolegami i utworzenia organizacji konspiracyjnej.
Toropin przekonał Władimira, aby podjął pracę w „urzędzie miejskim” i zainteresował się wydawaniem
dowodów osobistych. Po pewnym czasie Władimir Kononow został instruktorem rejonowego urzędu
ziemskiego. Od tej pory mógł legalnie wyjeżdżać do pobliskich wiosek. W czerwcu Władimir Kononow
nawiązał łączność ze zwiadowcą Wasilijem Czirkowem. Odtąd rozpoczął współdziałanie z łączniczką Taissą
Iwczenko.
— A co z rodziną Kononowa? — przerwał major Jurin.
— Wzywano ją na policję w związku ze zniknięciem Toropina. Obecnie matka i jej syn znajdują się w
naszej strefie. Dodam, że córka Ludmiła i jej mąż, a także Toropin, są w oddziale partyzanckim.
— Wróćmy więc do zadania. Gdzie w tej chwili przebywa Kononow? Pragnę go osobiście poznać,
porozmawiać i przedstawić nasze propozycje — stwierdził Jurin.
— Przyjechał razem ze mną — wyjaśnił Formaszew.
— Więc go wprowadź. Nie mamy zbyt wiele czasu.
Po chwili do izby wszedł młody, dobrze zbudowany mężczyzna.
— Siadajcie — powiedział Jurin i bez żadnych wstępów zapytał: — Czy znacie redaktora gazety
„Nowyj Put'”?
— Znam go bardzo dobrze jeszcze z okresu przedwojennego jako nauczyciela i sąsiada. Brandt
mieszkał na tej samej ulicy w domu numer czternaście, a ja ze swoją rodziną pod dwudziestym.
— Chcemy zlecić wam ważne i niebezpieczne zadanie — mówiąc to major Jurin wziął leżącą na stole
gazetę „Nowyj Put'” i rzucił ją na podłogę. — Otrzymaliśmy rozkaz zlikwidowania Brandta. Co wy na to?
— Kiedy mam wykonać to zadanie? — odpowiedział pytaniem Kononow.
— Dla nas — włączył się do rozmowy kapitan Formaszew — im wcześniej, tym lepiej. Nie jest to
prosta i łatwa sprawa. Brandt ma osobistą ochronę. Dotarcie do Witebska i poruszanie się po mieście jest
niebezpieczne. Planowaliśmy już wcześniej taką akcję, ale zakończyła się niepowodzeniem. Od tego
momentu będzie się wami zajmował kapitan Uljanow.
— Jeszcze jedno pytanie — zwrócił się do Kononowa Jurin. — Kogo zamierzacie zabrać ze sobą?
— Iwana Naudjunasa. To Litwin. Do wybuchu wojny mieszkał i pracował w Witebsku. Znam go z
tamtego okresu i z partyzantki — odpowiedział Władimir. — Zna on także miasto, jego zakamarki i samego
Brandta. Poza tym w Witebsku mieszka jego brat.
— Znam Naudjunasa. Myślę, że nadaje się do tej roboty — powiedział na zakończenie spotkania Jurin.
— I jeszcze jedno: za linią frontu będzie z wami rozmawiał mój przyjaciel Maksymienko.
Drugiego listopada Kononow i Naudjunas, uzbrojeni w pistolety i granaty, opuścili wieś Dołgowicze,
kierując się ku linii frontu. W ciągu trzech dni dotarli do wsi Timochi, leżącej mniej więcej w środku
zamkniętej już przez hitlerowców „bramy witebskiej” (wieś rozciągała się na wąskim przesmyku między
rozległymi, podmokłymi i bagnistymi obszarami). Tutaj dołączyła do nich frontowa grupa zwiadowców,
która również udawała się na tyły wroga.
Wykorzystując ciemności nocy, zalesiony i podmokły teren grupa szczęśliwie przebrnęła przez
ośmiokilometrowy błotnisty odcinek, nazwany „Bolszoj Moch”, i znalazła się na terenach okupowanych,
gdzie bazowały i prowadziły działalność bojową partyzanckie oddziały i grupy rozpoznawczo-dywersyjne.
W dniu 8 listopada Kononow i Naudjunas zostali przyjęci w leśnej kwaterze Aleksieja Maksymienki,
który odpowiadał za działalność grup specjalnych w rejonie Witebska i samym mieście. Kononow uważnie
obserwował tego wysokiego, chudego mężczyznę o szczupłej twarzy.
— W jaki sposób zamierzacie przedostać się do Witebska? — zapytał Maksymienko, rozkładając mapę.
Kononow i Naudjunas podeszli do stołu. Pierwszy odezwał się Kononow:
— Znam wszystkie najdogodniejsze podejścia. Najlepiej przedostać się przez Dźwinę na południe od
wsi Teterki. Później należy trzymać się na zachód od drogi Kaszino—Witebsk i wejść w dzielnicy
przylegającej do Dźwiny w północnej stronie miasta.
— A z powrotem?
— To zależy od rozwoju sytuacji. Może to być ta sama droga lub odskok na wschód od wsi Algówki, a
następnie przecięcie wspomnianej drogi Witebsk— Kaszino w pobliżu tej ostatniej miejscowości.
W dwa dni później, 10 listopada nad ranem, obchodząc wysunięte posterunki wroga, Kononow i
Naudjunas znaleźli się w Witebsku. Nie szli tam na ślepo. Obaj znali i samo miasto, i kilka
zakonspirowanych kwater. Jedną z nich było mieszkanie wspomnianego brata Naudjunasa — Jusifa, który
był palaczem na poczcie.
Kononow i Naudjunas w ciągu kolejnych trzech dni wychodzili na ulice, prowadzące do domu
zajmowanego przez Brandta. Chcieli się dowiedzieć, którędy udaje się on do pracy i jak jest ubezpieczany.
Trzeciego dnia natknęli się na cywilnego „opiekuna” stojącego przed interesującym ich obiektem. Aby nie
wzbudzać jego podejrzeń, wycofali się spokojnie. Kononow odszedł do domu swojej znajomej Walentyny
Bruchanowej, koleżanki jego matki, a Naudjunas do swego brata. Wieczorem Bruchanowa przeprowadziła
Litwina do swojego mieszkania. W tym okresie Niemcy w ciągu każdej nocy wpadali do wybranych
mieszkań, dokonując szczegółowych rewizji. Zjawili się także w mieszkaniu u Walentyny. Kononow i
Naudjunas zdołali ukryć się na strychu i tam, gotowi do podjęcia walki, czekali w niesamowitym napięciu na
„odwiedziny” hitlerowców. Głupia sprawa! Tak dać się zaskoczyć! Na szczęście Niemcy ich nie znaleźli.
W dniu 22 listopada przenieśli się na kolejną kwaterę do Ławrentija Omelkina na ulicę Weteranów. Tam
doszło do spotkania z ich dawną znajomą Jewdokiną Mazikową. Wiedziała ona, że Naudjunas przebywa za
linią frontu, dlatego otwarcie powiedziała:
— Słuchajcie. Mam dwóch dobrych znajomych, którzy pragną opuścić Witebsk i pójść do partyzantki.
Mają dwa pistolety. To pewni ludzie.
Nie czekając na odpowiedź, zaczęła charakteryzować swoich znajomych i podnosić ich bojowe zalety.
— Jeżeli są tacy dobrzy, niech przyjdą tutaj, powiedzmy, jutro — zadecydował Kononow.
Następnego dnia w mieszkaniu przy ulicy Weteranów pojawili się Michaił Stasienko i Jewgienij
Filimonow, znajomi Mazikowej. Pierwszy był mężczyzną w sile wieku, drugi mógł mieć zaledwie
osiemnaście lat. Początkowo rozmowa była ostrożna, dotyczyła spraw ogólnych, dotychczasowych zajęć
nowo przybyłych i ich zainteresowań.
Okazało się, że Stasienko w okresie przedwojennym był żołnierzem wojsk pogranicznych. Tuż przed
wojną zatrudniony został w stacji ratowniczej nad Dźwiną. Natomiast Filimonow, przed wojną uczeń, w
okresie okupacji został bileterem w... „Białoruskim Domu Narodowym”!
Obaj zdecydowani byli natychmiast przejść do oddziału partyzanckiego. Za Stasienką przemawiała jego
służba na granicy tureckiej, Filimonow był młody, rwał się do walki. Jego brat stryjeczny był szefem
rozpoznania w słynnej 1 Brygadzie Partyzanckiej.
— Jeżeli tak zdecydowanie pragniecie podjąć walkę z hitlerowcami — włączył się do rozmowy
Naudjunas — to może dowiedziecie swych chęci konkretnym czynem właśnie w Witebsku.
— Oczekujemy propozycji — odpowiedział Stasienko.
— Dobrze, włączymy was jutro do akcji, ale o szczegółach dowiecie się dopiero nazajutrz o szóstej
trzydzieści. Będziemy na was czekać. Nie zapomnijcie o broni!
Kiedy zostali sami, Kononow zauważył:
— Zaufaliśmy im zbyt szybko. To wielkie ryzyko.
— O ile znam się na ludziach, można im wierzyć — odpowiedział Naudjunas. — Tymczasem ustalmy
konkretny plan działania.
— Co zatem proponujesz? — zapytał Kononow.
— Na spotkanie z Brandtem wyjdę ja i Stasienko. Kiedy Brandt będzie się zbliżał, przejdę na drugą
stronę jezdni. Pójdę mniej więcej równolegle ze Stasienką. Będę uważał na policjanta. Ty i Filimonow
staniecie przy zniszczonym budynku przy ulicy prowadzącej nad brzeg rzeki Wit'ba. Będziecie nas
ubezpieczać.
— Moim zdaniem Stasienko powinien najpierw minąć Brandta, a potem nagle się odwrócić i oddać
strzały z najbliższej odległości.
Nadszedł ranek 26 listopada. Przejście na Proletariacki Bulwar, gdzie mieszkał Brandt, zajęło
zamachowcom około 10 minut. Wszystko przebiegało bez zakłóceń. Kononow i Filimonow, którzy mieli
ubezpieczać akcję, zajęli pozycje obok zniszczonego budynku. W tym miejscu zbiegały się wyloty trzech
ulic. Tędy wyjeżdżały samochody i przechodzili dość często żołnierze niemieccy.
Brandt jak zwykle wyszedł z domu punktualnie o godzinie 8.30 i skierował się do pobliskiej redakcji
„Nowyj Put'”. Policjant z ochrony przeszedł z nim razem może trzydzieści metrów, a następnie wrócił przed
dom.
— Misza — odezwał się Naudjunas — pojawiła się tarcza strzelecka. To Brandt. Widzisz?
— Zrozumiałem — odpowiedział Stasienko.
— Wiesz, co masz robić. Zachowaj spokój i zimną krew. Ja przechodzę na drugą stronę ulicy.
Brandt w lewej ręce miał brązową teczkę. Prawą z pistoletem Walther trzymał w kieszeni płaszcza.
Stasienko starał się nie patrzeć na Brandta. Wyglądało to tak, jakby obserwował okna przyległych
domów. Kiedy zrównali się, Stasienko zrobił jeszcze dwa kroki do przodu, potem odwrócił się, wyciągnął z
kieszeni płaszcza pistolet TT i oddał trzy strzały. Okazały się celne. Policjant rzucił się w pogoń za
uciekającym zamachowcem, ale Naudjunas powalił go na ziemię pociskiem ze swej broni.
Kiedy Kononow i Naudjunas udawali się na wykonanie tego niebezpiecznego zadania, byli świadomi,
że nie mają zbyt wielu szans na szczęśliwy powrót do oddziału. Zdawali sobie z tego sprawę także Stasienko
i Filimonow.
Po wykonaniu wyroku zamachowcy biegiem oddalili się od miejsca akcji. Niespodziewana strzelanina
wywołała panikę wśród przechodniów, co znacznie ułatwiło uciekającym dotarcie do północnych granic
miasta. Tu byli już niemal bezpieczni. Z tyłu rozlegały się jeszcze pojedyncze strzały, ale oni znajdowali się
nad brzegiem Wit'by, a następnie przeszli drogę Witebsk—Suraż. Aby ucieczka się powiodła, należało
dotrzeć do Dźwiny, od której dzieliło ich pięć jakże teraz długich kilometrów... Ominęli od zachodu wieś
Andronowicze, a następnie pod osłoną niewielkiego lasu dotarli do południowego skraju wsi Kaszino. Tutaj
znów musieli nieco nadłożyć drogi, bo we wsi znajdował się pododdział niemieckiej policji.
Niespodziewanym sprzymierzeńcem zmęczonych zamachowców okazała się gęsta mgła, zalegająca w
widłach rzek Wit'ba i Dźwina.
Kiedy Kononow, Filimonow, Stasienko i Naudjunas znaleźli się tuż nad Dźwiną, z Kaszina
niespodziewanie wybiegli Niemcy, rozsypując się w tyralierę. Uciekający zalegli w gęstym zagajniku.
Ocalenie nadeszło z drugiego brzegu. Znajdująca się tam uzbrojona w erkaemy grupa partyzantów otworzyła
ogień do nadciągających hitlerowców, którzy szybko zrezygnowali z zamiaru dotarcia do rzeki. W
kilkanaście minut później nadpłynęła łódź i zabrała wykonawców wyroku.
Po dwóch tygodniach odpoczynku Kononow i Naudjunas odeszli za linię frontu. Stasienko i Filimonow
zostali partyzantami w oddziale dowodzonym przez M. Biriulina.
NA TORACH I DROGACH
W połowie drogi z Witebska do Połocka znajduje się wioska i stacja Obol. Przepływa tam również
rzeka o tej samej nazwie. Równolegle do rzeki, wzdłuż jej północnego brzegu, ciągnie się linia kolejowa, a
wzdłuż południowego — droga do Witebska. W czerwcu 1941 roku powróciła do Obola uczennica szkoły
tekstylnej osiemnastoletnia Jefrosinja Zeńkowa. Kiedy wkroczyli hitlerowcy, postanowiła pójść do
partyzantki, jak to uczynił jej brat Mikołaj.
Innego zdania był dowódca oddziału partyzanckiego.
— Potrzebni są nam ludzie w Obolu — tłumaczył dziewczynie. — Przez stację przejeżdżają dziesiątki
pociągów wojskowych wroga. Łatwo ustalić ich charakter i rejon, do którego są kierowane. Zorganizuj
grupę konspiracyjną. Dostarczymy wam odpowiednie instrukcje i miny magnetyczne. Działaj jednak
ostrożnie. Kontaktuj się tylko z ludźmi zaufanymi i pewnymi.
— Zgoda. Myślę, że będę przydatna w walce z hitlerowcami.
Na początek Zeńkowa dobrała sobie do pomocy Marię Diemientiewą. Wkrótce dołączyły do nich
siostry Zina i Tania Łuzginy, Nina Azolina, zatrudniona w niemieckiej komendanturze, Zina Portnowa,
uczennica z Leningradu, która na wakacje przyjechała do Obola do babci, Wala Szaszkowa, Nina Dawydowa
i kilka innych dziewcząt. Włączono również do grupy chłopców: braci Ilję i Jewgienija Jezowitowów. W
organizacji przeważała jednak płeć piękna.
Pewnego dnia w domku przy stacji kolejowej spotkało się pięć dziewcząt: Obecny był także jeden
młody mężczyzna.
— Zamierzamy przeprowadzić pierwszą akcję dywersyjną — rozpoczęła Zeńkowa. — Oddaję głos
wysłannikowi z oddziału partyzanckiego.
— Potrzebna jest odważna dziewczyna, która zna stację i nie budzi podejrzeń funkcjonariuszy
niemieckiej ochrony kolei.
— Na czym polega to zadanie? — zapytała Maria Diemientiewa.
— Wszystko wam wyjaśnię. Chodzi o założenie czasowej miny w urządzeniach wodociągowych w
wieży ciśnień. Wiem, że w godzinach południowych zatrudniony w niej kolejarz udaje się na obiad do
budynku stacyjnego.
— To prawda — włączyła się do rozmowy Nina Azolina. — On jest Austriakiem. Chodzę po torach,
ponieważ oliwię osie wagonów podczas postoju pociągu na stacji. Mogę taką minę przenieść. Nie umiem się
jednak z nią obchodzić.
— To prosta czynność. Przypomina nakręcanie budzika. Aby wam nie sprawiać kłopotu, sam ją
nastawię przed akcją pod warunkiem, że w ciągu dwudziestu czterech godzin zostanie przytknięta w
niewidocznym miejscu do dowolnej części metalowej.
W dwa dni później Nina Azolina, wykorzystując przerwę obiadową austriackiego kolejarza, weszła do
wieży ciśnień i bez przeszkód, chociaż ze strachem, założyła minę.
Wybuch, który nastąpił po kilku godzinach, spowodował zniszczenie urządzeń wodociągowych. Z
pociągu stojącego na stacji zaczęli wyskakiwać żołnierze. Padały rozkazy, rozbrzmiewały nawoływania,
wytworzyło się zamieszanie. Powstały znaczne zakłócenia w dostawie wody do parowozów. Niemcy usunęli
zniszczenia w ciągu dwóch tygodni.
W dwa dni później kolejną akcję dywersyjną przeprowadziły Tania Łuzgina, Fruza Zeńkowa i Nina
Azolina. Tym razem chodziło o zniszczenie miejscowej siłowni elektrycznej. Zina Łuzgina przedostała się
przez ogrodzenie na teren interesującego partyzantów obiektu. Tam przytknęła minę magnetyczną do
transformatora, który w wyniku wybuchu został zniszczony.
Kolejne eksplozje w różnych obiektach zaniepokoiły władze okupacyjne. Na stację Obol przybyło
trzech oficerów niemieckich z Witebska. Nie przewidzieli oni jednego — że jedna z min może być
przeznaczona właśnie dla nich. Wybuch w ich samochodzie służbowym nastąpił w momencie wyjazdu z
Obola...
Po pewnym czasie hitlerowcy wpadli na trop młodzieżowej organizacji. Aresztowali siostry Zinę i Tanię
Łuzginy. Mimo wielogodzinnych przesłuchań nie uzyskali od nich żadnych wiadomości. Siostry zostały
rozstrzelane. Śmierć dziewcząt nie zniechęciła pozostałych członków grupy, którzy podjęli kolejne akcje.
Jedna z nich polegała na podłączeniu miny do pociągu z cysternami napełnionymi paliwem. Dokonał tego
Nikołaj Aleksiejew. Od wybuchu zapaliły się cztery budynki stacyjne i magazyny wojskowe. Ponieważ miny
czasowe eksplodowały na trasie podczas jazdy lub na innych stacjach, Niemcy nie byli w stanie odnaleźć
sprawców tych zamachów.
Następowały dalsze aresztowania. Zatrzymana została Nina Dawydowa, zatrudniona w stołówce
oficerskiej. Później okupant przeprowadził wielką obławę w Obolu i okolicznych wioskach. Znów wpadło w
jego ręce kilka osób z organizacji. Zeńkowa uniknęła aresztowania, ponieważ przebywała w tym czasie w
innej miejscowości. Hitlerowcy schwytali jednak jej matkę.
Wśród zatrzymanych znalazła się Zina Portnowa. Oficer SS, który przybył do Obola z Witebska,
przesłuchiwał ją wstępnie w budynku stacyjnym. Niemiec usiadł za stołem i przez chwilę przyglądał się
gładko uczesanej dziewczynie. Potem zapytał:
— Kiedy się urodziłaś i w jakiej miejscowości?
— Dwudziestego lutego tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego roku w Leningradzie.
— Skąd się tu wzięłaś?
— Przed wybuchem wojny przyjechałam do babci na wakacje i już nie mogłam powrócić do
Leningradu.
— Co cię łączy z bandytami? Odpowiadaj!
— Nie mam z nimi nic wspólnego. Nie wiem, dlaczego mnie zatrzymano. To nieporozumienie.
— Kłamiesz! — Esesowiec wyciągnął pistolet, wprowadził nabój do lufy i położył broń na stole. — Nie
będziesz odpowiadać, to dostaniesz kulę w tę śliczną główkę. Rozumiesz?!
W tym momencie zadzwonił telefon. Hitlerowiec wstał z krzesła i zrobił pół obrotu, aby podnieść
słuchawkę. Zina błyskawicznie sięgnęła po pistolet i oddała dwa strzały do oficera, który padł na podłogę.
Bez chwili namysłu wyskoczyła przez okno, rozbijając szybę ciałem; Przed budynkiem zabiła drugiego
uzbrojonego Niemca. Nie zdołała się jednak uratować. Po wielogodzinnych przesłuchaniach została
stracona.
Organizacja „Młodzi Mściciele” została rozbita. Część jej członków przeszła do oddziału
partyzanckiego. Młodzi konspiratorzy, w tym większość dziewcząt, przeprowadzili 21 udanych akcji
dywersyjnych. W wyniku tych działań zginęło ponad stu hitlerowców. Jefrosinja Zeńkowa otrzymała od
Rady Najwyższej tytuł Bohatera Związku Radzieckiego. Taki sam tytuł otrzymała pośmiertnie Zinaida
Portnowa. Jej imieniem po wojnie nazwano szkołę w Obolu, a także ulicę w Leningradzie.
*
Hitlerowcy co jakiś czas podejmowali akcje przeciw oddziałowi Daniła Rajcewa z brygady Szmyriewa.
Mimo liczebnej przewagi nigdy nie osiągnęli sukcesów. W końcu marca 1942 roku batalion SS podjął
kolejną próbę zniszczenia oddziału Rajcewa w rejonach jego bazowania. Zwiadowcy niezwłocznie
powiadomili dowództwo oddziału o zamiarach hitlerowców. Nie było to takie trudne, zważywszy że batalion
SS załadował broń i ruszył w kierunku wsi Nowka i Płoty. Pięć kilometrów od partyzanckiej bazy,
zlokalizowanej w lasach przylegających do tych wiosek, esesowcy podzielili się na dwie grupy: jedna
skierowała się do wsi Płoty, a druga do Nowki.
— Przypuszczalnie poszukiwać nas będą w lesie. A my przyjmiemy ich na skraju wsi — informował
Rajcew swoich partyzantów. — To, że się rozdzielili, ułatwi nam walkę. Spróbujemy rozbić ich na mniejsze
grupy. Zaatakujemy z zaskoczenia. Na tym polega nasza przewaga. Niemców podchodzących do Płotów
ostrzelamy ze skraju wioski, kiedy tylko podjadą furmankami na odległość skutecznego ognia. Niepokoi
mnie jednak — mówił Rajcew — że Niemcy mają dwa działa i trzy moździerze.
— Stąd wniosek — odezwał się Silnicki — że w pierwszej kolejności należy zniszczyć obsługę dział.
— Dobrze. Tylko jak to sobie wyobrażasz? — zapytał Rajcew.
— Już o tym pomyślałem — powiedział Silnicki i poprawił sobie uszatkę. — Jestem erkaemistą. Zajmę
stanowisko na poddaszu domu znajdującego się na skraju wsi. Już tam byłem. Ostrzał wyśmienity. Mogę
wybierać poszczególne cele.
— W porządku. Ale na tym nie koniec — rzekł dowódca. — Erkaemiści Pietia Dubrikow i Fiedor
Zajcew zainstalują się na cmentarzu przed wioską. Będą tam siedzieć cicho, dopóki nie odezwie się Silnicki.
Wtedy weźmiemy ich na odkrytym terenie w dwa ognie.
Stało się tak, jak przewidywał dowódca. Niemcy sądząc, że partyzanci znajdują się w lesie, spokojnie
podjeżdżali do wsi Płoty. Na drodze ukazała się najpierw jedna, potem druga i kolejne furmanki. Kiedy
pierwsze dotarły do zabudowań, padła komenda: „ognia!” Hitlerowcy, stanowiący bliski i dobrze widoczny
cel, już po pierwszych seriach ponieśli znaczne straty. Spłoszone konie ciągnęły wozy w różnych
kierunkach, na drodze powstał zator. Esesowców uciekających w stronę cmentarza przywitali salwami
erkaemów Dubrikow i Zajcew.
Po chwilowym zaskoczeniu batalion SS podjął bardziej zorganizowaną obronę. Esesowcy leżeli jednak
na śniegu i nie mieli dogodnych stanowisk ogniowych. Bezużyteczne okazały się dwa działa i trzy
moździerze, ich obsługi zostały wybite celnym ogniem Silnickiego. Walka przedłużała się.
Tymczasem z kierunku Nowki zbliżało się około 150 żołnierzy niemieckich. Partyzantom Rajcewa
kończyła się amunicja. Decyzja mogła być tylko jedna.
— Do lasu! — rozkazał dowódca.
Silnicki w dalszym ciągu prowadził ogień, osłaniając wycofujący się oddział. Kiedy opuścił stanowisko
na poddaszu, nie miał już amunicji. A hitlerowcy byli blisko...
Nagle usłyszał gardłowy okrzyk:
— Hände hoch!
Silnicki był bezbronny. W walce wręcz zasztyletował dwóch Niemców. Zginął od strzału z bliskiej
odległości. Pośmiertnie przyznano mu tytuł Bohatera Związku Radzieckiego i nazwano jego imieniem
szkołę we wsi Kurino, w której wielokrotnie przebywał.
*
Nocą z 8 na 9 grudnia 1942 roku ulicą Janowską w Witebsku skradało się trzech mężczyzn. W przodzie
szedł Konstantin Szutow, w pewnej odległości za nim Iwan Jodko i Fiedia Miechow, niosący drewnianą
skrzynkę. W mieście, leżącym blisko frontu, obowiązywało zaciemnienie, a padający śnieg dodatkowo
ograniczał widoczność. Tuż przed mostem kolejowym trzech mężczyzn zatrzymało się, bacznie wpatrując
się w ciemność. Przed nimi w oddali mignęły sylwetki niemieckich żołnierzy, ochraniających podejście do
mostu. Dwaj wartownicy zbliżyli się do siebie. Błysnął płomyk zapałki, jeden z nich zapalił widać papierosa.
Niemcy chwilę rozmawiali, a następnie oddalili się od mostu. Panował spokój, więc zeszli kilka minut
wcześniej do budynku, w którym odpoczywała kolejna zmiana.
Trzech śmiałków na podstawie wielokrotnych obserwacji wiedziało, że nowi wartownicy przyjdą tu za
15 lub 20 minut. Od lipca 1941 roku w pobliżu mostu nic się jeszcze nie zdarzyło, nawet bomby lotnicze
padały gdzieś dalej.
Szybko zbliżyli się do rzeki. Teraz należało wejść na most, odsunąć kratownicę nad otworem w filarze i
założyć tam ładunek wybuchowy. Konstantin Szutow dał kolegom znak, by wnieśli skrzynkę z trotylem.
Należało się spieszyć; od stacji dochodziły odgłosy zbliżającego się parowozu.
— Za jednym zamachem wyleci pociąg i most — odezwał sią Miechow. — Nie wolno nam się spóźnić
— dopingował Szutowa.
Okazało się, że był to parowóz manewrowy i do mostu nie dojechał. Szutow umieścił kostki trotylu
jedna na drugiej. Wmontował detonator, ładunek wybuchowy i połączył go z długim sznurem Bickforda.
Widocznie się denerwował, bo przy zapalaniu złamał trzy zapałki.
— Uciekajcie ku Dźwinie. Na co czekacie? Jesteście już niepotrzebni! — rozkazał swoim kolegom.
Poza tym nerwowym zapalaniem zapałek wszystkie czynności przebiegały sprawnie, bez przeszkód i
niespodziewanie łatwo. Od mostu oderwało się trzech minerów i odbiegło w kierunku Dźwiny.
W tym momencie potężny wybuch wstrząsnął powietrzem. Mimo woli cała trójka padła na śnieg. Nie
było na co czekać. Z tyłu błysnęło kilka rakiet. To Niemcy z posterunków wartowniczych rozpoczęli
oświetlającą strzelaninę. W tym czasie minerzy przebiegli po lodzie Dźwinę. W dwa dni później dotarli do
oddziału partyzanckiego w wiosce Krasny Dwór.
WIERA
Był 9 kwietnia 1942 roku. W Moskwie w niewielkim mieszkaniu siedziała przy stole Wiera Chorużaja i
pisała list. Gdy skończyła, podeszła do okna i jeszcze raz uważnie go przeczytała.
Zastała ją przy tej czynności serdeczna przyjaciółka Sofia Pankowa, która właśnie przyniosła z kuchni
dwie szklanki herbaty.
— Piszesz i piszesz. Odpocznij! Wypijemy herbatę i porozmawiamy.
Wiera uśmiechnęła się.
— Dobrze, już siadam, ale przeczytam ci list do mojego przyjaciela Aleksandra Zawadzkiego. Słuchaj!
„Olek i Sarnik! Kochani, drodzy przyjaciele. Już od dawna poszukiwałam Waszego adresu, ale jak
dotąd, niestety, nie znalazłam. Piszę na los szczęścia. Być może list trafi do Was. Już po raz trzeci los rzuca
nas w różne strony, ale mam nadzieję, że kiedyś się spotkamy. Cieszę się z całego serca, że żyjecie, ale i
martwię się o stan zdrowia Olka. Jak się czujesz, przyjacielu? Wielu ludzi mówiło mi, że okropności wojny
przytłumiły poprzednie choroby i że teraz chorzy czują się znacznie lepiej niż w czasie pokoju. Czy może i
Ty do takich należysz? Niecierpliwie oczekuję listu od Was. Chciałabym jak najszybciej dowiedzieć się, co u
Was słychać, jak się urządziliście na nowym miejscu, jak się czujecie.
Jeśli chodzi o mnie, to w moim życiu tyle się zmieniło, że w krótkim liście nie sposób tego opisać.
Wspomnę tylko o sprawach najważniejszych. Więc o najstraszniejszym: Siergiej nie żyje. Został ciężko
ranny w walce pod Pińskiem 4 lipca i towarzysze nie zdążyli go zabrać z sobą. Został sam, bezradny, zalany
krwią, na oczach bezlitosnego wroga. Znacie go i możecie sobie łatwo wyobrazić, co on wtedy przeżywał,
co czuł. Drżę cała, serce mi się ściska, gdy o tym pomyślę. Co było dalej, nie wiem. Czy rozszarpali go
bandyci, czy umarł od ran. Tysiące straszliwych możliwości, ale pragnę mieć nadzieję, że być może jakimś
cudem się uratował. Przecież miał żelazne zdrowie, dużo siły i energii. Być może, być może żyje. Ale
nadzieja jest tak nikła... Powiecie, że jestem ogromną optymistką.
Teraz druga nowość — mam małego syna. Spełniła się Twoja przepowiednia, Sarnik, syn. Kiedy się
urodził, postanowiłam nadać mu imię Siergiej. Teraz ma 6 miesięcy, jest w obwodzie permskim w kołchozie
wraz z Anią i babcią. Zostawiłam go, kiedy miał 4 miesiące. Siostra pisze, że mój maleńki czuje się dobrze i
rośnie. Niechby tylko żył.
O trzeciej nowinie opowiem, kiedy się zobaczymy. Na tym kończę. Bądźcie zdrowi i weseli. Całuję Was
serdecznie i mocno. Wiera.”
Po chwili milczenia odezwała się Pankowa:
— Powiedz mi, skąd go znasz?
— To Polak. Poznałam go w latach dwudziestych w czasie naszej wspólnej nielegalnej działalności w
Komunistycznym Związku Młodzieży Zachodniej Białorusi. Spotykaliśmy się w Warszawie, Wilnie,
Białymstoku, Grodnie i wielu innych miejscowościach. — Wiera zamyśliła się i po chwili dodała: —
Piętnastego sierpnia tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego roku zostałam aresztowana. W styczniu
dwudziestego siódmego odbył się mój pierwszy proces. Skazano mnie wtedy na sześć lat więzienia. Miałam
wówczas dwadzieścia cztery lata.
— O ile wiem, zostałaś zwolniona w ramach wymiany więźniów politycznych.
— Tak. Ale dopiero w trzydziestym drugim roku. Przedtem odbył się jeszcze drugi proces. To było w
kwietniu i maju dwudziestego ósmego. Skazano mnie na kolejnych osiem lat więzienia. Z tego wszystkiego
siedem lat odsiedziałam w Fordonie koło Bydgoszczy. Po zwolnieniu przez pewien okres przebywałam na
Białorusi i wiesz, jaką podjęłam decyzję?
— Nie znam całego twojego życia. Po prostu nie wiem.
— Wyjechałam na wielką budowę do miasta Bałchasz leżącego nad jeziorem o tej samej nazwie. Świat
drogi. Około pięciuset kilometrów na północ od Ałma Aty. W tym czasie nie wiedziałam o tym, że
Aleksander Zawadzki odsiadywał długoletni wyrok.
— Masz ciekawe życie! Ale gdzie teraz ten Olek, co się z nim stało?
— To również interesująca historia. W jesieni trzydziestego dziewiątego roku skierowano mnie do
pracy w Pińsku na Polesiu. Pewnego dnia zatrzymałam się na moście nad rzeką Piną, wpatrując się w lustro
wody. Nagle z tyłu usłyszałam męski głos: „Jak można nie zauważać starych przyjaciół?” Obejrzałam się i
co za niespodzianka! Po piętnastu latach rozpoznałam Aleksandra Zawadzkiego i jego żonę. Było wiele
radości z tego niespodziewanego spotkania. Później, aż do napadu hitlerowskich Niemiec na nasz kraj,
odwiedzaliśmy się wzajemnie. Ale po co ja ci o tym wszystkim mówię?
— Jeśli mamy wkrótce udać się razem w niebezpieczną drogę, pragnę bliżej cię poznać.
— Wobec tego opowiem ci o ostatnim roku mego życia. Po zajęciu przez Niemców Pińska wypadki
potoczyły się błyskawicznie. Razem z mężem Siergiejem Korniłowem wstąpiłam do oddziału
partyzanckiego Wasilija Korża. Cztery dni później Siergiej zginął w walce z hitlerowcami. Dowódca odesłał
mnie na wschód z zadaniem dotarcia do naszych władz. Przez osiem dni i nocy, będąc w ciąży, szłam za
oddalającym się frontem. Czasami traciłam nadzieję, że przeżyję. To było straszne...
— A jednak udało się!
— Tak, ale odesłano mnie do miasteczka Skopin w obwodzie riazańskim. Tam urodziłam syna. Wkrótce
i ten rejon znalazł się w zasięgu działań frontowych. I znów musiałam odbyć daleką podróż aż do obwodu
permskiego.
— A jak trafiłaś do grupy specjalnej?
— Mam niespokojne usposobienie. Nie opuszczała mnie myśl o powrocie na linię frontu. Postanowiłam
więc porozmawiać w tej sprawie z Piotrem Kalininem, organizatorem ruchu partyzanckiego na Białorusi.
Dlatego tu jestem.
*
W dniu 22 czerwca wyjechało z Moskwy kilka samochodów wojskowych. Skierowały się ku linii
frontu. W jednej z wiosek, gdzieś między miastem Toropiec i Wielkimi Łukami, z dwóch samochodów
wysiadło osiemnaście kobiet. Zamieszkały w kilku oddzielnych chatach.
W skład owej niezwykłej grupy wchodziły m.in. Sofia Pankowa i Dusia Suranowa oraz nauczycielki: A.
Iwańkowa, M. Isakowa, Tonia Jermakowicz, Żenia Iwanowa, Liza Dobrotina, Maria Jacko, Jewrosinja
Trusowa. Tylko stojąca na czele grupy Wiera Chorużaja i Pankowa miały doświadczenie w prowadzeniu
działalności konspiracyjnej. Inne dopiero miały się tego uczyć. Wiera przeprowadzała ze swymi
dziewczętami wiele rozmów, podczas których poznawały zasady pracy w podziemiu.
Pewnego dnia na porannej zbiórce Wiera oznajmiła:
— Dziś w godzinach popołudniowych będziemy miały ważne spotkanie. Przyjeżdża do nas Sergiusz
Prytycki.
Od razu padły pytania, kim on jest, co go tu sprowadza i jak go mają przyjąć.
— Powiem wam krótko — wyjaśniła Chorużaja. — To znany działacz polityczny z okresu
międzywojennego na terenie Wilna. Głośny był jego proces polityczny. Myślę, że on sam o tym wszystkim
opowie.
Zapowiadany gość przybył po obiedzie. Spotkanie z nim trwało około trzech godzin. Dziewczęta zadały
mu wiele pytań, interesując się jego walką na froncie pod Mohylewem i organizacją oddziałów
partyzanckich.
Po przygotowaniach grupa Wiery Chorużej odjechała ku linii frontu i przez „bramę witebską” przeszła
na tereny okupowane. Tam zatrzymała się w oddziale partyzanckim M. Biriulina.
Dwudziestego siódmego sierpnia Kławdia Bołdaczewa przeprowadziła do Witebska pierwsze
wywiadowczynie: Dusię Suranową i Tonię Jermakowicz. Wkrótce Tonia powróciła do bazy. Od razu
otoczyły ją koleżanki.
— Jak ten Witebsk wygląda? Co tam słychać? — zapytała Żenia Iwanowa.
— Widziałam po raz pierwszy umundurowanych Niemców. Kiedy obok nich przechodziłam, drżałam ze
strachu. Ale jak zobaczyłam, że Kławdia zachowuje się tak pewnie, szybko przyzwyczaiłam się do ich
widoku.
— Mów, co słychać w Witebsku? Jak tam teraz żyją? —-pytała Dobrotina.
— Mam dużo do powiedzenia. Ogólne wrażenie przygnębiające. Na ulicach miasta widziałam
szubienice, na jednej z nich pięciu powieszonych. To straszny widok. Potem przechodziłam obok
maszerujących pod konwojem jeńców. Szkielety. W Witebsku był wielki obóz wziętych do niewoli naszych
żołnierzy. Do tej pory zginęło ich około dwustu tysięcy.
Pierwszego października do Witebska przedostała się Wiera Chorużaja. Wchodząc do miasta okazała
dowód na nazwisko Anny Siergiejewny Korniłowej z obowiązującą wkładką, potwierdzoną przez policję
witebską. Towarzyszyła jej Kławdia Bołdaczewa. Policjant, który sprawdzał dokumenty, spojrzał na Wierę i
łamanym językiem rosyjskim zapytał:
— Po co idziecie do Witebska?
— Jak to po co? — odpowiedziała Kławdia. — Przecież tam mieszkamy i mamy dzieci. Byłyśmy w
Algówce pod Witebskiem u krewnych. Wczoraj wyszłyśmy, a dziś wracamy.
— Możecie wchodzić — odpowiedział policjant i przystąpił do sprawdzania dokumentów kolejnych
osób zbliżających się ku posterunkowi kontrolnemu.
— Muszę się przyznać, że nie czułam się pewnie — powiedziała później Wiera do Kławdii.
— Wcale się nie dziwię. Pamiętaj jednak, że policjanci na ogół nie są zbyt dokładni przy kontrolowaniu
kobiet.
Po przybyciu do Witebska Wiera z Kławdią odwiedziły kilka wytypowanych mieszkań
konspiracyjnych. Zapoznały się z poszczególnymi lokatorami i ich rodzinami. Wiera zamieszkała w domu nr
4 przy ulicy Traktorowej. Jedną połowę tego budynku zajmowała rodzina Antonowów, drugą — rodzina
Worobiowów. Wkrótce do Witebska przybyły pozostałe dziewczęta.
Pewnego dnia Wiera Chorużaja zaszła do mieszkania Matreny Oskier, zlokalizowanego przy lotnisku
wojskowym. Na pierwszy rzut oka gospodyni wyglądała na osobę mało przydatną w działalności
konspiracyjnej. Ta stara kobieta, inwalidka z jedną protezą, w rzeczywistości była doświadczonym i
aktywnym działaczem podziemia. Jej wiek i trwałe kalectwo sprawiły, że władze okupacyjne nie
podejrzewały jej o konspiracyjną działalność.
W ciągu krótkiego czasu Wiera Chorużaja i jej dziewczęta rozpoznały sytuację w Witebsku. Ustaliły
dokładnie dyslokację i charakter wszystkich jednostek wojskowych, składy amunicji, liczbę samolotów na
lotniskach. Wiera na bieżąco informowała przełożonych o ruchach wojsk niemieckich w kierunku Suraża i
Smoleńska. W kolejnych meldunkach podawała obiekty do nalotów bombowych. Nawiązała także łączność
z wieloma miejscowymi organizacjami społecznymi.
„Na lotnisku — powiadamiała w pierwszym meldunku — znajduje się okresami około 150 samolotów.
Stoją zagęszczone obok siebie. Dlaczego od dawna nie ma nalotów? Mieszkańcy ich oczekują. Byłaby to
wielka radość. Wiadomość o podziemnych hangarach nie potwierdza się”.
W kilka dni później nocą nadleciały oczekiwane radzieckie bombowce. Najpierw Niemcy ogłosili w
swoich jednostkach alarm, później dał się słyszeć od wschodu narastający warkot silników. Ciemność nocy
przecięły smugi reflektorów. Z domów powychodzili mieszkańcy i wpatrywali się w niebo. Wiera uczyniła
to samo. Kiedy zbliżyła się pierwsza eskadra, nad Witebskiem rozbłysły dziesiątki oświetlających rakiet. Z
różnych stron odezwała się artyleria przeciwlotnicza, ale szybko przytłumił ją odgłos detonacji.
— Sypią się bomby na lotnisko — tłumaczył Wierze Antonow. — Teraz bombardują stację!
W pewnym momencie jeden z samolotów dostał się w smugi reflektorów.
Wiera obserwowała go z napięciem.
— Przecież mogą go zestrzelić — krzyknęła. — Dlaczego nie ucieka?
W pobliżu bombowca zaczęły rozrywać się pociski artyleryjskie. Nagle pilot znurkował, na niewielkiej
wysokości nad ziemią wykonał ostry zakręt i zniknął gdzieś nad Witebskiem.
W następnym meldunku Wiera pisała: „Przyjaciele moi! Nie posiadam się z radości Nie mam jednak
możliwości przekazania wam naszych wrażeń. Nalot był wielkim przeżyciem, budzie oglądali go sprzed
swoich domów. Życzymy naszym lotnikom bojowych sukcesów. Bomby trafiły w sztab dywizji. Na lotnisku
spłonął skład amunicji, zniszczono wiele samolotów. Trafiony został dom oficera i stołówka”.
Po tym pierwszym nalocie nastąpiły kolejne. Wiera meldowała:
„Zniszczony został schron, w którym zginęło ponad 30 oficerów i szeregowych, zniszczono około 50
samolotów. Od bombardowań spalił się transport z paliwem, trafione zostały koszary przy ulicy Bebla”.
„28 października ponownie zbombardowano lotnisko, gdzie uległo zniszczeniu 8 samolotów. Na ulicy
Stiekłowa w zbombardowanym budynku zginęło około 250 niemieckich żołnierzy. W następnym dniu
bomby zniszczyły dalszych 21 samolotów. 30 października celnie zbombardowany został węzeł kolejowy w
Witebsku. Spalił się pociąg z cysternami i drugi ze sprzętem wojskowym”.
Trzynastego listopada ze strefy partyzanckiej do Witebska wyruszyła łączniczka Kławdia Bołdaczewa.
Minęło kilka dni, a ona wciąż nie wracała. Aby wyjaśnić, co się z nią stało, udała się do miasta druga
łączniczka, Żenia Iwanowa. To ona dowiedziała się o nieszczęściu. Oto Wiera Chorużaja, Jewdokina
Suranowa, Sofia Pankowa, Kławdia Bołdaczewa oraz rodzina Worobiowów zostali aresztowani. Przez pięć
dni trzymano ich w więzieniu przy ulicy Suraskiej, a później przewieziono do siedziby gestapo. Tutaj Wierę
umieszczono w nie ogrzewanej celi. Wyżej, nad więźniami, znajdowały się pokoje przesłuchań. Urzędował
tam naczelnik SD w Witebsku Wiwens, sadysta Reksza, tłumacz Anatol Kuwicyn. W przesłuchaniach
uczestniczył także sturmhannführer Strauch. Hitierowcy sądzili, że wpadli na trop rozgałęzionej organizacji
konspiracyjnej, i usiłowali wymusić na zatrzymanych szczegółowe zeznania. Bohatersko zachowała się
Wiera Chorużaja. Nie załamała się rodzina Worobiowów, Dusia Suranowa i Sofia Pankowa.
Podczas jednego z przesłuchań nastąpiła konfrontacja. Przed dziewczyną stanęła znana jej mieszkanka
Witebska.
— Kto stoi przed tobą? — zapytał gestapowiec.
— Wiera — odpowiedziała kobieta.
— Czy znasz jej nazwisko?
— Nic nie wiem. Mieszkała u Worobiowów. Raz tylko słyszałam jej imię.
Dwadzieścia dwa dni i noce trwały przesłuchania, podczas których aresztowanych poddawano torturom.
Według oświadczeń kilku osób Wierę Chorużą i jej współtowarzyszki rozstrzelano w wąwozie iłowskim.
Jest to tylko jedna z wersji na temat okoliczności i miejsca stracenia tych bohaterskich dziewcząt. Istnieje
przypuszczenie, że Wiera została zamordowana na terenie byłego 5 pułku kolejowego i tam znajdują się jej
szczątki.
W dawnych lochach gestapo w Witebsku w jednej z cel widoczny jest napis: „Choru...” Co to może
znaczyć? Może napisała to w przeddzień śmierci Wiera, a może kto inny? Najprawdopodobniej są to
pierwsze litery jej nazwiska.
Wiera Chorużaja przebywała w Witebsku tylko półtora miesiąca. W tym czasie wykonała wiele
niebezpiecznych zadań. Szczególnie cenne były wiadomości o rozmieszczeniu oraz charakterze niemieckich
jednostek i różnych obiektów wojskowych. W uznaniu bohaterstwa Wiery w walce z hitlerowskim
okupantem Prezydium Rady Najwyższej przyznało jej pośmiertnie tytuł Bohatera Związku Radzieckiego.
Wiele lat po zakończeniu wojny Aleksander Zawadzki pisał:
„Co można powiedzieć o Wierze? To była taka dziewczyna, która pozostaje w pamięci na całe życie.
Kiedy patrzę dziś na jej poważną twarz na fotografii, zawsze przychodzi mi na myśl, że Wiera w
codziennym życiu była zupełnie inna. Wesoła, pełna entuzjazmu, z zachwytem przyjmująca każde
osiągnięcie w pracy. Była niezwykle miła, bezpośrednia, serdeczna, wrażliwa. Czy ktoś z nas myślał, że ta
skromna dziewczyna stanie się bohaterką narodu radzieckiego? W walce nie zdarza się myśleć o takich
rzeczach. Zachowajcie pamięć o Wierze Chorużej...”
BLOKADA
W końcu sierpnia 1942 roku w Witebsku odbyła się odprawa oficerów Wehrmachtu oraz dowódców SS
i policji. Uczestniczył w niej generał Max Schenckendorff, dowódca tyłowej strefy Grupy Armii „Środek”.
W jego dyspozycji już w grudniu 1941 roku znajdowały się 4 dywizje bezpieczeństwa, 2 brygady SS, 12
kompanii czołgów, 9 kompanii ciężkich karabinów maszynowych i 11 baterii artylerii. Przybył także Otto
Wöhler, szef sztabu Grupy Armii „Środek”.
Co było przedmiotem narady? Wyjaśnił to pułkownik ze sztabu jednej z dywizji bezpieczeństwa.
— Proszę zwrócić uwagę — rozpoczął — na obszar między linią kolejową Witebsk — Newel, drogą
Newel — Uświaty — Wieliż oraz Dźwiną od Wieliża do Witebska. — Pułkownik trzymanym w ręku
ołówkiem wskazał wymienione miejscowości. — Cały ten rejon znajduje się pod kontrolą bandytów. W
większości wiosek nie ma organów naszej władzy. Najgorsze, że od lutego istnieje tam ta przeklęta „brama”
między Wieliżem a Uświatami. Przez „bramę” maszerują z terenów Białorusi mężczyźni do Armii
Czerwonej, odchodzą również kobiety z dziećmi. Wyprowadza się tamtędy krowy i konie. Nasze
rozpoznanie powiadamia, że na tereny, o których mówię, przyjechał samochód z aparaturą kinową. Dla
bandytów i ludności wiejskiej wyświetla się film o walce pod Moskwą. To skandal! Najważniejsze, że ze
wschodu przerzuca się do zajętych przez nas rejonów amunicję i materiały wybuchowe. Przenikają tu
również grupy uzbrojonych ludzi i wywiadowców, którzy przemieszczają się na nasze głębokie zaplecze. —
Pułkownik podniósł głos, jakby chciał w ten sposób podkreślić wagę omawianego problemu. — Ruch na
strategicznej linii Połock — Witebsk — Smoleńsk w godzinach nocnych, a także w ciągu dnia, jest często
paraliżowany. Musimy z tym w szybkim czasie skończyć. Sytuacja na odcinku Grupy Armii „Środek” jest
ustabilizowana. Leningrad okrążony, nasze wojska zbliżyły się do Wołgi. Możemy więc wydzielić znaczne
siły, w tym niektóre jednostki frontowe, do walki z bandytami celem ich całkowitej likwidacji. Mam
nadzieję, że już wkrótce powiesimy ich dowódcę... — Tu pułkownik przerwał, gdyż wyleciało mu z pamięci
trudne do wymówienia nazwisko.
— Minaj Szmyriew — podpowiedział ktoś z sali.
— Będzie wisiał trzy dni w Surażu lub Witebsku! —- stwierdził stanowczo pułkownik.
Odpowiedział mu pomruk wyrażający aprobatę.
— Uderzenie — referował dalej — przeprowadzimy z trzech kierunków. Pierwsze odetnie bandytom
drogę odejścia na zachód. Dlatego szczelnie zamkniemy szosę Witebsk — Newel. Dwa następne będą szły z
północy i południa. Wyznacza je droga Uświaty — Suraż i rzeka płynąca równolegle do tej drogi.
Powtarzam, chodzi o okrążenie i zniszczenie band lub zepchnięcie ich prosto na okopy naszych wojsk, a tym
samym przywrócenie ciągłości frontu. Do akcji przystępujemy w nocy z dwudziestego czwartego na
dwudziesty piąty września. Każdy z dowódców otrzyma na piśmie odpowiednie rozkazy.
Następnie pułkownik wymienił oddane mu do dyspozycji jednostki. Były to: 406 pułk grenadierów,
244, 600, 743, 994 bataliony ochronne oraz 7 pułk artylerii.
Kończąc powiedział:
— Jeszcze jedna uwaga. Znajdujący się w samochodach żołnierze muszą być tak rozmieszczeni, aby
mogli strzelać we wszystkich kierunkach. Wszyscy mają mieć hełmy, karabiny i pistolety maszynowe
załadowane. Każdego żołnierza zaopatrzyć co najmniej w dwa granaty. Erkaemiści muszą mieć
przynajmniej po tysiąc sztuk amunicji.
W tym czasie od zwiadowców i członków grup specjalnych do sztabu 1 Białoruskiej Brygady
Partyzanckiej napłynęło kilka meldunków o przybyciu do Witebska, Newla i Suraża nowych jednostek
piechoty, oddziałów policji, a także artylerii i czołgów okupanta.
W tej sytuacji Szmyriew wezwał dowódców oddziałów do sztabu brygady we wsi Pudot'.
Spotkanie rozpoczął szef sztabu Zacharow.
— W najbliższych dniach, a może godzinach, spodziewamy się ataku przeważających sił wroga. Należy
przypuszczać, że Niemcy będą usiłowali okrążyć nasze oddziały i całkowicie je zniszczyć. Położenie jest
trudne. Każdy oddział broni się na swoim odcinku. Kierunek odwrotu na wschód, tam mamy drogę otwartą.
W wypadku okrążenia przebijać się na wąskich odcinkach i ponownie wychodzić na tyły wroga.
— Oddział imienia Kurmelewa pod dowództwem Nowikowa zajmie obronę nad Dźwiną. W razie
zagrożenia wycofuje się w kierunku północnym — zadecydował Szmyriew. — Gdybyśmy odchodzili na
wschód, zabieramy ze sobą ludność cywilną.
Oddział, o którym mówił dowódca, liczył około 500 partyzantów. Jego uzbrojenie składało się z 95
pistoletów maszynowych, 12 erkaemów, 2 dział i 3 moździerzy. Nad Dźwiną nie było systemu rowów
ciągłych jak na linii frontu, a jedynie pojedyncze stanowiska ogniowe przy dogodnych podejściach do rzeki
w miejscach przewidywanych przepraw nieprzyjaciela.
Dwudziestego piątego września 1942 roku o świcie Niemcy otworzyli ogień artyleryjski na pozycje
partyzantów nad Dźwiną. Z Suraża w kierunku wioski Kozakowo ruszyły przez most czołgi i samochody
pancerne. Za czołgami wzdłuż obu brzegów Uświaty przesuwała się nieprzyjacielska piechota. W pobliżu
wsi Puchowicze jeden z samochodów pancernych najechał na minę i uległ zniszczeniu.
Wysunięte nad Dźwinę kompanie oddziału im. Kurmelewa dowodzone przez Fomę Nowikowa
ostrzelały zbliżających się Niemców z broni maszynowej. Pierwszy atak wroga załamał się. Hitlerowcy
zaczęli się okopywać.
Zagrożeni okrążeniem partyzanci cofnęli się do wsi Kozakowo. Po rozminowaniu dróg hitlerowcy
ponownie ruszyli do ataku. Do wioski podchodziły czołgi. Pierwszy najechał na minę i stanął
unieruchomiony, drugi uszkodzili celnym ogniem partyzanccy artylerzyści. Jednak tyraliera niemieckiej
piechoty wciąż zbliżała się do Kozakowa, by zająć go z marszu. Partyzanci powstrzymali ten atak, ale już za
chwilę wróg zagroził skrzydłom pododdziału.
— Niemcy podchodzą do lasu! — krzyknął Czebotariew do swego zastępcy Łogariewa. — Wskakuj na
konia i pędź na lewe skrzydło!
Na zagrożonym odcinku nie widać było śladów niepokoju. Partyzanci bez lęku czekali na atak
niemieckiej piechoty. Na skraju lasu rozrywały się pociski artyleryjskie. Wydawało się, że nawet stare
drzewa nie wytrzymają tej nawały ogniowej.
— Trwać na tej pozycji — rzucił Łogariew do dowódcy plutonu Grigorija Kiryłłowa.
Nagle w pobliżu rozerwał się pocisk artyleryjski. Odłamek trafił Łogariewa w prawą skroń. W tym
samym czasie na swojej pozycji ranny został dowódca kompanii Anatol Czebotariew oraz opatrująca go
sanitariuszka Kława Jemielianowa. Z pomocą pospieszył im dowódca drugiego plutonu Iwan Sołowiew i
jego sanitariuszki: Nina Afanasjewa i Zina Iwanowa.
Łogariewa odprowadzonego z linii ognia w bezpieczne miejsce zaniepokoiły wybuchy pocisków
dochodzące z północnego wschodu. Czyżby Niemcy przeniknęli na nasze tyły? — pomyślał. Jego
przypuszczenia okazały się słuszne. Oddziały nieprzyjaciela rzeczywiście przeniknęły w głąb obrony
partyzantów. Jak do tego doszło?
W nocy z 24 na 25 września, po sforsowaniu Dźwiny kilka kilometrów na południe od Wieliża, wróg
zajął wioski Kraslewicze, Isaczenki i znalazł się na południowy wschód od wsi Pudot', gdzie wcześniej
kwaterował sztab 1 Białoruskiej Brygady Partyzanckiej. W nocy pododdziały hitlerowców zajęły dalsze
wioski: Szatiki i Drozdy, wychodząc na tyły broniących się partyzantów od wschodu, czyli od strony dróg
odejścia za linię frontu.
O godzinie 6 rano 25 września do wartownika we wsi Pudot' podeszła grupa złożona z 40 ludzi w
cywilnych ubraniach. Rozmawiali głośno po rosyjsku.
— Stój, kto idzie! — krzyknął wartownik.
— Swoi. Wracamy z zadania.
Ubrany po cywilnemu policjant jednym ciosem sztyletu zabił partyzanta i nieprzyjacielska grupa bez
przeszkód przedostała się na główną ulicę wioski, w której pozostali tylko Szilc, Daniluk i Barbanow.
Niewielki pododdział Szpakowa przedarł się do lasu i zajął obronę na jego skraju. Stąd przez cztery godziny
powstrzymywał podchodzących hitlerowców.
W następnym dniu Niemcy, wspierani ogniem artylerii, zajęli ponownie Pudot', Szyłki i Buły, gdzie
broniły się pododdziały Głazunowa, Szpakowa i część oddziału im. Kurmelewa. Hitlerowcy wprowadzili
dodatkowo do walki 2 pułk piechoty z Witebska wzmocniony 6 czołgami. W całej partyzanckiej strefie
rozgorzały zacięte walki. Do 2 października niemieckie jednostki wojskowe i policyjne zajęły wszystkie
miejscowości leżące z obu stron rzeki Uświata, umieszczając swoje posterunki we wsiach Pudot', Zapolje,
Cerkowszczina, Szłyki, Drozdy, Szmyri, Szerszni, Czesnorje, Karpekino, Pristań, Łobani i Griwy. Na zachód
od Uświaty pozostały w lasach oddziały Rajcewa, Gurki, Biriulina i Woronowa. Jednocześnie z atakiem nad
Dźwiną i wzdłuż rzeki Uświata wyprowadzili Niemcy uderzenie od północnego wschodu z linii Newel —
Wieliż na pozycję 2 Białoruskiej Brygady Partyzanckiej. Mimo wsparcia 3 tankietek i 2 czołgów
nieprzyjaciel stracił tu 125 oficerów i szeregowych. Nocą z 26 na 27 września wróg ponownie ruszył na
pozycje 2 Białoruskiej Brygady Partyzanckiej, zajmując wioski: Stepanowicze, Kukowo, Algowo, Szljapy i
Bobrowo, które następnie zostały spalone.
Spychane przez wroga oddziały albo odchodziły na wschód, przedostając się na tereny przyfrontowe
Armii Czerwonej, albo też udawało im się wyrwać z okrążenia i pozostać w strefie partyzanckiej. Wróg
zamknął „bramę witebską”, ograniczając tym samym przepływ ludzi w jedną i drugą stronę. Ograniczając,
lecz nie likwidując — linia frontu w rejonie dawnej „bramy” nie była zbyt szczelna i w dalszym ciągu wiele
różnych grup przenikało na zaplecze.
Hitlerowcom nie udało się zniszczyć oddziałów partyzanckich i przerwać ich działań bojowych.
Zwycięstwo pod Stalingradem spotęgowało w ludziach radzieckich wolę walki. Na tyłach wroga powstawały
polowe lotniska. Dzięki temu Centralny Sztab Partyzancki miał znacznie większe możliwości przerzutu
materiałów wybuchowych, broni i amunicji dla zgrupowań partyzanckich. Kierowano także do nich
przeszkolonych łącznościowców z radiostacjami.
Oddziały Szmyriewa, które wycofały się do frontowej strefy Armii Czerwonej, podjęły przygotowania
do powrotu na tereny okupowane. Zaopatrzono je w dodatkową broń, amunicję, ciepłą bieliznę i ubrania.
Poszczególne pododdziały podchodziły kolejno do linii frontu.
Pierwsza wyruszyła 2 kompania z oddziału im. Kurmelewa pod dowództwem Aleksieja Pogorełowa.
Przez kilka dni i nocy zwiadowcy i partyzanci poszukiwali dogodnych przejść na północ od Uświat w
kierunku na Newel. W nocy 17 października pododdział podjął próbę przejścia linii frontu w pobliżu wsi
Korownica. Akcja zakończyła się niepowodzeniem, gdyż prawdopodobnie w ciągu dnia hitlerowcy
zaminowali dogodne przejścia. Zginął 17-letni Iwan Maksimow ze wsi Galinowo, doświadczony
zwiadowca. Zabity został komisarz brygady Michaił Simankow, ciężko ranni I. Bazanow i erkaemista Stepan
Woronajew.
Kompania odeszła na pewien czas od linii frontu, ale po rozminowaniu terenu wróciła w rejon wiosek
Birke, Ponizowje, Płoskoszi, Berezowce. Szybko nawiązano łączność ze sztabem brygady, znajdującym się
we wsi Kozłowicze. Zwiadowcy brygady znaleźli nowe przejścia w linii frontu, choć nie była to już „brama
witebska”.
Pod koniec 1942 roku partyzanci Szmyriewa znaleźli się w trudnej sytuacji. Oto na tereny przyfrontowe
przybyło z bardziej oddalonych miejscowości około 800 ludzi w nadziei odejścia na wschód przez „bramę
witebską”, o której wcześniej słyszeli. Spóźnili się jednak o półtora miesiąca. Teraz należało ich skierować
na powrót do domów, gdyż byli ciężarem dla miejscowej ludności i partyzantów. Podjęli się tego Fiodor
Wodniew i Ichnat Woronow. Przeprowadzenie nocą przez zaśnieżone i zlodowaciałe bezdroża poza linię
frontu tak licznej grupy, w której znaleźli się także starcy, kobiety i dzieci, było nie lada wyczynem.
W tym czasie w Białoruskim Sztabie Partyzanckim przebywał Minaj Szmyriew. Trafił tam również —
po kuracji w szpitalu — Michaił Moguczyj.
— Dobrze, że cię widzę — rozpoczął Szmyriew. — Od kilku dni myślałem nad tym, jak dostarczyć
nową radiostację i dokumenty do moich chłopców. Potrafisz wykonać to zadanie?
— Jestem przekonany, że tak. Potrzebuję tylko kilku ludzi do pomocy.
— Dobrze, dostaniesz dwóch odważnych i zahartowanych partyzantów.
Trójka śmiałków przez cztery dni i noce maszerowała w bezpiecznej odległości od linii okopów i
stanowisk ogniowych nieprzyjaciela. I tak dotarła do wsi Kapustina, gdzie zajmowała obronę jednostka
Armii Czerwonej, utrzymująca kontakty z partyzantami Szmyriewa. Nocą 7 listopada jeden z batalionów
frontowych zaatakował Niemców w miejscowości Czuriłowo leżącej na rozwidleniu dróg Uświaty —
Wielkie Łuki. Wykorzystując tę sytuację trzej partyzanci przedostali się przez linię frontu ku jezioru
Siennica i w parę dni później, wraz z radiostacją, znaleźli się w sztabie brygady. Zimą zamarznięte jezioro
stało się kolejnym korytarzem łączącym jednostki Armii Czerwonej z partyzantami.
W grudniu 1942 roku dowódca 1 Białoruskiej Brygady Partyzanckiej meldował: „W ciągu 18 dni
grudnia oddziały brygady przeprowadziły 25 operacji bojowych. Zabito 125 żołnierzy, zniszczono 20
samochodów, wysadzono 3 pociągi, w tym 1 z żołnierzami, 1 pociąg spalono. W Witebsku został wysadzony
most kolejowy”.
Siły partyzanckie w rejonie Wtebska wciąż działały bardzo aktywnie. Grupy specjalne przeprowadziły
wiele udanych akcji dywersyjnych w samym mieście, w którym stacjonowało wiele jednostek wojskowych i
siły policyjne wroga.
Podobnie jak trzej wspomniani już partyzanci przeszło przez linię frontu 170 żołnierzy pod
dowództwem lejtnanta Wasilija Bielińczikowa i dalszych 40 partyzantów z 2 Białoruskiej Brygady
Partyzanckiej. Przenieśli oni spory zapas amunicji.
POWIETRZNY MOST
W połowie 1942 roku przez „bramę witebską” na okupowane tereny Białorusi przeszła grupa
frontowych oficerów. Znaleźli się wśród nich między innymi Fiedor Pustowit, P. Łysienko, W. Tichonow,
sanitariuszka Wiera Buławka i Iwan Titkow. Ten ostatni w październiku został dowódcą brygady
Julian Tobiasz „KULISTY PIORUN” Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1987 Okładkę projektował: Konstanty M. Sopoćko Redaktor: Elżbieta Skrzyńska Redaktor techniczny: Janusz Festur Korektor: Sławomir Popielecki
NADEJŚCIE WROGA Trzeciego lipca 1941 roku, w pobliżu Dołginowa, miasteczka leżącego około stu kilometrów na południowy zachód od Płocka, w dworku zagubionym wśród lasów rozpoczęła się odprawa oficerów sztabowych 3 grupy pancernej generała pułkownika Hermanna Hotha. Generał był typowym oficerem armii pruskiej. Miał za sobą udział w bitwach pierwszej wojny światowej i w napadzie na Polskę we wrześniu 1939 roku jako dowódca 15 korpusu armijnego, z którym w następnym roku znalazł się we Francji. Na odprawę przybyli m.in. dowódcy: 39 korpusu armijnego generał Rudolf Schmidt, 57 korpusu armijnego generał Kuntzen, oraz wyżsi oficerowie innych jednostek, wchodzących w skład 3 grupy wojsk pancernych. W okazałej sali na dużym stole leżała mapa sztabowa z naniesionymi kierunkami najbliższych uderzeń. — Panowie oficerowie, witam was w swoim polowym sztabie — rozpoczął generał Hoth. — Chciałbym przedstawić wam decyzję operacyjną do dalszych działań bojowych. Rozpocznę od położenia bolszewików na naszym kierunku w ciągu ostatnich dwóch dni. — Generał podszedł bliżej mapy i wziął wskaźnik podany przez adiutanta. — Rozproszone i częściowo rozbite jednostki nieprzyjaciela koncentrują się w rejonie Witebska, Dzisny i jeziora Narocz. Tylko na niektórych odcinkach udało się im zniszczyć ważniejsze mosty. Nasze lotnictwo zaobserwowało odchodzenie oddziału wroga z Orszy do Smoleńska. — Kierunek tego odejścia generał pokazał dwukrotnie. — Należy przypuszczać — wyjaśniał dalej — że przeciwnik nie jest w stanie przygotować skutecznej obrony na rubieży Orsza — Witebsk — Dzisna z powodu poniesionych strat i tempa naszego natarcia. Zakładam, że możemy spotkać się z lokalnymi działaniami obronnymi w pobliżu ważniejszych przepraw wodnych i skrzyżowań. Prawdopodobnie wróg będzie bronił Połocka i Witebska, ponieważ leżą na ważniejszych szlakach dofrontowych i drodze do Moskwy. Mam nadzieję, że szybko tam będziemy. Generał skierował wskaźnik na Witebsk i Połock. — W rejonie tych miast — referował dalej — znajdują się baterie obrony przeciwlotniczej. Od Dźwiny do rubieży Suraż — Newel nie stwierdzamy żadnych sił przeciwnika. Teraz, panowie oficerowie, przejdę do sprecyzowania konkretnych zadań, które w rozszerzonej formie otrzymacie na piśmie. I tak trzecia grupa pancerna pod moim dowództwem po sforsowaniu Dźwiny, współdziałając na swym prawym skrzydle z drugą grupą pancerną generała Heinza Guderiana, dokona przełamania na odcinku Witebsk — Dzisna. — Generał Hoth zaznaczył wskaźnikiem główne kierunki uderzeń. — Celem naszych działań bojowych jest osiągnięcie rubieży Wieliż — Newel. Trzydziesty dziewiąty korpus generała Schmidta w składzie siódmej i dwudziestej dywizji pancernych oraz dwudziestej i czternastej dywizji zmotoryzowanych sforsuje Dźwinę na odcinku Ułła — Witebsk i z marszu osiągnie rubież Wieliż — Bierieśniewo. — Generał przytrzymał wskaźnik pod tą ostatnią miejscowością, o której większość zebranych tu oficerów jeszcze nie słyszała. — Należy pamiętać, generale Schmidt, o zabezpieczeniu swojego prawego skrzydła od ewentualnego uderzenia nieprzyjaciela z lasów w rejonie Dobromyśla. Przechodzę do zadań pięćdziesiątego siódmego korpusu pancernego generała Kuntzena. Korpus w składzie dwunastej i dziewiętnastej dywizji pancernych oraz siedemnastej dywizji zmotoryzowanej forsuje Dźwinę w rejonie Dzisny na zachód od Połocka, następnie opanują miasto Gorodok na północ od Witebska. Tym samym zabezpieczy lewe skrzydło trzydziestego dziewiątego korpusu pancernego w jego ataku na Witebsk. Głównym zadaniem pięćdziesiątego siódmego korpusu — akcentował generał — jest kierunek Uświaty — Kresty. Są to niewielkie miasteczka, ale ich zdobycie zapewni nam wyjście w przestrzeń operacyjną. Hoth referował swoją decyzję pewnie, uważając, że otwiera ona drogę do Moskwy. Następnego dnia wieczorem w tym samym pokoju dowódca 3 grupy wojsk pancernych w towarzystwie szefa sztabu pułkownika Hünersdorffa wysłuchiwał raportu szefa oddziału operacyjnego, majora Wagenera. — Rosjanom udało się powstrzymać nasze natarcie na Połock — mówił Wagener. — Dziewięćdziesiąta ósma i sto siedemdziesiąta czwarta dywizje strzeleckie nie przestają atakować dziewiętnastej dywizji pancernej generała Knobelsdorffa. Należy przypuszczać, że przeciwnik usiłuje utrzymać Połock za wszelką cenę. — Czy napłynęły jakieś wiadomości z tego kierunku? — zapytał generał. — Nie wiem jeszcze, czy to ma większe znaczenie, ale nasze rozpoznanie stwierdziło na lewym skrzydle dziewiętnastej dywizji pancernej obecność osiemdziesiątego trzeciego pułku wojsk ochrony pogranicza. Generał Hoth nagle ożywił się. — Jakie są zadania tego pułku? — spytał. — Sądziłem, że z tymi wojskami skończyliśmy na Bugu. Widocznie to jakieś nowe oddziały. — Z meldunku wynika, że walczą desperacko nawet w beznadziejnych sytuacjach, zwłaszcza kiedy
ubezpieczają wycofywanie się sił głównych danej dywizji. — Należy sprawdzić, czy istnieją jeszcze inne pułki tej formacji. Referuj dalej. — Dwudziesta dywizja pancerna generała Zorna dosłownie ugrzęzła na rozmokłych drogach po ostatnich ulewnych deszczach. Mimo tej przeszkody podeszła pod Ułłę i rozpoczęła natarcie dziś o godzinie piętnastej. Rosjanie zajmują w rejonie Ułły wcześniej przygotowaną obronę. — A co robi siódma dywizja pancerna generała majora von Funcka? — Niespodziewanie natknęła się na przeciwuderzenie przeciwnika — odrzekł Wagener, zerknąwszy do notatek. — Wynika z tego, że bolszewicy wbrew naszej ocenie dysponują jeszcze znacznymi siłami. — A co to za jednostki? — zapytał generał podchodząc do mapy. — Są to korpusy piąty i siódmy pod dowództwem generałów Aleksiejenki i Winogradowa z dwudziestej armii, dowodzonej przez generała Kuroczkina. Przybyły z głębi Rosji. To one odrzuciły nasze wojska w rejonie Sienna. Sytuacja została na tym kierunku już opanowana. Ponownie podchodzimy pod Witebsk. — Jak oceniacie stosunek sił przed naszyrni wojskami? — Wprowadzenie dwudziestej armii jest ze strony bolszewików próbą zamknięcia rozszerzonego frontu. Armia ta składa się z sześciu dywizji i zajmuje zbyt szeroki pas obrony. Atakowana jest przez szesnaście naszych dywizji. Przewagę mamy więc zdecydowaną. — Interesuje mnie Witebsk. Miasto musi być zdobyte. — Z naszego rozpoznania wynika, że Witebska broni tylko sto pięćdziesiąta trzecia dywizja piechoty i jednostki pospolitego ruszenia. Lotnictwo zaobserwowało ewakuację ludności w kierunku wschodnim. Hoth przeszedł się dwa razy po pokoju i zwrócił się do Wagenera: — Jutro w południe zmieniamy miejsce dowodzenia. Chcę być bliżej Dźwiny. Dziewiątego lipca w godzinach rannych nad Witebskiem unosiła się mgła. Na miasto spadły pociski artyleryjskie i bomby lotnicze. Wróg po zdobyciu wschodnich dzielnic podjął próbę forsowania rzeki. Bezpośredni szturm na wschodnie dzielnice przypuściły 20 i 7 dywizje pancerne. Cały dzień trwały uporczywe walki na północno-wschodnich podejściach do Witebska. Z tego kierunku uderzały niemieckie czołgi. Podjął z nimi walkę dywizjon artylerii Czapajewa, syna słynnego dowódcy z okresu wojny domowej. Przez wiele godzin artylerzyści ogniem na wprost powstrzymywali wroga. Równie bohatersko walczyli pod Witebskiem przez kilka dni artylerzyści 293 pułku majora Nikitina, niszcząc 12 niemieckich czołgów. Pułk, straciwszy połowę dział, wycofał się w pobliże wsi Łuczesy koło Witebska. Zginęło wielu żołnierzy. Ranny został major Nikitin. Wieczorem, kiedy nieprzyjaciel przerwał swoje ataki, a na przedpolu dymiły jeszcze zniszczone czołgi, w 2 dywizjonie na stanowisku dowódcy lejtnanta Moskwina znajdowało się trzech oficerów. — Wasz dywizjon — mówił kapitan Anisin z dowództwa pułku — nad ranem przeprowadzi atak artyleryjski na lotnisko, na którym znajduje się wiele samolotów niemieckich. — Ale jak to zrobić? Lotnisko nie znajduje się w zasięgu naszych dział — odrzekł dowódca baterii lejtnant Mołodych. — Tak, to prawda — potwierdził dowódca dywizjonu lejtnant Moskwin. — Możemy jednak przesunąć nasze stanowiska bardziej na zachód, kilka kilometrów bliżej celu. Niemcy nie mają tam swoich oddziałów. — Na tym właśnie polega plan dowództwa pułku — podchwycił kapitan Anisin. — Zresztą drugi dywizjon znajduje się na bezpośrednim kierunku lotniska. W nocy trzy jego baterie podciągną działa na skraj lasu w pobliże wsi Koopti. W tym samym czasie lejtnant Mołodych z grupą łącznościowców i zwiadowców zajmie dogodne stanowisko w pobliżu lotniska. Łączność przewodową należy doprowadzić do punktu obserwacyjnego, tak jak zwykle podczas przygotowania artyleryjskiego. Około północy dywizjon skrycie i bez przeszkód zajął dogodne pozycje. Lejtnant Mołodych z grupą żołnierzy znalazł się niedaleko lotniska i przekazał dokładne namiary. Na komendę kapitana Anisina dwadzieścia dział równocześnie rozpoczęło kanonadę. Przy aparacie telefonicznym na stanowisku dowodzenia pozostał Moskwin. — Lotnisko pod ogniem, prowadzicie celny ogień — meldował z punktu obserwacyjnego Mołodych. — Dobrze, bardzo dobrze. Tak należy... Samoloty się palą! Widzę lotnisko jak w dzień. Ogień czterech dział nieco w lewo, zero-zero jeden, cel minus dwa. Płonie wiele samolotów. Na lotnisku biegają Niemcy... Przy starcie rozbiły się dwie maszyny. Wszystkie działa cel plus dwa, bardziej na prawo, zero-zero jeden... Samoloty nie startują, morze ognia! Bardziej na prawo! Oglądajcie pożar, powinniście go widzieć. Zwycięstwo, kapitanie, zwycięstwo. Hura! — Kończy się amunicja, opuszczamy stanowiska — rozkazał kapitan Anisin. Artyleryjski atak na lotnisko trwał ponad dwadzieścia minut. Zniszczeniu uległy dziesiątki samolotów, wybuchły składy amunicji, zginęło wielu niemieckich żołnierzy.
W dniu 11 lipca Witebsk został zdobyty. Dzień później szef Sztabu Generalnego Wojsk Lądowych generał pułkownik Franz Halder w swoim „Dzienniku wojennym” zanotował: „Koło Witebska Hoth musiał bronić się przed zaciekłymi atakami z północy i ze wschodu. Również jego siły podążające wzdłuż Dźwiny są stale narażone na atak z północy z kierunku Newla i Wielkich Łuk”. * Witebsk leżący na leningradzkim i moskiewskim kierunku zajął szczególne miejsce w planach hitlerowskiego dowództwa. Miasto miało stać się bastionem Rzeszy na wschodzie. Od pierwszych dni okupacji rozpoczęły w nim „urzędowanie” jednostki wojskowe i policyjne. Rozlokowały się tu także hitlerowskie służby specjalne. W dziesięć dni po zdobyciu Witebska okupant powołał na burmistrza W. Rodkę, białoruskiego nacjonalistę, który w latach międzywojennych działał w tak zwanym Komitecie Białoruskim poza granicami Związku Radzieckiego. Zastępcą burmistrza został miejscowy folksdojcz L. Brandt. Kierownictwo nad policją przejął A. Szostak, przeniesiony tu z zachodniej Białorusi. Wkrótce dał się on poznać jako kat Witebska. Jego pomocnikami byli dawni białogwardziści F. Koleśnikow, A. Turowski i inni. Nowo powołana administracja powiązana była ściśle z aparatem terroru okupanta i polową komendanturą. Pełnię władzy w Witebsku i przyległych regionach przejęło dowództwo Grupy Armii „Środek”. Wszystkie piony hitlerowskiej władzy stanowiły jednolity system, który przez 1100 dni okupacji miasta i jego okolic dążył do wyniszczenia miejscowej ludności. Szczególne okrucieństwo w realizacji eksterminacyjnej polityki okupanta na tym obszarze wykazali dowódca 53 korpusu armijnego generał Fritz Goldwizer, szef sztabu tego korpusu pułkownik Hans Schmidt, dowódca 206 dywizji piechoty generał lejtnant Alfons Dilman. * W pierwszych dniach lipca 1941 roku przez Witebsk i rejonowe miasteczko Suraż dniem i nocą płynął potok uciekinierów kierujących się na wschód. Nad szosą unosiły się tumany kurzu po przejeżdżających kolumnach samochodów. Co pewien czas na widok nieprzyjacielskich samolotów maszerujący tłum rozsypywał się i przypadał do ziemi. Zabitych od odłamków bomb i pocisków broni maszynowej z samolotów grzebano na miejscu. Przez wszystkie te dni na drogę prowadzącą z Suraża na północ do Uświat wychodził liczący około 50 lat mężczyzna i ze smutkiem obserwował uchodźców, od czasu do czasu pozdrawiając znane mu osoby. Mężczyzną tym był Minaj Szmyriew, dyrektor fabryki papieru we wsi Pudot'. Pochodził z tych stron, urodził się w pobliskiej wsi Puniszcze w obwodzie witebskim. Burzliwe było całe jego życie. Podczas pierwszej wojny światowej walczył w armii carskiej. W lutym 1917 roku został wybrany do Komitetu Żołnierskiego. Po rewolucji październikowej znalazł się w szeregach Czerwonej Armii. Na tej ziemi, na której się urodził, uczestniczył w organizowaniu władzy radzieckiej. Jako dowódca 14 ochotniczego oddziału partyzanckiego w krótkim czasie oczyścił od białogwardzistów Korniłowa i Judenicza rejon Wieliża, Suraża i Uświat. Kiedy Szmyriew tak stał obserwując odchodzących na wschód, podszedł do niego sekretarz fabrycznej organizacji partyjnej Szkredo. — Dyrektorze — powiedział — czas pożegnać naszych ludzi. Czekają na was. — Dobrze, już idziemy. A jak z ewakuacją? — Wszystkie maszyny już odjechały. Pozostała ostatnia grupa robotników. Szmyriew po wejściu na plac fabryczny stanął na skrzyni, tak aby zebrani lepiej go widzieli. Po raz ostatni spojrzał na swoją załogę. — Nieprzyjaciel zbliża się do naszych domów — rozpoczął. — Za chwilę odjedziecie na wschód. Będziecie tam potrzebni przy uruchomieniu zakładu. Żegnam was krótko: do zobaczenia. Ja pozostaję tu z grupą ochotników do walki na tyłach wroga. Szmyriew znał wcześniej swoje nowe zadanie. W końcu czerwca 1941 roku miejscowe władze rejonowe upoważniły go do zorganizowania oddziału partyzanckiego i podjęcia działań natychmiast po wkroczeniu wroga. W następnym dniu w późnych godzinach wieczornych w fabryce zebrało się 23 mężczyzn. — Od tej chwili jesteśmy oddziałem partyzanckim — rozpoczął Szmyriew — ja obejmuję dowództwo. Komisarzem będzie Ryszard Szkredo, a szefem sztabu Gołubiew. Broń znajduje się w ciężarówce. Nie ukrywam, że czeka nas długa i uciążliwa walka. Nie ma chwili do stracenia. Ładujemy się do samochodu i odjeżdżamy. O świcie oddział zatrzymał się w pobliżu wsi Timochi na granicy republik białoruskiej i rosyjskiej
około 90 km na północny wschód od Witebska. Szmyriew znał tu każdą ścieżkę i zagajnik. Do wioski Timochi przylegały duże, podmokłe obszary leśne, gdzie zbudowano ziemianki dla oddziału. W kilka dni później przybiegł tu przestraszony chłopiec, powtarzając głośno: — Niemcy! Niemcy! Przyjechali na koniach! — Gdzie ich widziałeś? — zapytał Gołubiew. — Są niedaleko stąd. Mogę was tam zaprowadzić. Rozpuścili konie i kąpią się w rzece za Timochami. — Zbiórka w dwuszeregu! — podał komendę Szmyriew. — Będzie to nasza pierwsza akcja bojowa. Jej skuteczność zależy od zaskoczenia. Podchodzimy skrycie brzegiem lasu. Żadnych rozmów. Na mój rozkaz otworzymy krótki, ale gwałtowny ogień. Partyzanci Szmyriewa, nie zauważeni przez hitlerowców, zajęli dogodną pozycję na skraju lasu. Cel był widoczny jak na dłoni. Większość partyzantów nigdy wcześniej nie widziała Niemców. Ci, nie zachowując ostrożności, kąpali się w Turowce. Kawalerzyści rzeczywiście rozpuścili konie, porozkładali broń. Szmyriew położył się przy erkaemie. Podniósł prawą rękę do góry i krzyknął: — Ognia! Zaterkotały pistolety i karabiny maszynowe. Zaskoczenie było całkowite. Po pierwszych seriach kilku Niemców zwaliło się do wody. Pozostali rzucili się bezładnie ku brzegowi. Niektórzy biegli po broń, kilku kawalerzystów wskoczyło na konie, ale wszyscy padli zabici lub ranni na łące przylegającej do rzeki. Pogrom był całkowity. Partyzanci odeszli w głąb lasu nie ponosząc strat. Dopiero po pewnym czasie gdzieś z tyłu dały się słyszeć strzały. W tydzień później do bazy oddziału przybył zwiadowca Borys Dukarewicz i zameldował się u Szmyriewa. — Mam wiadomości o Niemcach — powiedział na wstępie. — Ilu ich jest i gdzie się znajdują? — Odpoczywają po obu stronach drogi przed wioską Buły. Trudno mi powiedzieć, ilu ich jest. Naliczyłem siedem furmanek. Za taborami maszerował pluton żołnierzy. W pewnej odległości bardzo wolno jechały cztery, może pięć samochodów ciężarowych. Nie czekałem, aż ruszą, ponieważ nie zdążyłbym was uprzedzić. — Rób zbiórkę oddziału — zwrócił się Szmyriew do swego szefa sztabu. — Chcę widzieć obsługę rusznicy przeciwpancernej. Odprawa była bardzo krótka. — Urządzamy drugą zasadzkę na południe od wsi Timochi — powiedział dowódca. — Musimy szybko przejść około trzech kilometrów. Strzelamy tylko na rozkaz. Jeszcze jedna uwaga: przepuszczamy tabory konne i pluton piechoty. Naszym celem jest zniszczenie samochodów. Po zajęciu stanowisk ogniowych nastąpiła denerwująca cisza. Nic się nie działo. Po pewnym czasie ukazał się tabor konny. Po obu stronach drogi maszerowali hitlerowscy żołnierze z bronią gotową do strzału. Mieli zawinięte rękawy. Pododdział wroga odchodził w stronę miasteczka Uświaty. Samochodów nie było. Dopiero po półgodzinie dał się słyszeć szum silników. Kiedy pierwszy wóz znalazł się na wysokości zasadzki, padła komenda: — Ognia! Z samochodu wyskakiwali żołnierze, bezładnie ostrzeliwując skraj lasu po obu stronach drogi. Nagle potężny wybuch wstrząsnął powietrzem. To samochód z beczkami materiałów pędnych stanął w płomieniach. Kłęby dymu zakryły widok na szosę. W tym czasie oddział bez przeszkód odszedł w głąb lasu. Tego dnia w godzinach popołudniowych Szmyriew zapisał w swym dzienniku bojowym: „28 lipca z grupą 21 partyzantów urządziłem zasadzkę w pobliżu wsi Timochi. Ostrzelaliśmy z zasadzki 4 samochody ciężarowe. Samochód z paliwem został spalony. Pozostałe trzy uszkodzone. Zginęło od 10 do 15 hitlerowców”. * W końcu sierpnia 1941 roku Suraż znajdował się daleko za linią frontu. Pewnego dnia w mieście zatrzymali się na odpoczynek żołnierze niemieccy. Zajęli najlepsze mieszkania, usuwając lokatorów. Dawny dom kultury przekształcili w klub, w którym odbywały się spotkania, kończące się libacjami. Niemcy byli przekonani, że wojna zakończy się ich szybkim zwycięstwem. W dniu 10 września na leśnej polanie w pobliżu wsi Pudot' zebrał się oddział Szmyriewa, liczący wówczas około 90 ludzi. — Zamierzamy wkrótce zaatakować hitlerowców w Surażu — rozpoczął dowódca. —
Przygotowaliśmy plan niespodziewanego nocnego ataku. Wśród partyzantów nastąpiło widoczne ożywienie. Wielu z nich znało Suraż, a niektórzy tam się urodzili. — Plan akcji omówi mój zastępca Szkredo — dorzucił Szmyriew. — Nasz plan — rozpoczął komisarz — jest prosty. Przede wszystkim musimy skrycie przeniknąć do Suraża. Działać będziemy w czterech grupach. Jedna z ciężkim karabinem maszynowym zajmie dogodne stanowisko przy drodze wylotowej w kierunku Wieliża. Druga uczyni to samo przy szosie wylotowej do Witebska. Będą to zasadnicze ubezpieczenia na wypadek pojawienia się hitlerowców z tych kierunków. Najważniejsze jednak zadanie do wykonania będą miały grupy skierowane do miasta. Dlatego zostaną one uzbrojone w karabiny i pistolety maszynowe oraz wystarczającą liczbę granatów. Wytypowani partyzanci zaatakują dom kultury, gdzie przy alkoholu i orkiestrze spotykają się szwaby. Akcję tę przeprowadzi szef sztabu Gołubiew. Atak na ten obiekt będzie równocześnie sygnałem do obrzucenia granatami hitlerowskich kwater w Surażu. Doprowadzają miejscowi łącznicy — zakończył Szkredo. Wieczorem 13 września oddział Szmyriewa niepostrzeżenie przeprawił się na drugą stronę Dźwiny. Gdy zapadły nocne ciemności, grupy z przewodnikami przedostały się do Suraża. Gołubiew podprowadził partyzantów pod dom kultury. Z otwartych okien dochodziły hałaśliwe rozmowy i śpiewy żołnierzy. Przed domem tam i z powrotem równym krokiem chodził jeden tylko wartownik. W dodatku trzymał ręce w kieszeniach spodni. Uderzony z tyłu runął na ziemię. — Rzucamy granaty! — padła komenda. Nastąpiła seria wybuchów. W sali zgasło światło, dały się słyszeć jęki rannych i nawoływania. Prawie równocześnie eksplodowały granaty w innych rejonach miasta. Niemcy zostali całkowicie zaskoczeni. Wracając partyzanci rozbili siedzibę władz miejskich. Zabrali 10 samochodów, około 20 motocykli, ponad 15 peemów i karabinów, setki sztuk amunicji. Wieść o udanym ataku, w czasie którego partyzanci nie ponieśli strat, błyskawicznie rozeszła się po okolicznych wioskach. Atak na Suraż był tematem dnia. W kilka dni później Moskwa nadała komunikat: „Partyzancki oddział pod dowództwem leśniczego tow. M. (czyli Minaja Szmyriewa) napadł na niemiecki garnizon w Surażu. W miasteczku przebywało około 300 żołnierzy z pułków rozgromionej 137 dywizji piechoty. Partyzanci przeniknęli w nocy, otoczyli domy, w których rozmieścili się faszyści, i zarzucili je granatami. Pozostali przy życiu Niemcy w panice rzucali się do okien i drzwi, gdzie oczekiwał ich celny ogień partyzantów”. Po tej akcji Niemcy wyznaczyli nagrodę w wysokości 25 tysięcy marek za schwytanie Szmyriewa. Wkrótce też na drogach w rejonie Suraża, Uświat i Wieliża umieścili tablice z napisem: „strefa partyzancka”. Od tej pory przejeżdżający tamtędy żołnierze niemieccy na oślep ostrzeliwali skraj lasu. W dniu 19 października na plac przed budynkiem policji w Surażu wjechał samochód ciężarowy. Z szoferki wyszedł oficer i otworzył klapę wozu. — Wychodzić, jesteśmy na miejscu. Z ciężarówki wyskoczyło dwóch uzbrojonych Niemców, za nimi zaś wysunęła się przestraszona stara kobieta. — Śmiało, nie bój się — zachęcał jeden z żołnierzy — i zabieraj te dzieci. Kobieta cofnęła się w głąb samochodu i ukazała się ponownie z trzyletnim chłopcem. Za chwilę stanęły obok niej dziewczynki: czternastoletnia i siedmioletnia. W ciężarówce był jeszcze jeden Niemiec, który trzymał wyrywającego się chłopca. Gdy wszyscy wysiedli, żołnierze doprowadzili ich do budynku więziennego. Następnie oficer wszedł do kancelarii komendanta. — Przywiozłem rodzinę Szmyriewa — zameldował. Siedzący za biurkiem oficer wstał, podszedł do przybyłego i uścisnąwszy mu dłoń krzyknął: — Mamy Szmyriewa! Przyjdzie do nas na kolanach. Zaraz dzwonię do Witebska. Po tym pierwszym wybuchu radości komendant zapytał: — Kogo zatrzymaliście? — Ciotkę Annę i wszystkie dzieci Szmyriewa. — Doskonale! Cudownie! Szmyriew musi zmięknąć. A w jakim wieku te dzieci? — Czternastoletnia Liza, dwunastoletni Siergiej, siedmioletnia Zina i trzyletni Misza. Komendant zapalił papierosa i na moment zamyślił się. Potem polecił: — Przyprowadź tu najstarszą dziewczynę. Zawołaj też tłumacza. Po chwili w asyście policjantów weszła wystraszona Liza. — Siadaj — zaproponował łagodnie komendant. — Gdzie jest twój ojciec Minaj? — pytał, uśmiechając się do dziewczynki. — Nie wiem. Ojca nie widziałam od ewakuacji, odjechał na wschód z robotnikami.
— Kłamiesz! — odezwał się już groźnie. — Jeżeli nie wiesz, to ci powiem: jest bandytą i ukrywa się w lesie. Wcześniej czy później i tak go dopadniemy. A teraz uważaj i zapamiętaj. Możesz uratować ojca, siebie i całą swoją rodzinę. Napiszesz do ojca list, żeby się sam do nas zgłosił. Rozumiesz? A teraz idź do celi. Masz tu papier i ołówek. Czekam do jutra. Liza wróciła do celi. Wszystko opowiedziała cioci Ani. Rozmowie przysłuchiwał się starszy, nie znany im mężczyzna. — Napisz parę słów do ojca i oddaj mnie — zaproponował. — Zrób to szybko. W cztery dni później wiadomość o aresztowaniu dzieci dotarła do Szmyriewa. Była to straszna i bolesna nowina. Szmyriew, oparty o potężny świerk, milczał. W ręce trzymał krótki list od najstarszej córki. Wiele razy czytał napisane przez Lizę słowa: „Tatusiu, nie martw się o nas. Nikogo nie słuchaj i do Niemców nie idź. Jeśli Ciebie zabiją, będziemy bezsilni i nie będziemy mogli się zemścić. Jeśli nas zabiją, Tatusiu, ty nas pomścisz”. Wiedział, że los dzieci jest przesądzony. Usiadł na obalonym pniu i znieruchomiał, patrząc gdzieś przed siebie. Po długiej chwili podniósł się i podszedł do swoich partyzantów, którzy już wiedzieli o tragedii dowódcy. Stanęli obok niego, jakby demonstrując w ten sposób zdecydowaną wolę walki i chęć zemsty na faszystach. — Posłuchajcie, chłopcy — rozpoczął Szmyriew. — Miałem spotkanie z dowódcami sąsiednich oddziałów partyzanckich: Rajcewem, Zacharowem, Biriulinem i Dzikiem. Nie próżnują, przeprowadzili wiele udanych i skutecznych akcji. Jak więc widzicie, siły nasze rosną i być może już wkrótce utworzymy brygadę... * Na początku lutego 1942 roku partyzancka grupa A. Pogoriewa zatrzymała się w stojącym samotnie opuszczonym domu między zagubionymi w rozległych lasach wioskami Mostiszcze i Ozierki. Partyzanci, zmęczeni uciążliwym marszem, układali się do snu, kiedy ktoś zapukał do okna. Oczekiwano co prawda na powrót Saszy Pozdniakowa, ale ten posługiwał się przecież umówionym sygnałem. Może to policja — pomyślał Pogoriew, ale natychmiast się uspokoił. Policjanci nie odważyliby się na nocny wypad, i to jeszcze na takim odludziu. Anatol Czebotariew i Achmet Galijew stanęli z bronią gotową do strzału. Pukanie do okna powtórzyło się. Pogoriew otworzył drzwi i nie wychodząc na podwórze głośno zachęcał: — Proszę wejść do środka. — Czy w wiosce są Niemcy? — zapytał niewidoczny mężczyzna. — Nie ma — odpowiedział Anatol. — Chcemy się rozgrzać — odezwał się inny przybysz. — Wchodźcie szybciej. Kim jesteście i kogo szukacie? Do słabo oświetlonej łuczywem izby weszło dwóch uzbrojonych żołnierzy w białych chałatach. — Frontowi żołnierze! Skąd przybywacie? — wypytywał uradowany Anatol. — Dobry wieczór — powitał partyzantów jeden z żołnierzy. Po chwili weszło jeszcze trzech jego współtowarzyszy. Wnieśli narty. — Jesteście desantem lotniczym? — zapytał Czebotariew, chociaż narty wskazywały, że jest to grupa zwiadowcza. — Jaki tam desant — odpowiedział drugi żołnierz. — Gonimy fryców spod Moskwy. — Trudno uwierzyć — włączył się Achmet Galijew. — Jeszcze dwa miesiące temu czytałem w Surażu ogłoszenie, że Niemcy wkrótce będą sprzedawać bilety kolejowe z Moskwy do Leningradu! — Takich biletów na pewno nie będą sprzedawali — odpowiedział starszy grupy. Zwiadowcy zaczęli ściągać swoje ochronne chałaty i stanęli przed partyzantami w żołnierskich mundurach. — Nieprawdopodobne! — dziwił się Pogoriew. — Mówcie, co tu robicie. Gdzie są główne siły naszej armii? — Wszystko wam opowiemy, ale najpierw musimy trochę rozgrzać się i odpocząć. Niespodziewani goście okazali się żołnierzami 4 armii uderzeniowej generała pułkownika A. Jeremienki. Bataliony narciarzy 249 dywizji strzeleckiej i 51 brygady podeszły pod Suraż, a niektóre patrole pod Witebsk. Ani partyzanci, ani przybyli do nich zwiadowcy nie wiedzieli wówczas, że linia frontu została rozerwana i wytworzyła się około czterdziestokilometrowa luka, której Niemcy nie potrafili zamknąć do września 1942 roku. Żaden z nich nie przypuszczał, że dwa niewielkie miasteczka rosyjskie: Wieliż i
Uświaty, leżące na granicy z Republiką Białoruską, staną się symbolicznymi słupami „bramy witebskiej”, która odegra tak ważną rolę w rozwoju ruchu partyzanckiego na całej Białorusi. Wkrótce po tym wydarzeniu Minaj Szmyriew otrzymał list od szefa Centralnego Sztabu Ruchu Partyzanckiego Pantielemona Ponomarenki: „Dzisiaj otrzymałem sprawozdanie — pisał Ponomarenko — o waszym oddziale. Przesyłam Wam i wszystkim partyzantom oddziału gorące pozdrowienia. W najbliższym czasie Wasz oddział powinien stać się trzonem partyzanckiej brygady”. W kilka dni później w niewielkiej wiosce Zapolje leżącej przy drodze z Suraża do Uświat w jednym z domów spotkało się kilku dowódców partyzanckich oddziałów. Przybyli na nie: Minaj Szmyriew, Grigorij Kurmelew, Michaił Biriulin, Aleksiej Dzik, Foma Nowikow i Jakow Zacharow. Spotkanie rozpoczął Szmyriew. — Ruch partyzancki na ziemi witebskiej przybrał charakter masowy — powiedział. — Nasze oddziały okrzepły, przeprowadziły wiele akcji i ataków na mniejsze grupy wroga. W obecnej sytuacji, kiedy istnieje „brama witebska”, możemy i powinniśmy nasze działania spotęgować. Jakie jest wasze zdanie? — z tym pytaniem zwrócił się Szmyriew do zebranych dowódców. — Pierwszą sprawą — zabrał głos Zacharow — jest utworzenie brygady. Nie wymaga to skomplikowanych zabiegów organizacyjnych. Nasze oddziały wejdą po prostu w skład nowej jednostki, ale będą bazowały i rozwijały działalność w swoich poprzednich rejonach. Należy jedynie powołać dowództwo brygady i nadać jej nazwę. Na dowódcę proponuję Minaja Szmyriewa, najstarszego i najbardziej doświadczonego w walce z hitlerowskim okupantem. — Nie ma co dyskutować nad kandydaturą dowódcy — odezwał się Kurmelew. — Uważam, że szefem sztabu naszej brygady powinien być Jakow Zacharow, a komisarzem Ryszard Szkredo. — Została jeszcze nazwa brygady — włączył się Foma Nowikow. — Proponuję, aby połączona jednostka nazywała się „Pierwszą Białoruską Brygadą Partyzancką” — zaproponował Szmyriew. — Zgoda — powiedział Biriulin. — Musimy przygotować łączność przewodową i ustalić konkretne formy współdziałania. Dość długo dyskutowano nad szczegółami organizacyjnymi i udoskonaleniem dowodzenia. Na zakończenie spotkania znów zabrał głos Szmyriew. — Zanim się rozejdziemy do swoich oddziałów, odczytam wam fragmenty dwóch listów niemieckich żołnierzy, które wpadły w nasze ręce — zaproponował. — Oto pierwszy, napisany przez żołnierza dwieście piątej dywizji ochronnej pięćdziesiątego dziewiątego korpusu armijnego Otto Kutschera. Słuchajcie uważnie: „Drodzy rodzice! Teraz przekonałem się, co to jest Rosja i co to jest wojna w Rosji. Każdy powinien dziękować Bogu, jeśli wróci zdrowy do domu. Jak tylko wysiedliśmy z pociągu, rozpoczęliśmy marsz, aby odblokować nasz pułk w Wieliżu”. Jak więc widzicie — mówił dowódca nowo powołanej brygady — hitlerowcy nie czują się zbyt pewnie. Posłuchajcie jeszcze fragmentu innego listu. Oto co pisze do swojej żony Otto Wiejas. „Moja droga! Rosja postawiła przed nami zupełnie inne zadanie niż Francja. Być może niektórzy sądzili, że na wojnę przeciwko Rosjanom można iść jak na defiladę. Chciałbym, aby ktoś zamiast mnie wybrał się na taką defiladę...” — Szmyriew odłożył listy, odczekał chwilę i powiedział: — Wracajcie do swoich oddziałów. Wierzę, że spotęgujemy bojowe akcje przeciwko hitlerowcom, tak aby przeklinali dzień wkroczenia do naszego kraju. * W marcu 1942 roku przez „bramę witebską” na tereny okupowane przybyła z Moskwy grupa rozpoznawczo-dywersyjna Aleksandra Borodina. Dotarła ona do wsi Pudot', gdzie mieścił się sztab 1 Białoruskiej Brygady Partyzanckiej. Borodin miał ustalić ze Szmyriewem formy współdziałania oraz przedstawić mu zadania swojej grupy. Na spotkanie z „bat'ką Minajem” zabrał doskonałego zwiadowcę lejtnanta Konstantina Gruzdiewa. Szmyriew serdecznie powitał ich w swej kwaterze, czyli wiejskiej chacie nad rzeką Turowką, i poprosił, aby zajęli miejsca przy stole. Gruzdiew, który wiele słyszał o legendarnym już dowódcy, bacznie mu się przyglądał. Szmyriew był wysokim i barczystym mężczyzną. Miał na sobie bluzę wojskową regulaminowo zapiętą pod szyją, oficerski pas z koalicyjką i pistolet w futerale. Na piersi nosił Order Czerwonego Sztandaru. Uważnie wysłuchał Borodina. Później wstał, wyciągnął fajkę, nabił ją tytoniem i zapalił. Odpowiadając Borodinowi ocenił sytuację w rejonie, omówił rozmieszczenie garnizonów, posterunków i sił okupanta oraz metody działania hitlerowskich oddziałów pacyfikacyjnych. — Wróg jest okrutny. Sam wiem o tym najlepiej. Ci zbrodniarze wymordowali całą moją rodzinę. Nie wiem, czy słyszeliście o tej tragedii?
— Słyszeliśmy, ale nie znamy szczegółów — odpowiedział Borodin. — Po otrzymaniu wiadomości o aresztowaniu moich dzieci myślałem o rozbiciu więzienia i wyrwaniu ich. Nie mieliśmy jednak sił i środków, aby dotrzeć do Witebska i przeprowadzić tam odpowiednią akcję. Było to niemożliwe. Terror okupanta może przynieść jeszcze wiele nieszczęść. Nie będziemy jednak stali z założonymi rękami. Musimy bić wroga w dzień i w nocy, tak by nie zaznał spokoju. Mówcie, co tam słychać w Moskwie? — zmienił temat Szmyriew. Dwaj zwiadowcy długo opowiadali o trudnych dniach obrony stolicy i radości po odrzuceniu hitlerowców na zachód. Po pożegnaniu ze Szmyriewem Borodin i Gruzdiew udali się w drogę powrotną. Gdy zatrzymali się na chwilę nad rzeką Turowka, Gruzdiew powiedział: — Niewielu ludzi mieszkających poza tym rejonem słyszało o tej niewielkiej rzeczce. A tyle dzieje się nad jej brzegami... — Myślę — odrzekł Borodin — że znają ją dobrze hitlerowcy z Witebska i innych mniejszych garnizonów. Ale powiedz, co sądzisz o Szmyriewie? — To wielki dowódca, zasłużony partyzant dwóch wojen. Wygląda na to, że on jest tu gospodarzem, a nie hitlerowcy. Po spotkaniu ze Szmyriewem lejtnant Gruzdiew przez „bramę witebską” wrócił na „wielką ziemię” do wsi Dołgowicze, gdzie mieścił się sztab grup specjalnych. Po załatwieniu spraw służbowych przygotowywał się do kolejnego spotkania z partyzantami na Białorusi.. Kiedy był już gotów, jeden z oficerów sztabu powiedział mu: — Poczekaj, będziesz miał okazję jechać samochodem. Mamy tu niespodziewanych gości. Przyjechali z Syberii. To też partyzanci, ale z okresu walk z interwentami po Rewolucji. Musisz ich dostawić do wsi Pudot', do Szmyriewa. Mieli jechać na „małą ziemię” ciężarowym samochodem Zis-5. Gruzdiew usiadł w szoferce obok energicznej Sybiraczki, która była kierowcą. Do samochodu załadowali się przybyli z daleka weterani walk z białogwardzistami: Gromow, Zamurajew, Rieszetnikow i Zagumienny. Ruszyli. Zis, podskakując na wyboistych leśnych drogach, kierował się ku „bramie witebskiej”. Niespodziewanie zagrodziły im drogę zwalone pnie potężnych świerków. Gruzdiew, Sybiraczka i goście wyszli z wozu. Pasażerowie ze zdziwieniem patrzyli na Gruzdiewa. — Nic nie rozumiem — powiedział, przerywając milczenie. — Jeszcze wczoraj nie było tu żadnej przeszkody. Wykonano ją kilka godzin temu. Patrzcie, jest tu wiele śladów butów naszych żołnierzy. — Skąd wiesz, że to ślady czerwonoarmistów, a nie hitlerowców? — zapytał Gromow. — Proszę zobaczyć. Na śladach nie ma odcisków gwoździ, którymi są podbite buty niemieckich żołnierzy. Dlaczego jednak wykonano przeszkodę w tym miejscu, nie umiem wyjaśnić. Gruzdiew, nie namyślając się długo, polecił kierowcy zawrócić i jechać do wsi Zamoszcze leżącej 8 km na północny wschód od Wieliża. Na skraju wsi dwóch uzbrojonych żołnierzy kontrolowało dokumenty. — Dokąd jedziecie? — zapytał wysunięty bardziej do przodu wartownik. — Do wioski Pudot' — odpowiedział Gruzdiew. — Tam jechać nie można. Droga zamknięta. — Dlaczego? — Taki rozkaz! — Co tam się zdarzyło? — nie ustępował Gruzdiew. — Nie wiem — krótko odpowiedział żołnierz. Z kabiny wyszła Sybiraczka, zbliżyła się do wartownika i zaczęła mu tłumaczyć: — Jesteśmy delegacją z Syberii. Jedziemy z Uralu, a ty nas zatrzymujesz. Czy chociaż wiesz, gdzie jest Ural? — Wiem — rzucił twardo żołnierz. — Tam macie tylko niedźwiedzie, a tutaj w pobliżu znajduje się linia frontu i hitlerowcy. Sybiracy roześmieli się. Gruzdiew podszedł do energicznej kobiety i powiedział uspokajająco: — Wartownik ma prawo zatrzymać nawet generała. Wobec tego pozwólcie nam jechać do wioski Bór. Słysząc to, żołnierz potakującą kiwnął głową. — Tam można jechać. Samochód bez przeszkód dojechał do Boru, gdzie akurat przebywał Minaj Szmyriew. W tym samym dniu Sybiracy przybyli do wsi Pudot', by spotkać się z białoruskimi partyzantami. Były to niecodzienne odwiedziny i niezwykłe rozmowy. Goście przywieźli podarunki: zegarki, brzytwy i inne przedmioty. Tu, na miejscu, najlepiej mogli poznać życie i działalność partyzantów na tyłach wroga niedaleko od linii frontu. Warto dodać, że w następnych latach Gruzdiew kontynuował działalność rozpoznawczą w obwodzie mińskim, następnie w grupie desantowej „Stojkije” przerzucony został w rejon Grodna i Białegostoku, a
swoją drogę bojową zakończył w Szczecinie. * W dniu 26 sierpnia 1942 roku w sztabowej ziemiance spotkali się: dowódca jednego z oddziałów Foma Nowikow, komisarz Dmitrij Lewin oraz szef sztabu Michaił Burmistrow. Na wstępie wysłuchali meldunku rozpoznawczego Daniła Kankułowa. — Moi zwiadowcy w ostatnich dniach przebywali na stacji Załuczje leżącej na linii Witebsk — Newel. Jest tam niemiecki garnizon ochronny, z którego hitlerowcy dokonują wypadów do najbliższych wiosek. — Czy ustaliliście dokładnie siły nieprzyjaciela? Czy istnieje możliwość przeprowadzenia ataku na stację? — zapytał Nowikow. — Tak. W pobliżu stacji znajduje się budynek, w którym kwateruje pięćdziesięciu żołnierzy niemieckich. Dalszych stu rozlokowanych jest w kilku oddzielnych domach. — To znaczne siły — zauważył szef sztabu Burmistrow. — Jaką mamy pewność, że zniszczymy załogę i nie poniesiemy strat? — Akurat nadarza się taka możliwość — stwierdził milczący zwykle Kankułow. — Około stu hitlerowców wyjechało do Newla. Pozostali kwaterują w jednym budynku. Zaskoczymy ich o świcie, nawet się nie zdążą ubrać. Wszystko zależy od naszych artylerzystów. Muszą oni ogniem na wprost zniszczyć trzy schrony bojowe, nieprzerwanie obsadzane przez Niemców. Nie są one jednak zbyt mocne, zbudowano je z podkładów kolejowych. Celne strzały na wprost unieszkodliwią załogę. W tym czasie nasi partyzanci niepostrzeżenie zbliżą się do stacji i zaatakują budynek, w którym rozlokowali się hitlerowcy. Ostateczne wnioski sformułował Nowikow. — W akcji weźmie udział stu siedemdziesięciu partyzantów wzmocnionych plutonem rozpoznawczym Pogorełowa — stwierdził. — Do wsi Palminka podejdziemy w późnych godzinach wieczornych. Stamtąd lasem zbliżymy się do stacji. Artylerzyści ustawią dwa działa na niewielkim wzniesieniu, skąd z bliskiej odległości ogniem na wprost zniszczą schrony. Obsługi cekaemów skrycie zbliżą się do schronów, aby skoncentrowanym ogniem związać nieprzyjaciela w wypadku, gdyby się odezwał. Myślę jednak, że do tego nie dojdzie. Erkaemiści i obsługi peemów zaatakują budynek stacyjny i peron. Po północy 28 sierpnia partyzanci Nowikowa bez przeszkód zajęli wyznaczone wcześniej pozycje. Do schronów zbliżyły się trzy grupy szturmowe. O świcie Foma Nowikow wydał rozkaz do ataku. Pierwsi odezwali się artylerzyści, celnym ogniem na wprost niszcząc dwa schrony: centralny i południowy. Ze schronu północnego zaterkotał nieprzyjacielski erkaem i powstrzymał biegnących partyzantów. Dowodzący tu grupą szturmową Fiodor Makarowicz krzyknął: — Do ataku! Za mną! Z kilkoma partyzantami dotarł w pobliże schronu, który, obrzucony granatami, zamilkł. W tym czasie zasadnicze siły przekroczyły szosę, tor kolejowy i wyszły na tyły, aby odciąć drogę ucieczki ocalałym Niemcom. Atak o świcie zaskoczył hitlerowców. Tylko niektórym udało się uciec na otwartą przestrzeń. Nagle rozległy się głośne wybuchy. To grupy minerskie niszczyły tory z obu stron stacji. Oddział Nowikowa zlikwidował około trzydziestu Niemców, dwóch wziął do niewoli. Zdobyto 1 erkaem, 125 karabinów, znaczną liczbę amunicji. Przerwa w ruchu trwała dwie doby. Niemcy przez pewien okres na noc odjeżdżali do Gorodka i tylko dniem z psami sprawdzali przejezdność torów. W sierpniu 1 Białoruska Brygada Partyzancka kontrolowała obszar o powierzchni 1225 kilometrów kwadratowych, graniczący na wschodzie z linią obrony 360 dywizji strzeleckiej. Brygada prowadziła rozpoznanie w rejonie Suraż — Jankowicze — Witebsk — Gorodok — Uświaty. Sztab brygady informował telefonicznie jednostki frontowe o sytuacji w rejonie Witebska, im też przekazywano wszystkich Niemców wziętych do niewoli. Od kwietnia do października 1942 roku przez „bramę witebską” przeszło ponad 20 000 młodych mężczyzn do Armii Czerwonej, wywieziono ponad 1500 ton zboża, wyprowadzono około 5000 krów i 250 koni. W przeciwnym kierunku, ku zachodnim rejonom Białorusi, przeniknęło ponad 30 grup i oddziałów partyzanckich. W czasie gdy oddział Nowikowa wracał po udanej akcji na stację Załuczje, Centralny Sztab Ruchu Partyzanckiego wezwał dowódcę 1 Białoruskiej Brygady Partyzanckiej do Moskwy, na naradę dowódców brygad i oddziałów z okupowanych terenów Związku Radzieckiego. Ze Szmyriewem do Moskwy przez „bramę witebską” wyjechali jego szef sztabu J. Zacharów oraz M. Diaczkow — dowódca 2 Białoruskiej Brygady Partyzanckiej, A. Basakow — dowódca brygady specjalnej i inni. W dniu 31 sierpnia wszyscy oni spotkali się z Józefem Stalinem. Nazajutrz Stalin przyjął Szmyriewa oddzielnie. Obecny był także Ponomarenko. Stalin zapalił fajkę i wolnym krokiem spacerował po swym
dużym gabinecie. Następnie podszedł do Szmyriewa i zapytał żartobliwie: — Co to za partyzancka brama? Można przez nią przejechać albo przejść? Szmyriew zaskoczony był tym pytaniem. Sądził, że sprawa „bramy witebskiej” jest Stalinowi znana. — Oczywiście — odpowiedział. — Nie tylko można nią przejść o każdej porze dnia i nocy, ale mogą tamtędy przejeżdżać kolumny samochodów. Ma to ogromne znaczenie dla rozwoju ruchu partyzanckiego na Białorusi. Stalin był zadowolony. Na zakończenie rozmowy powiedział: — Za kilka dni podpiszę dyrektywę o zadaniach ruchu partyzanckiego. W kilka dni później, 9 września 1942 roku, Komitet Obrony Państwa powołał Białoruski Sztab Partyzancki, na którego czele stanął Piotr Kalinin. „Bat'ka Minaj” wrócił z Moskwy z Orderem Lenina na piersi. Po trzech dniach do brygady dotarły przez „bramę witebską” 22 samochody z uzbrojeniem, amunicją, materiałami wybuchowymi i umundurowaniem. * W niedzielę 6 września 1942 roku w godzinach rannych na lotnisko wojskowe w Witebsku wjechał samochód. Wysiadło z niego trzech oficerów. Wśród nich był generał Otto Wöhler, szef sztabu Grupy Armii „Środek”. Ruszyli zgodnie ku samolotowi. Gdy maszyna osiągnąwszy odpowiednią wysokość skierowała się ku zachodowi, Wöhler zwrócił się do adiutanta: — Podaj mi teczkę z dokumentami. Zajrzę jeszcze do mego referatu na temat zwalczania partyzantki. — Czy mogę wiedzieć, na jakim szczeblu będzie ta sprawa omawiana? — spytał tamten. Generał Wöhler roześmiał się głośno. — Nawet nie przypuszczacie. Problem walki z partyzantką będę referował samemu führerowi. — Gratuluję. Mam jeszcze jedno pytanie. Czy pan generał rozmawiał już osobiście z Adolfem Hitlerem? — Tak. Oczywiście. Byłem przyjęty przez führera dwunastego maja tego roku. W rozmowie tej uczestniczył generał pułkownik Franz Halder. Otrzymałem wówczas nominację na szefa sztabu Grupy Armii „Środek”. To był mój wielki dzień! Przelatując nad lasami Białorusi generał Wöhler zerknął przez okienko w dół. W wielu miejscach zauważył unoszące się dymy. Pokazał je adiutantowi i powiedział: — Kiedy obejmowałem funkcję szefa sztabu Grupy Armii „Środek”, führer w jednym tylko zdaniu wspomniał o bandyckich działaniach na tyłach naszej armii. W ciągu czterech miesięcy pobytu na froncie czytałem codziennie meldunki o ich akcjach. Według niepełnych danych w lasach Białorusi w zwartych oddziałach znajduje się już około pięćdziesięciu tysięcy bandytów — mówił dalej generał. — Bezpośrednio za naszymi plecami, w rejonach przylegających do Witebska, jest ich szesnaście tysięcy. — Wöhler zajrzał do przygotowanego przez siebie referatu i po chwili zwrócił się do oficerów z pytaniem: — Jak myślicie, ile wysadzono nam pociągów w pierwszej połowie lipca bieżącego roku? — Trudno mi podać dokładną liczbę — powiedział jeden z nich. — Sto dwadzieścia trzy pociągi! Bywają dni, że na stacji w Połocku lub Witebsku zablokowanych jest od dwudziestu do trzydziestu składów. Tylko całkowite zlikwidowanie bandytów i ich baz może nas uwolnić od tego przeklętego koszmaru. W ciągu pierwszej połowy tego roku wyleciało w powietrze dwieście trzydzieści sześć pociągów. A w ciągu czerwca i lipca aż sto dziewięćdziesiąt! Nie będę nawet o tym wspominał führerowi. Przedstawię mu natomiast dokładny plan akcji przeciwpartyzanckich. Kiedy to mówił, żołnierz w stroju kelnera podał na tacy trzy kieliszki i postawił przed oficerami otwartą butelkę alkoholu. — Będę miał dziś pracowity dzień — zwierzał się Wöhler. — Wieczorem spotkam się z generałem Halderem, aby omówić z nim szczegóły mojego wystąpienia. Mam nadzieję, że wypadnie dobrze. Po wypiciu kilku kieliszków generał ponownie wrócił do sprawy walki z radziecką partyzantką. — Przygotowałem już plan działania na najbliższy okres. — W głosie jego dało się wyczuć zadowolenie. — Słuchamy, panie generale. To sprawa, która nas wszystkich niezwykle interesuje. — Nasze akcje przeciwko bandytom przeprowadzane będą do końca bieżącego roku. Wiele mniejszych operacji już rozpoczęliśmy. Mój adiutant coś na ten temat może powiedzieć, zna niektóre materiały. — To prawda. Nawet dla kilku akcji wymyśliłem kryptonimy. Oto one według kolejności: „Ryś”, „Srebrny Lis”, „Sowa”, „Morze Północne”, „Trójkąt”, „Księżyc”. — Doskonale. Piszę o nich w swoim referacie, wymieniając siły, czas i rejony działania. Są to tylko
operacje, które planujemy przeprowadzić w sierpniu. Od października do grudnia na całej Białorusi będzie ich dwanaście. Aby panom przybliżyć sprawę, wspomnę może o akcji planowanej na grudzień. — „Zimny Las” — wtrącił adiutant. — Skoro wiesz, to mów — zwrócił się do niego generał. — Słucham. Mówiłem poważnie. — Operacja obejmuje rejony: Witebsk, Gorodok i Połock — wyliczał adiutant. — Weźmie w niej udział dwieście osiemdziesiąta szósta dywizja bezpieczeństwa i trzysta dziewięćdziesiąty pierwszy szkolny pułk. Dowodził nim będzie generał lejtnant baron von Montenow. Rozmowa o walce z radziecką partyzantką wypełniła pasażerom czas aż do lądowania. Generał pułkownik Franz Halder w swoim „Dzienniku wojennym” odnotował: „7.9.1942. W czasie referowania u führera: referat Wöhlera na temat zwalczania band.” „NIEUCHWYTNI” W Witebsku i przyległych do niego rejonach działało kilka specjalnych grup rozpoznawczo- dywersyjnych. Podlegały one różnym ośrodkom dyspozycyjnym. Zbierały wiadomości o wszystkich służbach pomocniczych okupanta, jego aparacie administracyjnym i planowanych akcjach przeciwko partyzantom. Do ważnych zadań takich grup należało również przeprowadzanie akcji dywersyjnych w garnizonach i tych obiektach wroga, do których nie mogły przeniknąć większe oddziały partyzanckie. Pewnego razu Aleksiej Maksymienko, dowódca grupy specjalnej „Nieuchwytni”, analizował ostatnie meldunki z Witebska. W kilku z nich natknął się na nazwisko „Okołowicz”. — Wiktor! — zawołał. Po chwili do izby wiejskiej chaty wszedł jego współpracownik Wiktor Sokołow. — Co możesz mi powiedzieć o Kseni Okołowicz? — Jest lekarzem w szpitalu przeciwgruźliczym w Witebsku. Niedawno ułatwiła kilku jeńcom ucieczkę z hitlerowskiego obozu i wyjście z Witebska. Wśród uciekinierów znalazł się między innymi pułkownik Tiszczenko. Jest już u nas. — Chętnie z nim porozmawiam. — Te słowa zabrzmiały jak rozkaz. Dwadzieścia minut później u Maksymienki zameldował się wymizerowany mężczyzna. — Paweł Tiszczenko, były szef sztabu dwudziestego dziewiątego korpusu strzeleckiego. — Proszę usiąść. Chętnie wysłucham waszej opowieści o ucieczce z obozu. Kto wam pomógł? — Może rozpocznę od wydarzeń wojennych. Jak wspomniałem, byłem szefem sztabu korpusu strzeleckiego dwudziestej drugiej armii. Walczyłem w rejonie Newla. Tam, ciężko ranny, dostałem się do hitlerowskiej niewoli. Niemcy przewieźli mnie do szpitala w Wieliżu, gdzie przebywałem do końca marca tego roku. Podczas mojej choroby, kiedy leżałem unieruchomiony, podchodzili do mnie oficerowie niemieccy i próbowali przesłuchiwać; pytali o nasz korpus. Kiedy do Wieliża zbliżyły się jednostki Armii Czerwonej, zostałem przewieziony do szpitala w Witebsku przy ulicy Łabaznoj. Właśnie tam zainteresowali się mną Maria i Michaił Muraszko. Wkrótce powiadomili mnie o odwiedzinach dwu kobiet. Przyznaję, że byłem zaskoczony tą wiadomością, ponieważ w Witebsku nie miałem nikogo znajomego. — Pułkownik Tiszczenko na chwilę przerwał swą opowieść i poprosił o papierosa. W pewnym momencie jego uwagę zwrócił jeździec na koniu, który mignął w oknie. — To zwiadowca Szmyriewa — rzucił wyjaśniająco Sokołow. — Słuchamy dalszych szczegółów — zachęcał Maksymienko. — Wyszedłem na spotkanie z tymi kobietami. Jedna, młoda dziewczyna, przedstawiła się jako Tamara Birus. Druga starsza, niskiego wzrostu, drobna, to Ksenia Okołowicz. Sokołow spojrzał na Maksymienkę. — To właśnie nasz bohater, o którym wspomniałem — wtrącił. — Młodsza zaproponowała mi ucieczkę ze szpitala i wyprowadzenie z Witebska. A druga dodała: „Wrócimy tu wkrótce”. Kilka dni później Tamara Birus przyniosła mi cywilne ubranie, wręczyła przepustkę i zaprowadziła do fotografa Pawła Nikanowicza. Potem wróciliśmy do szpitala. Następnego dnia dostarczyły mi dowód osobisty na nazwisko Terechow i pismo w języku niemieckim i rosyjskim, że po wyleczeniu w szpitalu wracam do rodzinnej wsi Teterki. Szesnastego kwietnia przybył białoruski policjant z opaską na rękawie. W pierwszej chwili myślałem, że dałem się nabrać, ale wkrótce wszystko się wyjaśniło. — To Wiaczesław Trester. — uzupełnił Sokołow. — Oprócz mnie —opowiadał Tiszczenko — policjant wyprowadził także lekarza Pasjonowskiego. Przy jednym z domów na skraju miasta czekała na nas furmanka, którą odjechaliśmy do strefy partyzanckiej. Kiedy Tiszczenko wyszedł, Sokołow powiedział: — To tylko jeden z przykładów działalności Kseni Okołowicz. Przez dłuższy czas, zanim została
włączona do miejscowej grupy konspiracyjnej, pracowała samodzielnie. Potem nawiązała kontakt z radiotelegrafistką Kiriuchiną. Udało się jej skupić wokół siebie kilku lekarzy i sióstr ze szpitala. — Czy tobie nic nie mówi nazwisko „Okołowicz”? — zapytał Maksymienko. — To dość często spotykane nazwisko. Jeżeli miałbym je kojarzyć z inną osobą, to chyba z tym białogwardzistą, przebywającym za granicą — odpowiedział Sokołow. Kiedy się żegnali, Maksymienko przypomniał: — Należy szybko odesłać pułkownika Tiszczenkę za linię frontu. Kilka dni później dowódca grupy „Nieuchwytni” miał okazję poznać Ksenię. — Gratuluję sukcesów — powiedział na przywitanie. — Cieszę się z naszego spotkania. Czy moglibyście mi opowiedzieć o swojej działalności, o swoim życiu? — Nie mam wiele do opowiadania — rozpoczęła. — Do wybuchu wojny mieszkałam w Witebsku i pracowałam w tym samym szpitalu, w którym zatrudniona jestem do chwili obecnej. Teraz jednak pozostaję pod kontrolą hitlerowców. — A pierwsze dni wojny? — zapytał Maksymienko. — Przed zdobyciem Witebska przez Niemców zamierzałam jechać do Leningradu, gdzie mam rodzinę. Jednak droga była już zamknięta. Wróciłam więc i jestem. W końcu ubiegłego roku ktoś, już nawet nie pamiętam kto, skierował do mnie Wasilija Czirkowa. Przedstawiono mi go jako zbiegłego jeńca wojennego. Nic w tym nadzwyczajnego, sama ułatwiłam wielu naszym żołnierzom ucieczkę do strefy partyzanckiej. Czirkow chciał pozostać w Witebsku, ale nie miał właściwych dokumentów. Dostał więc dowód na Władimira Bielickiego. Maksymienko i Sokołow roześmieli się. — Możemy zapewnić — dodał Sokołow — że dowód dostał się w bardzo dobre ręce. Kiedy Maksymienko pozostał sam na sam z gościem, zapytał: — Czy to już wszystko? — Czy chodzi wam o moją osobę? — Znałem jednego Okołowicza, ale nie wiem, czy to jest wasz brat. — Miałam dwóch braci. Jeden z nich został zamordowany przez faszystów. Całe szczęście, że nie znaleźli przy nim żadnych dokumentów. Chodzi wam widocznie o tego drugiego, Grigorija. — Kobieta uważnie spojrzała na Maksymowicza. — Mogę mówić dalej? — zapytała. — Proszę was, Kseniu Siergiejewna, mówcie dalej. Nie ma się czego obawiać. — Grigorij po rewolucji uciekł z Rosji. Przez dłuższy czas mieszkał w Jugosławii. Powinniście o tym wiedzieć. — Tak, ale nie sądziłem, że jest to wasz brat. — W trzydziestym ósmym roku przyjechał do Leningradu i tam po wielu latach nastąpiło nasze spotkanie. Do Związku Radzieckiego przybył nielegalnie. — Czy spotkaliście się jeszcze później z bratem? — zapytał Maksymienko. — Tak, odwiedził mnie w grudniu czterdziestego pierwszego roku w Witebsku. Przyjechał z kilkoma białogwardzistami. — W jakim celu? — Tego już nie wiem. Wspominał tylko, że jedzie do Smoleńska. Niemcy mieli go tam zatrudnić w urzędzie miejskim. — Czy mówił coś więcej? — Oświadczył, że przybył do Rosji z rozkazu swojej organizacji, jeśli dobrze pamiętam: „Związek Pracy dla Wolnego Pokolenia”, czy coś w tym rodzaju. Twierdził, że walczą o Rosję bez komunistów. — Niemcy wiedzieli o przyjeździe waszego brata? — Z całą pewnością. Brat przebywał w Witebsku ponad dwa tygodnie. Spotkał się z burmistrzem Rodką i jego zastępcą Brandtem. — Teraz jest w Smoleńsku? — W zimie tam był, teraz nie wiem. — To bardzo dobrze — stwierdził Maksymienko. — Dlaczego? — zdziwiła się Ksenia. — Jego obecność w kraju sprawia, że Niemcy raczej was nie podejrzewają o działalność konspiracyjną. To stwarza dogodne warunki do dalszej podziemnej roboty w Witebsku. O nowych zadaniach zaraz się dowiecie...
LIKWIDACJA BRANDTA W dniu 1 grudnia 1942 roku witebska gazeta „Nowyj Put'” ukazała się w żałobnej szacie. Cała trzecia kolumna poświęcona była pamięci Aleksandra Brandta, jej naczelnego redaktora. Gazeta donosiła, że 26 listopada 1942 roku rano, w drodze do pracy, strzałem w plecy, został zabity Aleksander Lwowicz Brandt. Wymieniając w nekrologu „otczestwo” Brandta, Niemcy pragnęli zwrócić uwagę na jego rosyjskie pochodzenie, ale jeszcze tego samego dnia sami sobie zaprzeczyli, podając w komunikacie komendanta Witebska, że „26 listopada 1942 roku zabity został Niemiec Brandt”. I bez oficjalnych doniesień wieść o śmierci zdrajcy rozeszła się lotem błyskawicy wśród mieszkańców miasta. Dziesięć miesięcy wcześniej w ten sam sposób zakończył swoje haniebne życie jego ojciec, zastępca burmistrza. Kim był Aleksander Brandt i w jakich okolicznościach wykonano na nim wyrok? Do wybuchu wojny Brandt wykładał język rosyjski w Witebskiej Szkole Średniej nr 1. W pierwszych dniach okupacji przeszedł na służbę niemiecką i został naczelnym redaktorem gazety „Nowyj Put'”, wydawanej w Witebsku w języku rosyjskim. Brandt był także kierownikiem wydziału informacyjnego „zarządu miejskiego”. W październiku 1942 roku odbył podróż do faszystowskich Niemiec, a po powrocie, 9 listopada, rozpoczął cykl wykładów w „Białoruskim Domu Narodowym”, przedstawiając w nich „rajskie” życie w Niemczech. Wzywał młodzież do ochotniczego wyjazdu na roboty do hitlerowskiej Rzeszy, a także opublikował wiele artykułów oczerniających Kraj Rad. Działalność tego zdrajcy należało ukrócić. Przygotowanie i przeprowadzenie akcji mającej na celu wykonanie na nim wyroku śmierci zlecono kapitanowi Wiaczesławowi Formaszewowi, jednemu ze zwiadowców specjalnej grupy operacyjnej. W końcu października 1942 roku Formaszew przybył do naczelnika obwodowych grup specjalnych majora Siemiona Jurina, który przebywał w wiosce Dołgowicze za linią frontu. — Czy są nowe wiadomości o Brandcie? — zapytał na wstępie Jurin. — Aleksiej Maksymienko zawiadomił, że wyjechał on na krótko do Niemiec, ale już powrócił. — To wiem. — Melduję, że mam odpowiedniego kandydata do likwidacji Brandta. Jego dane personalne, życiorys i charakterystykę działalności przygotowałem na piśmie. — To dobrze. Przeczytam te dokumenty później. Zreferuj tę sprawę. — Likwidacją Brandta zajmie się Władimir Kononow. Rodzina Jekatieriny Kononowej do wybuchu wojny zamieszkiwała w Witebsku. Jej mąż zmarł w trzydziestym szóstym roku. W tej sytuacji ciężar wychowania córki Ludmiły i syna Władimira, o którym mowa, przejęła matka. Przed wybuchem wojny Ludmiła była studentką czwartego roku Instytutu Medycyny, a Władimir ukończył szkołę średnią. Jako uczeń uczęszczał na cykl zajęć sportowo-obronnych. W pierwszych dniach wojny z Niemcami ochotniczo zgłosił się do Miejskiej Komendy Uzupełnień, prosząc o skierowanie do jednostki wojskowej. Polecono mu, aby zgłosił się za kilka dni. Tymczasem hitlerowcy podeszli pod Witebsk. Władimir wraz z ewakuowanymi skierował się do Smoleńska. Niestety, tempo wydarzeń było tak szybkie, że nie doszedł nawet do pobliskiego miasta Liozno, ponieważ wcześniej zajęli je Niemcy. Wobec tego wrócił do Witebska. — Formaszew przerwał swoje opowiadanie, zapalił papierosa i zaglądnąwszy do teczki z dokumentami, podjął po chwili omawianie dalszych losów Władimira. — Tak się dobrze złożyło, że w mieszkaniu Kononowów kwaterował w sierpniu Aleksiej Toropin, przedwojenny przyjaciel rodziny i stary działacz polityczny. To on zachęcił Władimira do nawiązania kontaktów z młodymi kolegami i utworzenia organizacji konspiracyjnej. Toropin przekonał Władimira, aby podjął pracę w „urzędzie miejskim” i zainteresował się wydawaniem dowodów osobistych. Po pewnym czasie Władimir Kononow został instruktorem rejonowego urzędu ziemskiego. Od tej pory mógł legalnie wyjeżdżać do pobliskich wiosek. W czerwcu Władimir Kononow nawiązał łączność ze zwiadowcą Wasilijem Czirkowem. Odtąd rozpoczął współdziałanie z łączniczką Taissą Iwczenko. — A co z rodziną Kononowa? — przerwał major Jurin. — Wzywano ją na policję w związku ze zniknięciem Toropina. Obecnie matka i jej syn znajdują się w naszej strefie. Dodam, że córka Ludmiła i jej mąż, a także Toropin, są w oddziale partyzanckim. — Wróćmy więc do zadania. Gdzie w tej chwili przebywa Kononow? Pragnę go osobiście poznać, porozmawiać i przedstawić nasze propozycje — stwierdził Jurin. — Przyjechał razem ze mną — wyjaśnił Formaszew. — Więc go wprowadź. Nie mamy zbyt wiele czasu. Po chwili do izby wszedł młody, dobrze zbudowany mężczyzna. — Siadajcie — powiedział Jurin i bez żadnych wstępów zapytał: — Czy znacie redaktora gazety „Nowyj Put'”?
— Znam go bardzo dobrze jeszcze z okresu przedwojennego jako nauczyciela i sąsiada. Brandt mieszkał na tej samej ulicy w domu numer czternaście, a ja ze swoją rodziną pod dwudziestym. — Chcemy zlecić wam ważne i niebezpieczne zadanie — mówiąc to major Jurin wziął leżącą na stole gazetę „Nowyj Put'” i rzucił ją na podłogę. — Otrzymaliśmy rozkaz zlikwidowania Brandta. Co wy na to? — Kiedy mam wykonać to zadanie? — odpowiedział pytaniem Kononow. — Dla nas — włączył się do rozmowy kapitan Formaszew — im wcześniej, tym lepiej. Nie jest to prosta i łatwa sprawa. Brandt ma osobistą ochronę. Dotarcie do Witebska i poruszanie się po mieście jest niebezpieczne. Planowaliśmy już wcześniej taką akcję, ale zakończyła się niepowodzeniem. Od tego momentu będzie się wami zajmował kapitan Uljanow. — Jeszcze jedno pytanie — zwrócił się do Kononowa Jurin. — Kogo zamierzacie zabrać ze sobą? — Iwana Naudjunasa. To Litwin. Do wybuchu wojny mieszkał i pracował w Witebsku. Znam go z tamtego okresu i z partyzantki — odpowiedział Władimir. — Zna on także miasto, jego zakamarki i samego Brandta. Poza tym w Witebsku mieszka jego brat. — Znam Naudjunasa. Myślę, że nadaje się do tej roboty — powiedział na zakończenie spotkania Jurin. — I jeszcze jedno: za linią frontu będzie z wami rozmawiał mój przyjaciel Maksymienko. Drugiego listopada Kononow i Naudjunas, uzbrojeni w pistolety i granaty, opuścili wieś Dołgowicze, kierując się ku linii frontu. W ciągu trzech dni dotarli do wsi Timochi, leżącej mniej więcej w środku zamkniętej już przez hitlerowców „bramy witebskiej” (wieś rozciągała się na wąskim przesmyku między rozległymi, podmokłymi i bagnistymi obszarami). Tutaj dołączyła do nich frontowa grupa zwiadowców, która również udawała się na tyły wroga. Wykorzystując ciemności nocy, zalesiony i podmokły teren grupa szczęśliwie przebrnęła przez ośmiokilometrowy błotnisty odcinek, nazwany „Bolszoj Moch”, i znalazła się na terenach okupowanych, gdzie bazowały i prowadziły działalność bojową partyzanckie oddziały i grupy rozpoznawczo-dywersyjne. W dniu 8 listopada Kononow i Naudjunas zostali przyjęci w leśnej kwaterze Aleksieja Maksymienki, który odpowiadał za działalność grup specjalnych w rejonie Witebska i samym mieście. Kononow uważnie obserwował tego wysokiego, chudego mężczyznę o szczupłej twarzy. — W jaki sposób zamierzacie przedostać się do Witebska? — zapytał Maksymienko, rozkładając mapę. Kononow i Naudjunas podeszli do stołu. Pierwszy odezwał się Kononow: — Znam wszystkie najdogodniejsze podejścia. Najlepiej przedostać się przez Dźwinę na południe od wsi Teterki. Później należy trzymać się na zachód od drogi Kaszino—Witebsk i wejść w dzielnicy przylegającej do Dźwiny w północnej stronie miasta. — A z powrotem? — To zależy od rozwoju sytuacji. Może to być ta sama droga lub odskok na wschód od wsi Algówki, a następnie przecięcie wspomnianej drogi Witebsk— Kaszino w pobliżu tej ostatniej miejscowości. W dwa dni później, 10 listopada nad ranem, obchodząc wysunięte posterunki wroga, Kononow i Naudjunas znaleźli się w Witebsku. Nie szli tam na ślepo. Obaj znali i samo miasto, i kilka zakonspirowanych kwater. Jedną z nich było mieszkanie wspomnianego brata Naudjunasa — Jusifa, który był palaczem na poczcie. Kononow i Naudjunas w ciągu kolejnych trzech dni wychodzili na ulice, prowadzące do domu zajmowanego przez Brandta. Chcieli się dowiedzieć, którędy udaje się on do pracy i jak jest ubezpieczany. Trzeciego dnia natknęli się na cywilnego „opiekuna” stojącego przed interesującym ich obiektem. Aby nie wzbudzać jego podejrzeń, wycofali się spokojnie. Kononow odszedł do domu swojej znajomej Walentyny Bruchanowej, koleżanki jego matki, a Naudjunas do swego brata. Wieczorem Bruchanowa przeprowadziła Litwina do swojego mieszkania. W tym okresie Niemcy w ciągu każdej nocy wpadali do wybranych mieszkań, dokonując szczegółowych rewizji. Zjawili się także w mieszkaniu u Walentyny. Kononow i Naudjunas zdołali ukryć się na strychu i tam, gotowi do podjęcia walki, czekali w niesamowitym napięciu na „odwiedziny” hitlerowców. Głupia sprawa! Tak dać się zaskoczyć! Na szczęście Niemcy ich nie znaleźli. W dniu 22 listopada przenieśli się na kolejną kwaterę do Ławrentija Omelkina na ulicę Weteranów. Tam doszło do spotkania z ich dawną znajomą Jewdokiną Mazikową. Wiedziała ona, że Naudjunas przebywa za linią frontu, dlatego otwarcie powiedziała: — Słuchajcie. Mam dwóch dobrych znajomych, którzy pragną opuścić Witebsk i pójść do partyzantki. Mają dwa pistolety. To pewni ludzie. Nie czekając na odpowiedź, zaczęła charakteryzować swoich znajomych i podnosić ich bojowe zalety. — Jeżeli są tacy dobrzy, niech przyjdą tutaj, powiedzmy, jutro — zadecydował Kononow. Następnego dnia w mieszkaniu przy ulicy Weteranów pojawili się Michaił Stasienko i Jewgienij Filimonow, znajomi Mazikowej. Pierwszy był mężczyzną w sile wieku, drugi mógł mieć zaledwie osiemnaście lat. Początkowo rozmowa była ostrożna, dotyczyła spraw ogólnych, dotychczasowych zajęć
nowo przybyłych i ich zainteresowań. Okazało się, że Stasienko w okresie przedwojennym był żołnierzem wojsk pogranicznych. Tuż przed wojną zatrudniony został w stacji ratowniczej nad Dźwiną. Natomiast Filimonow, przed wojną uczeń, w okresie okupacji został bileterem w... „Białoruskim Domu Narodowym”! Obaj zdecydowani byli natychmiast przejść do oddziału partyzanckiego. Za Stasienką przemawiała jego służba na granicy tureckiej, Filimonow był młody, rwał się do walki. Jego brat stryjeczny był szefem rozpoznania w słynnej 1 Brygadzie Partyzanckiej. — Jeżeli tak zdecydowanie pragniecie podjąć walkę z hitlerowcami — włączył się do rozmowy Naudjunas — to może dowiedziecie swych chęci konkretnym czynem właśnie w Witebsku. — Oczekujemy propozycji — odpowiedział Stasienko. — Dobrze, włączymy was jutro do akcji, ale o szczegółach dowiecie się dopiero nazajutrz o szóstej trzydzieści. Będziemy na was czekać. Nie zapomnijcie o broni! Kiedy zostali sami, Kononow zauważył: — Zaufaliśmy im zbyt szybko. To wielkie ryzyko. — O ile znam się na ludziach, można im wierzyć — odpowiedział Naudjunas. — Tymczasem ustalmy konkretny plan działania. — Co zatem proponujesz? — zapytał Kononow. — Na spotkanie z Brandtem wyjdę ja i Stasienko. Kiedy Brandt będzie się zbliżał, przejdę na drugą stronę jezdni. Pójdę mniej więcej równolegle ze Stasienką. Będę uważał na policjanta. Ty i Filimonow staniecie przy zniszczonym budynku przy ulicy prowadzącej nad brzeg rzeki Wit'ba. Będziecie nas ubezpieczać. — Moim zdaniem Stasienko powinien najpierw minąć Brandta, a potem nagle się odwrócić i oddać strzały z najbliższej odległości. Nadszedł ranek 26 listopada. Przejście na Proletariacki Bulwar, gdzie mieszkał Brandt, zajęło zamachowcom około 10 minut. Wszystko przebiegało bez zakłóceń. Kononow i Filimonow, którzy mieli ubezpieczać akcję, zajęli pozycje obok zniszczonego budynku. W tym miejscu zbiegały się wyloty trzech ulic. Tędy wyjeżdżały samochody i przechodzili dość często żołnierze niemieccy. Brandt jak zwykle wyszedł z domu punktualnie o godzinie 8.30 i skierował się do pobliskiej redakcji „Nowyj Put'”. Policjant z ochrony przeszedł z nim razem może trzydzieści metrów, a następnie wrócił przed dom. — Misza — odezwał się Naudjunas — pojawiła się tarcza strzelecka. To Brandt. Widzisz? — Zrozumiałem — odpowiedział Stasienko. — Wiesz, co masz robić. Zachowaj spokój i zimną krew. Ja przechodzę na drugą stronę ulicy. Brandt w lewej ręce miał brązową teczkę. Prawą z pistoletem Walther trzymał w kieszeni płaszcza. Stasienko starał się nie patrzeć na Brandta. Wyglądało to tak, jakby obserwował okna przyległych domów. Kiedy zrównali się, Stasienko zrobił jeszcze dwa kroki do przodu, potem odwrócił się, wyciągnął z kieszeni płaszcza pistolet TT i oddał trzy strzały. Okazały się celne. Policjant rzucił się w pogoń za uciekającym zamachowcem, ale Naudjunas powalił go na ziemię pociskiem ze swej broni. Kiedy Kononow i Naudjunas udawali się na wykonanie tego niebezpiecznego zadania, byli świadomi, że nie mają zbyt wielu szans na szczęśliwy powrót do oddziału. Zdawali sobie z tego sprawę także Stasienko i Filimonow. Po wykonaniu wyroku zamachowcy biegiem oddalili się od miejsca akcji. Niespodziewana strzelanina wywołała panikę wśród przechodniów, co znacznie ułatwiło uciekającym dotarcie do północnych granic miasta. Tu byli już niemal bezpieczni. Z tyłu rozlegały się jeszcze pojedyncze strzały, ale oni znajdowali się nad brzegiem Wit'by, a następnie przeszli drogę Witebsk—Suraż. Aby ucieczka się powiodła, należało dotrzeć do Dźwiny, od której dzieliło ich pięć jakże teraz długich kilometrów... Ominęli od zachodu wieś Andronowicze, a następnie pod osłoną niewielkiego lasu dotarli do południowego skraju wsi Kaszino. Tutaj znów musieli nieco nadłożyć drogi, bo we wsi znajdował się pododdział niemieckiej policji. Niespodziewanym sprzymierzeńcem zmęczonych zamachowców okazała się gęsta mgła, zalegająca w widłach rzek Wit'ba i Dźwina. Kiedy Kononow, Filimonow, Stasienko i Naudjunas znaleźli się tuż nad Dźwiną, z Kaszina niespodziewanie wybiegli Niemcy, rozsypując się w tyralierę. Uciekający zalegli w gęstym zagajniku. Ocalenie nadeszło z drugiego brzegu. Znajdująca się tam uzbrojona w erkaemy grupa partyzantów otworzyła ogień do nadciągających hitlerowców, którzy szybko zrezygnowali z zamiaru dotarcia do rzeki. W kilkanaście minut później nadpłynęła łódź i zabrała wykonawców wyroku. Po dwóch tygodniach odpoczynku Kononow i Naudjunas odeszli za linię frontu. Stasienko i Filimonow zostali partyzantami w oddziale dowodzonym przez M. Biriulina.
NA TORACH I DROGACH W połowie drogi z Witebska do Połocka znajduje się wioska i stacja Obol. Przepływa tam również rzeka o tej samej nazwie. Równolegle do rzeki, wzdłuż jej północnego brzegu, ciągnie się linia kolejowa, a wzdłuż południowego — droga do Witebska. W czerwcu 1941 roku powróciła do Obola uczennica szkoły tekstylnej osiemnastoletnia Jefrosinja Zeńkowa. Kiedy wkroczyli hitlerowcy, postanowiła pójść do partyzantki, jak to uczynił jej brat Mikołaj. Innego zdania był dowódca oddziału partyzanckiego. — Potrzebni są nam ludzie w Obolu — tłumaczył dziewczynie. — Przez stację przejeżdżają dziesiątki pociągów wojskowych wroga. Łatwo ustalić ich charakter i rejon, do którego są kierowane. Zorganizuj grupę konspiracyjną. Dostarczymy wam odpowiednie instrukcje i miny magnetyczne. Działaj jednak ostrożnie. Kontaktuj się tylko z ludźmi zaufanymi i pewnymi. — Zgoda. Myślę, że będę przydatna w walce z hitlerowcami. Na początek Zeńkowa dobrała sobie do pomocy Marię Diemientiewą. Wkrótce dołączyły do nich siostry Zina i Tania Łuzginy, Nina Azolina, zatrudniona w niemieckiej komendanturze, Zina Portnowa, uczennica z Leningradu, która na wakacje przyjechała do Obola do babci, Wala Szaszkowa, Nina Dawydowa i kilka innych dziewcząt. Włączono również do grupy chłopców: braci Ilję i Jewgienija Jezowitowów. W organizacji przeważała jednak płeć piękna. Pewnego dnia w domku przy stacji kolejowej spotkało się pięć dziewcząt: Obecny był także jeden młody mężczyzna. — Zamierzamy przeprowadzić pierwszą akcję dywersyjną — rozpoczęła Zeńkowa. — Oddaję głos wysłannikowi z oddziału partyzanckiego. — Potrzebna jest odważna dziewczyna, która zna stację i nie budzi podejrzeń funkcjonariuszy niemieckiej ochrony kolei. — Na czym polega to zadanie? — zapytała Maria Diemientiewa. — Wszystko wam wyjaśnię. Chodzi o założenie czasowej miny w urządzeniach wodociągowych w wieży ciśnień. Wiem, że w godzinach południowych zatrudniony w niej kolejarz udaje się na obiad do budynku stacyjnego. — To prawda — włączyła się do rozmowy Nina Azolina. — On jest Austriakiem. Chodzę po torach, ponieważ oliwię osie wagonów podczas postoju pociągu na stacji. Mogę taką minę przenieść. Nie umiem się jednak z nią obchodzić. — To prosta czynność. Przypomina nakręcanie budzika. Aby wam nie sprawiać kłopotu, sam ją nastawię przed akcją pod warunkiem, że w ciągu dwudziestu czterech godzin zostanie przytknięta w niewidocznym miejscu do dowolnej części metalowej. W dwa dni później Nina Azolina, wykorzystując przerwę obiadową austriackiego kolejarza, weszła do wieży ciśnień i bez przeszkód, chociaż ze strachem, założyła minę. Wybuch, który nastąpił po kilku godzinach, spowodował zniszczenie urządzeń wodociągowych. Z pociągu stojącego na stacji zaczęli wyskakiwać żołnierze. Padały rozkazy, rozbrzmiewały nawoływania, wytworzyło się zamieszanie. Powstały znaczne zakłócenia w dostawie wody do parowozów. Niemcy usunęli zniszczenia w ciągu dwóch tygodni. W dwa dni później kolejną akcję dywersyjną przeprowadziły Tania Łuzgina, Fruza Zeńkowa i Nina Azolina. Tym razem chodziło o zniszczenie miejscowej siłowni elektrycznej. Zina Łuzgina przedostała się przez ogrodzenie na teren interesującego partyzantów obiektu. Tam przytknęła minę magnetyczną do transformatora, który w wyniku wybuchu został zniszczony. Kolejne eksplozje w różnych obiektach zaniepokoiły władze okupacyjne. Na stację Obol przybyło trzech oficerów niemieckich z Witebska. Nie przewidzieli oni jednego — że jedna z min może być przeznaczona właśnie dla nich. Wybuch w ich samochodzie służbowym nastąpił w momencie wyjazdu z Obola... Po pewnym czasie hitlerowcy wpadli na trop młodzieżowej organizacji. Aresztowali siostry Zinę i Tanię Łuzginy. Mimo wielogodzinnych przesłuchań nie uzyskali od nich żadnych wiadomości. Siostry zostały rozstrzelane. Śmierć dziewcząt nie zniechęciła pozostałych członków grupy, którzy podjęli kolejne akcje. Jedna z nich polegała na podłączeniu miny do pociągu z cysternami napełnionymi paliwem. Dokonał tego Nikołaj Aleksiejew. Od wybuchu zapaliły się cztery budynki stacyjne i magazyny wojskowe. Ponieważ miny czasowe eksplodowały na trasie podczas jazdy lub na innych stacjach, Niemcy nie byli w stanie odnaleźć sprawców tych zamachów. Następowały dalsze aresztowania. Zatrzymana została Nina Dawydowa, zatrudniona w stołówce oficerskiej. Później okupant przeprowadził wielką obławę w Obolu i okolicznych wioskach. Znów wpadło w
jego ręce kilka osób z organizacji. Zeńkowa uniknęła aresztowania, ponieważ przebywała w tym czasie w innej miejscowości. Hitlerowcy schwytali jednak jej matkę. Wśród zatrzymanych znalazła się Zina Portnowa. Oficer SS, który przybył do Obola z Witebska, przesłuchiwał ją wstępnie w budynku stacyjnym. Niemiec usiadł za stołem i przez chwilę przyglądał się gładko uczesanej dziewczynie. Potem zapytał: — Kiedy się urodziłaś i w jakiej miejscowości? — Dwudziestego lutego tysiąc dziewięćset dwudziestego szóstego roku w Leningradzie. — Skąd się tu wzięłaś? — Przed wybuchem wojny przyjechałam do babci na wakacje i już nie mogłam powrócić do Leningradu. — Co cię łączy z bandytami? Odpowiadaj! — Nie mam z nimi nic wspólnego. Nie wiem, dlaczego mnie zatrzymano. To nieporozumienie. — Kłamiesz! — Esesowiec wyciągnął pistolet, wprowadził nabój do lufy i położył broń na stole. — Nie będziesz odpowiadać, to dostaniesz kulę w tę śliczną główkę. Rozumiesz?! W tym momencie zadzwonił telefon. Hitlerowiec wstał z krzesła i zrobił pół obrotu, aby podnieść słuchawkę. Zina błyskawicznie sięgnęła po pistolet i oddała dwa strzały do oficera, który padł na podłogę. Bez chwili namysłu wyskoczyła przez okno, rozbijając szybę ciałem; Przed budynkiem zabiła drugiego uzbrojonego Niemca. Nie zdołała się jednak uratować. Po wielogodzinnych przesłuchaniach została stracona. Organizacja „Młodzi Mściciele” została rozbita. Część jej członków przeszła do oddziału partyzanckiego. Młodzi konspiratorzy, w tym większość dziewcząt, przeprowadzili 21 udanych akcji dywersyjnych. W wyniku tych działań zginęło ponad stu hitlerowców. Jefrosinja Zeńkowa otrzymała od Rady Najwyższej tytuł Bohatera Związku Radzieckiego. Taki sam tytuł otrzymała pośmiertnie Zinaida Portnowa. Jej imieniem po wojnie nazwano szkołę w Obolu, a także ulicę w Leningradzie. * Hitlerowcy co jakiś czas podejmowali akcje przeciw oddziałowi Daniła Rajcewa z brygady Szmyriewa. Mimo liczebnej przewagi nigdy nie osiągnęli sukcesów. W końcu marca 1942 roku batalion SS podjął kolejną próbę zniszczenia oddziału Rajcewa w rejonach jego bazowania. Zwiadowcy niezwłocznie powiadomili dowództwo oddziału o zamiarach hitlerowców. Nie było to takie trudne, zważywszy że batalion SS załadował broń i ruszył w kierunku wsi Nowka i Płoty. Pięć kilometrów od partyzanckiej bazy, zlokalizowanej w lasach przylegających do tych wiosek, esesowcy podzielili się na dwie grupy: jedna skierowała się do wsi Płoty, a druga do Nowki. — Przypuszczalnie poszukiwać nas będą w lesie. A my przyjmiemy ich na skraju wsi — informował Rajcew swoich partyzantów. — To, że się rozdzielili, ułatwi nam walkę. Spróbujemy rozbić ich na mniejsze grupy. Zaatakujemy z zaskoczenia. Na tym polega nasza przewaga. Niemców podchodzących do Płotów ostrzelamy ze skraju wioski, kiedy tylko podjadą furmankami na odległość skutecznego ognia. Niepokoi mnie jednak — mówił Rajcew — że Niemcy mają dwa działa i trzy moździerze. — Stąd wniosek — odezwał się Silnicki — że w pierwszej kolejności należy zniszczyć obsługę dział. — Dobrze. Tylko jak to sobie wyobrażasz? — zapytał Rajcew. — Już o tym pomyślałem — powiedział Silnicki i poprawił sobie uszatkę. — Jestem erkaemistą. Zajmę stanowisko na poddaszu domu znajdującego się na skraju wsi. Już tam byłem. Ostrzał wyśmienity. Mogę wybierać poszczególne cele. — W porządku. Ale na tym nie koniec — rzekł dowódca. — Erkaemiści Pietia Dubrikow i Fiedor Zajcew zainstalują się na cmentarzu przed wioską. Będą tam siedzieć cicho, dopóki nie odezwie się Silnicki. Wtedy weźmiemy ich na odkrytym terenie w dwa ognie. Stało się tak, jak przewidywał dowódca. Niemcy sądząc, że partyzanci znajdują się w lesie, spokojnie podjeżdżali do wsi Płoty. Na drodze ukazała się najpierw jedna, potem druga i kolejne furmanki. Kiedy pierwsze dotarły do zabudowań, padła komenda: „ognia!” Hitlerowcy, stanowiący bliski i dobrze widoczny cel, już po pierwszych seriach ponieśli znaczne straty. Spłoszone konie ciągnęły wozy w różnych kierunkach, na drodze powstał zator. Esesowców uciekających w stronę cmentarza przywitali salwami erkaemów Dubrikow i Zajcew. Po chwilowym zaskoczeniu batalion SS podjął bardziej zorganizowaną obronę. Esesowcy leżeli jednak na śniegu i nie mieli dogodnych stanowisk ogniowych. Bezużyteczne okazały się dwa działa i trzy moździerze, ich obsługi zostały wybite celnym ogniem Silnickiego. Walka przedłużała się. Tymczasem z kierunku Nowki zbliżało się około 150 żołnierzy niemieckich. Partyzantom Rajcewa
kończyła się amunicja. Decyzja mogła być tylko jedna. — Do lasu! — rozkazał dowódca. Silnicki w dalszym ciągu prowadził ogień, osłaniając wycofujący się oddział. Kiedy opuścił stanowisko na poddaszu, nie miał już amunicji. A hitlerowcy byli blisko... Nagle usłyszał gardłowy okrzyk: — Hände hoch! Silnicki był bezbronny. W walce wręcz zasztyletował dwóch Niemców. Zginął od strzału z bliskiej odległości. Pośmiertnie przyznano mu tytuł Bohatera Związku Radzieckiego i nazwano jego imieniem szkołę we wsi Kurino, w której wielokrotnie przebywał. * Nocą z 8 na 9 grudnia 1942 roku ulicą Janowską w Witebsku skradało się trzech mężczyzn. W przodzie szedł Konstantin Szutow, w pewnej odległości za nim Iwan Jodko i Fiedia Miechow, niosący drewnianą skrzynkę. W mieście, leżącym blisko frontu, obowiązywało zaciemnienie, a padający śnieg dodatkowo ograniczał widoczność. Tuż przed mostem kolejowym trzech mężczyzn zatrzymało się, bacznie wpatrując się w ciemność. Przed nimi w oddali mignęły sylwetki niemieckich żołnierzy, ochraniających podejście do mostu. Dwaj wartownicy zbliżyli się do siebie. Błysnął płomyk zapałki, jeden z nich zapalił widać papierosa. Niemcy chwilę rozmawiali, a następnie oddalili się od mostu. Panował spokój, więc zeszli kilka minut wcześniej do budynku, w którym odpoczywała kolejna zmiana. Trzech śmiałków na podstawie wielokrotnych obserwacji wiedziało, że nowi wartownicy przyjdą tu za 15 lub 20 minut. Od lipca 1941 roku w pobliżu mostu nic się jeszcze nie zdarzyło, nawet bomby lotnicze padały gdzieś dalej. Szybko zbliżyli się do rzeki. Teraz należało wejść na most, odsunąć kratownicę nad otworem w filarze i założyć tam ładunek wybuchowy. Konstantin Szutow dał kolegom znak, by wnieśli skrzynkę z trotylem. Należało się spieszyć; od stacji dochodziły odgłosy zbliżającego się parowozu. — Za jednym zamachem wyleci pociąg i most — odezwał sią Miechow. — Nie wolno nam się spóźnić — dopingował Szutowa. Okazało się, że był to parowóz manewrowy i do mostu nie dojechał. Szutow umieścił kostki trotylu jedna na drugiej. Wmontował detonator, ładunek wybuchowy i połączył go z długim sznurem Bickforda. Widocznie się denerwował, bo przy zapalaniu złamał trzy zapałki. — Uciekajcie ku Dźwinie. Na co czekacie? Jesteście już niepotrzebni! — rozkazał swoim kolegom. Poza tym nerwowym zapalaniem zapałek wszystkie czynności przebiegały sprawnie, bez przeszkód i niespodziewanie łatwo. Od mostu oderwało się trzech minerów i odbiegło w kierunku Dźwiny. W tym momencie potężny wybuch wstrząsnął powietrzem. Mimo woli cała trójka padła na śnieg. Nie było na co czekać. Z tyłu błysnęło kilka rakiet. To Niemcy z posterunków wartowniczych rozpoczęli oświetlającą strzelaninę. W tym czasie minerzy przebiegli po lodzie Dźwinę. W dwa dni później dotarli do oddziału partyzanckiego w wiosce Krasny Dwór. WIERA Był 9 kwietnia 1942 roku. W Moskwie w niewielkim mieszkaniu siedziała przy stole Wiera Chorużaja i pisała list. Gdy skończyła, podeszła do okna i jeszcze raz uważnie go przeczytała. Zastała ją przy tej czynności serdeczna przyjaciółka Sofia Pankowa, która właśnie przyniosła z kuchni dwie szklanki herbaty. — Piszesz i piszesz. Odpocznij! Wypijemy herbatę i porozmawiamy. Wiera uśmiechnęła się. — Dobrze, już siadam, ale przeczytam ci list do mojego przyjaciela Aleksandra Zawadzkiego. Słuchaj! „Olek i Sarnik! Kochani, drodzy przyjaciele. Już od dawna poszukiwałam Waszego adresu, ale jak dotąd, niestety, nie znalazłam. Piszę na los szczęścia. Być może list trafi do Was. Już po raz trzeci los rzuca nas w różne strony, ale mam nadzieję, że kiedyś się spotkamy. Cieszę się z całego serca, że żyjecie, ale i martwię się o stan zdrowia Olka. Jak się czujesz, przyjacielu? Wielu ludzi mówiło mi, że okropności wojny przytłumiły poprzednie choroby i że teraz chorzy czują się znacznie lepiej niż w czasie pokoju. Czy może i Ty do takich należysz? Niecierpliwie oczekuję listu od Was. Chciałabym jak najszybciej dowiedzieć się, co u Was słychać, jak się urządziliście na nowym miejscu, jak się czujecie. Jeśli chodzi o mnie, to w moim życiu tyle się zmieniło, że w krótkim liście nie sposób tego opisać.
Wspomnę tylko o sprawach najważniejszych. Więc o najstraszniejszym: Siergiej nie żyje. Został ciężko ranny w walce pod Pińskiem 4 lipca i towarzysze nie zdążyli go zabrać z sobą. Został sam, bezradny, zalany krwią, na oczach bezlitosnego wroga. Znacie go i możecie sobie łatwo wyobrazić, co on wtedy przeżywał, co czuł. Drżę cała, serce mi się ściska, gdy o tym pomyślę. Co było dalej, nie wiem. Czy rozszarpali go bandyci, czy umarł od ran. Tysiące straszliwych możliwości, ale pragnę mieć nadzieję, że być może jakimś cudem się uratował. Przecież miał żelazne zdrowie, dużo siły i energii. Być może, być może żyje. Ale nadzieja jest tak nikła... Powiecie, że jestem ogromną optymistką. Teraz druga nowość — mam małego syna. Spełniła się Twoja przepowiednia, Sarnik, syn. Kiedy się urodził, postanowiłam nadać mu imię Siergiej. Teraz ma 6 miesięcy, jest w obwodzie permskim w kołchozie wraz z Anią i babcią. Zostawiłam go, kiedy miał 4 miesiące. Siostra pisze, że mój maleńki czuje się dobrze i rośnie. Niechby tylko żył. O trzeciej nowinie opowiem, kiedy się zobaczymy. Na tym kończę. Bądźcie zdrowi i weseli. Całuję Was serdecznie i mocno. Wiera.” Po chwili milczenia odezwała się Pankowa: — Powiedz mi, skąd go znasz? — To Polak. Poznałam go w latach dwudziestych w czasie naszej wspólnej nielegalnej działalności w Komunistycznym Związku Młodzieży Zachodniej Białorusi. Spotykaliśmy się w Warszawie, Wilnie, Białymstoku, Grodnie i wielu innych miejscowościach. — Wiera zamyśliła się i po chwili dodała: — Piętnastego sierpnia tysiąc dziewięćset dwudziestego piątego roku zostałam aresztowana. W styczniu dwudziestego siódmego odbył się mój pierwszy proces. Skazano mnie wtedy na sześć lat więzienia. Miałam wówczas dwadzieścia cztery lata. — O ile wiem, zostałaś zwolniona w ramach wymiany więźniów politycznych. — Tak. Ale dopiero w trzydziestym drugim roku. Przedtem odbył się jeszcze drugi proces. To było w kwietniu i maju dwudziestego ósmego. Skazano mnie na kolejnych osiem lat więzienia. Z tego wszystkiego siedem lat odsiedziałam w Fordonie koło Bydgoszczy. Po zwolnieniu przez pewien okres przebywałam na Białorusi i wiesz, jaką podjęłam decyzję? — Nie znam całego twojego życia. Po prostu nie wiem. — Wyjechałam na wielką budowę do miasta Bałchasz leżącego nad jeziorem o tej samej nazwie. Świat drogi. Około pięciuset kilometrów na północ od Ałma Aty. W tym czasie nie wiedziałam o tym, że Aleksander Zawadzki odsiadywał długoletni wyrok. — Masz ciekawe życie! Ale gdzie teraz ten Olek, co się z nim stało? — To również interesująca historia. W jesieni trzydziestego dziewiątego roku skierowano mnie do pracy w Pińsku na Polesiu. Pewnego dnia zatrzymałam się na moście nad rzeką Piną, wpatrując się w lustro wody. Nagle z tyłu usłyszałam męski głos: „Jak można nie zauważać starych przyjaciół?” Obejrzałam się i co za niespodzianka! Po piętnastu latach rozpoznałam Aleksandra Zawadzkiego i jego żonę. Było wiele radości z tego niespodziewanego spotkania. Później, aż do napadu hitlerowskich Niemiec na nasz kraj, odwiedzaliśmy się wzajemnie. Ale po co ja ci o tym wszystkim mówię? — Jeśli mamy wkrótce udać się razem w niebezpieczną drogę, pragnę bliżej cię poznać. — Wobec tego opowiem ci o ostatnim roku mego życia. Po zajęciu przez Niemców Pińska wypadki potoczyły się błyskawicznie. Razem z mężem Siergiejem Korniłowem wstąpiłam do oddziału partyzanckiego Wasilija Korża. Cztery dni później Siergiej zginął w walce z hitlerowcami. Dowódca odesłał mnie na wschód z zadaniem dotarcia do naszych władz. Przez osiem dni i nocy, będąc w ciąży, szłam za oddalającym się frontem. Czasami traciłam nadzieję, że przeżyję. To było straszne... — A jednak udało się! — Tak, ale odesłano mnie do miasteczka Skopin w obwodzie riazańskim. Tam urodziłam syna. Wkrótce i ten rejon znalazł się w zasięgu działań frontowych. I znów musiałam odbyć daleką podróż aż do obwodu permskiego. — A jak trafiłaś do grupy specjalnej? — Mam niespokojne usposobienie. Nie opuszczała mnie myśl o powrocie na linię frontu. Postanowiłam więc porozmawiać w tej sprawie z Piotrem Kalininem, organizatorem ruchu partyzanckiego na Białorusi. Dlatego tu jestem. * W dniu 22 czerwca wyjechało z Moskwy kilka samochodów wojskowych. Skierowały się ku linii frontu. W jednej z wiosek, gdzieś między miastem Toropiec i Wielkimi Łukami, z dwóch samochodów wysiadło osiemnaście kobiet. Zamieszkały w kilku oddzielnych chatach.
W skład owej niezwykłej grupy wchodziły m.in. Sofia Pankowa i Dusia Suranowa oraz nauczycielki: A. Iwańkowa, M. Isakowa, Tonia Jermakowicz, Żenia Iwanowa, Liza Dobrotina, Maria Jacko, Jewrosinja Trusowa. Tylko stojąca na czele grupy Wiera Chorużaja i Pankowa miały doświadczenie w prowadzeniu działalności konspiracyjnej. Inne dopiero miały się tego uczyć. Wiera przeprowadzała ze swymi dziewczętami wiele rozmów, podczas których poznawały zasady pracy w podziemiu. Pewnego dnia na porannej zbiórce Wiera oznajmiła: — Dziś w godzinach popołudniowych będziemy miały ważne spotkanie. Przyjeżdża do nas Sergiusz Prytycki. Od razu padły pytania, kim on jest, co go tu sprowadza i jak go mają przyjąć. — Powiem wam krótko — wyjaśniła Chorużaja. — To znany działacz polityczny z okresu międzywojennego na terenie Wilna. Głośny był jego proces polityczny. Myślę, że on sam o tym wszystkim opowie. Zapowiadany gość przybył po obiedzie. Spotkanie z nim trwało około trzech godzin. Dziewczęta zadały mu wiele pytań, interesując się jego walką na froncie pod Mohylewem i organizacją oddziałów partyzanckich. Po przygotowaniach grupa Wiery Chorużej odjechała ku linii frontu i przez „bramę witebską” przeszła na tereny okupowane. Tam zatrzymała się w oddziale partyzanckim M. Biriulina. Dwudziestego siódmego sierpnia Kławdia Bołdaczewa przeprowadziła do Witebska pierwsze wywiadowczynie: Dusię Suranową i Tonię Jermakowicz. Wkrótce Tonia powróciła do bazy. Od razu otoczyły ją koleżanki. — Jak ten Witebsk wygląda? Co tam słychać? — zapytała Żenia Iwanowa. — Widziałam po raz pierwszy umundurowanych Niemców. Kiedy obok nich przechodziłam, drżałam ze strachu. Ale jak zobaczyłam, że Kławdia zachowuje się tak pewnie, szybko przyzwyczaiłam się do ich widoku. — Mów, co słychać w Witebsku? Jak tam teraz żyją? —-pytała Dobrotina. — Mam dużo do powiedzenia. Ogólne wrażenie przygnębiające. Na ulicach miasta widziałam szubienice, na jednej z nich pięciu powieszonych. To straszny widok. Potem przechodziłam obok maszerujących pod konwojem jeńców. Szkielety. W Witebsku był wielki obóz wziętych do niewoli naszych żołnierzy. Do tej pory zginęło ich około dwustu tysięcy. Pierwszego października do Witebska przedostała się Wiera Chorużaja. Wchodząc do miasta okazała dowód na nazwisko Anny Siergiejewny Korniłowej z obowiązującą wkładką, potwierdzoną przez policję witebską. Towarzyszyła jej Kławdia Bołdaczewa. Policjant, który sprawdzał dokumenty, spojrzał na Wierę i łamanym językiem rosyjskim zapytał: — Po co idziecie do Witebska? — Jak to po co? — odpowiedziała Kławdia. — Przecież tam mieszkamy i mamy dzieci. Byłyśmy w Algówce pod Witebskiem u krewnych. Wczoraj wyszłyśmy, a dziś wracamy. — Możecie wchodzić — odpowiedział policjant i przystąpił do sprawdzania dokumentów kolejnych osób zbliżających się ku posterunkowi kontrolnemu. — Muszę się przyznać, że nie czułam się pewnie — powiedziała później Wiera do Kławdii. — Wcale się nie dziwię. Pamiętaj jednak, że policjanci na ogół nie są zbyt dokładni przy kontrolowaniu kobiet. Po przybyciu do Witebska Wiera z Kławdią odwiedziły kilka wytypowanych mieszkań konspiracyjnych. Zapoznały się z poszczególnymi lokatorami i ich rodzinami. Wiera zamieszkała w domu nr 4 przy ulicy Traktorowej. Jedną połowę tego budynku zajmowała rodzina Antonowów, drugą — rodzina Worobiowów. Wkrótce do Witebska przybyły pozostałe dziewczęta. Pewnego dnia Wiera Chorużaja zaszła do mieszkania Matreny Oskier, zlokalizowanego przy lotnisku wojskowym. Na pierwszy rzut oka gospodyni wyglądała na osobę mało przydatną w działalności konspiracyjnej. Ta stara kobieta, inwalidka z jedną protezą, w rzeczywistości była doświadczonym i aktywnym działaczem podziemia. Jej wiek i trwałe kalectwo sprawiły, że władze okupacyjne nie podejrzewały jej o konspiracyjną działalność. W ciągu krótkiego czasu Wiera Chorużaja i jej dziewczęta rozpoznały sytuację w Witebsku. Ustaliły dokładnie dyslokację i charakter wszystkich jednostek wojskowych, składy amunicji, liczbę samolotów na lotniskach. Wiera na bieżąco informowała przełożonych o ruchach wojsk niemieckich w kierunku Suraża i Smoleńska. W kolejnych meldunkach podawała obiekty do nalotów bombowych. Nawiązała także łączność z wieloma miejscowymi organizacjami społecznymi. „Na lotnisku — powiadamiała w pierwszym meldunku — znajduje się okresami około 150 samolotów. Stoją zagęszczone obok siebie. Dlaczego od dawna nie ma nalotów? Mieszkańcy ich oczekują. Byłaby to
wielka radość. Wiadomość o podziemnych hangarach nie potwierdza się”. W kilka dni później nocą nadleciały oczekiwane radzieckie bombowce. Najpierw Niemcy ogłosili w swoich jednostkach alarm, później dał się słyszeć od wschodu narastający warkot silników. Ciemność nocy przecięły smugi reflektorów. Z domów powychodzili mieszkańcy i wpatrywali się w niebo. Wiera uczyniła to samo. Kiedy zbliżyła się pierwsza eskadra, nad Witebskiem rozbłysły dziesiątki oświetlających rakiet. Z różnych stron odezwała się artyleria przeciwlotnicza, ale szybko przytłumił ją odgłos detonacji. — Sypią się bomby na lotnisko — tłumaczył Wierze Antonow. — Teraz bombardują stację! W pewnym momencie jeden z samolotów dostał się w smugi reflektorów. Wiera obserwowała go z napięciem. — Przecież mogą go zestrzelić — krzyknęła. — Dlaczego nie ucieka? W pobliżu bombowca zaczęły rozrywać się pociski artyleryjskie. Nagle pilot znurkował, na niewielkiej wysokości nad ziemią wykonał ostry zakręt i zniknął gdzieś nad Witebskiem. W następnym meldunku Wiera pisała: „Przyjaciele moi! Nie posiadam się z radości Nie mam jednak możliwości przekazania wam naszych wrażeń. Nalot był wielkim przeżyciem, budzie oglądali go sprzed swoich domów. Życzymy naszym lotnikom bojowych sukcesów. Bomby trafiły w sztab dywizji. Na lotnisku spłonął skład amunicji, zniszczono wiele samolotów. Trafiony został dom oficera i stołówka”. Po tym pierwszym nalocie nastąpiły kolejne. Wiera meldowała: „Zniszczony został schron, w którym zginęło ponad 30 oficerów i szeregowych, zniszczono około 50 samolotów. Od bombardowań spalił się transport z paliwem, trafione zostały koszary przy ulicy Bebla”. „28 października ponownie zbombardowano lotnisko, gdzie uległo zniszczeniu 8 samolotów. Na ulicy Stiekłowa w zbombardowanym budynku zginęło około 250 niemieckich żołnierzy. W następnym dniu bomby zniszczyły dalszych 21 samolotów. 30 października celnie zbombardowany został węzeł kolejowy w Witebsku. Spalił się pociąg z cysternami i drugi ze sprzętem wojskowym”. Trzynastego listopada ze strefy partyzanckiej do Witebska wyruszyła łączniczka Kławdia Bołdaczewa. Minęło kilka dni, a ona wciąż nie wracała. Aby wyjaśnić, co się z nią stało, udała się do miasta druga łączniczka, Żenia Iwanowa. To ona dowiedziała się o nieszczęściu. Oto Wiera Chorużaja, Jewdokina Suranowa, Sofia Pankowa, Kławdia Bołdaczewa oraz rodzina Worobiowów zostali aresztowani. Przez pięć dni trzymano ich w więzieniu przy ulicy Suraskiej, a później przewieziono do siedziby gestapo. Tutaj Wierę umieszczono w nie ogrzewanej celi. Wyżej, nad więźniami, znajdowały się pokoje przesłuchań. Urzędował tam naczelnik SD w Witebsku Wiwens, sadysta Reksza, tłumacz Anatol Kuwicyn. W przesłuchaniach uczestniczył także sturmhannführer Strauch. Hitierowcy sądzili, że wpadli na trop rozgałęzionej organizacji konspiracyjnej, i usiłowali wymusić na zatrzymanych szczegółowe zeznania. Bohatersko zachowała się Wiera Chorużaja. Nie załamała się rodzina Worobiowów, Dusia Suranowa i Sofia Pankowa. Podczas jednego z przesłuchań nastąpiła konfrontacja. Przed dziewczyną stanęła znana jej mieszkanka Witebska. — Kto stoi przed tobą? — zapytał gestapowiec. — Wiera — odpowiedziała kobieta. — Czy znasz jej nazwisko? — Nic nie wiem. Mieszkała u Worobiowów. Raz tylko słyszałam jej imię. Dwadzieścia dwa dni i noce trwały przesłuchania, podczas których aresztowanych poddawano torturom. Według oświadczeń kilku osób Wierę Chorużą i jej współtowarzyszki rozstrzelano w wąwozie iłowskim. Jest to tylko jedna z wersji na temat okoliczności i miejsca stracenia tych bohaterskich dziewcząt. Istnieje przypuszczenie, że Wiera została zamordowana na terenie byłego 5 pułku kolejowego i tam znajdują się jej szczątki. W dawnych lochach gestapo w Witebsku w jednej z cel widoczny jest napis: „Choru...” Co to może znaczyć? Może napisała to w przeddzień śmierci Wiera, a może kto inny? Najprawdopodobniej są to pierwsze litery jej nazwiska. Wiera Chorużaja przebywała w Witebsku tylko półtora miesiąca. W tym czasie wykonała wiele niebezpiecznych zadań. Szczególnie cenne były wiadomości o rozmieszczeniu oraz charakterze niemieckich jednostek i różnych obiektów wojskowych. W uznaniu bohaterstwa Wiery w walce z hitlerowskim okupantem Prezydium Rady Najwyższej przyznało jej pośmiertnie tytuł Bohatera Związku Radzieckiego. Wiele lat po zakończeniu wojny Aleksander Zawadzki pisał: „Co można powiedzieć o Wierze? To była taka dziewczyna, która pozostaje w pamięci na całe życie. Kiedy patrzę dziś na jej poważną twarz na fotografii, zawsze przychodzi mi na myśl, że Wiera w codziennym życiu była zupełnie inna. Wesoła, pełna entuzjazmu, z zachwytem przyjmująca każde osiągnięcie w pracy. Była niezwykle miła, bezpośrednia, serdeczna, wrażliwa. Czy ktoś z nas myślał, że ta skromna dziewczyna stanie się bohaterką narodu radzieckiego? W walce nie zdarza się myśleć o takich
rzeczach. Zachowajcie pamięć o Wierze Chorużej...” BLOKADA W końcu sierpnia 1942 roku w Witebsku odbyła się odprawa oficerów Wehrmachtu oraz dowódców SS i policji. Uczestniczył w niej generał Max Schenckendorff, dowódca tyłowej strefy Grupy Armii „Środek”. W jego dyspozycji już w grudniu 1941 roku znajdowały się 4 dywizje bezpieczeństwa, 2 brygady SS, 12 kompanii czołgów, 9 kompanii ciężkich karabinów maszynowych i 11 baterii artylerii. Przybył także Otto Wöhler, szef sztabu Grupy Armii „Środek”. Co było przedmiotem narady? Wyjaśnił to pułkownik ze sztabu jednej z dywizji bezpieczeństwa. — Proszę zwrócić uwagę — rozpoczął — na obszar między linią kolejową Witebsk — Newel, drogą Newel — Uświaty — Wieliż oraz Dźwiną od Wieliża do Witebska. — Pułkownik trzymanym w ręku ołówkiem wskazał wymienione miejscowości. — Cały ten rejon znajduje się pod kontrolą bandytów. W większości wiosek nie ma organów naszej władzy. Najgorsze, że od lutego istnieje tam ta przeklęta „brama” między Wieliżem a Uświatami. Przez „bramę” maszerują z terenów Białorusi mężczyźni do Armii Czerwonej, odchodzą również kobiety z dziećmi. Wyprowadza się tamtędy krowy i konie. Nasze rozpoznanie powiadamia, że na tereny, o których mówię, przyjechał samochód z aparaturą kinową. Dla bandytów i ludności wiejskiej wyświetla się film o walce pod Moskwą. To skandal! Najważniejsze, że ze wschodu przerzuca się do zajętych przez nas rejonów amunicję i materiały wybuchowe. Przenikają tu również grupy uzbrojonych ludzi i wywiadowców, którzy przemieszczają się na nasze głębokie zaplecze. — Pułkownik podniósł głos, jakby chciał w ten sposób podkreślić wagę omawianego problemu. — Ruch na strategicznej linii Połock — Witebsk — Smoleńsk w godzinach nocnych, a także w ciągu dnia, jest często paraliżowany. Musimy z tym w szybkim czasie skończyć. Sytuacja na odcinku Grupy Armii „Środek” jest ustabilizowana. Leningrad okrążony, nasze wojska zbliżyły się do Wołgi. Możemy więc wydzielić znaczne siły, w tym niektóre jednostki frontowe, do walki z bandytami celem ich całkowitej likwidacji. Mam nadzieję, że już wkrótce powiesimy ich dowódcę... — Tu pułkownik przerwał, gdyż wyleciało mu z pamięci trudne do wymówienia nazwisko. — Minaj Szmyriew — podpowiedział ktoś z sali. — Będzie wisiał trzy dni w Surażu lub Witebsku! —- stwierdził stanowczo pułkownik. Odpowiedział mu pomruk wyrażający aprobatę. — Uderzenie — referował dalej — przeprowadzimy z trzech kierunków. Pierwsze odetnie bandytom drogę odejścia na zachód. Dlatego szczelnie zamkniemy szosę Witebsk — Newel. Dwa następne będą szły z północy i południa. Wyznacza je droga Uświaty — Suraż i rzeka płynąca równolegle do tej drogi. Powtarzam, chodzi o okrążenie i zniszczenie band lub zepchnięcie ich prosto na okopy naszych wojsk, a tym samym przywrócenie ciągłości frontu. Do akcji przystępujemy w nocy z dwudziestego czwartego na dwudziesty piąty września. Każdy z dowódców otrzyma na piśmie odpowiednie rozkazy. Następnie pułkownik wymienił oddane mu do dyspozycji jednostki. Były to: 406 pułk grenadierów, 244, 600, 743, 994 bataliony ochronne oraz 7 pułk artylerii. Kończąc powiedział: — Jeszcze jedna uwaga. Znajdujący się w samochodach żołnierze muszą być tak rozmieszczeni, aby mogli strzelać we wszystkich kierunkach. Wszyscy mają mieć hełmy, karabiny i pistolety maszynowe załadowane. Każdego żołnierza zaopatrzyć co najmniej w dwa granaty. Erkaemiści muszą mieć przynajmniej po tysiąc sztuk amunicji. W tym czasie od zwiadowców i członków grup specjalnych do sztabu 1 Białoruskiej Brygady Partyzanckiej napłynęło kilka meldunków o przybyciu do Witebska, Newla i Suraża nowych jednostek piechoty, oddziałów policji, a także artylerii i czołgów okupanta. W tej sytuacji Szmyriew wezwał dowódców oddziałów do sztabu brygady we wsi Pudot'. Spotkanie rozpoczął szef sztabu Zacharow. — W najbliższych dniach, a może godzinach, spodziewamy się ataku przeważających sił wroga. Należy przypuszczać, że Niemcy będą usiłowali okrążyć nasze oddziały i całkowicie je zniszczyć. Położenie jest trudne. Każdy oddział broni się na swoim odcinku. Kierunek odwrotu na wschód, tam mamy drogę otwartą. W wypadku okrążenia przebijać się na wąskich odcinkach i ponownie wychodzić na tyły wroga. — Oddział imienia Kurmelewa pod dowództwem Nowikowa zajmie obronę nad Dźwiną. W razie zagrożenia wycofuje się w kierunku północnym — zadecydował Szmyriew. — Gdybyśmy odchodzili na wschód, zabieramy ze sobą ludność cywilną. Oddział, o którym mówił dowódca, liczył około 500 partyzantów. Jego uzbrojenie składało się z 95
pistoletów maszynowych, 12 erkaemów, 2 dział i 3 moździerzy. Nad Dźwiną nie było systemu rowów ciągłych jak na linii frontu, a jedynie pojedyncze stanowiska ogniowe przy dogodnych podejściach do rzeki w miejscach przewidywanych przepraw nieprzyjaciela. Dwudziestego piątego września 1942 roku o świcie Niemcy otworzyli ogień artyleryjski na pozycje partyzantów nad Dźwiną. Z Suraża w kierunku wioski Kozakowo ruszyły przez most czołgi i samochody pancerne. Za czołgami wzdłuż obu brzegów Uświaty przesuwała się nieprzyjacielska piechota. W pobliżu wsi Puchowicze jeden z samochodów pancernych najechał na minę i uległ zniszczeniu. Wysunięte nad Dźwinę kompanie oddziału im. Kurmelewa dowodzone przez Fomę Nowikowa ostrzelały zbliżających się Niemców z broni maszynowej. Pierwszy atak wroga załamał się. Hitlerowcy zaczęli się okopywać. Zagrożeni okrążeniem partyzanci cofnęli się do wsi Kozakowo. Po rozminowaniu dróg hitlerowcy ponownie ruszyli do ataku. Do wioski podchodziły czołgi. Pierwszy najechał na minę i stanął unieruchomiony, drugi uszkodzili celnym ogniem partyzanccy artylerzyści. Jednak tyraliera niemieckiej piechoty wciąż zbliżała się do Kozakowa, by zająć go z marszu. Partyzanci powstrzymali ten atak, ale już za chwilę wróg zagroził skrzydłom pododdziału. — Niemcy podchodzą do lasu! — krzyknął Czebotariew do swego zastępcy Łogariewa. — Wskakuj na konia i pędź na lewe skrzydło! Na zagrożonym odcinku nie widać było śladów niepokoju. Partyzanci bez lęku czekali na atak niemieckiej piechoty. Na skraju lasu rozrywały się pociski artyleryjskie. Wydawało się, że nawet stare drzewa nie wytrzymają tej nawały ogniowej. — Trwać na tej pozycji — rzucił Łogariew do dowódcy plutonu Grigorija Kiryłłowa. Nagle w pobliżu rozerwał się pocisk artyleryjski. Odłamek trafił Łogariewa w prawą skroń. W tym samym czasie na swojej pozycji ranny został dowódca kompanii Anatol Czebotariew oraz opatrująca go sanitariuszka Kława Jemielianowa. Z pomocą pospieszył im dowódca drugiego plutonu Iwan Sołowiew i jego sanitariuszki: Nina Afanasjewa i Zina Iwanowa. Łogariewa odprowadzonego z linii ognia w bezpieczne miejsce zaniepokoiły wybuchy pocisków dochodzące z północnego wschodu. Czyżby Niemcy przeniknęli na nasze tyły? — pomyślał. Jego przypuszczenia okazały się słuszne. Oddziały nieprzyjaciela rzeczywiście przeniknęły w głąb obrony partyzantów. Jak do tego doszło? W nocy z 24 na 25 września, po sforsowaniu Dźwiny kilka kilometrów na południe od Wieliża, wróg zajął wioski Kraslewicze, Isaczenki i znalazł się na południowy wschód od wsi Pudot', gdzie wcześniej kwaterował sztab 1 Białoruskiej Brygady Partyzanckiej. W nocy pododdziały hitlerowców zajęły dalsze wioski: Szatiki i Drozdy, wychodząc na tyły broniących się partyzantów od wschodu, czyli od strony dróg odejścia za linię frontu. O godzinie 6 rano 25 września do wartownika we wsi Pudot' podeszła grupa złożona z 40 ludzi w cywilnych ubraniach. Rozmawiali głośno po rosyjsku. — Stój, kto idzie! — krzyknął wartownik. — Swoi. Wracamy z zadania. Ubrany po cywilnemu policjant jednym ciosem sztyletu zabił partyzanta i nieprzyjacielska grupa bez przeszkód przedostała się na główną ulicę wioski, w której pozostali tylko Szilc, Daniluk i Barbanow. Niewielki pododdział Szpakowa przedarł się do lasu i zajął obronę na jego skraju. Stąd przez cztery godziny powstrzymywał podchodzących hitlerowców. W następnym dniu Niemcy, wspierani ogniem artylerii, zajęli ponownie Pudot', Szyłki i Buły, gdzie broniły się pododdziały Głazunowa, Szpakowa i część oddziału im. Kurmelewa. Hitlerowcy wprowadzili dodatkowo do walki 2 pułk piechoty z Witebska wzmocniony 6 czołgami. W całej partyzanckiej strefie rozgorzały zacięte walki. Do 2 października niemieckie jednostki wojskowe i policyjne zajęły wszystkie miejscowości leżące z obu stron rzeki Uświata, umieszczając swoje posterunki we wsiach Pudot', Zapolje, Cerkowszczina, Szłyki, Drozdy, Szmyri, Szerszni, Czesnorje, Karpekino, Pristań, Łobani i Griwy. Na zachód od Uświaty pozostały w lasach oddziały Rajcewa, Gurki, Biriulina i Woronowa. Jednocześnie z atakiem nad Dźwiną i wzdłuż rzeki Uświata wyprowadzili Niemcy uderzenie od północnego wschodu z linii Newel — Wieliż na pozycję 2 Białoruskiej Brygady Partyzanckiej. Mimo wsparcia 3 tankietek i 2 czołgów nieprzyjaciel stracił tu 125 oficerów i szeregowych. Nocą z 26 na 27 września wróg ponownie ruszył na pozycje 2 Białoruskiej Brygady Partyzanckiej, zajmując wioski: Stepanowicze, Kukowo, Algowo, Szljapy i Bobrowo, które następnie zostały spalone. Spychane przez wroga oddziały albo odchodziły na wschód, przedostając się na tereny przyfrontowe Armii Czerwonej, albo też udawało im się wyrwać z okrążenia i pozostać w strefie partyzanckiej. Wróg zamknął „bramę witebską”, ograniczając tym samym przepływ ludzi w jedną i drugą stronę. Ograniczając,
lecz nie likwidując — linia frontu w rejonie dawnej „bramy” nie była zbyt szczelna i w dalszym ciągu wiele różnych grup przenikało na zaplecze. Hitlerowcom nie udało się zniszczyć oddziałów partyzanckich i przerwać ich działań bojowych. Zwycięstwo pod Stalingradem spotęgowało w ludziach radzieckich wolę walki. Na tyłach wroga powstawały polowe lotniska. Dzięki temu Centralny Sztab Partyzancki miał znacznie większe możliwości przerzutu materiałów wybuchowych, broni i amunicji dla zgrupowań partyzanckich. Kierowano także do nich przeszkolonych łącznościowców z radiostacjami. Oddziały Szmyriewa, które wycofały się do frontowej strefy Armii Czerwonej, podjęły przygotowania do powrotu na tereny okupowane. Zaopatrzono je w dodatkową broń, amunicję, ciepłą bieliznę i ubrania. Poszczególne pododdziały podchodziły kolejno do linii frontu. Pierwsza wyruszyła 2 kompania z oddziału im. Kurmelewa pod dowództwem Aleksieja Pogorełowa. Przez kilka dni i nocy zwiadowcy i partyzanci poszukiwali dogodnych przejść na północ od Uświat w kierunku na Newel. W nocy 17 października pododdział podjął próbę przejścia linii frontu w pobliżu wsi Korownica. Akcja zakończyła się niepowodzeniem, gdyż prawdopodobnie w ciągu dnia hitlerowcy zaminowali dogodne przejścia. Zginął 17-letni Iwan Maksimow ze wsi Galinowo, doświadczony zwiadowca. Zabity został komisarz brygady Michaił Simankow, ciężko ranni I. Bazanow i erkaemista Stepan Woronajew. Kompania odeszła na pewien czas od linii frontu, ale po rozminowaniu terenu wróciła w rejon wiosek Birke, Ponizowje, Płoskoszi, Berezowce. Szybko nawiązano łączność ze sztabem brygady, znajdującym się we wsi Kozłowicze. Zwiadowcy brygady znaleźli nowe przejścia w linii frontu, choć nie była to już „brama witebska”. Pod koniec 1942 roku partyzanci Szmyriewa znaleźli się w trudnej sytuacji. Oto na tereny przyfrontowe przybyło z bardziej oddalonych miejscowości około 800 ludzi w nadziei odejścia na wschód przez „bramę witebską”, o której wcześniej słyszeli. Spóźnili się jednak o półtora miesiąca. Teraz należało ich skierować na powrót do domów, gdyż byli ciężarem dla miejscowej ludności i partyzantów. Podjęli się tego Fiodor Wodniew i Ichnat Woronow. Przeprowadzenie nocą przez zaśnieżone i zlodowaciałe bezdroża poza linię frontu tak licznej grupy, w której znaleźli się także starcy, kobiety i dzieci, było nie lada wyczynem. W tym czasie w Białoruskim Sztabie Partyzanckim przebywał Minaj Szmyriew. Trafił tam również — po kuracji w szpitalu — Michaił Moguczyj. — Dobrze, że cię widzę — rozpoczął Szmyriew. — Od kilku dni myślałem nad tym, jak dostarczyć nową radiostację i dokumenty do moich chłopców. Potrafisz wykonać to zadanie? — Jestem przekonany, że tak. Potrzebuję tylko kilku ludzi do pomocy. — Dobrze, dostaniesz dwóch odważnych i zahartowanych partyzantów. Trójka śmiałków przez cztery dni i noce maszerowała w bezpiecznej odległości od linii okopów i stanowisk ogniowych nieprzyjaciela. I tak dotarła do wsi Kapustina, gdzie zajmowała obronę jednostka Armii Czerwonej, utrzymująca kontakty z partyzantami Szmyriewa. Nocą 7 listopada jeden z batalionów frontowych zaatakował Niemców w miejscowości Czuriłowo leżącej na rozwidleniu dróg Uświaty — Wielkie Łuki. Wykorzystując tę sytuację trzej partyzanci przedostali się przez linię frontu ku jezioru Siennica i w parę dni później, wraz z radiostacją, znaleźli się w sztabie brygady. Zimą zamarznięte jezioro stało się kolejnym korytarzem łączącym jednostki Armii Czerwonej z partyzantami. W grudniu 1942 roku dowódca 1 Białoruskiej Brygady Partyzanckiej meldował: „W ciągu 18 dni grudnia oddziały brygady przeprowadziły 25 operacji bojowych. Zabito 125 żołnierzy, zniszczono 20 samochodów, wysadzono 3 pociągi, w tym 1 z żołnierzami, 1 pociąg spalono. W Witebsku został wysadzony most kolejowy”. Siły partyzanckie w rejonie Wtebska wciąż działały bardzo aktywnie. Grupy specjalne przeprowadziły wiele udanych akcji dywersyjnych w samym mieście, w którym stacjonowało wiele jednostek wojskowych i siły policyjne wroga. Podobnie jak trzej wspomniani już partyzanci przeszło przez linię frontu 170 żołnierzy pod dowództwem lejtnanta Wasilija Bielińczikowa i dalszych 40 partyzantów z 2 Białoruskiej Brygady Partyzanckiej. Przenieśli oni spory zapas amunicji. POWIETRZNY MOST W połowie 1942 roku przez „bramę witebską” na okupowane tereny Białorusi przeszła grupa frontowych oficerów. Znaleźli się wśród nich między innymi Fiedor Pustowit, P. Łysienko, W. Tichonow, sanitariuszka Wiera Buławka i Iwan Titkow. Ten ostatni w październiku został dowódcą brygady