ROZDZIAŁ I
Lyster, jesień 1651
Nad fiordem wciąż zalegała gęsta szara mgła, gdy pięciu mężczyzn rozpoczęło
wspinaczkę ku Bergaheim. Niedużą płaskodenną łódź do żeglugi śródlądowej, jak i większy
fjerding, przycumowano do starych bali nad wodą. Na dnie większej łodzi ułożono grube
deski, najpierw poprzecznie, później wzdłuż. Obie środkowe ławki tego dnia usunięto.
Fjerding wprawdzie przystosowany był do przewozu wszelkiego rodzaju ładunków,
ale jako jedynego we wsi używano go do transportu zwłok. Ole Seiderstad gwizdał na, jak
mówił, babskie gadanie, bo takie zlecenia przynosiły mu pewien dochód. Ludziska we wsi
żegnali się znakiem krzyża, a Ole chwalił się miarkami ziarna i koszami jaj przynoszonymi do
domu.
- Ci, których wożę, nigdy się nie skarżą - burczał zwykle, gdy ktoś wiedziony
zazdrością lub strachem wyrzucał mu jego zajęcie. Do pracy, której nikt inny nie wykonałby
ze szczególną radością, Ole podchodził obojętnie. Łódź, niegdyś brunatną od żywicy,
przemalował, jakby na znak protestu, na czarno.
Czy to prawda, że zwłoki na pokładzie ściągają na łódź nieszczęście?
Nie, dla Olego śmierć nie znaczyła nic więcej niż przewóz suszonych ryb, kóz czy
liściastych gałęzi. Dzięki niej miał też z czego żyć, trudno wprawdzie mówić o dostatku, ale
od czasu do czasu trafił się pęczek suszonych śledzi, dzban piwa czy mendel jaj. Ole pogodził
się z tym, że dla położonych nad fiordem wiosek jego czarna łódź stała się ponurym znakiem
niczym kruk zwiastującym śmierć, symbolem przemijania. Sam Ole w miarę upływu lat jakby
także czerniał i zarastał, gęste włosy wcale nie siwiały, a broda rosła bujnie jak u młodzieńca.
Między mocno zarysowanymi szczękami ledwo dawało się dostrzec wąskie usta. Oczy
zmieniały kolor w zależności od barwy wody, jednego dnia były szare, innego
ciemnoniebieskie, a kiedy poniżej szczytów gór gromadziły się burzowe chmury - prawie
całkiem czarne. I tak jednak niewielu ludzi patrzyło w oczy temu włóczędze w czarnej łodzi.
O jego sprawach rozmawiano półgłosem, bo Ole trudnił się nie tylko przewozem
zwłok. Po jesiennym jarmarku przed dwoma laty poszeptywano, że obcemu przybyszowi,
kramarzowi z Borgavin, ktoś pomógł przenieść się na tamten świat i wybrać w ostatnią
podróż czarnym fjerdingiem Olego - Miedziaka.
Dzisiaj w tę samą drogę wyruszyć miał Stary Andreas z Bergaheim. Jego maleńka
zagroda leżała na zboczu, na wysokości blisko czterystu metrów. Przodkowie Andreasa w
poszukiwaniu siedziby zawędrowali wysoko, niewielkie gospodarstwo dumnie górowało nad
fiordem i wsią, w której stał kościół. Rodzina z Bergaheim żyła nad zatoką od niepamiętnych
czasów, niektórzy powiadali nawet, że jej mieszkańcy jako jedyni ocaleli od wielkiej zarazy
przed trzystu laty. Później wioski nad fiordem z wolna znów zapełniały się ludźmi, a ostatnio
wyraźnie dawało się zauważyć, że idą lepsze czasy. W Roku Pańskim 1651 zagrody były
większe i piękniejsze niż kiedykolwiek, ziemi uprawnej starczało i dla właścicieli, i dla
dzierżawców. Sporo pól należało do Kościoła i Korony, lecz z braku rąk do pracy leżały
odłogiem.
Mieszkańcy Bergaheim nigdy jednak nie ulegli pokusie opuszczenia zagrody pod
samym niebem, mimo że tak trudno było w niej gospodarować. Kolejne pokolenia
utrzymywały się przy życiu z tego, co zdołało im zapewnić strome zbocze góry, i każde z
nich pozostawiło po sobie na wieki ślady na pnących się w górę stopniach, które z czasem
wykuto w skale.
Tą właśnie stromą ścieżką wspinało się pięciu mężczyzn w ciemnych ubraniach.
Pierwszy odcinek prowadzący od fiordu nie był trudny, szli wydeptaną przez ludzi i zwierzęta
drogą wśród niedużych brzóz i głazów. Dalej zbocze wznosiło się niemal pionowo nad ich
głowami, ostrożnie stawiali kroki, przytrzymując się splecionych z wierzbowych witek lin,
które tu i ówdzie zaczepiono o gałęzie.
Wdrapali się na Knutesteinen, minęli Lyvfannroysi i spoceni, zdyszani stanęli na
skalnej półce.
Pod nimi rozciągał się fiord, na który podczas wspinaczki lękali się spoglądać. Woda
tego dnia lśniła granatową czernią, na środku pieniły się białe grzbiety fal. Od wsi z
kościołem dobiegało ujadanie psów, lecz mgła i wiejący zawsze w tym miejscu wiatr
zagłuszały dźwięki.
Mężczyźni podnieśli wzrok i pomagając sobie nawzajem, pokonali ostatni odcinek
stromizny. Wkrótce znaleźli się na szczycie. Rozciągał się stąd widok na kilka parafii. Na
przeciwległym zboczu fiordu królował biały kościół w głównej wiosce, nieco dalej rysowały
się kościoły Nes i Gaupne, a w głębi fiordu leżała niewidoczna dla ich oczu parafia Fortun.
Rozpościerał się przed nimi dość duży płaskowyż, lecz porastający go brzozowy las
był rzadszy i bardziej karłowaty niż w dole nad wodą. Zarośla wierzby otaczały wielką skalną
półkę, gdzieniegdzie widniały jeszcze zielone plamy upartej trawy, tkwił też stojak,
rozchwiany pod ciężarem na wpół zgniłego siana.
Mężczyźni mijając go poczuli kwaśny odór zgnilizny.
Przypominał o zadaniu, jakie ich czekało.
Starego Andreasa z Bergaheim nie widziano we wsi od czasów wypadku. Od tamtej
pory upłynęło już sześć lat, ale ludzie wciąż wspominali ów dzień, kiedy młodzi małżonkowie
z Bergaheim wraz z dwojgiem dzieci stracili życie. Wprawdzie los nikogo tutaj nie
rozpieszczał, a śmierć była w wielu domach częstym gościem, jednak o takich tragediach
słyszało się rzadko. Zginęła wszak cała rodzina.
Mężczyźni zapewne i teraz mieli w pamięci tamtą wiosenną niedzielę. Brzozy nad
fiordem dopiero wypuściły maleńkie pączki, a trawa na dziedzińcu kościoła ledwie zaczynała
się podnosić z zimnych objęć ziemi. Mieszkańcy wioski zeszli się na nabożeństwo w wielkim
kościele. Popatrywali na wysoką wieżę widoczną wśród dębów, podczas gdy rozmowy
toczyły się własnym torem. Niemało historii czekało na swoją kolej, od ostatniego spotkania
ludzie doświadczyli i narodzin, i śmierci. Większość z zebranych nie wychylała nosa poza
najbliższe osady od jesieni poprzedniego roku, kiedy to zima odcięła ich odnogę fiordu
wrogim dryfującym lodem, który nie pozwalał się sforsować ani łodzią, ani na piechotę.
Starego Andreasa zobaczyli, jeszcze zanim pokonał zakręt poniżej kościoła.
Zniszczony kapelusz wystawał ponad kępą jarzębin przy plebanii. Andreas maszerował
długimi krokami. Na widok jego twarzy rozmowy na dziedzińcu natychmiast się urwały.
Gospodarz z Bergaheim nieczęsto wyprawiał się do wioski, ale czy przez dwa albo trzy
miesiące mógł się aż tak postarzeć?
Wyszedł mu na spotkanie Jonas, chłop Kari.
Ściszonym głosem zamienili kilka słów. Oczekujący na nabożeństwo ujrzeli, jak ich
potężny, silny sąsiad pobladł. Na jego twarzy odmalowało się przerażenie, dłonie zacisnęły
się kurczowo na niedzielnym kapeluszu.
Wkrótce w półmroku kamiennego kościoła pastor obwieścił, co się stało: Jedyny syn
Starego Andreasa, młoda gospodyni i dwoje wnucząt zginęli. Reszty, tego, czego pastor nie
powiedział, a co ludzi najbardziej interesowało, dowiedzieli się pod kościołem.
Chłopczyk wyplątał się z liny, którą przywiązywała go matka, gdy pracowała na
spłachetku pola przy samej krawędzi urwiska. Malec potoczył się ku przepaści, kobieta ze
sznurem w dłoni rzuciła mu się na ratunek i złapała już w momencie, gdy spadał. Zawieszona
tak między niebem a fiordem, śmiertelnie przerażona, jedną ręką trzymając się sznura, a
drugą przyciskając syna do piersi, zaczęła krzyczeć.
Mąż, usłyszawszy ją, przybiegł wraz z sześcioletnią córką, depczącą mu po piętach.
- Złapał ją za rękę, widziałem, jak wyciąga oboje w bezpieczne miejsce. Ale wtedy
puściła lina, której kobieta się przytrzymywała. Uczepiła się mojego syna i pociągnęła go za
sobą prosto w śmierć - sztywnymi wargami opowiadał Andreas.
Starzec nie płakał, nie wyklinał, nie pokazywał żadnych uczuć. Ciało miał jakby
zdrętwiałe, nie patrzył w oczy tym, z którymi rozmawiał.
- A dziewczynka? Co z nią?
- Skoczyła za nimi - odparł stary równie cicho, ale po raz pierwszy zauważyli jakieś
drgnienie w kąciku jego oka.
Ludzie kołem otaczający Andreasa śledzili wyraz jego twarzy, kobiety mocniej otuliły
się chustami.
Stary zwrócił się do Wielkiego Olego Kaupanga.
- Zajmij się pogrzebem. Kiedy coś takiego się dzieje, Ole - Miedziak zwykle jest
niedaleko.
Obrócił się plecami do wioski, wsiadł do swojej lodzi i powiosłował ku górze,
wznoszącej się po drugiej stronie fiordu.
Więcej go nie widzieli. I chociaż przeszukiwali wody fiordu w mokre od deszczu dni,
choć w ciemne noce sondowali w miejscu, gdzie czworo ludzi spadło z urwiska, nie znaleźli
nawet strzępka ubrania. Wyłowili jedynie drewnianą lalkę unoszącą się na wodzie nieco dalej
w małej zatoczce.
Od czasu do czasu mieszkańcy Lyster widywali siny dym snujący się z paleniska w
Bergaheim, w niektóre dni słyszeli dobiegające od strony skalnej półki beczenie owiec.
Zdarzało się, że Andreas wczesnym rankiem wyprawiał się na fiord łowić ryby, kiedy jednak
inne łodzie podpływały zbyt blisko, z całych sił wiosłował, by jak najprędzej się oddalić.
Nigdy nie odpowiadał na zawołania, na pytania o połów i sprzęt rybacki, nigdy nie przyłączał
się do mężczyzn, kiedy robili sobie przerwę w pracy i schodzili na brzeg napić się piwa.
Mężczyźni trochę się niepokoili. W samotnym wieśniaku zalegał jakiś ponury, ciężki
mrok. Wzdrygali się na jego widok, współczucie z wolna przeradzało się w strach i pogardę,
uczucia nieobce wobec tych, którzy stronią od towarzystwa innych.
O wypadku jednak nie zapominano, rodzina z Bergaheim zawsze bowiem była
wszystkim życzliwa, gotowa do pomocy.
Jasnowłosą dziewczynkę pamiętano przede wszystkim przez jej radosny śmiech i
szczodrość. Często przynosiła ze sobą bukieciki suszonych kwiatów i ziół, kobiety, którym
wręczała je w późne letnie wieczory na dziedzińcu kościoła, wciąż pamiętały unoszący się z
nich delikatny aromat, w jakiś dziwny sposób dodający sił i podnoszący na duchu.
Dziewczynka miała wielkie, mądrze patrzące oczy, można się było wręcz zastanawiać, czy to
dziecko nie siedziało kiedyś na kolanach Zbawiciela. W niedzielę, kiedy chrzczony miał być
jej młodszy brat, troskliwie dźwigała niemowlę i z dumą pokazywała je wszystkim,
znajomym i nieznajomym.
Matka trzymała się z tyłu, przysiadła w słońcu i odpoczywała po długiej, ciężkiej
zimie, kiedy to nosiła w łonie dziecko. Na Elsebet nie od razu zwracało się uwagę. Wioskowe
kobiety z trudem przypominały sobie, jak wyglądała. Przybyła z Północy, syn gospodarza z
Bergaheim w pewien letni wieczór wrócił do domu z miasta i przywiózł nie tylko zboże, sól i
szylingi. Kiedy przyszedł do wioski opowiedzieć o roku spędzonym na łowiskach daleko na
Północy, towarzyszyła mu młoda, rudowłosa dziewczyna. Niewiele się odzywała, lecz i tak
to, co mówiła, było dla ludzi ledwo zrozumiałe. Jej język wytwarzał dźwięki, jakich nigdy
dotąd nie słyszeli. Przywodziły na myśl pieśni z otchłani.
Nikt nigdy się nie dowiedział, skąd pochodziła ani w jaki sposób ich ziomek związał
się z tą nieśmiałą, drobnej budowy kobietą. Niektórzy poszeptywali, że może spadła z nieba?
Gospodyni na Bergaheim pozostała obcą. Po pewnym czasie plotki się uspokoiły, i tak
nic nowego nie dało się wyciągnąć o nowo przybyłej. Nauczyła się kilku słów, zresztą
wyglądało na to, że z mężem dobrze się rozumieją. Ale kobiety ze wsi na jej widok raczej
odwracały głowy, a ona nie prosiła ich o pomoc nawet wtedy, gdy nadszedł czas narodzin jej
pierwszego dziecka.
Obwiniały ją o śmierć męża. Gdyby zachowała się rozsądnie i nie rzuciła za
przeznaczonym już na stracenie chłopcem, uratowałaby się rodzina. Ale właściwie po tak
dziwnej kobiecie jak Elsebet niczego innego nie można się było spodziewać.
Mijały lata, o samotniku ze szczytu rzadko już wspominano. Nadszedł jednak dzień
we wrześniu, kiedy mieszkańcy wsi zauważyli czarne ptaki gromadzące się nad Bergaheim.
Walczące kruki skrzeczały, całe ich stado krążyło nad małą zagrodą, co raz któryś nurkował
w powietrzu, opuszczając się ku zabudowaniom. Posłańcy śmierci. Coś musiało się stać.
Dym także przestał się unosić. Wieczory stawały się coraz dłuższe i chłodniejsze, lecz
każdego ranka brakowało smugi świadczącej o tym, że człowiek żyje.
Ludzie we wsi zaczęli się domyślać, że dzieje się coś niedobrego. Może stary leży
gdzieś ranny i bezradny? A może już zmarł? Mężczyznom jednak nie spieszyło się do
wspinaczki, zawsze coś im przeszkadzało, a to pogoda, a to jesienne prace w polu.
Wreszcie kruki zniknęły, lecz ludzie czuli, że coś jest nie tak. Znaleźli się nawet tacy,
którzy twierdzili, że wieczorami ponad fiordem niesie się upiorne wycie wilków. Zdaniem
innych musiało to być echo rozpaczliwego krzyku lecącej w przepaść kobiety, bo wilki przez
ostatnie lata nie pojawiały się w tych stronach. Dzieci opowiadały sobie budzące grozę
historie o tym, jak to drapieżniki żywcem pożarły Starego Andreasa. Wreszcie kobiety
postanowiły posłać po Olego - Miedziaka i wyprawiły wraz z nim własnych mężów.
Gdyby się okazało, że Andreas nie żyje, należało złożyć jego zwłoki w trumnie i
pochować w poświęconej ziemi.
Pięli się teraz w górę, a na myśl o tym, co ich tu sprowadza, czuli pieczenie w gardle.
Chociaż mieli błogosławieństwo pastora, a w kieszeniach na wszelki wypadek srebro, to
jednak niechętnie stawiali stopy na wąskiej ścieżce, jak gdyby miała ich zaprowadzić prosto
na zatracenie.
- Szkoda tej ziemi. Nigdy więcej pewnie nikt już nic stąd nie zbierze i nie skosi -
zauważył Edvart Larsson, kiedy zbliżali się do zagrody na płaskim szczycie góry.
Sąsiad, Ivar Reinegarden, wypluł trzymany w ustach kawałek kory i kiwnął głową.
- Tak, tak, nikt nie zechce się tu wybrać po kilka nędznych garści siana - przyznał.
Droga w górę stromego zbocza była trudna nawet bez dodatkowych obciążeń i żaden z
idących nią teraz pięciu mężczyzn nie potrafił zrozumieć, dlaczego ludzie z Bergaheim
wybrali takie życie: musieli wszak dźwigać dzieci, owce, narzędzia i ziarno na siew,
wspinając się po niemal pionowej skale. Mężczyźni myśleli także o ciężarze, jaki czekał na
nich na górze. Stary musi trafić do wioski, a nie wzięli ze sobą trumny. Ole - Miedziak miał
się tym zająć, niósł w worku siekierę, świder, a także dwadzieścia cztery drewniane kołki.
Dotarli już prawie do zabudowań, rozmowy ucichły. Spoglądali na siebie coraz
bardziej niepewnie.
Z jakiegoś miejsca za oborą dla owiec poderwała się wrona, bez słowa skierowali się
w tamtą stronę. Ole - Miedziak szedł pierwszy. Nie bał się widoku, jaki spodziewali się
zastać, śmierć nigdy nie bywa piękna. Gdy jednak przeszedł za węgieł, gestem powstrzymał
towarzyszy.
Jasne się stało, że Stary Andreas nie będzie wielkim ciężarem dla pięciu silnych
mężczyzn. Kruki i wrony zrobiły swoje, znaczna część jego ziemskich szczątków wzniosła
się już pod niebo. Na złożenie w poświęconej ziemi czekały jedynie porozrzucane, zszarzałe
kości i jeden but ze skóry.
Czterej pozostali mężczyźni wychylili się w przód. Prędko zacisnęli oczy, z wysiłkiem
przełykając ślinę, a Olaves Kristiny przeżegnał się.
- Do roboty, chłopcy. Przynieście deski. Mogą być ze ściany chałupy, tej zimy nikt
tutaj nie poczuje przeciągów - burknął Ole - Miedziak, wyrywając szeroką, grubą sosnową
deskę ze ściany obory. Nachylił się z gałęzią w ręku, wyraz twarzy skrywały włosy i broda.
Kiedy czterej pozostali wrócili z deskami na trumnę, szczątki gospodarza z Bergaheim
leżały już na marach, zrobionych z przywiązanych do deski pni młodych brzóz i wierzbowych
witek. Ole - Miedziak zakrył szkielet gałęziami i liśćmi, i teraz prędko zbijał skrzynię z
przyniesionych tu materiałów. Ułożywszy przerażającą zawartość na miejscu, wbił kołki
mocujące pokrywę. Obwiązał ją jeszcze sznurami, które także zabrał ze sobą, i zaplombował
prymitywną trumnę.
Droga w dół zbocza trwała znacznie dłużej niż wspinaczka. Wprawdzie udźwignięcie
ciężaru nie wymagało zbyt wielkiego wysiłku, lecz mężczyźni kryli twarze w kubrakach i
wstrzymywali oddech, gdy w najtrudniejszych momentach musieli ustawiać trumnę całkiem
pionowo.
Zawartość grzechotała.
Na pierwszej od góry półce skalnej zatrzymali się, odstawili drewnianą skrzynię, żeby
się rozejrzeć i trochę odpocząć.
Wtedy właśnie usłyszeli krzyk.
W istocie mógł się kojarzyć z wyciem wilka, choć tak naprawdę przypominał raczej
echo krzyku lecącej w dół kobiety. To krzyczał człowiek. Obejrzeli się, ponad krawędzią
skały dostrzegli jakąś istotę. Przebijające się przez mgłę słońce oślepiło ich, lecz i tak nie
mieli wątpliwości: za nimi podążała młoda kobieta, zeskoczyła w szczelinę w skale, jakby nie
zauważając wijącej się wokół niej ścieżki.
Skakała po usypanych głazach, kamienie zaczęły się toczyć, grożąc w każdej chwili
połamaniem bosych nóg. Biegła po wąskiej półce w skale, ześlizgiwała się, potykała, nie
zważając na rozciągającą się w dole przepaść. Cały czas parła do przodu w ich stronę, nie
przestając krzyczeć. Rozwiane włosy przypominały miotłę, a wychudzone ciało okrywały
resztki koszuli, przewiązane sznurkiem pod drobnymi piersiami. Serdak sięgał jej do ud, a
ręce biły powietrze jak skrzydełka nieopierzonego kurczęcia. Była jeszcze dzieckiem, a mimo
to miała zdumiewająco kobiece ruchy.
Kiedy podeszła bliżej, zorientowali się, dlaczego. Pod paskiem ze skręconego sznurka
uwydatniał się duży brzuch. Wyglądało na to, że poród nastąpi za jakieś dwa, trzy miesiące.
Ale usta w pociągłej, chudej twarzyczce były otwarte i ciemne, oczy jak u wychłostanego
źrebięcia. Zatrzymała się w odległości pięciu, może sześciu metrów od nich, zaszlochała i
obejrzała się w tył. Przez moment wyglądało na to, że zawróci i ucieknie.
Even zrobił krok w jej stronę, wyciągnął rękę, żeby pomóc jej zejść z wielkiego
kamienia.
Dziewczynka z wahaniem podała mu dłoń, ale nagle nogi się pod nią ugięły i osunęła
się na ścieżkę.
Mężczyźni wrócili do wsi z dwoma ciężarami. Szczątki Starego Andreasa spoczęły w
ziemi, kiedy tylko pojawił się pastor. Dziewczynę ułożono na lawie w komorze u Evena i
Tulvy na Solgarden. Ludzie zdali sobie wreszcie sprawę, że dziewczynka, która sama jeszcze
będąc niedorosła, nosi dziecko pod sercem, to mała, złotowłosa Liv. Wówczas, przed
sześcioma laty, najwidoczniej nie skoczyła w przepaść, jak to opowiadał jej dziad.
Może też i wcale nie było prawdą, że fiord pochłonął ciała jej rodziców i brata? Płód
rosnący w jej wyniszczonym ciele musi chyba być potomkiem jej dziadka? Wcześniej
zdarzało się czasem, że ludzie wdrapywali się pod górę do samotnej zagrody z jakąś sprawą,
ale przez ostatnie lata nikt chyba nie odwiedzał szalonego Andreasa. Jaka tragedia rozegrała
się na pustkowiu wysoko na górskim zboczu? Czy dziewczynka kiedykolwiek zdoła o niej
opowiedzieć? Wciąż leżała bez ruchu, spała przez trzy doby. Chwilami chwytały ją
konwulsje, wykrzykiwała niezrozumiałe słowa, płakała i zawodziła niczym ranne zwierzę.
Broniła się przed rozgrzewającymi napojami Tulvy, odpychała Evena, który próbował ją
ułożyć wygodniej. Trzeciej nocy trochę się uspokoiła, a rankiem spostrzegli, że jej wzrok nie
jest już skierowany w stronę jakiegoś innego świata. Rozluźniła się.
Ale wciąż nic nie mówiła.
ROZDZIAŁ II
Liv Bergaheim przestała walczyć. Leżała na ławie przy palenisku u gospodarzy z
Solgarden cicho niczym pisklę w odsłoniętym gnieździe. Patrzyła, jak Tulva przy stole z
grubych desek zagniata ciasto na kwaśny chleb. Mały Even - Olai, na gładkiej podłodze z
desek bawił się trzema szyszkami i kilkoma kamykami. Tulva otarła spocone czoło, żar bił od
paleniska, gdy układała płaskie chlebki na płycie. Odłamała kawałek ze świeżo upieczonego
placka i wsunęła chłopcu pod stół. Ze śmiechem wziął go z jej ręki. Liv w przypływie
nagłego bólu wstrzymała oddech...
Kiedyś i jej matka tak samo stała przy piecu. Przyjemnie było siedzieć w cieple ognia,
zajadać świeży chleb i słuchać, jak mama nuci znajome urywki psalmów. Mama, taka
łagodna, taka dobra... Mama o rudych włosach i czułych rękach. Mama, która znajdowała
odpowiedź na każde najdziwniejsze nawet pytanie małej dziewczynki. Liv pamiętała, jak stale
przychodziła do matki z każdą nową roślinką czy kwiatkiem.
Do czego można je wykorzystać?
Czy mają jakieś nazwy?
Mama wiedziała wszystko o roślinach. Z liści paproci robiła okłady na rany. Z
serdecznika i pierwiosnków przygotowywała herbatkę, którą popijali w chłodne zimowe
wieczory. Opowiadała, jak to stworzono rośliny, by służyły na zdrowie ludziom, którzy, się
na nich znają. Liv uwielbiała słuchać historii o smółce, pomagającej na bóle brzucha, o
liściach bodziszka wyciągających zło z wrzodów i zaognionych ran. O tym, jak mama sokiem
z jaskółczego ziela usunęła paskudne kurzajki z ręki braciszka... Nawet dziadek kiwał wtedy
głową, a w jego oczach pojawiało się coś dziwnego.
Liv przełknęła gorycz, odsunęła tamten obraz.
Zmusiła myśli, by powróciły do smutnego tańca wokół wspomnień o matce.
Kiedyś mama powiedziała jej, że jest pewne zioło, którego będzie mogła użyć, gdy
dorośnie i zechce zdobyć ukochanego. Potem jednak ze śmiechem wzburzyła złote włosy Liv:
- Nie, moja kochana, ty sobie dasz radę sama tą mocą, która tkwi w twoich policzkach
jak płatki róży.
Oczy zapiekły, w gardle ściskało. Mama odeszła na zawsze. Liv na ławie zdrętwiała,
skostniała na lód, walcząc ze wspomnieniami o tamtym strasznym dniu, kiedy braciszek i
mama runęli w przepaść. Wszystko, co się stało później, zalegało w piersiach niczym wielki,
bliski pęknięcia wrzód.
Ona sama siedziała wówczas w szałasie przy kopczyku kamieni między poletkami.
Zebrała kilka koszy suszonego ziela, korzeni i kwiatów i od paru dni zajmowała się
rozwieszaniem ich pod niskim dachem z gałęzi. Jej chatka do zabawy zbudowana była
między czterema niedużymi wierzbami, nagiętymi ku sobie i związanymi na czubku. Tatuś
pokazał jej, w jaki sposób poprzeplatać gałązki między pniami, by zrobić szczelne ściany.
Teraz pracował w pobliżu szałasu, motyką przerzucał ciężką po zimie glebę, która wkrótce
miała wykarmić rzepę, owies, może trochę cebuli.
Nieco niżej, zaledwie kilka metrów od krawędzi urwiska, siedział braciszek,
przywiązany do wielkiej brzozy, jak zwykle, kiedy rodzice pracowali w polu. Miał swoją
lalkę do zabawy, ale Liv słyszała, że popłakuje niezadowolony. Odkąd nauczył się chodzić,
bardzo nie lubił takiego uwięzienia, lecz lęk mamy przed stromym zboczem nie dawał się
pokonać. Nigdy nie przywykła do mieszkania w takim miejscu. Tatuś trochę burczał, chłopiec
musi się przecież nauczyć trzymać z dala od przepaści, co to będzie, kiedy urośnie i przyjdzie
mu chodzić po wąskich półkach?
Respekt dla wysokości i umiejętność wspinania się po skale nad przepaścią na
podobieństwo kozicy była całkiem naturalna dla młodego wieśniaka, który urodził się i
dorastał tu na górze. Mama jednak nie chciała ustąpić i liny używano za każdym razem, kiedy
malec szedł razem z nimi na pola.
Tatuś próbował ich ratować, widziała. Pamiętała krzyki, rozpaczliwe wołanie matki,
przerażoną buzię braciszka, zamykające się oczy mamy w chwili, gdy poczuła, że lina pękła.
Tatuś był tuż przy nich. Liv nie widziała, jak spadał, bo w sekundzie, gdy twarz matki
zniknęła, sama zaczęła krzyczeć i zamknęła oczy. Kiedy znów je otworzyła, wokół panowała
cisza, na krawędzi urwiska leżała jedynie drewniana lalka braciszka. Zerwana lina wiła się w
trawie jak wąż. Ptaki śpiewały. Od strony wodospadu w Feigum dobiegał głośny, jednostajny
szum, który każdej wiosny był ostatnim dźwiękiem, jaki słyszała przed zaśnięciem.
Chciała krzyczeć.
Chciała pobiec za nimi i rzucić się w przepaść. Chciała zatrzymać czas, wciągnąć troje
najbliższych jej ludzi z powrotem na górę. Zaraz wyjrzą zza krawędzi i będą śmiać się z jej
przerażenia. Zaraz mama zawoła z domu, a tata weźmie ją za rękę i pójdą razem do nakrytego
stołu. To się nie mogło stać!
Dziadek!
Drgnęła, gdzie się podział stary? Czyżby nie słyszał krzyków? Nie, nikogo nie widać.
Miała wrażenie, że zdrętwiała, nie potrafiła zrozumieć, co zobaczyła. Myśli wirowały jej w
głowie, serce waliło, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Nagle stopy zaczęły się same
poruszać. Pobiegła przez skopane pole, minęła odrzuconą przez ojca motykę i pognała dalej
przez rosnące koło domu jałowce. Potknęła się o objedzone przez owce z liści gałęzie za
oborą i pod jej ścianą osunęła się na ziemię. W środku beczało jagniątko, którego narodziny
obserwowała poprzedniego dnia. Usłyszała kroki dziadka, ale wciąż widziała tylko szeroko
otwarte oczy matki i nabrzmiałą, czerwoną od wysiłku dłoń z biało zaznaczonymi kostkami, z
całych sił czepiającą się życia. Liv zatkała uszy rękami i uderzyła głową o ścianę obory,
zanosząc się krzykiem. Okropnym, pełnym gniewu i grozy krzykiem, głośniejszym niż śpiew
ptaków, niż nawet wodospad Feigum. Jej własny krzyk zmieszał się z krzykiem matki, stopił
w jedno i straszna prawda przeniknęła w jej umysł: teraz został tylko dziadek.
Małe dziecięce ciałko pod ścianą obory znieruchomiało. Spomiędzy suchych warg nie
wydobywał się żaden dźwięk, ledwie oddychała, nierówno, jak przeznaczone na śmierć
jagnię. Objęła się rękami, podkuliła nogi, leżała w zeszłorocznej trawie, w pozycji nie
narodzonego dziecka. Zapatrzyła się w fiord, lecz nie zauważyła, że się ściemnia. Straszna
świadomość już do niej dotarła, myśli przestały krążyć bezładne, ale umysł nie chciał
pogodzić się z okrutną rzeczywistością. Zauważyła rany na ręce, długie, nabrzmiałe na
brzegach draśnięcie, jakby zadrapania kocich pazurów. Pod naciskiem palców świeże
czerwone strupy pękły i znów zaczęły krwawić.
Zastanowiła się nagle, gdzie może być dziadek. Jego ciężkie kroki zawsze źle
wróżyły, ale teraz po raz pierwszy zapragnęła, by się pojawił. Stanęła na nogi, roztarła
zdrętwiałe kolana, obciągnęła sukienkę.
- Dziadku! Nikt nie odpowiedział. Pobiegła w stronę podwórza.
- Dziadku!
Wtedy go zobaczyła. Siedział na skraju pola, w odległości zaledwie metra od końca
zerwanej liny. Obok leżały dwa naręcza gałęzi brzozowych, wysoko rosnące drzewa ledwie
zaczęły wypuszczać listki. Wygięty nóż, którego zawsze używał, wisiał zaczepiony o pęczki.
Liv zbiegła na dół, wtedy stary się podniósł. Szlochała, jąkała się, do oczu nagle
napłynęły łzy. W piersiach dławił dawny strach przed tym mężczyzną, lecz nie mogła się
powstrzymać, by nie wyciągnąć rąk do niego, jedynego człowieka, jaki jej został.
- Dziadku... tam... mama... braciszek... Patrzył na wskroś przez nią, jakby w ogóle jej
tam nie było. Ręce zwisały mu bezwładnie.
- Dziadku...?
Dopiero teraz dostrzegła w jego spojrzeniu nienawiść. Zawsze miał takie chytre, lisie
oczy. Nawet gdy się uśmiechał i nazywał ją Złotowłosą, coś w jego wzroku przywodziło jej
na myśl orła, na którego kiedyś natknęła się przypadkiem. Pożerał jej ukochane, wykarmione
przez nią mlekiem jagniątko. Dziadek był orłem. Żeglował wysoko pod chmurami i nie
wiedziała, kiedy zanurkuje w dół, żeby zedrzeć z niej skórę.
Dzisiaj jednak mroczny strach, jaki zawsze budził się w niej w obecności dziadka, nie
był sam. Liv uczepiła się starego, ciągnęła za kubrak, błagała o jakieś słowo, o gest.
Jak ślepe kocię szukała jakiejkolwiek pomocy. Płakała przed jego zamkniętą twarzą,
szarpała szorstkie, bezwładne dłonie, wołała do tego człowieka wysoko w górze. Odwrócił się
w jej stronę, przez moment miała wrażenie, że i on zapłakał, ale jego oczy pozostały suche,
półprzymknięte, jakby mrużył je, patrząc na zachodzące słońce. Mocno ścisnął ją za ramię.
- Ich już nie ma. Mój syn spadł razem z nimi. Widziałem, jak to piekielne babsko
pociągnęło go prosto ku śmierci.
Liv zobaczyła, jak słowa zamieniają się w orle skrzydła.
Głos dziadka nie miał mocy krzyku, a słowa były dla niej obce, lecz wyczuwała
znaczenie każdej wymamrotanej sylaby.
- Od pierwszego dnia wiedziałem, że ta kobieta sprowadzi na nasz dom nieszczęście.
Ty wcale nie jesteś lepsza! Nie odziedziczyłaś jej płomiennych włosów, ale przebiegłość Ewy
tkwi i w tobie, córko ladacznicy!
W znajomej, a zarazem obcej twarzy potrafiła wyczytać jedynie groźbę, wiedziała, że
dziadek się rozgniewał. Może zepchnie ją z urwiska, by poleciała w dół tą samą drogą co
mama?
Niech się tak stanie!
W jednej chwili strach przed przepaścią odpłynął, chciała do mamy! Wyrwała się i
podbiegła do krawędzi otchłani. Silne ramię złapało ją w porę i mocno przytrzymało.
- O, nie! Tak łatwo się nie wykręcisz. Twoja matka zabrała wszystko, co miałem.
Zostawiła mi tylko ciebie, ty mała dziwko. Jeszcze mi za to zapłacisz!
Dzieciństwo sześciolatki umarło wraz z jej rodziną. Dni, jakie teraz nastąpiły, zlały się
w jedno, przestała myśleć, mówić, nie reagowała nawet na razy i poszturchiwania, których
dziadek jej nie szczędził. Bała się wprawdzie zaciśniętych pięści, lecz nie była w stanie
sprostać wymaganiom, jakie jej stawiano. Wiedziała oczywiście, jak utrzymywać w porządku
i czystości zarówno dom, jak i oborę, nie raz też pomagała matce w nastawianiu zaczynu na
chleb, pieczeniu przaśnych placków czy też w obieraniu rzepy i cebuli na obiad.
Potrafiła upiec mięso w kociołku nad ogniem, wiedziała, jak podgrzać i zrumienić
barani tłuszcz. Umiała płukać w strumieniu flaki, przyglądała się też, jak matka napełnia je
zmielonym mięsem i słoniną. Często zmywała kubki i koryta. Wprawiała się też w cerowaniu
grubych skarpet i wełnianych spodni, które wszyscy bez wyjątku nosili zimą.
Łóżko, niewielka, zimna ława. Gdzie podziało się przyjemne ciepło, jakie ogarnia
ciało, kiedy już ciężko spocznie pod baranicą?
Kiedy pierwszy raz obudziła się, bo on stał przy jej posłaniu, pomyślała, że może jest
chory. W bladym świetle twarz mężczyzny wydała jej się dziwnie nieznajoma, zmieniona,
jakby dręczył go nieznośny ból. Był nie ubrany, spod szarej koszuli wystawały zaskakująco
chude nogi.
Bez słowa przysiadł na wysokości jej biodra, ciężka dłoń spoczęła na przykryciu, a
potem odciągnęła owczą skórę na bok.
- Niewiele się można spodziewać po takim zabiedzonym pisklaku. Ale i tak jesteś
kobietą, tak samo upadłą i brudną jak twoja matka - wymamrotał.
Liv spróbowała przesunąć się bliżej ściany, pociągnęła baranicę, chcąc zakryć drżące z
zimna ciało.
Podniósł rękę, instynktownie skuliła się przed ciosem. On jednak nie uderzył, tylko
złapał ją za rękę i zmusił, by przełożyła ją za głowę.
Przycisnął ją do siennika, przerzucając ciężką nogę przez jej biodra i brzuch, dziecinne
ciało niemal całkiem zniknęło pod mężczyzną. Warknął jak zwierzę i ugryzł ją w ramię,
krzyknęła. Próbowała się wywinąć spod jego ciężaru, lecz przytrzymywał jej ręce jak w
kleszczach, a ciężar jego ciała zmusił ją do spokoju. Tak dziwnie pachniał, nie był to znajomy
dobrze odór potu i nieświeżego oddechu. Czuła już kiedyś podobny, równie ostry zapach.
- Nie zawracaj sobie głowy krzykiem. Zrobisz, co zechcę. Może nie jesteś teraz
gospodynią na Bergaheim?
Jedną ręką przytrzymując ją za nadgarstki, uniósł się nad nią na łokciach i kolanach.
Liv niczego nie rozumiejąc patrzyła, jak podciąga nocną koszulę i kolanem rozdziela jej nogi.
Coś twardego, gorącego wcisnęło się między chude uda dziewczynki. Leżała jak
sparaliżowana, w jednej chwili wiedziała już, do czego zmierza.
Powróciło wspomnienie sprzed lat: stała pod ścianą obory w wielkim gospodarstwie
koło kościoła, trzymała ojca za rękę. Olbrzymi ogier minął ich galopem, ciągnęła się za nim
woń czegoś nieznanego, unosił chrapy, przewracał ślepiami, przy uprzęży ukazała się piana.
A pod brzuchem miał coś wielkiego, o wiele większego niż kiedykolwiek widziała u barana w
domu czy u psa, którego kiedyś mieli.
- Co ten koń robi? - spytała wystraszona. Ojciec zerknął na nią.
- Wiesz chyba, skąd się biorą źrebięta - odparł krótko, najwidoczniej nie chciał
wdawać się w dalsze szczegóły. Pozwolił jednak dziewczynce obejrzeć rozgrywające się
przedstawienie, podczas którego ogier pokrył kolejno dwie chude klacze.
Nigdy nie zapomniała tamtych zapachów ani dźwięków, choć odsunęła od siebie
obraz parskających zwierząt. Biedne klaczki! Teraz zrozumiała, dlaczego wtedy na tamten
widok serce instynktownie ścisnęło jej się w piersi. Teraz to ją ścigano, pokrywano,
wykorzystywano. Leżała bezwładna jak lalka z gałganków, drobne ciałko rytmicznie
podskakiwało na sienniku. Oczy miała otwarte, lecz wstrząs otoczył mgłą umysł i uczucia.
Przestała cokolwiek pamiętać, ledwie się zorientowała, że dziadka przy niej już nie ma.
Zauważyła, że nocna koszula rozdarła się na szwie. Materac był wilgotny, lepki. W izbie
panowało zimno. Na dworze wstawał świt.
A wodospad?
Kto ujarzmił wodospad?
ROZDZIAŁ III
Jesień już dawno zawładnęła mieszkańcami fiordu, dwa tygodnie minęły od czasu,
kiedy odwrócono primstav i nadeszła zima.
Zbliżał się dzień świętego Marcina, 11 listopada. Wprawdzie reformacja w 1537 roku
zniosła wraz z wiarą katolicką wiele zaznaczonych na kalendarzu świąt, to jednak dawne
tradycje wciąż bujnie kwitły. W rejonach w głębi fiordów żaden pastor nie ośmielił się
zniszczyć pięknych ołtarzy z obrazami przedstawiającymi świętą Sunnivę, świętego Olafa,
męczenników czy świątobliwe dziewice. Nawet surowy Mogens nie ganił starych obyczajów,
mających na celu zapewnienie urodzaju.
Z pól dawno już uprzątnięto zboże, kapustę, cebulę i siano. Wioska w głębi wielkiego
fiordu, tam gdzie lodowiec barwił wodę na zielono, przygotowywała się do zimy. Podczas
zimowych wichrów, szarpiących ściany i dachy, maleńkie zagrody położone na uboczu
parafii sprawiały wrażenie, jakby czepiały się górskich zboczy. W pewnym sensie tak było,
grube powrósła ze słomy i wierzbowych witek, solidnie umocowane do wielkich głazów i
drzew, miały utrzymać nędzne chałupy na miejscu, kiedy dujące wiatry groziły, że oczyszczą
zbocza gór z każdego wytworu rąk człowieka. Pod nimi na czarnych wodach fiordu spienione
grzbiety fal gnały ku zamykającemu wąską zatokę brzegowi.
W wiosce, w której na otwartej rozległej przestrzeni kilka metrów ponad linią
przypływu stał kościół, ucichł jesienny rozgardiasz. I tutaj zagrody pogrążyły się w ciszy, w
popołudniowym zmierzchu nie świeciło się na żadnym podwórzu. Długa, ciemna zima wciąż
jeszcze była przed nimi, ludzie nie marnotrawili łoju ani oleju. Tylko plebanię oświetlał jasny,
ciepły blask lampy zawieszanej w niektóre wieczory nad wejściem. Wśród szarobrunatnych
ścian starych chałup i pojedynczych nowo pobudowanych domostw, których drewno jeszcze
nie zdążyło ściemnieć, wielki budynek jako jedyny we wsi rozjaśniał nieco okolicę. Plebanię
pobielono mieszaniną sproszkowanego wapna, rybiego kleju i oleju. Dom jaśniał upiornie w
spowitej w mrok wsi, gdzie nawet pokryte wapnem kamienne ściany kościoła znikały, gdy
listopadowa ciemność okrywała swoim płaszczem wieś o świetlanej nazwie.
Lyster, rok 1651.
Lud liczący około tysiąca dusz, zamieszkujący w głębi wielkiego Sognefjordu, był
twardy i żywotny. Ludzie trzymali się blisko swych spłachetków pola, lecz zaufanie pokładali
w fiordzie i w górach. Nawet w latach najstraszniejszego nieurodzaju ryby z zatoki oraz
górska zwierzyna i roślinność wystarczyły, by ocalić niewymagających mieszkańców tych
okolic od groźby głodu. Chłodne, mokre lata i surowe zimy w pobliżu wielkiego lodowca
przydawały ludziom niezwykłej siły przetrwania. Powiadano, że kiedy zaraza nawiedziła
wioski nad fiordem, w górskiej dolinie powyżej Lyster przetrwała tylko jedna osoba. Starzy
jednak twierdzili, że Przepiórka z Jostedalen nie była jedyną, która przeżyła. Kiedy śmierć w
swej opończy dżumy po raz ostatni śmignęła kosą, we wsi pozostało co najmniej osiem kobiet
i trzech mężczyzn. Od tamtej pory ludzie się rozmnożyli i z czasem odbudowali opustoszałe
zagrody. Obecnie wieś można było zaliczyć do najbezpieczniejszych. Swego czasu Lyster
stanowiło odrębny okręg, teraz jednak cztery parafie wchodziły w skład Bergenhus.
W tym miejscu nie można się było wzbogacić, lecz ludzie jakoś dawali sobie radę.
Nie słyszano, by ktoś przymierał tu głodem, nikt nie pamiętał, kiedy ostatnio
grasowali złodzieje czy włóczędzy. Lensman, przedstawiciel władz, stróż porządku, dobrze
wywiązywał się ze swych obowiązków i chociaż wiek coraz bardziej dawał mu się we znaki,
wciąż cieszył się szacunkiem i poważaniem.
Nowy pastor szedł w jego ślady, również i on surowo strzegł zasad moralności,
wyraźnie odgraniczając dobro od zła. Potrafił złajać i wskazać właściwą drogę, zapewne
niejednego wystraszył, sprowadzając tym samym z krętej ścieżki występku. Wieś nie miała
kata ani wójta, ale bo też i przy silnej ręce lensmana Ashammera i jasno świecącej gwieździe
przewodniej pastora wcale ich nie potrzebowała. Ludzie bez większego sprzeciwu regularnie
oddawali swój należny kościołowi i państwu grosz, a w każdą niedzielę, kiedy odprawiano
nabożeństwo, stawiali się w centrum parafii, by zaczerpnąć nowej porcji natchnienia na
kolejne powszednie, zawsze pracowite dni.
Mogens Jonson Skanke już od pięciu lat był we wsi pastorem, duchowym
przewodnikiem, a w niektórych przypadkach nawet sędzią. Jego surowość i zamiłowanie do
wymierzania kary budziły powszechny szacunek, lecz nikt raczej go nie kochał. Ludzie bali
się go, nie bardzo rozumieli. Wiedzieli o umiejętnościach, jakie zdobył w Wittenberdze, a
niektórzy słyszeli także o jego sławie. Chyba nie bez powodu opuścił intratniejsze stanowisko
i przybył do ubogiego Lyster? Nie zależało mu też szczególnie na gromadzeniu złota i dóbr
tego świata, co oddzieliło go od najbogatszych mieszkańców wioski, za to przyjaźniej
usposobiło chłopów i biedaków.
Znaleźli się też tacy, co powiadali, że pastor ma inną księgę, równie potężną jak
Biblia...
Mimo to jednak, a może właśnie dlatego, bezsprzecznie go szanowano.
Ale czasami, kiedy siedział sam ze swoimi księgami, diabeł kusił go i sprowadzał jego
myśli na manowce.
W naczynku dzielnie płonęły dwa knoty, przed pastorem leżały księgi parafialne i dwa
kawałki pergaminu. W ręku trzymał długie niemal na łokieć gęsie pióro, którym zamyślony
pocierał gęstą, siwobrązową brodę.
Co począć z tą dziewczyną?
Minęło już kilka niedziel, a rozwiązanie problemu wcale nie wydawało się bliższe.
Jedno było pewne: nie mogła zostać u Evena i Tulvy na Solgarden. Małżonkowie zajmowali
nieszczególnie wysoką pozycję na sporządzonej przez pastora liście zacnych mieszkańców
wioski. Źle się zajmowali służbą, nie potrafili należycie karać i pouczać, a przecież taki
obowiązek Bóg nałożył na gospodarzy. Dwukrotnie, o ile pastor dobrze wiedział, zgodzili się,
by służący dopuścili się grzechu i żyli bezbożnie, bez błogosławieństwa Kościoła. W zeszłym
roku Even pokusił się nawet o niebywałą bezczelność i przyszedł do pastora prosić, by ten
ochrzcił nowo narodzone dziecko najmłodszej dziewki, oczywisty dowód występku.
Pastorowi aż cieplej na sercu robiło się na wspomnienie, jak to ani osełki masła, ani też
pieczeń z renifera nie zmąciły mu umysłu. Even musiał wracać do domu z nie załatwioną
sprawą, a następnej niedzieli los dziewczyny posłużył jako temat niezwykle surowego,
potępiającego kazania. Dotkniętej grzechem panny, rzecz jasna, w kościele nie było, ale i tak
pastor zauważył, jak stojąca w półmroku młodzież garbi się i kuli, słysząc o karze spadającej
na tych, którzy ośmielą się złamać to, być może, najważniejsze ze wszystkich przykazań
Bożych. A jeśli Szatan obierze sobie za siedzibę grzeszne ciało? No cóż, kobieta poniosła
zasłużoną karę, istniały wszak specjalne miejsca dla takich jak ona. Więcej o niej nie
słyszano, nikt zresztą się tego nie spodziewał.
Nie, dziewczynka nie może zostać u ludzi z Solgarden. Wprawdzie zaraza grzechu
dotknęła jej duszę, poczęła przecież dziecko bez zapowiedzi i ślubu, jednakże pastor musiał
przyznać, że nie można jej obwiniać, sytuacja tej młodej była w istocie szczególna i bardzo
tragiczna. Jej dziad nie żył, pastor zresztą nie wróżył mu nic dobrego na tamtym świecie.
Stary popełnił zbyt wiele grzechów, a najstraszniejszy ze wszystkiego był chyba ten ostatni:
kazirodztwo. Cudzołożył z córką rodzonego syna!
Zasiadający w pięknie rzeźbionym krześle pastor wyprostował plecy i poczuł, że trud
całodziennych obowiązków ciąży mu u szyi niczym młyński kamień. Kari z Sina, która
prowadziła mu dom, zapewne położyła się już spać. Czy powinien ją obudzić, by zagrzała mu
szklaneczkę owocowego wina? Miał na nie ochotę, może pomogłoby mu się odprężyć i
łatwiej znaleźć rozwiązanie problemu tej dziewczyny? Ale Kari pewnie zdziwiłby niepokój
chlebodawcy, jeszcze by zaczęła snuć zupełnie bezpodstawne domysły.
Wstał, wsunął stopy w stare kożuszane papucie, które stały pod stołem, i ruszył do
kuchni. Na palenisku pod kociołkiem jeszcze się żarzyło, ale woda była ledwie ciepła. Wziął
więc mniejszy garnek, zawiesił go na żelaznym stojaku nad żarem i dołożył do ognia garść
wiórów z kory brzozowej. Kiedy buchnęły płomienie, wlał do garnka spory kubek wody, a z
piwniczki w komorze przyniósł drewnianą misę pełną słodkiego przefermentowanego soku z
owoców. Z małego drewnianego naczynka zaczerpnął trochę miodu. Wkrótce zawartość
garnka zaczęła parować, po kuchni rozniósł się słodki, kuszący zapach. Pastor, rozkoszując
się aromatem, wyjął duży zdobiony kufel, który otrzymał w prezencie, gdy opuszczał
poprzednią parafię. Napełnił go po wrąb i szurając obutymi w kożuszane kapcie stopami,
przeszedł przez izbę do swojej sypialni. Zabrał kufel do łóżka, naciągnął okrycie i starannie
otulił zmarznięte stopy. Słodki, parujący napój rozgrzewał, lecz myśli wcale nie łatwiej
dawały się przez to zebrać. Sam w wielkim, wbudowanym w ścianę łóżku, aż zanadto
wyraźnie wykonanym dla małżonków, którzy mieszkali tutaj przed nim. Przez słodycz wina
przedarł się dawny ból, późna pora jeszcze bardziej uwrażliwiła pastora na własną krzywdę,
sprawiając, że tragiczna historia Liv zeszła na dalszy plan. Tęsknota, z którą żył już tak długo,
wcale nie umarła, po prostu się do niej przyzwyczaił. On, wierny, uprzywilejowany sługa
Pana, pragnął żony.
Z początku usiłował sam sobie przemówić do rozumu: czyż nie jest mu dane więcej
niż innym? Sypiał miękko i ciepło, miał konia i powóz, solidny, piękny dom, nie zbywało mu
na przysmakach dostarczanych przez okoliczne gospodarstwa. Był światłem dla żyjących w
ciemności i każdego dnia odczuwał, że Bóg błogosławi jego dziełu. Miał tęgą głowę, a zmysł
sprawiedliwości i mądrość umożliwiały mu wypełnianie najważniejszego ze wszystkich
Bożych zadań: pozyskiwania ludzi dla Kościoła.
Siedząc w łóżku wyprostował plecy, myśli o godności, jaką piastował, na chwilę
zdołały sprawić, że udało mu się zapomnieć o tym, co boli. Zaraz jednak żal znów ścisnął mu
serce. Gdyby tak w smutne jesienne wieczory mieć u swego boku ciepłą kobietę! Jakimż
błogosławieństwem byłoby móc skorzystać z wyjątkowego planu Boga względem płci! Na
płacz mu się prawie zebrało, kiedy uświadomił sobie, że pewnie nigdy nie spełni Pańskiego
nakazu płodzenia nowych obywateli świata. Modląc się o odpuszczenie grzechu, pozwolił
sobie na moment niczym nie skrępowanej zazdrości, myślał o swoich kolegach po fachu,
którzy znajdowali się w lepszej niż on sytuacji. Prawie wszyscy mieli dobre, mądre małżonki.
Miłe, skromne towarzyszki życia, prowadzące gospodarstwa tak, jak potrafi to tylko
niewiasta. Ich domy wprost kusiły panującą w nich specyficzną atmosferą, kobieca
troskliwość rozgrzewała każdy najciemniejszy kąt grzesznej duszy.
Zbuntował się kiedyś przeciw Panu, prosił i błagał. Modlitwy zostały wysłuchane. Na
jego drodze pojawiła się drobna, delikatna córka pastora, pobrali się po czterech tygodniach
znajomości, w ciągu których widzieli się zaledwie kilka razy.
Marzenia wcale się jednak nie spełniły. Panna była taka czysta, taka krucha i
słabowita, nigdy nie ogrzała go w łożu. On nie ponaglał, dawał jej czas, lecz nie zgadzała się
na wypełnianie małżeńskich obowiązków. Próbował później kar i gróźb, powoływał się na
słowa Biblii i bardziej ziemskie zaklęcia, lecz żona także znała Pismo i odpowiadała mu
słowem Bożym o czystym małżeństwie, wolnym od nieprzyzwoitości.
Kiedy po zaledwie dziesięciu miesiącach zmarła, prawie nie odczuł jej braku. W jego
małżeńskim łożu samotność gościła tak samo jak wtedy, gdy był kawalerem. W miarę upływu
lat pogodził się z takim niedostatkiem w życiu i usiłował zrozumieć zamysł Boga.
Może miłość kobiety uczyniłaby go mniej ofiarnym w pełnieniu świętej powinności?
Stałby się bardziej miękkim, mniej sprawiedliwym sędzią i mniej troskliwym pasterzem
swego stada? Może jego moralne zasady i surowe spojrzenie zasnułaby mgła?
Może wpływ kobiety zaćmiłby umysł i cnotę, w jaką Bóg zaopatrzył swego wiernego
sługę? Tak chyba musi w istocie być, Pan zapewne ma swoje powody, nie pozwalając, by
cokolwiek zakłócało mu pracę. Podobnie było ze świętym Janem, który lata spędził na
pustkowiu, obywając się bez towarzystwa kobiet, ofiarowując swe ciało i całego siebie Boga
Chrzciciel, tak jak i on, pełnił rolę karzącej dłoni, ludzie czasem i jemu wytykali zbytnią
twardość i surowość w nauce o karze i grzechu. Kobieta być może uczyniłaby go
łagodniejszym, miękkimi dłońmi i słodkimi słówkami zamąciłaby mu jasny umysł. A dzieci!
Te potrzebujące, niedojrzałe ludzkie pączki, poruczone człowiekowi przez Boga w
opiekę. Ileż czasu na wychowanie i naukę odebrałyby jego duchowym dzieciom z parafii!
Nie, po głębszym zastanowieniu potrafił zrozumieć i niemal zaakceptować fakt, że Bóg mając
na uwadze trudne i wymagające poświęceń zadanie, jakie pastor wypełniał już blisko
dwadzieścia lat, nie chce składać na jego barki dodatkowego ciężaru odpowiedzialności za
rodzinę.
Mogens upił łyk ciepłego napoju, zakaszlał się. Poczuł w piersi ukłucie znajomego
bólu, który ostatnio szczęśliwie dał o sobie zapomnieć. Kaszlnął jeszcze raz na próbę i
postanowił zaradzić dolegliwości. Otulony kocami, po omacku przeszedł przez pogrążoną w
ciemności izbę do narożnej szafki. Mebel miał pięknie wykonany zamek i okucia, a skrywał
prywatny skarb pastora. Mogens przez lata zgromadził pokaźny zbiór przypraw, maści,
proszków i rozmaitych mikstur na wszelkie choroby. Szczelne drewniane pojemniczki i
kosztowne słoiczki zawierały pieprz, rozmaryn, cynamon, kardamon i mirrę. Z półek zwisały
pęczki suszonych ziół, a małe karafki napełnione były nalewkami z najcenniejszych roślin
leczniczych na czystym spirytusie.
Otworzył drzwiczki i zapach, jaki buchnął ze środka, podziałał nań niemal upajająco.
Wsunął rękę do szuflady, praktycznie umieszczonej pod najniższą półką w szafce, i tam
znalazł mały flakonik ze skórzanym korkiem, owinięty w natłuszczony olejem lnianym
kawałek płótna. Zabrał buteleczkę, zamknął szafę i czym prędzej wrócił do mimo wszystko
przytulnego łóżka. Wystarczy kilka kropel z flakonika, dodanych do resztki owocowego
wina, a złe samopoczucie minie. Już po pierwszym łyku pastor poczuł się lepiej, oddychało
mu się znacznie łatwiej, myśli się rozjaśniały. Jutro na pewno rozwiąże problem tej
dziewczyny. Może wyprawi się na Solgarden i spróbuje z niej wyciągnąć jakieś rozsądne
słowo? Podczas jego ostatniej wizyty leżała tylko z przerażeniem w oczach i mocno zaciskała
ręce. Nie odpowiedziała mu na żadne pytanie, aż w końcu Even położył kres jego staraniom i
odprowadził do drzwi bez należytego szacunku.
- Dziewczynki nie trzeba dłużej dręczyć. Jako chrześcijanie powinniśmy okazać
współczucie ciężkim próbom, na jakie ją wystawiono, i nie zmuszać jej, by wracała do
tamtego koszmaru, dopóki nie będzie na to gotowa - oświadczył.
- Jestem jej pastorem, odpowiadam za jej duszę. Muszę wzbudzić w niej skruchę, a
tym samym nadzieję na zbawienie - odparł urażony duchowny, ale Even Solgarden jeszcze
bardziej się opierał i niemal wypchnął księdza za drzwi.
- Wróćcie, kiedy dziecko się urodzi, nieszczęsne stworzenie będzie potrzebowało
błogosławieństwa. Na razie Liv da sobie radę bez waszego udziału - tak brzmiały jego słowa
pożegnania.
Even Solgarden był uczciwym i pracowitym człowiekiem, to pastor musiał przyznać.
Potrafił jednak pokazać upór i nieposzanowanie, a przez to nie bardzo się nadawał do
wychowywania dziewek służących, komorników i ubogich, pozostających pod opieką gminy.
Nie należy się też spodziewać, że udzieli duchowego wsparcia temu dziecku, które potrzebuje
go znacznie bardziej niż jego rodzeni pulchni synkowie.
Mogens Skanke odsunął wreszcie od siebie ten problem. Złożył dłonie, ofiarował
Bogu duszę na wypadek, gdyby śmierć wbrew oczekiwaniom przyszła do niego jeszcze tej
nocy, i zasnął.
Następnego dnia obudził się, kiedy słońce od dawna już walczyło z ciężkimi od
deszczu chmurami i lodowatym wiatrem. W sypialni nadal panował mrok, szklane okna
wciąż jeszcze nie rozpowszechniły się w głębi wąskich fiordów na zachodzie kraju. Jedyne w
domu pastora okienko, wpuszczające do środka światło przez grubą, nierówną, zielonkawą
szybę, znajdowało się w izbie. W miastach powstawały okazałe budowle, w których światło
wpadało przez kolorowe lub przezroczyste szkło, zagradzające jednocześnie drogę wiatrowi,
ale tu na wsi w większości domów były tylko niskie, wąskie otwory okienne, z podwójnymi
okiennicami, które zamykało się na zimę. Uboższe domy miały tylko jeden taki otwór, przy
drzwiach, no i dymnik w dachu, którym uchodził dym, gdy rozpalano na palenisku.
Pastor wstał, pobłogosławił nowy dzień ze wszystkimi radościami i smutkami, jakie
miał mu przynieść. Z izby dobiegały odgłosy, świadczące o tym, że staruszka przystąpiła już
do swoich zajęć na plebanii.
Musi dzisiaj rozwikłać ten problem, postanowił. I nagle rozwiązanie samo mu się
objawiło, jakby zostało napisane na jaśniejących kamiennych tablicach.
Został przez Boga wybrany do zajęcia się tym dzieckiem!
Nigdy dotąd nie odczuwał takiej pewności. Przejmie na siebie odpowiedzialność za
spłodzone we wstydzie dziecię grzechu. Bóg mimo wszystko zapragnął, aby jego
umiejętności i wiedza zostały przekazane potomkowi, nawet jeśli nie będzie to jego rodzony
syn. Wprawdzie Liv Bergaheim nie była dziewicą, Mogens nawet nie próbował w to wierzyć,
lecz jej jasne włosy i delikatna postać przywodziły na myśl Maryję. Syn, którego nosi pod
sercem, również zostanie wywyższony, stanie się radością i dumą pastora na jego stare lata.
Matka będzie mogła zapomnieć o całym złu, jakie ją spotkało, i po odpokutowaniu za grzechy
zostanie wierną, miłującą prawdę i przyzwoitość chrześcijanką. Kiedy dziecko przestanie jej
przypominać straszne przeżycia, nadejdzie zapewne i dzień, w którym odzyska zdolność
mowy i błogosławieństwo rozumu.
Rozwiązanie wydało mu się wprost idealne, na wskroś przesycone miłością bliźniego.
Mogens Skanke już wyobrażał sobie, jak to siedzi, poważnie konwersując z młodym, bystrym
chłopcem. Gdy za kilka lat jesienne wieczory zaczną mu się dłużyć, towarzystwa dotrzyma
mu duchowy syn. Zasiądą przy blasku lampy w cieple ognia, popijając wino, a chłopiec krok
po kroku będzie podążał za ojcem właściwą, wyznaczoną przez Boga ścieżką. Może nawet
zostanie księdzem! Może jego potomkowie na dobre zagoszczą w tej wspaniałej dolinie!
Nie, nie trzeba wybiegać w przyszłość aż tak daleko. Teraz należy działać. Ruszać do
Solgarden, natychmiast!
Pastora zauważono, jeszcze zanim ściągnął cugle i zatrzymał powóz w miejscu
osłoniętym od wiatru. Dzieci z Solgarden, trzy - , czterolatki, z krzykiem pokazywały go
sobie palcami, po czym zaraz, klapiąc drewniakami, zniknęły za oborą. Jasne czupryny
wystawały teraz zza węgła, oczy błyszczały ciekawością. Po co pastor znów przyjeżdża? Gdy
dostojnik wszedł do środka, chłopcy pobiegli przez pole i zatrzymali się dopiero przy
wspaniałym powozie. Drugiego takiego nie ma na całym świecie! Małe paluszki z zachwytem
przesuwały się po kunsztownych zdobieniach, były tu wyrzeźbione w drewnie róże i długie
linie wzorów, figury i jakieś niezrozumiałe znaki. Nie wiedzieli, że powóz jest dziełem
wędrownego snycerza z Telemarku, ani też nie potrafili przeczytać zawiłego tekstu po łacinie:
W dobrych zawodach występuj - krocz prostą ścieżką.
Chłopcy z podziwem przyglądali się stylizowanym figurom, był tu Jan Chrzciciel w
więzieniu, niemal naga kobieta z jabłkiem, a także wiele postaci z księżycami nad głową.
Największa z nich to Jezus, pamiętali to jeszcze, bo pastor, kiedy gościł tu ostatnio, zechciał
poświęcić im swój czas i objaśnić pokrótce biblijne motywy zdobień. Malcy biegali teraz
wokół konia i powozu, aż spokojna siwa kobyła parsknęła zniecierpliwiona i położyła uszy po
sobie. Ale chłopcy i tak napatrzyli się już prawie do syta i pobiegli nad fiord sprawdzić, czy
ostatni przypływ nie wyrzucił na brzeg nowych muszelek.
Mogensa Skanke zaproszono do izby w Solgarden, bardzo wygodnego pomieszczenia,
chociaż powietrze tutaj, jak zresztą wszędzie, było ciężkie i aż gęste od dymu. Palenisko na
środku izby służyło do przygotowywania posiłków, stanowiło też źródło światła i ciepła.
Teraz także płonęło na nim kilka brzozowych polan. Even i Tulva razem z dwoma parobkami
i czterema dziewkami służebnymi siedzieli przy stole i jedli gęstą, pachnącą zupę rybną i
podpłomyki. Gospodarz królował na swoim krześle, wyciętym z olbrzymiego pnia dębu,
pięknie uformowanym i rzeźbionym. Pozostali mieli miejsca na prostych, lecz zręcznie
wykonanych ławach. Pachniało zupą, smołą, jałowcowym i brzozowym dymem, no i ludźmi.
Ubite klepisko było porządnie zamiecione, tylko pod stołem jaśniały niezwykle starannie
wyszorowane piaskiem, długie na metr deski. Pomimo zimna na dworze w izbie panowało
przytulne ciepło, przynajmniej jeśli człowiek trzymał się z dala od ciągu z dymnika. Na
ścianach jeden koło drugiego wisiały różnorakie przybory i narzędzia. Grube kołki
podtrzymywały wielkie drewniane balie z klepek, uchwyty z łyżkami, dwa ciężkie żelazne
kotły, duże półki na drewniane talerze. Na środku, nad kilimem, stał jeden jedyny
sprowadzony z zagranicy kufel z kamionki. Nad paleniskiem, na mocnym rzemieniu
plecionym ze skóry foki, wisiał duży miedziany kocioł do gotowania wody. Kamienną płytę z
łupku do pieczenia podpłomyków, delikatnych placków i innych rodzajów pieczywa,
odsunięto na bok. Służąca, która wprowadziła pastora, ukłoniła się i zniknęła. Pozostali
podnieśli się ze swoich miejsc, gospodarz na końcu.
- Takiego to dzisiaj mamy gościa - powitał pastora Even. Tulva zerwała się po talerz i
łyżkę misternie wyrzeźbioną z najlepszego dębu.
- Jeśli pastor nie odmówi, zapraszamy na talerz zupy - rzekła z uśmiechem,
umieszczając nakrycie na stole.
- Dziękuję, ale nie chciałem przeszkadzać. Przychodzę w innej sprawie, miła
gospodyni, w boskiej sprawie...
- O, na odrobinę zupy zawsze znajdzie się czas. Even pewnie też chciałby zjeść do
końca - powiedziała Tulva zdecydowanie i popchnęła pastora do stołu.
Mogens zajął jej miejsce u boku gospodarza i patrzył, jak pani domu zręcznymi
ruchami nalewa zupę, ugotowaną z co najmniej czterech albo pięciu rodzajów ryb, warzyw i
cebuli. Aromat sprawiał, że brzuch zaczynał burczeć z niecierpliwością.
Przyniesiono także dzban piwa, pastor pierwszy zaspokoił pragnienie, później dzban
powędrował dalej wokół stołu, służący przyjęli go z radością, piwa wszak nie pijało się
codziennie. Domyślali się, z czym przychodzi duchowny, doprawdy strasznie dużo zachodu
przyczyniała gospodarzowi ta mała.
- Liv nie siedzi z wami przy stole? - ściszonym głosem zwrócił się pastor do Evena.
Służba jakby na dane hasło poderwała się od stołu i podziękowawszy Tulvie i Bogu za
posiłek, odeszła do swoich zajęć.
- Nie, śpi w komorze. Biedna dziewczyna, daleko jej do zdrowia. Straszne przeżycia
odebrały jej siły, i to akurat teraz, kiedy najbardziej ich potrzebuje. Jej czas już niedługo
nadejdzie - odparł Even. Ciekaw był, z czym pastor przybywa tym razem, i postanowił
zrezygnować ze wstępnych uprzejmości. - Jaką macie do niej sprawę?
Pastor odłożył drewnianą łyżkę, wygładził kaftan, spojrzał w śmiało patrzące ponad
stołem oczy. Starał się w pełni okazać swój autorytet, tak by chłop od razu pojął, że sprawa
jest przesądzona.
- Otrzymałem przesłanie. Od Boga. Synowi Liv należy zapewnić jak najlepszą opiekę,
temu dziecięciu grzechu wyznaczona została istotna rola w życiu. Będzie moim synem.
Postanowiłem zabrać go do siebie, kiedy tylko przyjdzie na świat, prosiłem już Kari z Sina,
by wystarała się o mamkę. Najlepiej będzie, jak dziewczyna nie zdąży się do niego
przyzwyczaić, dlatego zostanie stąd zabrany zaraz po urodzeniu. Mam nadzieję, że tego
dopatrzysz, oczywiście za niewielkim wynagrodzeniem.
Even nie pokazał po sobie żadnej reakcji. Siedział spokojnie, wciąż patrzył pastorowi
w oczy. Zapadła cisza, żaden z mężczyzn się nie odzywał, żaden nie zauważył wejścia Tulvy
z czystymi talerzami, które już zdążyła wypłukać w strumieniu.
- Jak sam rozumiesz, dziecko Liv otrzymuje wyjątkową szansę, chociaż jego życie
rozpoczęło się bardzo źle. Nie oczekuję podziękowań.
Even zastanawiał się, dlaczego pastor nie spełnił chrześcijańskiego obowiązku, kiedy
córka kowala urodziła synka, który wkrótce zmarł, bo w tej zimnej budzie, nazywanej przez
kowala domem, w piersiach zalęgła mu się choroba. A co z noworodkiem zostawionym
zeszłego lata w górach, by umarło? Żyło jeszcze, kiedy dwaj myśliwi przynieśli zawiniątko.
Ale pastor nie zgodził się, by pobłogosławiono je w kościele, i przez to nikt nie ośmielił się
go dotknąć. Takich dzieci czepiają się złe moce, prawdopodobnie i tak już było stracone. Nie
wiadomo też, jak straszne deformacje kryły się pod brudnym płótnem, którym je owinięto.
Przedstawiciele Kościoła stwierdzili tylko, że aby dało się we współczesnych czasach
wytłumaczyć zastosowanie tak dawnego obyczaju, muszą zaistnieć bardzo poważne
przyczyny. Pozostawianie noworodków na śmierć w górach czy w lesie z zasady było w
sprzeczności z nauką chrześcijańską, duchowieństwo jednak wiedziało, że na nic zdadzą się
surowe zakazy przeciwko rozwiązaniom, do jakich ludzie uciekali się przez stulecia. Pastor
miał więc pełne prawo odmówić potworkowi spokoju duszy, lecz Even i wtedy nie
powstrzymał się przed nawiązaniem do słów Pisma, traktujących o Jezusie, który mówi
swoim uczniom, aby nie przeszkadzali dzieciom przyjść do niego.
Tak, tak, był taki czas, kiedy pastor pomimo obowiązku miłowania bliźniego nie
spieszył bliźniemu na ratunek, pomyślał Even i mało brakowało, a ubrałby myśli w słowa.
Pastor jednak go uprzedził.
- Liv oczywiście nie mogę utrzymywać. Kari z Sina pożyje pewnie jeszcze wiele lat, a
dla dwóch służących nie starczy mi ani pracy, ani zapłaty - wyjaśniał. - Sądzę, że ty, Evenie,
znajdziesz na to jakąś radę. Dziewczyna naturalnie musi odejść z wioski, po tym, co się
wydarzyło, nie będzie tutaj dla niej miejsca. Porozmawiasz chyba ze swymi krewniakami w
Ardal, to najlepsze wyjście dla wszystkich - perorował pastor. Ponieważ nie padło ani jedno
słowo sprzeciwu, uznał, że butny wieśniak wyjątkowo tym razem dostrzegł mądrość w
wywodach sługi Bożego. Even położył duże, spracowane ręce na stole. Twarz lekko mu
poczerwieniała, w oczach zapalił się lodowaty blask.
- Miejsce dziecka Liv jest przy niej. Już my będziemy umieli zająć się obojgiem
nieszczęśników. Dziękuję wam, Mogensie Skanke, ale tej sprawie nie musicie już więcej
poświęcać swego czasu ani troski. Wdzięczni jesteśmy za wasze dobre zamiary, za waszą
szczodrość, ale dziecko, które śpi teraz w moim łożu, pozostaje pod naszym dozorem. Sama
zdecydowała, że zostanie tutaj, opiekę nad nią winni jesteśmy jej ojcu. O dziecinie, która
jeszcze się nie narodziła, wiemy niewiele. Wielce prawdopodobne jest, że nie przeżyje
porodu. Tulva postanowiła posłać po Martę, lecz najpewniej jedyną rzeczą, jakiej on czy ona
będzie potrzebowała od pastora, to słowo Boże po drodze do świata nie ochrzczonych dusz.
MAY GRETHE LERUM ZNACHORKA
ROZDZIAŁ I Lyster, jesień 1651 Nad fiordem wciąż zalegała gęsta szara mgła, gdy pięciu mężczyzn rozpoczęło wspinaczkę ku Bergaheim. Niedużą płaskodenną łódź do żeglugi śródlądowej, jak i większy fjerding, przycumowano do starych bali nad wodą. Na dnie większej łodzi ułożono grube deski, najpierw poprzecznie, później wzdłuż. Obie środkowe ławki tego dnia usunięto. Fjerding wprawdzie przystosowany był do przewozu wszelkiego rodzaju ładunków, ale jako jedynego we wsi używano go do transportu zwłok. Ole Seiderstad gwizdał na, jak mówił, babskie gadanie, bo takie zlecenia przynosiły mu pewien dochód. Ludziska we wsi żegnali się znakiem krzyża, a Ole chwalił się miarkami ziarna i koszami jaj przynoszonymi do domu. - Ci, których wożę, nigdy się nie skarżą - burczał zwykle, gdy ktoś wiedziony zazdrością lub strachem wyrzucał mu jego zajęcie. Do pracy, której nikt inny nie wykonałby ze szczególną radością, Ole podchodził obojętnie. Łódź, niegdyś brunatną od żywicy, przemalował, jakby na znak protestu, na czarno. Czy to prawda, że zwłoki na pokładzie ściągają na łódź nieszczęście? Nie, dla Olego śmierć nie znaczyła nic więcej niż przewóz suszonych ryb, kóz czy liściastych gałęzi. Dzięki niej miał też z czego żyć, trudno wprawdzie mówić o dostatku, ale od czasu do czasu trafił się pęczek suszonych śledzi, dzban piwa czy mendel jaj. Ole pogodził się z tym, że dla położonych nad fiordem wiosek jego czarna łódź stała się ponurym znakiem niczym kruk zwiastującym śmierć, symbolem przemijania. Sam Ole w miarę upływu lat jakby także czerniał i zarastał, gęste włosy wcale nie siwiały, a broda rosła bujnie jak u młodzieńca. Między mocno zarysowanymi szczękami ledwo dawało się dostrzec wąskie usta. Oczy zmieniały kolor w zależności od barwy wody, jednego dnia były szare, innego ciemnoniebieskie, a kiedy poniżej szczytów gór gromadziły się burzowe chmury - prawie całkiem czarne. I tak jednak niewielu ludzi patrzyło w oczy temu włóczędze w czarnej łodzi. O jego sprawach rozmawiano półgłosem, bo Ole trudnił się nie tylko przewozem zwłok. Po jesiennym jarmarku przed dwoma laty poszeptywano, że obcemu przybyszowi, kramarzowi z Borgavin, ktoś pomógł przenieść się na tamten świat i wybrać w ostatnią podróż czarnym fjerdingiem Olego - Miedziaka. Dzisiaj w tę samą drogę wyruszyć miał Stary Andreas z Bergaheim. Jego maleńka zagroda leżała na zboczu, na wysokości blisko czterystu metrów. Przodkowie Andreasa w
poszukiwaniu siedziby zawędrowali wysoko, niewielkie gospodarstwo dumnie górowało nad fiordem i wsią, w której stał kościół. Rodzina z Bergaheim żyła nad zatoką od niepamiętnych czasów, niektórzy powiadali nawet, że jej mieszkańcy jako jedyni ocaleli od wielkiej zarazy przed trzystu laty. Później wioski nad fiordem z wolna znów zapełniały się ludźmi, a ostatnio wyraźnie dawało się zauważyć, że idą lepsze czasy. W Roku Pańskim 1651 zagrody były większe i piękniejsze niż kiedykolwiek, ziemi uprawnej starczało i dla właścicieli, i dla dzierżawców. Sporo pól należało do Kościoła i Korony, lecz z braku rąk do pracy leżały odłogiem. Mieszkańcy Bergaheim nigdy jednak nie ulegli pokusie opuszczenia zagrody pod samym niebem, mimo że tak trudno było w niej gospodarować. Kolejne pokolenia utrzymywały się przy życiu z tego, co zdołało im zapewnić strome zbocze góry, i każde z nich pozostawiło po sobie na wieki ślady na pnących się w górę stopniach, które z czasem wykuto w skale. Tą właśnie stromą ścieżką wspinało się pięciu mężczyzn w ciemnych ubraniach. Pierwszy odcinek prowadzący od fiordu nie był trudny, szli wydeptaną przez ludzi i zwierzęta drogą wśród niedużych brzóz i głazów. Dalej zbocze wznosiło się niemal pionowo nad ich głowami, ostrożnie stawiali kroki, przytrzymując się splecionych z wierzbowych witek lin, które tu i ówdzie zaczepiono o gałęzie. Wdrapali się na Knutesteinen, minęli Lyvfannroysi i spoceni, zdyszani stanęli na skalnej półce. Pod nimi rozciągał się fiord, na który podczas wspinaczki lękali się spoglądać. Woda tego dnia lśniła granatową czernią, na środku pieniły się białe grzbiety fal. Od wsi z kościołem dobiegało ujadanie psów, lecz mgła i wiejący zawsze w tym miejscu wiatr zagłuszały dźwięki. Mężczyźni podnieśli wzrok i pomagając sobie nawzajem, pokonali ostatni odcinek stromizny. Wkrótce znaleźli się na szczycie. Rozciągał się stąd widok na kilka parafii. Na przeciwległym zboczu fiordu królował biały kościół w głównej wiosce, nieco dalej rysowały się kościoły Nes i Gaupne, a w głębi fiordu leżała niewidoczna dla ich oczu parafia Fortun. Rozpościerał się przed nimi dość duży płaskowyż, lecz porastający go brzozowy las był rzadszy i bardziej karłowaty niż w dole nad wodą. Zarośla wierzby otaczały wielką skalną półkę, gdzieniegdzie widniały jeszcze zielone plamy upartej trawy, tkwił też stojak, rozchwiany pod ciężarem na wpół zgniłego siana. Mężczyźni mijając go poczuli kwaśny odór zgnilizny. Przypominał o zadaniu, jakie ich czekało.
Starego Andreasa z Bergaheim nie widziano we wsi od czasów wypadku. Od tamtej pory upłynęło już sześć lat, ale ludzie wciąż wspominali ów dzień, kiedy młodzi małżonkowie z Bergaheim wraz z dwojgiem dzieci stracili życie. Wprawdzie los nikogo tutaj nie rozpieszczał, a śmierć była w wielu domach częstym gościem, jednak o takich tragediach słyszało się rzadko. Zginęła wszak cała rodzina. Mężczyźni zapewne i teraz mieli w pamięci tamtą wiosenną niedzielę. Brzozy nad fiordem dopiero wypuściły maleńkie pączki, a trawa na dziedzińcu kościoła ledwie zaczynała się podnosić z zimnych objęć ziemi. Mieszkańcy wioski zeszli się na nabożeństwo w wielkim kościele. Popatrywali na wysoką wieżę widoczną wśród dębów, podczas gdy rozmowy toczyły się własnym torem. Niemało historii czekało na swoją kolej, od ostatniego spotkania ludzie doświadczyli i narodzin, i śmierci. Większość z zebranych nie wychylała nosa poza najbliższe osady od jesieni poprzedniego roku, kiedy to zima odcięła ich odnogę fiordu wrogim dryfującym lodem, który nie pozwalał się sforsować ani łodzią, ani na piechotę. Starego Andreasa zobaczyli, jeszcze zanim pokonał zakręt poniżej kościoła. Zniszczony kapelusz wystawał ponad kępą jarzębin przy plebanii. Andreas maszerował długimi krokami. Na widok jego twarzy rozmowy na dziedzińcu natychmiast się urwały. Gospodarz z Bergaheim nieczęsto wyprawiał się do wioski, ale czy przez dwa albo trzy miesiące mógł się aż tak postarzeć? Wyszedł mu na spotkanie Jonas, chłop Kari. Ściszonym głosem zamienili kilka słów. Oczekujący na nabożeństwo ujrzeli, jak ich potężny, silny sąsiad pobladł. Na jego twarzy odmalowało się przerażenie, dłonie zacisnęły się kurczowo na niedzielnym kapeluszu. Wkrótce w półmroku kamiennego kościoła pastor obwieścił, co się stało: Jedyny syn Starego Andreasa, młoda gospodyni i dwoje wnucząt zginęli. Reszty, tego, czego pastor nie powiedział, a co ludzi najbardziej interesowało, dowiedzieli się pod kościołem. Chłopczyk wyplątał się z liny, którą przywiązywała go matka, gdy pracowała na spłachetku pola przy samej krawędzi urwiska. Malec potoczył się ku przepaści, kobieta ze sznurem w dłoni rzuciła mu się na ratunek i złapała już w momencie, gdy spadał. Zawieszona tak między niebem a fiordem, śmiertelnie przerażona, jedną ręką trzymając się sznura, a drugą przyciskając syna do piersi, zaczęła krzyczeć. Mąż, usłyszawszy ją, przybiegł wraz z sześcioletnią córką, depczącą mu po piętach. - Złapał ją za rękę, widziałem, jak wyciąga oboje w bezpieczne miejsce. Ale wtedy puściła lina, której kobieta się przytrzymywała. Uczepiła się mojego syna i pociągnęła go za sobą prosto w śmierć - sztywnymi wargami opowiadał Andreas.
Starzec nie płakał, nie wyklinał, nie pokazywał żadnych uczuć. Ciało miał jakby zdrętwiałe, nie patrzył w oczy tym, z którymi rozmawiał. - A dziewczynka? Co z nią? - Skoczyła za nimi - odparł stary równie cicho, ale po raz pierwszy zauważyli jakieś drgnienie w kąciku jego oka. Ludzie kołem otaczający Andreasa śledzili wyraz jego twarzy, kobiety mocniej otuliły się chustami. Stary zwrócił się do Wielkiego Olego Kaupanga. - Zajmij się pogrzebem. Kiedy coś takiego się dzieje, Ole - Miedziak zwykle jest niedaleko. Obrócił się plecami do wioski, wsiadł do swojej lodzi i powiosłował ku górze, wznoszącej się po drugiej stronie fiordu. Więcej go nie widzieli. I chociaż przeszukiwali wody fiordu w mokre od deszczu dni, choć w ciemne noce sondowali w miejscu, gdzie czworo ludzi spadło z urwiska, nie znaleźli nawet strzępka ubrania. Wyłowili jedynie drewnianą lalkę unoszącą się na wodzie nieco dalej w małej zatoczce. Od czasu do czasu mieszkańcy Lyster widywali siny dym snujący się z paleniska w Bergaheim, w niektóre dni słyszeli dobiegające od strony skalnej półki beczenie owiec. Zdarzało się, że Andreas wczesnym rankiem wyprawiał się na fiord łowić ryby, kiedy jednak inne łodzie podpływały zbyt blisko, z całych sił wiosłował, by jak najprędzej się oddalić. Nigdy nie odpowiadał na zawołania, na pytania o połów i sprzęt rybacki, nigdy nie przyłączał się do mężczyzn, kiedy robili sobie przerwę w pracy i schodzili na brzeg napić się piwa. Mężczyźni trochę się niepokoili. W samotnym wieśniaku zalegał jakiś ponury, ciężki mrok. Wzdrygali się na jego widok, współczucie z wolna przeradzało się w strach i pogardę, uczucia nieobce wobec tych, którzy stronią od towarzystwa innych. O wypadku jednak nie zapominano, rodzina z Bergaheim zawsze bowiem była wszystkim życzliwa, gotowa do pomocy. Jasnowłosą dziewczynkę pamiętano przede wszystkim przez jej radosny śmiech i szczodrość. Często przynosiła ze sobą bukieciki suszonych kwiatów i ziół, kobiety, którym wręczała je w późne letnie wieczory na dziedzińcu kościoła, wciąż pamiętały unoszący się z nich delikatny aromat, w jakiś dziwny sposób dodający sił i podnoszący na duchu. Dziewczynka miała wielkie, mądrze patrzące oczy, można się było wręcz zastanawiać, czy to dziecko nie siedziało kiedyś na kolanach Zbawiciela. W niedzielę, kiedy chrzczony miał być
jej młodszy brat, troskliwie dźwigała niemowlę i z dumą pokazywała je wszystkim, znajomym i nieznajomym. Matka trzymała się z tyłu, przysiadła w słońcu i odpoczywała po długiej, ciężkiej zimie, kiedy to nosiła w łonie dziecko. Na Elsebet nie od razu zwracało się uwagę. Wioskowe kobiety z trudem przypominały sobie, jak wyglądała. Przybyła z Północy, syn gospodarza z Bergaheim w pewien letni wieczór wrócił do domu z miasta i przywiózł nie tylko zboże, sól i szylingi. Kiedy przyszedł do wioski opowiedzieć o roku spędzonym na łowiskach daleko na Północy, towarzyszyła mu młoda, rudowłosa dziewczyna. Niewiele się odzywała, lecz i tak to, co mówiła, było dla ludzi ledwo zrozumiałe. Jej język wytwarzał dźwięki, jakich nigdy dotąd nie słyszeli. Przywodziły na myśl pieśni z otchłani. Nikt nigdy się nie dowiedział, skąd pochodziła ani w jaki sposób ich ziomek związał się z tą nieśmiałą, drobnej budowy kobietą. Niektórzy poszeptywali, że może spadła z nieba? Gospodyni na Bergaheim pozostała obcą. Po pewnym czasie plotki się uspokoiły, i tak nic nowego nie dało się wyciągnąć o nowo przybyłej. Nauczyła się kilku słów, zresztą wyglądało na to, że z mężem dobrze się rozumieją. Ale kobiety ze wsi na jej widok raczej odwracały głowy, a ona nie prosiła ich o pomoc nawet wtedy, gdy nadszedł czas narodzin jej pierwszego dziecka. Obwiniały ją o śmierć męża. Gdyby zachowała się rozsądnie i nie rzuciła za przeznaczonym już na stracenie chłopcem, uratowałaby się rodzina. Ale właściwie po tak dziwnej kobiecie jak Elsebet niczego innego nie można się było spodziewać. Mijały lata, o samotniku ze szczytu rzadko już wspominano. Nadszedł jednak dzień we wrześniu, kiedy mieszkańcy wsi zauważyli czarne ptaki gromadzące się nad Bergaheim. Walczące kruki skrzeczały, całe ich stado krążyło nad małą zagrodą, co raz któryś nurkował w powietrzu, opuszczając się ku zabudowaniom. Posłańcy śmierci. Coś musiało się stać. Dym także przestał się unosić. Wieczory stawały się coraz dłuższe i chłodniejsze, lecz każdego ranka brakowało smugi świadczącej o tym, że człowiek żyje. Ludzie we wsi zaczęli się domyślać, że dzieje się coś niedobrego. Może stary leży gdzieś ranny i bezradny? A może już zmarł? Mężczyznom jednak nie spieszyło się do wspinaczki, zawsze coś im przeszkadzało, a to pogoda, a to jesienne prace w polu. Wreszcie kruki zniknęły, lecz ludzie czuli, że coś jest nie tak. Znaleźli się nawet tacy, którzy twierdzili, że wieczorami ponad fiordem niesie się upiorne wycie wilków. Zdaniem innych musiało to być echo rozpaczliwego krzyku lecącej w przepaść kobiety, bo wilki przez ostatnie lata nie pojawiały się w tych stronach. Dzieci opowiadały sobie budzące grozę
historie o tym, jak to drapieżniki żywcem pożarły Starego Andreasa. Wreszcie kobiety postanowiły posłać po Olego - Miedziaka i wyprawiły wraz z nim własnych mężów. Gdyby się okazało, że Andreas nie żyje, należało złożyć jego zwłoki w trumnie i pochować w poświęconej ziemi. Pięli się teraz w górę, a na myśl o tym, co ich tu sprowadza, czuli pieczenie w gardle. Chociaż mieli błogosławieństwo pastora, a w kieszeniach na wszelki wypadek srebro, to jednak niechętnie stawiali stopy na wąskiej ścieżce, jak gdyby miała ich zaprowadzić prosto na zatracenie. - Szkoda tej ziemi. Nigdy więcej pewnie nikt już nic stąd nie zbierze i nie skosi - zauważył Edvart Larsson, kiedy zbliżali się do zagrody na płaskim szczycie góry. Sąsiad, Ivar Reinegarden, wypluł trzymany w ustach kawałek kory i kiwnął głową. - Tak, tak, nikt nie zechce się tu wybrać po kilka nędznych garści siana - przyznał. Droga w górę stromego zbocza była trudna nawet bez dodatkowych obciążeń i żaden z idących nią teraz pięciu mężczyzn nie potrafił zrozumieć, dlaczego ludzie z Bergaheim wybrali takie życie: musieli wszak dźwigać dzieci, owce, narzędzia i ziarno na siew, wspinając się po niemal pionowej skale. Mężczyźni myśleli także o ciężarze, jaki czekał na nich na górze. Stary musi trafić do wioski, a nie wzięli ze sobą trumny. Ole - Miedziak miał się tym zająć, niósł w worku siekierę, świder, a także dwadzieścia cztery drewniane kołki. Dotarli już prawie do zabudowań, rozmowy ucichły. Spoglądali na siebie coraz bardziej niepewnie. Z jakiegoś miejsca za oborą dla owiec poderwała się wrona, bez słowa skierowali się w tamtą stronę. Ole - Miedziak szedł pierwszy. Nie bał się widoku, jaki spodziewali się zastać, śmierć nigdy nie bywa piękna. Gdy jednak przeszedł za węgieł, gestem powstrzymał towarzyszy. Jasne się stało, że Stary Andreas nie będzie wielkim ciężarem dla pięciu silnych mężczyzn. Kruki i wrony zrobiły swoje, znaczna część jego ziemskich szczątków wzniosła się już pod niebo. Na złożenie w poświęconej ziemi czekały jedynie porozrzucane, zszarzałe kości i jeden but ze skóry. Czterej pozostali mężczyźni wychylili się w przód. Prędko zacisnęli oczy, z wysiłkiem przełykając ślinę, a Olaves Kristiny przeżegnał się. - Do roboty, chłopcy. Przynieście deski. Mogą być ze ściany chałupy, tej zimy nikt tutaj nie poczuje przeciągów - burknął Ole - Miedziak, wyrywając szeroką, grubą sosnową deskę ze ściany obory. Nachylił się z gałęzią w ręku, wyraz twarzy skrywały włosy i broda.
Kiedy czterej pozostali wrócili z deskami na trumnę, szczątki gospodarza z Bergaheim leżały już na marach, zrobionych z przywiązanych do deski pni młodych brzóz i wierzbowych witek. Ole - Miedziak zakrył szkielet gałęziami i liśćmi, i teraz prędko zbijał skrzynię z przyniesionych tu materiałów. Ułożywszy przerażającą zawartość na miejscu, wbił kołki mocujące pokrywę. Obwiązał ją jeszcze sznurami, które także zabrał ze sobą, i zaplombował prymitywną trumnę. Droga w dół zbocza trwała znacznie dłużej niż wspinaczka. Wprawdzie udźwignięcie ciężaru nie wymagało zbyt wielkiego wysiłku, lecz mężczyźni kryli twarze w kubrakach i wstrzymywali oddech, gdy w najtrudniejszych momentach musieli ustawiać trumnę całkiem pionowo. Zawartość grzechotała. Na pierwszej od góry półce skalnej zatrzymali się, odstawili drewnianą skrzynię, żeby się rozejrzeć i trochę odpocząć. Wtedy właśnie usłyszeli krzyk. W istocie mógł się kojarzyć z wyciem wilka, choć tak naprawdę przypominał raczej echo krzyku lecącej w dół kobiety. To krzyczał człowiek. Obejrzeli się, ponad krawędzią skały dostrzegli jakąś istotę. Przebijające się przez mgłę słońce oślepiło ich, lecz i tak nie mieli wątpliwości: za nimi podążała młoda kobieta, zeskoczyła w szczelinę w skale, jakby nie zauważając wijącej się wokół niej ścieżki. Skakała po usypanych głazach, kamienie zaczęły się toczyć, grożąc w każdej chwili połamaniem bosych nóg. Biegła po wąskiej półce w skale, ześlizgiwała się, potykała, nie zważając na rozciągającą się w dole przepaść. Cały czas parła do przodu w ich stronę, nie przestając krzyczeć. Rozwiane włosy przypominały miotłę, a wychudzone ciało okrywały resztki koszuli, przewiązane sznurkiem pod drobnymi piersiami. Serdak sięgał jej do ud, a ręce biły powietrze jak skrzydełka nieopierzonego kurczęcia. Była jeszcze dzieckiem, a mimo to miała zdumiewająco kobiece ruchy. Kiedy podeszła bliżej, zorientowali się, dlaczego. Pod paskiem ze skręconego sznurka uwydatniał się duży brzuch. Wyglądało na to, że poród nastąpi za jakieś dwa, trzy miesiące. Ale usta w pociągłej, chudej twarzyczce były otwarte i ciemne, oczy jak u wychłostanego źrebięcia. Zatrzymała się w odległości pięciu, może sześciu metrów od nich, zaszlochała i obejrzała się w tył. Przez moment wyglądało na to, że zawróci i ucieknie. Even zrobił krok w jej stronę, wyciągnął rękę, żeby pomóc jej zejść z wielkiego kamienia.
Dziewczynka z wahaniem podała mu dłoń, ale nagle nogi się pod nią ugięły i osunęła się na ścieżkę. Mężczyźni wrócili do wsi z dwoma ciężarami. Szczątki Starego Andreasa spoczęły w ziemi, kiedy tylko pojawił się pastor. Dziewczynę ułożono na lawie w komorze u Evena i Tulvy na Solgarden. Ludzie zdali sobie wreszcie sprawę, że dziewczynka, która sama jeszcze będąc niedorosła, nosi dziecko pod sercem, to mała, złotowłosa Liv. Wówczas, przed sześcioma laty, najwidoczniej nie skoczyła w przepaść, jak to opowiadał jej dziad. Może też i wcale nie było prawdą, że fiord pochłonął ciała jej rodziców i brata? Płód rosnący w jej wyniszczonym ciele musi chyba być potomkiem jej dziadka? Wcześniej zdarzało się czasem, że ludzie wdrapywali się pod górę do samotnej zagrody z jakąś sprawą, ale przez ostatnie lata nikt chyba nie odwiedzał szalonego Andreasa. Jaka tragedia rozegrała się na pustkowiu wysoko na górskim zboczu? Czy dziewczynka kiedykolwiek zdoła o niej opowiedzieć? Wciąż leżała bez ruchu, spała przez trzy doby. Chwilami chwytały ją konwulsje, wykrzykiwała niezrozumiałe słowa, płakała i zawodziła niczym ranne zwierzę. Broniła się przed rozgrzewającymi napojami Tulvy, odpychała Evena, który próbował ją ułożyć wygodniej. Trzeciej nocy trochę się uspokoiła, a rankiem spostrzegli, że jej wzrok nie jest już skierowany w stronę jakiegoś innego świata. Rozluźniła się. Ale wciąż nic nie mówiła.
ROZDZIAŁ II Liv Bergaheim przestała walczyć. Leżała na ławie przy palenisku u gospodarzy z Solgarden cicho niczym pisklę w odsłoniętym gnieździe. Patrzyła, jak Tulva przy stole z grubych desek zagniata ciasto na kwaśny chleb. Mały Even - Olai, na gładkiej podłodze z desek bawił się trzema szyszkami i kilkoma kamykami. Tulva otarła spocone czoło, żar bił od paleniska, gdy układała płaskie chlebki na płycie. Odłamała kawałek ze świeżo upieczonego placka i wsunęła chłopcu pod stół. Ze śmiechem wziął go z jej ręki. Liv w przypływie nagłego bólu wstrzymała oddech... Kiedyś i jej matka tak samo stała przy piecu. Przyjemnie było siedzieć w cieple ognia, zajadać świeży chleb i słuchać, jak mama nuci znajome urywki psalmów. Mama, taka łagodna, taka dobra... Mama o rudych włosach i czułych rękach. Mama, która znajdowała odpowiedź na każde najdziwniejsze nawet pytanie małej dziewczynki. Liv pamiętała, jak stale przychodziła do matki z każdą nową roślinką czy kwiatkiem. Do czego można je wykorzystać? Czy mają jakieś nazwy? Mama wiedziała wszystko o roślinach. Z liści paproci robiła okłady na rany. Z serdecznika i pierwiosnków przygotowywała herbatkę, którą popijali w chłodne zimowe wieczory. Opowiadała, jak to stworzono rośliny, by służyły na zdrowie ludziom, którzy, się na nich znają. Liv uwielbiała słuchać historii o smółce, pomagającej na bóle brzucha, o liściach bodziszka wyciągających zło z wrzodów i zaognionych ran. O tym, jak mama sokiem z jaskółczego ziela usunęła paskudne kurzajki z ręki braciszka... Nawet dziadek kiwał wtedy głową, a w jego oczach pojawiało się coś dziwnego. Liv przełknęła gorycz, odsunęła tamten obraz. Zmusiła myśli, by powróciły do smutnego tańca wokół wspomnień o matce. Kiedyś mama powiedziała jej, że jest pewne zioło, którego będzie mogła użyć, gdy dorośnie i zechce zdobyć ukochanego. Potem jednak ze śmiechem wzburzyła złote włosy Liv: - Nie, moja kochana, ty sobie dasz radę sama tą mocą, która tkwi w twoich policzkach jak płatki róży. Oczy zapiekły, w gardle ściskało. Mama odeszła na zawsze. Liv na ławie zdrętwiała, skostniała na lód, walcząc ze wspomnieniami o tamtym strasznym dniu, kiedy braciszek i mama runęli w przepaść. Wszystko, co się stało później, zalegało w piersiach niczym wielki, bliski pęknięcia wrzód.
Ona sama siedziała wówczas w szałasie przy kopczyku kamieni między poletkami. Zebrała kilka koszy suszonego ziela, korzeni i kwiatów i od paru dni zajmowała się rozwieszaniem ich pod niskim dachem z gałęzi. Jej chatka do zabawy zbudowana była między czterema niedużymi wierzbami, nagiętymi ku sobie i związanymi na czubku. Tatuś pokazał jej, w jaki sposób poprzeplatać gałązki między pniami, by zrobić szczelne ściany. Teraz pracował w pobliżu szałasu, motyką przerzucał ciężką po zimie glebę, która wkrótce miała wykarmić rzepę, owies, może trochę cebuli. Nieco niżej, zaledwie kilka metrów od krawędzi urwiska, siedział braciszek, przywiązany do wielkiej brzozy, jak zwykle, kiedy rodzice pracowali w polu. Miał swoją lalkę do zabawy, ale Liv słyszała, że popłakuje niezadowolony. Odkąd nauczył się chodzić, bardzo nie lubił takiego uwięzienia, lecz lęk mamy przed stromym zboczem nie dawał się pokonać. Nigdy nie przywykła do mieszkania w takim miejscu. Tatuś trochę burczał, chłopiec musi się przecież nauczyć trzymać z dala od przepaści, co to będzie, kiedy urośnie i przyjdzie mu chodzić po wąskich półkach? Respekt dla wysokości i umiejętność wspinania się po skale nad przepaścią na podobieństwo kozicy była całkiem naturalna dla młodego wieśniaka, który urodził się i dorastał tu na górze. Mama jednak nie chciała ustąpić i liny używano za każdym razem, kiedy malec szedł razem z nimi na pola. Tatuś próbował ich ratować, widziała. Pamiętała krzyki, rozpaczliwe wołanie matki, przerażoną buzię braciszka, zamykające się oczy mamy w chwili, gdy poczuła, że lina pękła. Tatuś był tuż przy nich. Liv nie widziała, jak spadał, bo w sekundzie, gdy twarz matki zniknęła, sama zaczęła krzyczeć i zamknęła oczy. Kiedy znów je otworzyła, wokół panowała cisza, na krawędzi urwiska leżała jedynie drewniana lalka braciszka. Zerwana lina wiła się w trawie jak wąż. Ptaki śpiewały. Od strony wodospadu w Feigum dobiegał głośny, jednostajny szum, który każdej wiosny był ostatnim dźwiękiem, jaki słyszała przed zaśnięciem. Chciała krzyczeć. Chciała pobiec za nimi i rzucić się w przepaść. Chciała zatrzymać czas, wciągnąć troje najbliższych jej ludzi z powrotem na górę. Zaraz wyjrzą zza krawędzi i będą śmiać się z jej przerażenia. Zaraz mama zawoła z domu, a tata weźmie ją za rękę i pójdą razem do nakrytego stołu. To się nie mogło stać! Dziadek! Drgnęła, gdzie się podział stary? Czyżby nie słyszał krzyków? Nie, nikogo nie widać. Miała wrażenie, że zdrętwiała, nie potrafiła zrozumieć, co zobaczyła. Myśli wirowały jej w głowie, serce waliło, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Nagle stopy zaczęły się same
poruszać. Pobiegła przez skopane pole, minęła odrzuconą przez ojca motykę i pognała dalej przez rosnące koło domu jałowce. Potknęła się o objedzone przez owce z liści gałęzie za oborą i pod jej ścianą osunęła się na ziemię. W środku beczało jagniątko, którego narodziny obserwowała poprzedniego dnia. Usłyszała kroki dziadka, ale wciąż widziała tylko szeroko otwarte oczy matki i nabrzmiałą, czerwoną od wysiłku dłoń z biało zaznaczonymi kostkami, z całych sił czepiającą się życia. Liv zatkała uszy rękami i uderzyła głową o ścianę obory, zanosząc się krzykiem. Okropnym, pełnym gniewu i grozy krzykiem, głośniejszym niż śpiew ptaków, niż nawet wodospad Feigum. Jej własny krzyk zmieszał się z krzykiem matki, stopił w jedno i straszna prawda przeniknęła w jej umysł: teraz został tylko dziadek. Małe dziecięce ciałko pod ścianą obory znieruchomiało. Spomiędzy suchych warg nie wydobywał się żaden dźwięk, ledwie oddychała, nierówno, jak przeznaczone na śmierć jagnię. Objęła się rękami, podkuliła nogi, leżała w zeszłorocznej trawie, w pozycji nie narodzonego dziecka. Zapatrzyła się w fiord, lecz nie zauważyła, że się ściemnia. Straszna świadomość już do niej dotarła, myśli przestały krążyć bezładne, ale umysł nie chciał pogodzić się z okrutną rzeczywistością. Zauważyła rany na ręce, długie, nabrzmiałe na brzegach draśnięcie, jakby zadrapania kocich pazurów. Pod naciskiem palców świeże czerwone strupy pękły i znów zaczęły krwawić. Zastanowiła się nagle, gdzie może być dziadek. Jego ciężkie kroki zawsze źle wróżyły, ale teraz po raz pierwszy zapragnęła, by się pojawił. Stanęła na nogi, roztarła zdrętwiałe kolana, obciągnęła sukienkę. - Dziadku! Nikt nie odpowiedział. Pobiegła w stronę podwórza. - Dziadku! Wtedy go zobaczyła. Siedział na skraju pola, w odległości zaledwie metra od końca zerwanej liny. Obok leżały dwa naręcza gałęzi brzozowych, wysoko rosnące drzewa ledwie zaczęły wypuszczać listki. Wygięty nóż, którego zawsze używał, wisiał zaczepiony o pęczki. Liv zbiegła na dół, wtedy stary się podniósł. Szlochała, jąkała się, do oczu nagle napłynęły łzy. W piersiach dławił dawny strach przed tym mężczyzną, lecz nie mogła się powstrzymać, by nie wyciągnąć rąk do niego, jedynego człowieka, jaki jej został. - Dziadku... tam... mama... braciszek... Patrzył na wskroś przez nią, jakby w ogóle jej tam nie było. Ręce zwisały mu bezwładnie. - Dziadku...? Dopiero teraz dostrzegła w jego spojrzeniu nienawiść. Zawsze miał takie chytre, lisie oczy. Nawet gdy się uśmiechał i nazywał ją Złotowłosą, coś w jego wzroku przywodziło jej na myśl orła, na którego kiedyś natknęła się przypadkiem. Pożerał jej ukochane, wykarmione
przez nią mlekiem jagniątko. Dziadek był orłem. Żeglował wysoko pod chmurami i nie wiedziała, kiedy zanurkuje w dół, żeby zedrzeć z niej skórę. Dzisiaj jednak mroczny strach, jaki zawsze budził się w niej w obecności dziadka, nie był sam. Liv uczepiła się starego, ciągnęła za kubrak, błagała o jakieś słowo, o gest. Jak ślepe kocię szukała jakiejkolwiek pomocy. Płakała przed jego zamkniętą twarzą, szarpała szorstkie, bezwładne dłonie, wołała do tego człowieka wysoko w górze. Odwrócił się w jej stronę, przez moment miała wrażenie, że i on zapłakał, ale jego oczy pozostały suche, półprzymknięte, jakby mrużył je, patrząc na zachodzące słońce. Mocno ścisnął ją za ramię. - Ich już nie ma. Mój syn spadł razem z nimi. Widziałem, jak to piekielne babsko pociągnęło go prosto ku śmierci. Liv zobaczyła, jak słowa zamieniają się w orle skrzydła. Głos dziadka nie miał mocy krzyku, a słowa były dla niej obce, lecz wyczuwała znaczenie każdej wymamrotanej sylaby. - Od pierwszego dnia wiedziałem, że ta kobieta sprowadzi na nasz dom nieszczęście. Ty wcale nie jesteś lepsza! Nie odziedziczyłaś jej płomiennych włosów, ale przebiegłość Ewy tkwi i w tobie, córko ladacznicy! W znajomej, a zarazem obcej twarzy potrafiła wyczytać jedynie groźbę, wiedziała, że dziadek się rozgniewał. Może zepchnie ją z urwiska, by poleciała w dół tą samą drogą co mama? Niech się tak stanie! W jednej chwili strach przed przepaścią odpłynął, chciała do mamy! Wyrwała się i podbiegła do krawędzi otchłani. Silne ramię złapało ją w porę i mocno przytrzymało. - O, nie! Tak łatwo się nie wykręcisz. Twoja matka zabrała wszystko, co miałem. Zostawiła mi tylko ciebie, ty mała dziwko. Jeszcze mi za to zapłacisz! Dzieciństwo sześciolatki umarło wraz z jej rodziną. Dni, jakie teraz nastąpiły, zlały się w jedno, przestała myśleć, mówić, nie reagowała nawet na razy i poszturchiwania, których dziadek jej nie szczędził. Bała się wprawdzie zaciśniętych pięści, lecz nie była w stanie sprostać wymaganiom, jakie jej stawiano. Wiedziała oczywiście, jak utrzymywać w porządku i czystości zarówno dom, jak i oborę, nie raz też pomagała matce w nastawianiu zaczynu na chleb, pieczeniu przaśnych placków czy też w obieraniu rzepy i cebuli na obiad. Potrafiła upiec mięso w kociołku nad ogniem, wiedziała, jak podgrzać i zrumienić barani tłuszcz. Umiała płukać w strumieniu flaki, przyglądała się też, jak matka napełnia je zmielonym mięsem i słoniną. Często zmywała kubki i koryta. Wprawiała się też w cerowaniu grubych skarpet i wełnianych spodni, które wszyscy bez wyjątku nosili zimą.
Łóżko, niewielka, zimna ława. Gdzie podziało się przyjemne ciepło, jakie ogarnia ciało, kiedy już ciężko spocznie pod baranicą? Kiedy pierwszy raz obudziła się, bo on stał przy jej posłaniu, pomyślała, że może jest chory. W bladym świetle twarz mężczyzny wydała jej się dziwnie nieznajoma, zmieniona, jakby dręczył go nieznośny ból. Był nie ubrany, spod szarej koszuli wystawały zaskakująco chude nogi. Bez słowa przysiadł na wysokości jej biodra, ciężka dłoń spoczęła na przykryciu, a potem odciągnęła owczą skórę na bok. - Niewiele się można spodziewać po takim zabiedzonym pisklaku. Ale i tak jesteś kobietą, tak samo upadłą i brudną jak twoja matka - wymamrotał. Liv spróbowała przesunąć się bliżej ściany, pociągnęła baranicę, chcąc zakryć drżące z zimna ciało. Podniósł rękę, instynktownie skuliła się przed ciosem. On jednak nie uderzył, tylko złapał ją za rękę i zmusił, by przełożyła ją za głowę. Przycisnął ją do siennika, przerzucając ciężką nogę przez jej biodra i brzuch, dziecinne ciało niemal całkiem zniknęło pod mężczyzną. Warknął jak zwierzę i ugryzł ją w ramię, krzyknęła. Próbowała się wywinąć spod jego ciężaru, lecz przytrzymywał jej ręce jak w kleszczach, a ciężar jego ciała zmusił ją do spokoju. Tak dziwnie pachniał, nie był to znajomy dobrze odór potu i nieświeżego oddechu. Czuła już kiedyś podobny, równie ostry zapach. - Nie zawracaj sobie głowy krzykiem. Zrobisz, co zechcę. Może nie jesteś teraz gospodynią na Bergaheim? Jedną ręką przytrzymując ją za nadgarstki, uniósł się nad nią na łokciach i kolanach. Liv niczego nie rozumiejąc patrzyła, jak podciąga nocną koszulę i kolanem rozdziela jej nogi. Coś twardego, gorącego wcisnęło się między chude uda dziewczynki. Leżała jak sparaliżowana, w jednej chwili wiedziała już, do czego zmierza. Powróciło wspomnienie sprzed lat: stała pod ścianą obory w wielkim gospodarstwie koło kościoła, trzymała ojca za rękę. Olbrzymi ogier minął ich galopem, ciągnęła się za nim woń czegoś nieznanego, unosił chrapy, przewracał ślepiami, przy uprzęży ukazała się piana. A pod brzuchem miał coś wielkiego, o wiele większego niż kiedykolwiek widziała u barana w domu czy u psa, którego kiedyś mieli. - Co ten koń robi? - spytała wystraszona. Ojciec zerknął na nią. - Wiesz chyba, skąd się biorą źrebięta - odparł krótko, najwidoczniej nie chciał wdawać się w dalsze szczegóły. Pozwolił jednak dziewczynce obejrzeć rozgrywające się przedstawienie, podczas którego ogier pokrył kolejno dwie chude klacze.
Nigdy nie zapomniała tamtych zapachów ani dźwięków, choć odsunęła od siebie obraz parskających zwierząt. Biedne klaczki! Teraz zrozumiała, dlaczego wtedy na tamten widok serce instynktownie ścisnęło jej się w piersi. Teraz to ją ścigano, pokrywano, wykorzystywano. Leżała bezwładna jak lalka z gałganków, drobne ciałko rytmicznie podskakiwało na sienniku. Oczy miała otwarte, lecz wstrząs otoczył mgłą umysł i uczucia. Przestała cokolwiek pamiętać, ledwie się zorientowała, że dziadka przy niej już nie ma. Zauważyła, że nocna koszula rozdarła się na szwie. Materac był wilgotny, lepki. W izbie panowało zimno. Na dworze wstawał świt. A wodospad? Kto ujarzmił wodospad?
ROZDZIAŁ III Jesień już dawno zawładnęła mieszkańcami fiordu, dwa tygodnie minęły od czasu, kiedy odwrócono primstav i nadeszła zima. Zbliżał się dzień świętego Marcina, 11 listopada. Wprawdzie reformacja w 1537 roku zniosła wraz z wiarą katolicką wiele zaznaczonych na kalendarzu świąt, to jednak dawne tradycje wciąż bujnie kwitły. W rejonach w głębi fiordów żaden pastor nie ośmielił się zniszczyć pięknych ołtarzy z obrazami przedstawiającymi świętą Sunnivę, świętego Olafa, męczenników czy świątobliwe dziewice. Nawet surowy Mogens nie ganił starych obyczajów, mających na celu zapewnienie urodzaju. Z pól dawno już uprzątnięto zboże, kapustę, cebulę i siano. Wioska w głębi wielkiego fiordu, tam gdzie lodowiec barwił wodę na zielono, przygotowywała się do zimy. Podczas zimowych wichrów, szarpiących ściany i dachy, maleńkie zagrody położone na uboczu parafii sprawiały wrażenie, jakby czepiały się górskich zboczy. W pewnym sensie tak było, grube powrósła ze słomy i wierzbowych witek, solidnie umocowane do wielkich głazów i drzew, miały utrzymać nędzne chałupy na miejscu, kiedy dujące wiatry groziły, że oczyszczą zbocza gór z każdego wytworu rąk człowieka. Pod nimi na czarnych wodach fiordu spienione grzbiety fal gnały ku zamykającemu wąską zatokę brzegowi. W wiosce, w której na otwartej rozległej przestrzeni kilka metrów ponad linią przypływu stał kościół, ucichł jesienny rozgardiasz. I tutaj zagrody pogrążyły się w ciszy, w popołudniowym zmierzchu nie świeciło się na żadnym podwórzu. Długa, ciemna zima wciąż jeszcze była przed nimi, ludzie nie marnotrawili łoju ani oleju. Tylko plebanię oświetlał jasny, ciepły blask lampy zawieszanej w niektóre wieczory nad wejściem. Wśród szarobrunatnych ścian starych chałup i pojedynczych nowo pobudowanych domostw, których drewno jeszcze nie zdążyło ściemnieć, wielki budynek jako jedyny we wsi rozjaśniał nieco okolicę. Plebanię pobielono mieszaniną sproszkowanego wapna, rybiego kleju i oleju. Dom jaśniał upiornie w spowitej w mrok wsi, gdzie nawet pokryte wapnem kamienne ściany kościoła znikały, gdy listopadowa ciemność okrywała swoim płaszczem wieś o świetlanej nazwie. Lyster, rok 1651. Lud liczący około tysiąca dusz, zamieszkujący w głębi wielkiego Sognefjordu, był twardy i żywotny. Ludzie trzymali się blisko swych spłachetków pola, lecz zaufanie pokładali w fiordzie i w górach. Nawet w latach najstraszniejszego nieurodzaju ryby z zatoki oraz górska zwierzyna i roślinność wystarczyły, by ocalić niewymagających mieszkańców tych
okolic od groźby głodu. Chłodne, mokre lata i surowe zimy w pobliżu wielkiego lodowca przydawały ludziom niezwykłej siły przetrwania. Powiadano, że kiedy zaraza nawiedziła wioski nad fiordem, w górskiej dolinie powyżej Lyster przetrwała tylko jedna osoba. Starzy jednak twierdzili, że Przepiórka z Jostedalen nie była jedyną, która przeżyła. Kiedy śmierć w swej opończy dżumy po raz ostatni śmignęła kosą, we wsi pozostało co najmniej osiem kobiet i trzech mężczyzn. Od tamtej pory ludzie się rozmnożyli i z czasem odbudowali opustoszałe zagrody. Obecnie wieś można było zaliczyć do najbezpieczniejszych. Swego czasu Lyster stanowiło odrębny okręg, teraz jednak cztery parafie wchodziły w skład Bergenhus. W tym miejscu nie można się było wzbogacić, lecz ludzie jakoś dawali sobie radę. Nie słyszano, by ktoś przymierał tu głodem, nikt nie pamiętał, kiedy ostatnio grasowali złodzieje czy włóczędzy. Lensman, przedstawiciel władz, stróż porządku, dobrze wywiązywał się ze swych obowiązków i chociaż wiek coraz bardziej dawał mu się we znaki, wciąż cieszył się szacunkiem i poważaniem. Nowy pastor szedł w jego ślady, również i on surowo strzegł zasad moralności, wyraźnie odgraniczając dobro od zła. Potrafił złajać i wskazać właściwą drogę, zapewne niejednego wystraszył, sprowadzając tym samym z krętej ścieżki występku. Wieś nie miała kata ani wójta, ale bo też i przy silnej ręce lensmana Ashammera i jasno świecącej gwieździe przewodniej pastora wcale ich nie potrzebowała. Ludzie bez większego sprzeciwu regularnie oddawali swój należny kościołowi i państwu grosz, a w każdą niedzielę, kiedy odprawiano nabożeństwo, stawiali się w centrum parafii, by zaczerpnąć nowej porcji natchnienia na kolejne powszednie, zawsze pracowite dni. Mogens Jonson Skanke już od pięciu lat był we wsi pastorem, duchowym przewodnikiem, a w niektórych przypadkach nawet sędzią. Jego surowość i zamiłowanie do wymierzania kary budziły powszechny szacunek, lecz nikt raczej go nie kochał. Ludzie bali się go, nie bardzo rozumieli. Wiedzieli o umiejętnościach, jakie zdobył w Wittenberdze, a niektórzy słyszeli także o jego sławie. Chyba nie bez powodu opuścił intratniejsze stanowisko i przybył do ubogiego Lyster? Nie zależało mu też szczególnie na gromadzeniu złota i dóbr tego świata, co oddzieliło go od najbogatszych mieszkańców wioski, za to przyjaźniej usposobiło chłopów i biedaków. Znaleźli się też tacy, co powiadali, że pastor ma inną księgę, równie potężną jak Biblia... Mimo to jednak, a może właśnie dlatego, bezsprzecznie go szanowano. Ale czasami, kiedy siedział sam ze swoimi księgami, diabeł kusił go i sprowadzał jego myśli na manowce.
W naczynku dzielnie płonęły dwa knoty, przed pastorem leżały księgi parafialne i dwa kawałki pergaminu. W ręku trzymał długie niemal na łokieć gęsie pióro, którym zamyślony pocierał gęstą, siwobrązową brodę. Co począć z tą dziewczyną? Minęło już kilka niedziel, a rozwiązanie problemu wcale nie wydawało się bliższe. Jedno było pewne: nie mogła zostać u Evena i Tulvy na Solgarden. Małżonkowie zajmowali nieszczególnie wysoką pozycję na sporządzonej przez pastora liście zacnych mieszkańców wioski. Źle się zajmowali służbą, nie potrafili należycie karać i pouczać, a przecież taki obowiązek Bóg nałożył na gospodarzy. Dwukrotnie, o ile pastor dobrze wiedział, zgodzili się, by służący dopuścili się grzechu i żyli bezbożnie, bez błogosławieństwa Kościoła. W zeszłym roku Even pokusił się nawet o niebywałą bezczelność i przyszedł do pastora prosić, by ten ochrzcił nowo narodzone dziecko najmłodszej dziewki, oczywisty dowód występku. Pastorowi aż cieplej na sercu robiło się na wspomnienie, jak to ani osełki masła, ani też pieczeń z renifera nie zmąciły mu umysłu. Even musiał wracać do domu z nie załatwioną sprawą, a następnej niedzieli los dziewczyny posłużył jako temat niezwykle surowego, potępiającego kazania. Dotkniętej grzechem panny, rzecz jasna, w kościele nie było, ale i tak pastor zauważył, jak stojąca w półmroku młodzież garbi się i kuli, słysząc o karze spadającej na tych, którzy ośmielą się złamać to, być może, najważniejsze ze wszystkich przykazań Bożych. A jeśli Szatan obierze sobie za siedzibę grzeszne ciało? No cóż, kobieta poniosła zasłużoną karę, istniały wszak specjalne miejsca dla takich jak ona. Więcej o niej nie słyszano, nikt zresztą się tego nie spodziewał. Nie, dziewczynka nie może zostać u ludzi z Solgarden. Wprawdzie zaraza grzechu dotknęła jej duszę, poczęła przecież dziecko bez zapowiedzi i ślubu, jednakże pastor musiał przyznać, że nie można jej obwiniać, sytuacja tej młodej była w istocie szczególna i bardzo tragiczna. Jej dziad nie żył, pastor zresztą nie wróżył mu nic dobrego na tamtym świecie. Stary popełnił zbyt wiele grzechów, a najstraszniejszy ze wszystkiego był chyba ten ostatni: kazirodztwo. Cudzołożył z córką rodzonego syna! Zasiadający w pięknie rzeźbionym krześle pastor wyprostował plecy i poczuł, że trud całodziennych obowiązków ciąży mu u szyi niczym młyński kamień. Kari z Sina, która prowadziła mu dom, zapewne położyła się już spać. Czy powinien ją obudzić, by zagrzała mu szklaneczkę owocowego wina? Miał na nie ochotę, może pomogłoby mu się odprężyć i łatwiej znaleźć rozwiązanie problemu tej dziewczyny? Ale Kari pewnie zdziwiłby niepokój chlebodawcy, jeszcze by zaczęła snuć zupełnie bezpodstawne domysły.
Wstał, wsunął stopy w stare kożuszane papucie, które stały pod stołem, i ruszył do kuchni. Na palenisku pod kociołkiem jeszcze się żarzyło, ale woda była ledwie ciepła. Wziął więc mniejszy garnek, zawiesił go na żelaznym stojaku nad żarem i dołożył do ognia garść wiórów z kory brzozowej. Kiedy buchnęły płomienie, wlał do garnka spory kubek wody, a z piwniczki w komorze przyniósł drewnianą misę pełną słodkiego przefermentowanego soku z owoców. Z małego drewnianego naczynka zaczerpnął trochę miodu. Wkrótce zawartość garnka zaczęła parować, po kuchni rozniósł się słodki, kuszący zapach. Pastor, rozkoszując się aromatem, wyjął duży zdobiony kufel, który otrzymał w prezencie, gdy opuszczał poprzednią parafię. Napełnił go po wrąb i szurając obutymi w kożuszane kapcie stopami, przeszedł przez izbę do swojej sypialni. Zabrał kufel do łóżka, naciągnął okrycie i starannie otulił zmarznięte stopy. Słodki, parujący napój rozgrzewał, lecz myśli wcale nie łatwiej dawały się przez to zebrać. Sam w wielkim, wbudowanym w ścianę łóżku, aż zanadto wyraźnie wykonanym dla małżonków, którzy mieszkali tutaj przed nim. Przez słodycz wina przedarł się dawny ból, późna pora jeszcze bardziej uwrażliwiła pastora na własną krzywdę, sprawiając, że tragiczna historia Liv zeszła na dalszy plan. Tęsknota, z którą żył już tak długo, wcale nie umarła, po prostu się do niej przyzwyczaił. On, wierny, uprzywilejowany sługa Pana, pragnął żony. Z początku usiłował sam sobie przemówić do rozumu: czyż nie jest mu dane więcej niż innym? Sypiał miękko i ciepło, miał konia i powóz, solidny, piękny dom, nie zbywało mu na przysmakach dostarczanych przez okoliczne gospodarstwa. Był światłem dla żyjących w ciemności i każdego dnia odczuwał, że Bóg błogosławi jego dziełu. Miał tęgą głowę, a zmysł sprawiedliwości i mądrość umożliwiały mu wypełnianie najważniejszego ze wszystkich Bożych zadań: pozyskiwania ludzi dla Kościoła. Siedząc w łóżku wyprostował plecy, myśli o godności, jaką piastował, na chwilę zdołały sprawić, że udało mu się zapomnieć o tym, co boli. Zaraz jednak żal znów ścisnął mu serce. Gdyby tak w smutne jesienne wieczory mieć u swego boku ciepłą kobietę! Jakimż błogosławieństwem byłoby móc skorzystać z wyjątkowego planu Boga względem płci! Na płacz mu się prawie zebrało, kiedy uświadomił sobie, że pewnie nigdy nie spełni Pańskiego nakazu płodzenia nowych obywateli świata. Modląc się o odpuszczenie grzechu, pozwolił sobie na moment niczym nie skrępowanej zazdrości, myślał o swoich kolegach po fachu, którzy znajdowali się w lepszej niż on sytuacji. Prawie wszyscy mieli dobre, mądre małżonki. Miłe, skromne towarzyszki życia, prowadzące gospodarstwa tak, jak potrafi to tylko niewiasta. Ich domy wprost kusiły panującą w nich specyficzną atmosferą, kobieca troskliwość rozgrzewała każdy najciemniejszy kąt grzesznej duszy.
Zbuntował się kiedyś przeciw Panu, prosił i błagał. Modlitwy zostały wysłuchane. Na jego drodze pojawiła się drobna, delikatna córka pastora, pobrali się po czterech tygodniach znajomości, w ciągu których widzieli się zaledwie kilka razy. Marzenia wcale się jednak nie spełniły. Panna była taka czysta, taka krucha i słabowita, nigdy nie ogrzała go w łożu. On nie ponaglał, dawał jej czas, lecz nie zgadzała się na wypełnianie małżeńskich obowiązków. Próbował później kar i gróźb, powoływał się na słowa Biblii i bardziej ziemskie zaklęcia, lecz żona także znała Pismo i odpowiadała mu słowem Bożym o czystym małżeństwie, wolnym od nieprzyzwoitości. Kiedy po zaledwie dziesięciu miesiącach zmarła, prawie nie odczuł jej braku. W jego małżeńskim łożu samotność gościła tak samo jak wtedy, gdy był kawalerem. W miarę upływu lat pogodził się z takim niedostatkiem w życiu i usiłował zrozumieć zamysł Boga. Może miłość kobiety uczyniłaby go mniej ofiarnym w pełnieniu świętej powinności? Stałby się bardziej miękkim, mniej sprawiedliwym sędzią i mniej troskliwym pasterzem swego stada? Może jego moralne zasady i surowe spojrzenie zasnułaby mgła? Może wpływ kobiety zaćmiłby umysł i cnotę, w jaką Bóg zaopatrzył swego wiernego sługę? Tak chyba musi w istocie być, Pan zapewne ma swoje powody, nie pozwalając, by cokolwiek zakłócało mu pracę. Podobnie było ze świętym Janem, który lata spędził na pustkowiu, obywając się bez towarzystwa kobiet, ofiarowując swe ciało i całego siebie Boga Chrzciciel, tak jak i on, pełnił rolę karzącej dłoni, ludzie czasem i jemu wytykali zbytnią twardość i surowość w nauce o karze i grzechu. Kobieta być może uczyniłaby go łagodniejszym, miękkimi dłońmi i słodkimi słówkami zamąciłaby mu jasny umysł. A dzieci! Te potrzebujące, niedojrzałe ludzkie pączki, poruczone człowiekowi przez Boga w opiekę. Ileż czasu na wychowanie i naukę odebrałyby jego duchowym dzieciom z parafii! Nie, po głębszym zastanowieniu potrafił zrozumieć i niemal zaakceptować fakt, że Bóg mając na uwadze trudne i wymagające poświęceń zadanie, jakie pastor wypełniał już blisko dwadzieścia lat, nie chce składać na jego barki dodatkowego ciężaru odpowiedzialności za rodzinę. Mogens upił łyk ciepłego napoju, zakaszlał się. Poczuł w piersi ukłucie znajomego bólu, który ostatnio szczęśliwie dał o sobie zapomnieć. Kaszlnął jeszcze raz na próbę i postanowił zaradzić dolegliwości. Otulony kocami, po omacku przeszedł przez pogrążoną w ciemności izbę do narożnej szafki. Mebel miał pięknie wykonany zamek i okucia, a skrywał prywatny skarb pastora. Mogens przez lata zgromadził pokaźny zbiór przypraw, maści, proszków i rozmaitych mikstur na wszelkie choroby. Szczelne drewniane pojemniczki i kosztowne słoiczki zawierały pieprz, rozmaryn, cynamon, kardamon i mirrę. Z półek zwisały
pęczki suszonych ziół, a małe karafki napełnione były nalewkami z najcenniejszych roślin leczniczych na czystym spirytusie. Otworzył drzwiczki i zapach, jaki buchnął ze środka, podziałał nań niemal upajająco. Wsunął rękę do szuflady, praktycznie umieszczonej pod najniższą półką w szafce, i tam znalazł mały flakonik ze skórzanym korkiem, owinięty w natłuszczony olejem lnianym kawałek płótna. Zabrał buteleczkę, zamknął szafę i czym prędzej wrócił do mimo wszystko przytulnego łóżka. Wystarczy kilka kropel z flakonika, dodanych do resztki owocowego wina, a złe samopoczucie minie. Już po pierwszym łyku pastor poczuł się lepiej, oddychało mu się znacznie łatwiej, myśli się rozjaśniały. Jutro na pewno rozwiąże problem tej dziewczyny. Może wyprawi się na Solgarden i spróbuje z niej wyciągnąć jakieś rozsądne słowo? Podczas jego ostatniej wizyty leżała tylko z przerażeniem w oczach i mocno zaciskała ręce. Nie odpowiedziała mu na żadne pytanie, aż w końcu Even położył kres jego staraniom i odprowadził do drzwi bez należytego szacunku. - Dziewczynki nie trzeba dłużej dręczyć. Jako chrześcijanie powinniśmy okazać współczucie ciężkim próbom, na jakie ją wystawiono, i nie zmuszać jej, by wracała do tamtego koszmaru, dopóki nie będzie na to gotowa - oświadczył. - Jestem jej pastorem, odpowiadam za jej duszę. Muszę wzbudzić w niej skruchę, a tym samym nadzieję na zbawienie - odparł urażony duchowny, ale Even Solgarden jeszcze bardziej się opierał i niemal wypchnął księdza za drzwi. - Wróćcie, kiedy dziecko się urodzi, nieszczęsne stworzenie będzie potrzebowało błogosławieństwa. Na razie Liv da sobie radę bez waszego udziału - tak brzmiały jego słowa pożegnania. Even Solgarden był uczciwym i pracowitym człowiekiem, to pastor musiał przyznać. Potrafił jednak pokazać upór i nieposzanowanie, a przez to nie bardzo się nadawał do wychowywania dziewek służących, komorników i ubogich, pozostających pod opieką gminy. Nie należy się też spodziewać, że udzieli duchowego wsparcia temu dziecku, które potrzebuje go znacznie bardziej niż jego rodzeni pulchni synkowie. Mogens Skanke odsunął wreszcie od siebie ten problem. Złożył dłonie, ofiarował Bogu duszę na wypadek, gdyby śmierć wbrew oczekiwaniom przyszła do niego jeszcze tej nocy, i zasnął. Następnego dnia obudził się, kiedy słońce od dawna już walczyło z ciężkimi od deszczu chmurami i lodowatym wiatrem. W sypialni nadal panował mrok, szklane okna wciąż jeszcze nie rozpowszechniły się w głębi wąskich fiordów na zachodzie kraju. Jedyne w domu pastora okienko, wpuszczające do środka światło przez grubą, nierówną, zielonkawą
szybę, znajdowało się w izbie. W miastach powstawały okazałe budowle, w których światło wpadało przez kolorowe lub przezroczyste szkło, zagradzające jednocześnie drogę wiatrowi, ale tu na wsi w większości domów były tylko niskie, wąskie otwory okienne, z podwójnymi okiennicami, które zamykało się na zimę. Uboższe domy miały tylko jeden taki otwór, przy drzwiach, no i dymnik w dachu, którym uchodził dym, gdy rozpalano na palenisku. Pastor wstał, pobłogosławił nowy dzień ze wszystkimi radościami i smutkami, jakie miał mu przynieść. Z izby dobiegały odgłosy, świadczące o tym, że staruszka przystąpiła już do swoich zajęć na plebanii. Musi dzisiaj rozwikłać ten problem, postanowił. I nagle rozwiązanie samo mu się objawiło, jakby zostało napisane na jaśniejących kamiennych tablicach. Został przez Boga wybrany do zajęcia się tym dzieckiem! Nigdy dotąd nie odczuwał takiej pewności. Przejmie na siebie odpowiedzialność za spłodzone we wstydzie dziecię grzechu. Bóg mimo wszystko zapragnął, aby jego umiejętności i wiedza zostały przekazane potomkowi, nawet jeśli nie będzie to jego rodzony syn. Wprawdzie Liv Bergaheim nie była dziewicą, Mogens nawet nie próbował w to wierzyć, lecz jej jasne włosy i delikatna postać przywodziły na myśl Maryję. Syn, którego nosi pod sercem, również zostanie wywyższony, stanie się radością i dumą pastora na jego stare lata. Matka będzie mogła zapomnieć o całym złu, jakie ją spotkało, i po odpokutowaniu za grzechy zostanie wierną, miłującą prawdę i przyzwoitość chrześcijanką. Kiedy dziecko przestanie jej przypominać straszne przeżycia, nadejdzie zapewne i dzień, w którym odzyska zdolność mowy i błogosławieństwo rozumu. Rozwiązanie wydało mu się wprost idealne, na wskroś przesycone miłością bliźniego. Mogens Skanke już wyobrażał sobie, jak to siedzi, poważnie konwersując z młodym, bystrym chłopcem. Gdy za kilka lat jesienne wieczory zaczną mu się dłużyć, towarzystwa dotrzyma mu duchowy syn. Zasiądą przy blasku lampy w cieple ognia, popijając wino, a chłopiec krok po kroku będzie podążał za ojcem właściwą, wyznaczoną przez Boga ścieżką. Może nawet zostanie księdzem! Może jego potomkowie na dobre zagoszczą w tej wspaniałej dolinie! Nie, nie trzeba wybiegać w przyszłość aż tak daleko. Teraz należy działać. Ruszać do Solgarden, natychmiast! Pastora zauważono, jeszcze zanim ściągnął cugle i zatrzymał powóz w miejscu osłoniętym od wiatru. Dzieci z Solgarden, trzy - , czterolatki, z krzykiem pokazywały go sobie palcami, po czym zaraz, klapiąc drewniakami, zniknęły za oborą. Jasne czupryny wystawały teraz zza węgła, oczy błyszczały ciekawością. Po co pastor znów przyjeżdża? Gdy dostojnik wszedł do środka, chłopcy pobiegli przez pole i zatrzymali się dopiero przy
wspaniałym powozie. Drugiego takiego nie ma na całym świecie! Małe paluszki z zachwytem przesuwały się po kunsztownych zdobieniach, były tu wyrzeźbione w drewnie róże i długie linie wzorów, figury i jakieś niezrozumiałe znaki. Nie wiedzieli, że powóz jest dziełem wędrownego snycerza z Telemarku, ani też nie potrafili przeczytać zawiłego tekstu po łacinie: W dobrych zawodach występuj - krocz prostą ścieżką. Chłopcy z podziwem przyglądali się stylizowanym figurom, był tu Jan Chrzciciel w więzieniu, niemal naga kobieta z jabłkiem, a także wiele postaci z księżycami nad głową. Największa z nich to Jezus, pamiętali to jeszcze, bo pastor, kiedy gościł tu ostatnio, zechciał poświęcić im swój czas i objaśnić pokrótce biblijne motywy zdobień. Malcy biegali teraz wokół konia i powozu, aż spokojna siwa kobyła parsknęła zniecierpliwiona i położyła uszy po sobie. Ale chłopcy i tak napatrzyli się już prawie do syta i pobiegli nad fiord sprawdzić, czy ostatni przypływ nie wyrzucił na brzeg nowych muszelek. Mogensa Skanke zaproszono do izby w Solgarden, bardzo wygodnego pomieszczenia, chociaż powietrze tutaj, jak zresztą wszędzie, było ciężkie i aż gęste od dymu. Palenisko na środku izby służyło do przygotowywania posiłków, stanowiło też źródło światła i ciepła. Teraz także płonęło na nim kilka brzozowych polan. Even i Tulva razem z dwoma parobkami i czterema dziewkami służebnymi siedzieli przy stole i jedli gęstą, pachnącą zupę rybną i podpłomyki. Gospodarz królował na swoim krześle, wyciętym z olbrzymiego pnia dębu, pięknie uformowanym i rzeźbionym. Pozostali mieli miejsca na prostych, lecz zręcznie wykonanych ławach. Pachniało zupą, smołą, jałowcowym i brzozowym dymem, no i ludźmi. Ubite klepisko było porządnie zamiecione, tylko pod stołem jaśniały niezwykle starannie wyszorowane piaskiem, długie na metr deski. Pomimo zimna na dworze w izbie panowało przytulne ciepło, przynajmniej jeśli człowiek trzymał się z dala od ciągu z dymnika. Na ścianach jeden koło drugiego wisiały różnorakie przybory i narzędzia. Grube kołki podtrzymywały wielkie drewniane balie z klepek, uchwyty z łyżkami, dwa ciężkie żelazne kotły, duże półki na drewniane talerze. Na środku, nad kilimem, stał jeden jedyny sprowadzony z zagranicy kufel z kamionki. Nad paleniskiem, na mocnym rzemieniu plecionym ze skóry foki, wisiał duży miedziany kocioł do gotowania wody. Kamienną płytę z łupku do pieczenia podpłomyków, delikatnych placków i innych rodzajów pieczywa, odsunięto na bok. Służąca, która wprowadziła pastora, ukłoniła się i zniknęła. Pozostali podnieśli się ze swoich miejsc, gospodarz na końcu. - Takiego to dzisiaj mamy gościa - powitał pastora Even. Tulva zerwała się po talerz i łyżkę misternie wyrzeźbioną z najlepszego dębu.
- Jeśli pastor nie odmówi, zapraszamy na talerz zupy - rzekła z uśmiechem, umieszczając nakrycie na stole. - Dziękuję, ale nie chciałem przeszkadzać. Przychodzę w innej sprawie, miła gospodyni, w boskiej sprawie... - O, na odrobinę zupy zawsze znajdzie się czas. Even pewnie też chciałby zjeść do końca - powiedziała Tulva zdecydowanie i popchnęła pastora do stołu. Mogens zajął jej miejsce u boku gospodarza i patrzył, jak pani domu zręcznymi ruchami nalewa zupę, ugotowaną z co najmniej czterech albo pięciu rodzajów ryb, warzyw i cebuli. Aromat sprawiał, że brzuch zaczynał burczeć z niecierpliwością. Przyniesiono także dzban piwa, pastor pierwszy zaspokoił pragnienie, później dzban powędrował dalej wokół stołu, służący przyjęli go z radością, piwa wszak nie pijało się codziennie. Domyślali się, z czym przychodzi duchowny, doprawdy strasznie dużo zachodu przyczyniała gospodarzowi ta mała. - Liv nie siedzi z wami przy stole? - ściszonym głosem zwrócił się pastor do Evena. Służba jakby na dane hasło poderwała się od stołu i podziękowawszy Tulvie i Bogu za posiłek, odeszła do swoich zajęć. - Nie, śpi w komorze. Biedna dziewczyna, daleko jej do zdrowia. Straszne przeżycia odebrały jej siły, i to akurat teraz, kiedy najbardziej ich potrzebuje. Jej czas już niedługo nadejdzie - odparł Even. Ciekaw był, z czym pastor przybywa tym razem, i postanowił zrezygnować ze wstępnych uprzejmości. - Jaką macie do niej sprawę? Pastor odłożył drewnianą łyżkę, wygładził kaftan, spojrzał w śmiało patrzące ponad stołem oczy. Starał się w pełni okazać swój autorytet, tak by chłop od razu pojął, że sprawa jest przesądzona. - Otrzymałem przesłanie. Od Boga. Synowi Liv należy zapewnić jak najlepszą opiekę, temu dziecięciu grzechu wyznaczona została istotna rola w życiu. Będzie moim synem. Postanowiłem zabrać go do siebie, kiedy tylko przyjdzie na świat, prosiłem już Kari z Sina, by wystarała się o mamkę. Najlepiej będzie, jak dziewczyna nie zdąży się do niego przyzwyczaić, dlatego zostanie stąd zabrany zaraz po urodzeniu. Mam nadzieję, że tego dopatrzysz, oczywiście za niewielkim wynagrodzeniem. Even nie pokazał po sobie żadnej reakcji. Siedział spokojnie, wciąż patrzył pastorowi w oczy. Zapadła cisza, żaden z mężczyzn się nie odzywał, żaden nie zauważył wejścia Tulvy z czystymi talerzami, które już zdążyła wypłukać w strumieniu. - Jak sam rozumiesz, dziecko Liv otrzymuje wyjątkową szansę, chociaż jego życie rozpoczęło się bardzo źle. Nie oczekuję podziękowań.
Even zastanawiał się, dlaczego pastor nie spełnił chrześcijańskiego obowiązku, kiedy córka kowala urodziła synka, który wkrótce zmarł, bo w tej zimnej budzie, nazywanej przez kowala domem, w piersiach zalęgła mu się choroba. A co z noworodkiem zostawionym zeszłego lata w górach, by umarło? Żyło jeszcze, kiedy dwaj myśliwi przynieśli zawiniątko. Ale pastor nie zgodził się, by pobłogosławiono je w kościele, i przez to nikt nie ośmielił się go dotknąć. Takich dzieci czepiają się złe moce, prawdopodobnie i tak już było stracone. Nie wiadomo też, jak straszne deformacje kryły się pod brudnym płótnem, którym je owinięto. Przedstawiciele Kościoła stwierdzili tylko, że aby dało się we współczesnych czasach wytłumaczyć zastosowanie tak dawnego obyczaju, muszą zaistnieć bardzo poważne przyczyny. Pozostawianie noworodków na śmierć w górach czy w lesie z zasady było w sprzeczności z nauką chrześcijańską, duchowieństwo jednak wiedziało, że na nic zdadzą się surowe zakazy przeciwko rozwiązaniom, do jakich ludzie uciekali się przez stulecia. Pastor miał więc pełne prawo odmówić potworkowi spokoju duszy, lecz Even i wtedy nie powstrzymał się przed nawiązaniem do słów Pisma, traktujących o Jezusie, który mówi swoim uczniom, aby nie przeszkadzali dzieciom przyjść do niego. Tak, tak, był taki czas, kiedy pastor pomimo obowiązku miłowania bliźniego nie spieszył bliźniemu na ratunek, pomyślał Even i mało brakowało, a ubrałby myśli w słowa. Pastor jednak go uprzedził. - Liv oczywiście nie mogę utrzymywać. Kari z Sina pożyje pewnie jeszcze wiele lat, a dla dwóch służących nie starczy mi ani pracy, ani zapłaty - wyjaśniał. - Sądzę, że ty, Evenie, znajdziesz na to jakąś radę. Dziewczyna naturalnie musi odejść z wioski, po tym, co się wydarzyło, nie będzie tutaj dla niej miejsca. Porozmawiasz chyba ze swymi krewniakami w Ardal, to najlepsze wyjście dla wszystkich - perorował pastor. Ponieważ nie padło ani jedno słowo sprzeciwu, uznał, że butny wieśniak wyjątkowo tym razem dostrzegł mądrość w wywodach sługi Bożego. Even położył duże, spracowane ręce na stole. Twarz lekko mu poczerwieniała, w oczach zapalił się lodowaty blask. - Miejsce dziecka Liv jest przy niej. Już my będziemy umieli zająć się obojgiem nieszczęśników. Dziękuję wam, Mogensie Skanke, ale tej sprawie nie musicie już więcej poświęcać swego czasu ani troski. Wdzięczni jesteśmy za wasze dobre zamiary, za waszą szczodrość, ale dziecko, które śpi teraz w moim łożu, pozostaje pod naszym dozorem. Sama zdecydowała, że zostanie tutaj, opiekę nad nią winni jesteśmy jej ojcu. O dziecinie, która jeszcze się nie narodziła, wiemy niewiele. Wielce prawdopodobne jest, że nie przeżyje porodu. Tulva postanowiła posłać po Martę, lecz najpewniej jedyną rzeczą, jakiej on czy ona będzie potrzebowała od pastora, to słowo Boże po drodze do świata nie ochrzczonych dusz.