ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Lerum May Grethe - Córy Życia 03 - Więzy krwi

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :821.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Lerum May Grethe - Córy Życia 03 - Więzy krwi.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK L Lerum May Grethe
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 143 stron)

MAY GRETHE LERUM WIĘZY KRWI Tytuł oryginału norweskiego: „Blodsbånd”

ROZDZIAŁ I Lyster, grudzień 1672 Wieś u podnóża wysokich szczytów spoczywała pogrążona w ciszy. Nawet bezdenny fiord, zlodowaciałymi brzegami szarpiący skały i usypiska głazów, trwał teraz gładki, nieruchomy. Lyster, niegdyś osobny okręg. Podczas ostatniego spisu ludności doliczono się, że główna parafia Dale daje schronienie dwustu dwudziestu sześciu mężom. A także oczywiście jakimś kobietom oraz chłopcom poniżej roku życia... Stu piętnastu gospodarzy, stu jeden chałupników. Sześć kościołów. Ziemia w większości znajduje się w posiadaniu urzędników, część jest własnością kilku mieszczan i wielkich gospodarzy. Do kościoła należą dwa z dziesięciu dworów. Lensman, wójt i pisarz. I dwóch duchownych. Znaczniejszy z nich siedzi tego wieczoru przy szerokim biurku. Ma przed sobą pióro i kałamarz, lecz całą uwagę kieruje na kruche, grube stronice oprawnej w skórę księgi. Drzwi są starannie zaryglowane od wewnątrz. Stary człowiek musi mieć obecnie co najmniej sześćdziesiąt lat. Płomienie łojowych świec, rzucające na izbę migotliwe cienie, nadają jego twarzy niezwykły, przerażający wygląd. Jest chudy. Kości w jego ciele zdają się o siebie grzechotać. Dłonie trzęsą mu się trochę, gdy ostrożnie przewraca kartki. Wąskie usta składają się w bezdźwięczne słowa. Oczy w marnym świetle mrużą się, musi trzymać księgę tuż przed nimi, by odcyfrować prastare gotyckie litery. Nie na Piśmie Świętym koncentruje się dzisiaj proboszcz. Na grubej skórzanej oprawie wytłoczono tytuł: „Księga Sztuk Sefraniusa”. Księgę spisano w legendarnej Akademii Wittenberskiej w roku 1311. Odnaleziono ją w roku 1529 w marmurowej skrzyni na Zamku w Kopenhadze. Stamtąd rozpowszechniła się w wąskich kręgach wybranych, zwłaszcza wśród ludzi Kościoła.

Mogens znalazł ją wśród rzeczy swego ojca zaledwie na kilka dni przed jego ścięciem. Nie skrywał swej zakazanej własności nawet w czasie, gdy bardziej niż czegokolwiek obawiał się, że oskarżenia o uprawianie czarów, które dotknęły ojca, zostaną skierowane również przeciw niemu. Samą księgę natomiast ledwie śmiał otworzyć. Tego wieczoru jednak, gdy plebanię spowiła niewypowiedziana pustka i cisza, a ogień na palenisku i płomienie łojowych świec z trudem budziły wspomnienie ciepła... Tego wieczoru wyciągnął ją, otworzył na stronicach, których nigdy wcześniej nie odważył się czytać. Mario, czegóż nie zrobię z tęsknoty za tobą! Ostatnie miesiące okazały się najgorszymi w całym jego życiu, a to znaczyło naprawdę niemało dla tego ciężko dotkniętego przez los sługi Kościoła. Jego ukochana, jego uczennica, duchowa córka... Nie, to nieprawda. Okres ojcowskich uczuć już przeminął. Po śmierci żony Mogens z całą powagą zdał sobie sprawę, ile znaczy dla niego młoda, jasnowłosa dziewczyna z Meisterplassen. Spłodzona w grzechu, gwałtem, przez własnego dziada... Mogens sam wygnał niegdyś ze wsi jej matkę wraz z nowo narodzoną córeczką, oślepiony pragnieniem wychowania tego dziecka. Bóg zechciał, aby szesnaście lat później sama zgłosiła się do niego na nauki. Oczywiście podziwiał jej błyskotliwy umysł, czytała i tłumaczyła trudne teksty zaledwie kilka tygodni po tym, jak poznała pierwszą literę. Zadawała najśmielsze pytania, zmuszając jego samego do wspinania się na wyżyny własnych możliwości, by dać jej zadowalającą odpowiedź czy wyjaśnienie. A jej niewieście przymioty... Nie było chyba cieplejszej i troskliwszej kobiety! I to w stosunku do wszystkich mieszkańców wioski, do niego i jego rodziny, do przyjaciół z Solgarden. Nawet gdy jesienią wioskę dotknęła zaraza, Maria nie ustąpiła, krążyła od chaty do chaty ze swą bogato zaopatrzoną skrzynką z ziołami, ratując od strasznej choroby zarówno młodych, jak i starych. Aż w końcu i ona prawie się jej poddała. Serce zadrżało mu na samą myśl o koszmarnych nocach, kiedy Maria, trawiona gorączką, ledwie oddychała, a żadne modlitwy, jak się wydawało, nie pomagały. Zniósł ją wtedy do piwnicy i dalej, tajemnym przejściem. Poprzez mrok ziemi, przez kryptę, gdzie prochy zmarłych nadawały powietrzu niepokojący posmak.

Na górę, do kościoła, w którego ścianach wciąż tkwiły losy całych stuleci, odzywając się echem, gdy kolejni ludzie słali pod wysokie sklepienie dziękczynienia i skargi. Zapalił wszystkie świece i ustawił je dookoła umierającej. Dzisiaj zdawał sobie sprawę, że wieś wciąż nie zapomniała nieludzkiego zawodzenia, dochodzącego z kościoła ostatniej nocy zarazy. Ludzie ciągle patrzyli nań z niepewnością i przestrachem bijącym z oczu. Ciekawe, czy szaleństwo już minęło? Nie, wcale nie! Tylko instynkt samozachowawczy ocalił go od wstawania co noc, spieszenia tym samym korytarzem i wykrzykiwania swego żalu i cierpienia wśród grubych, kamiennych ścian przed obliczem Pana. Nie czynił tak jednak. Wstydził się wyjawić przyczynę swego bólu. Dobrego Boga w niebie nie interesowały sercowe kłopoty uniżonego sługi. Wszechmocny miał zapewne ważniejsze sprawy albo też jego modlitwy były zanadto egoistyczne. Jak zresztą modlić się do sprawiedliwego Boga o to, by odebrał życie rywalowi i w ten sposób pomógł zdobyć kobietę? Mogens Jonson Skanke zwrócił się ku innym mocom. Mocom, które znał i, jak sądził, potrafił kontrolować. W księdze znalazł wskazówki. „Aby dziewica zwróciła się ku tobie... Na brzegu pucharu z piwem wypisz następujące słowa: B et Pelom Concesti. Przepij do dziewczyny, a jej serce zwróci się ku tobie”. Nie, to się nie nadaje, nie będzie już miał okazji, by nalać Marii piwa. Odeszła daleko, zapewne zamieszkała w tym haniebnym miejscu w dole fiordu. Jej matka była nałożnicą kata. A Maria oddała serce innemu. Mogens zastanawiał się, czy imię, które spękane od gorączki wargi szeptały w tamtą noc, nie jest imieniem syna samego oprawcy. Randar... Cóż za zgrzytliwe i ohydne imię! Mogens poczuł, jak serce mu kamienieje z nienawiści do nieznajomego konkurenta. Zaprawdę, to musi być miano demona! Ludzie nie chrzczą chyba swego potomstwa takim pogańskim imieniem! No cóż, pastor przestał się nad tym zastanawiać, prędko przerzucał kolejne stronice. Formuły pozwalające odczyniać urok, zaklęcia, które mają przywieść kobiety do rzucenia się w otchłań wody.

Długie pasma zaklęć, zdolne zmienić każdego w kamień. Przepis na to, jak czarami zmusić człowieka, by zapadł się pod ziemię. Owszem, wszystko mogło się kiedyś przydać, lecz nie tego potrzebował teraz Mogens. Wreszcie jego palec zatrzymał się na niepozornym, krótkim akapicie. „Zdobyć zamężną kobietę i zesłać na jej męża los Uriasza... na zawsze przywiązać ją do siebie”. Mogens przeczytał, skrzywił nos na wstrętny rytuał, jakiego musiałby dopełnić, by pozbyć się męża ukochanej. Potrzeba do tego zarówno serca kota, ludzkiej krwi, jak i rzadkich roślin. Nic nie znaczące formułki po łacinie, pełnia księżyca, święcone świece... Mogens przez moment się zawahał, na cóż on się porywa? Gdyby ktoś przepowiedział mu podobne zachowanie, nie poprzestałby na wyśmianiu takiego zuchwalca. Czcigodny proboszcz uciekający się do tego rodzaju środków... Wiedział, że naraża swe własne życie. Wiedział, że ryzykuje swe wieczne zbawienie. W tej chwili jednak zamieniłby chętnie tysiąc lat w Raju na jedną godzinę spędzoną z Marią... Ona musi wrócić! Musi zostać z nim! W przeciwnym razie nie ma znaczenia, co się stanie z jego marnym życiem. Na dzień przed Wigilią, jeszcze zanim wstał świt, po wsi rozniosła się wieść, że Czarny Mons w wychłodzonym zimowym mrozem kościele kolejny raz odprawił nabożeństwo dla siebie samego. Widziano światło. Słyszano, jak śpiewa. Niektórzy twierdzili nawet, że przez grube na metr ściany doszły ich teksty dziwnych, obcych psalmów. Nikt jednak nie widział go idącego do kościoła ani też powracającego na pobieloną plebanię, położoną zaledwie o dwadzieścia kroków poniżej. Tak, teraz to już pewne, uznano. Pastor ma osobne wejście, to żadne plotki i babskie gadanie. Proboszcz we własnej osobie przemyka się głęboko pod ziemią niczym szczur, zakłócając błogosławiony sen tym, którzy spoczywają pod posadzką kościoła. Nieprzyzwoite, ot co!

Lecz jakże intrygujące, kusząco niebezpieczne... Mogens Skanke cieszył się zaufaniem ludzi, nie zaliczał się do księży, na których skarżą się za ich chciwość i surowość. Karcił, oczywiście, grzeszników równie mocno jak inni pastorowie i nie krył niezadowolenia, gdy zamożni przynosili w ramach pokuty za małe datki na kościół. We wsi zaczęto nawet powszechnie godzić się z faktem, że jego ojcem był pastor z Nordefjord skazany na ścięcie. A kto znał cel nocnych wypadów ich własnego Mogensa? Chociaż o czarach prawił surowiej niż niejeden duchowny? Wobec ubogich natomiast okazywał zazwyczaj większą łagodność, zdarzało się, iż z własnej kieszeni wykładał za biedaka, który, dręczony ciężkimi podatkami na rzecz Korony, nie miał środków do życia. Wszystkich uratować nie mógł, niestety, w owych czasach wielu na własnej skórze doświadczyło władzy odległego króla. Zagrody sprzedawano lub dzielono albo też przejmowali je nieliczni urzędnicy czy szlachcice, prowadzący we wsi swoje interesy. Ale pastor Mogens trzymał stronę wieśniaków. Dlatego mógł bez szczególnych obaw wieść takie a nie inne życie i dokonywać swych nie zawsze zgodnych z Biblią cudów. Ludzie chronili go, zarówno przed kolegami po fachu i biskupem, jak i przed władzą królewską. A tej nocy tuż przed Wigilią podjął najbardziej dotychczas zaawansowane i niebezpieczne ze swych poczynań: wniósł ową rzadką księgę do domu Bożego. W nadziei na wyrozumiałość Wszechmogącego, a być może również podejmując ostatnią próbę otrzymania odpowiedzi z Jego strony, błagał o jakiś znak. Kiedy nagły powiew wiatru przeleciał przez kościół i zgasił jedną ze świec przy ołtarzu, podziękował Panu i jął sobie ten znak tłumaczyć. Bóg najwidoczniej postanowił tym razem patrzeć w inną stronę. I dobrze się stało, gdyż rytuały, jakie Mogens tej nocy odprawiał pod amboną, wywołałyby wzburzenie nawet mniej świątobliwych. Do malutkiego naczynka upuścił własnej krwi. Najstarszy z kotów na probostwie zginął szybką, bezbolesną śmiercią. Rozmaite inne, budzące obrzydzenie składniki wyjął z przechowanego w piwnicy worka, zarekwirowanego niegdyś skazanej na śmierć czarownicy. A słowa wypływały spomiędzy jego ust tak swobodnie, jakby recytował wyznanie wiary albo list świętego Pawła. Tej nocy powrócił do piwnicy na probostwie z nową pewnością.

Niebezpieczna droga doprowadziła go tam, gdzie chciał. Nie mógł się oprzeć przekonaniu, że prastare mądrości sprowadzą do niego Marię. Serce mocniej uderzało mu na myśl, że dziewczyna wkrótce znów usiądzie przy jego stole. Usta mimowolnie rozciągnęły się w uśmiechu na wspomnienie smukłej postaci. Ach, byle tylko czas tak się nie dłużył! Tymczasem u progu stało już Boże Narodzenie, chyba najpracowitszy dla pastora okres. Zanim dzwony obwieszczą nadejście nowego roku, nie będzie miał czasu na tęsknotę. I niedługo, już niedługo przybędzie posłaniec. Mogens spokojnie położył się spać, by wypocząć bodaj przez kilka godzin przed świątecznym przyjęciem na plebanii. Obyczaj nakazywał, by tego dnia najpierwsi mieszkańcy wioski schodzili się na rozmowę i naradę w kwestii tegorocznego rozdziału zapasów dla najbardziej potrzebujących. W tym roku spotkanie zapowiadało się krótkie, większość najuboższych padła ofiarą zarazy. W wielu zagrodach izby niemal całkiem opustoszały, podczas gdy komory i spichlerze napełniono tak, by wykarmiły także tych, których choroba zabrała do grobu. Tego roku śmierć jednych dosłownie zapewniła chleb drugim. Mogens zapadł w spokojny, dobroczynny sen, jakim nie spał od dawna. Jakby zostawił za sobą całe tygodnie niepewności i walki. Zrobił już wszystko, wykonał ostatni desperacki krok. Jeśli Maria nie przyjdzie do niego, oznaczać to będzie, że nie ma mocy, która by pomogła człowiekowi w potrzebie. Na krańcach w głębi długiego fiordu morze było spokojne i ciche, za to dalej, tam gdzie biorą swój początek Årdalsfjord i Lysterfjord, jakby zerwały się wszystkie piekielne wichry. Fale przełamywały się i odbijały od śliskich zboczy gór, pod białymi grzywami kryły się niepojęte siły wody, mogące w każdej chwili wywrócić nawet mocną łódź wiosłową. Wystarczyła chwila nieuwagi na dziobie. Dwie słabe kobiety już dawno się poddały. Ostatkiem sił skierowały ciężką łódź w niewielką, bardziej zaciszną zatoczkę, gdzie kilka wysokich sosen dawało nieco schronienia przed wiatrem. Owce, które wiozły ze sobą, oszalały ze strachu. Kobiety w końcu musiały naciągnąć im na łby czarne płótno i spętać nogi, zwierzęta leżały jak skazańcy na dnie rozkołysanej

łodzi. Jedno z wioseł zniknęło, gdy Liv na kilka sekund zapomniała się i zamknęła we wła- snym świecie. Maria uderzyła matkę w zimny, blady policzek, by przywołać ją do przytomności i nakłonić do dalszego wiosłowania. Sama nie miała sił utrzymywać łodzi; gdyby pod naporem wiatru przekręciła się bokiem do fali, oznaczałoby to koniec dla nich obu. Na dnie wszystko było przemoczone, drewniane miski i płócienne węzełki, narzędzia i skrzynki unosiły się w wodzie wokół trzęsących się z zimna owiec. Kobiety dawno już przestały walczyć o to, by przy ostrym grudniowym wietrze było przynajmniej sucho. Teraz jeszcze pochwycił je w swoje objęcia mróz, deszcz przemienił się w śnieg, chłód prędko przenikał do skóry przez ubranie, sprawiając, że sztywniały jak martwe. Wreszcie dostrzegły zaciszną zatoczkę. Maria wołaniem i śpiewem usiłowała nie dopuścić do tego, by matka znów pogrążyła się we własnym świecie. Gdy dno łodzi zazgrzytało o kamienie, Liv osunęła się na ławkę. Przemoczona, zamarznięta chusta zachowała dotychczasowy kształt, podczas gdy owinięta nią kobieta skurczyła się w sobie, opadła. Wyglądało to dość niesamowicie. Maria sama nie mogła się nadziwić, skąd czerpie siły, w jakiś sposób jednak zdołała wyciągnąć na ląd owce, matkę i skrzynkę z jedzeniem. Łódź przycumowała przy kamieniach. Wkrótce fiord się cofnie i przy odpływie łódź częściowo zostanie na brzegu, ale nie ma to teraz najmniejszego znaczenia. Przez pewien czas muszą tu zostać. Muszą myśleć o ratowaniu życia. Rozpadającą się chałupę, którą, jak się jej wydawało, zauważyła w zatoczce, niemal całkiem zakrył las. Minione cztery lata dały liściastym zaroślom i jałowcom dostatecznie dużo czasu na przejęcie opuszczonego domostwa. Z kroplami wymieszanego ze śniegiem deszczu we włosach Maria przedzierała się przez krzaki, odpowiadające jej smaganiem po karku. Dziewczyna na wpół ciągnęła za sobą matkę w zacisze wśród starych kamieni i z radością westchnęła na widok fragmentu fundamentów, który pozostał jako tako suchy. Resztki dachu splątały się z pobliskimi drzewami, tworząc całkiem niezłą osłonę. Palenisko wypełniała woda i śnieg, lecz Marii udało się zebrać w suchym kącie garść gałązek i rozniecić ogień. Umieściwszy matkę przy ogniu, ściągnęła z niej ubranie i otuliła zsiniałe z zimna ciało jedyną suchą derką, jaką miały. - Spróbuj się trochę poruszać, rozetrzyj stopy i policzki. Wiesz przecież, że nie możemy się przeziębić - tłumaczyła Maria jak dziecku.

Ponownie wyczołgała się na śnieg i zeszła na brzeg. Leżące w łodzi owce, na wpół zamarznięte, z łbami obwiązanymi szmatami, nie wydawały żadnych dźwięków. Maria wyciągnęła je na ląd, ledwie trzymały się na nogach. - Biedaczyska, nie powinnyśmy były was zabierać. Szybki nóż oznaczałby dla was pewnie lepszy los, biedne maleństwa! Nie mogła jednak znieść myśli o tym, że sama miałaby dokonać uboju. Kiedy nadchodził dzień bicia zwierząt, zawsze uciekała do lasu. Dziwne, bo przecież nigdy nie odsuwała się na widok cierpień człowieka? Zaprowadziła owce do zrujnowanej chałupy, gdzie płonął ogień, dając w paskudny zimowy dzień złudzenie ciepła. Wiatr wywiewał dym, kradnąc jednocześnie wiele gorąca. Ale ubrania rozwieszone przy ogniu już zaczynały schnąć. Maria ogrzała zdrętwiałe palce nad płomieniami i przeszukawszy tobołki wyjęła glinianą miskę, którą po napełnieniu śniegiem ustawiła na kamieniach w ogniu. Wkrótce woda się zagotowała i kobiety mogły siorbać zbawienny napar z mniszka, dębu szypułkowego, czarnego bzu i rumianku. Dzięki kilku kroplom wódki z zapasów Marii poczuły się lepiej. Ale zapadł wieczór, a wiatr wcale nie cichł. Mróz chwytał coraz mocniej, skuliły się razem z przemoczonymi, drżącymi z zimna owcami. - Święta Panno, pomóż nam przetrwać tę noc - szeptała Liv, a Maria dołączyła także kilka modlitw do innych świętych. W pewnym sensie cieszyły ją wszystkie te praktyczne kłopoty, które teraz legły na jej barkach. Odganiały szaleństwo i bezdenny żal, czający się, by ją pochłonąć, gdy tylko dopuści do świadomości wspomnienie o Randarze. Zmusiły ją do rozsądnego myślenia. Odszedł od niej. Nie zważał na jej gorące błagania o porzucenie planów zemsty. Zaofiarowała mu wszystko, dawała w zastaw własne ciało i duszę, obiecała poświęcić wszelkie swe wzniosłe cele i ambicje... On jednak nie przyjął ofiary. Wolał narazić całą ich przyszłość, byle tylko dokonać nikczemnej zemsty. A jakież to ma znaczenie, czy mordercy Joranda chodzą jeszcze po świecie, czy też nie? Jemu i tak nie wróci to przecież życia. Owszem, zgadzała się z Randarem, że bestie zasługują na karę, lecz nie była przygotowana na oddanie za to własnego szczęścia.

Randara zapewne złapano. Morderstwo to nie sprawa, z której tak łatwo się wywinąć, a już na pewno nie temu, kto znajduje się na samym dnie społeczeństwa. Może właśnie teraz siedzi i czeka, aż odwrócą się role? Może właśnie teraz jakiś nieznany kat śmiga toporem nad tym silnym, cudownie zgrabnym karkiem? Nie, myśli stają się zbyt niebezpieczne, trzeba je odegnać, nie pozwolić sercu wspominać tego, co piękne. Randar na pewno już nie żyje. A nawet jeśli żyje, co dzień będzie się budził z tym samym strachem: Może dzisiaj po mnie przyjdą. Ona nie jest w stanie budować życia na takim lęku. W każdym razie nie w sytuacji, gdy wyraźnie udowodnił, że dla niego duma i dziwaczne męskie poczucie honoru ważniejsze jest od miłości, od ich wspólnej przyszłości. Gorycz znów wzięła w niej górę, to dobrze. Zostawiła przeszłość za sobą. Teraz trzeba przede wszystkim przetrwać tę noc, a nazajutrz dotrzeć do Lyster. Kiedyś wreszcie ta straszna pogoda musi się zmienić! Chociaż Maria znała drogę i miała świadomość, że jest długa, nigdy nie przypuszczała, że potrwa tyle dni. Dłonie drętwiały, ramiona bolały, wciąż jednak stawały się silniejsze, bardziej przywykłe do ciężkiego rytmu wioseł. Maria była młoda i silna, potrafiła odeprzeć nawet atak morderców. Czas rozpaczy musi się wkrótce skończyć, jej życie należy teraz tylko do niej. Pragnęła oddać je Mogensowi i nie wątpiła, że wszystko ułoży się tak, jak sobie to zaplanowała. W zimnym schronieniu kobietom zabrakło suchego drewna, ogień zgasł. Chwilami zasypiały, lecz chłód przenikał zmęczone ciała i budził je kłującym bólem. Świt ledwie zaczął wstawać, a one nie mogły już dłużej usiedzieć, zaczęły skakać i zabijać ręce. Owce leżały nieruchomo. Mokra wełna zmieniła się w twardy pancerz, nocą łagodnie przemknęła się tędy śmierć. Maria po prostu je zostawiła, nie mogła znieść myśli o wykorzystaniu mięsa. Pogładziła sztywne kudły na karkach zwierząt, szepcząc ze łzami przeprosiny. Lęk o matkę poszarpał na strzępy odwagę i siłę, której przypływ wcześniej odczuwała. Jeszcze jedna taka noc i matka, a być może i ona sama będą leżeć jak te nieszczęsne zimne kłębki wełny.

Dzisiaj muszą dotrzeć do ludzi!

ROZDZIAŁ II Dzień przed Bożym Narodzeniem 1672 roku rozpoczął się bez różowej jutrzenki i połyskujących kryształków śniegu. Gęsta mgła zaległa nad brudną słoną wodą, a lód zbijał się w grudy, przypominając owsiankę, w której gospodyni zapomniała zamieszać. Z ciężkiego czarnego nieba leciał zmrożony deszcz, czasami w postaci śniegu, to znów jako mokra, marznąca mżawka. Wsie, nagie i szare, leżały spowite przykrym, ciężkim zimnem. Wzdłuż fiordu wolno płynęła duża łódź. Tulva Solgarden wytężyła stare, bolące oczy. Widziała już tylko na jedno. Wzrok przesłoniła jej szara, nieprzejrzysta błona, lecz usta wciąż były tak samo skłonne do uśmiechu, chociaż upływające lata wyryły ścieżki wokół ruchliwych warg. Nie skończyła jeszcze pięćdziesięciu lat, lecz ciało miała już zmęczone. Ożywiało się jedynie w niektóre noce, wciąż miękkie i chętne pod znajomymi dłońmi Evena. - Gudrun! Chodź tutaj, moja maleńka, i powiedz mi, kto nadciąga fiordem! Dziesięcioletnia „maleńka” podbiegła do matki, która zacieniała i mrużyła oczy, wpatrując się w zatokę. - Ależ, mamo, to bardzo łatwo poznać! To przecież Ole! Odbiegła, znalazła widać ojca za węgłem, gdzie szukał schronienia w ten ostatni dzień pracy przed świętami. Tulva usłyszała jej radosny głos: - To Ole płynie! Ole Seiderstad. Samotny włóczęga. Niewielu gospodarzy, cieszących się takim poważaniem jak mieszkańcy Solgarden, przyjmowało tego gościa. Ole krążył po fiordach w swej czarnej łodzi, wieczny wędrowny handlarz. Miał gdzieś nad fiordem nałożnicę, raz nawet przywiózł ją do wioski. I dobrze się stało, pomyślała Tulva. Kari ocaliła wszak życie Marii, kiedy i ją w końcu dopadła zaraza. Ole - Miedziak, jej przyjaciel. Wielki, potężny mężczyzna z wronim gniazdem zamiast brody i włosach równie nieprawdopodobnie czarnych jak wtedy, gdy go ujrzała po raz pierwszy przed co najmniej czterdziestu laty. Ten człowiek musiał być prastary, lecz sprawiał wrażenie, że wcale się nie starzeje, a twarde, surowe życie w ogóle mu nie szkodzi. Tulva westchnęła, Ole przywoził ze sobą wiele wspomnień.

Zawsze, gdy w jej życiu działo się coś szczególnego, Ole był w jakiś niezwykły sposób przy tym obecny. Powiadano, że przynosi nieszczęście, bo jego fjerding przetransportował już tyle zwłok, że na stałe zamieszkała na nim śmierć. Tulva otrząsnęła się, odrzuciła niemądre myśli. To kłopoty zawsze pojawiają się pierwsze. Ole po prostu przybywał z pomocą, zawsze gotów zrobić co w jego mocy. Wówczas, przed dwudziestu jeden laty, zajął się Liv i małą Marią. Sprowadził je również z powrotem. Tulva poczuła w piersi ukłucie tęsknoty za tymi dwiema jakże szczególnymi kobietami, prędko jednak odsunęła od siebie smutek. Nie trzeba wzdychać i płakać, kiedy Ole przybywa. Zwykle wnosił radość i śmiech do izby, w której na poczesnym miejscu zasiadł teraz najstarszy syn Karl z młodziutką żoną Annalisą u boku. Pierwsze święta na dożywociu. Tulva przekazała swój pęk kluczy młodszej gospodyni, a Even jak dzień długi siedział tylko, niemal speszony brakiem zajęcia. Ale pewnie wkrótce do tego przywykną, wieśniacy dobrze znali wszak koleje losu. I, prawdę mówiąc, przyjemnie było wylegiwać się rano i tylko przysłuchiwać znajomym odgłosom dochodzącym z domu i obory, świadczącym o tym, że ludzie i zwierzęta kolejny raz mogą najeść się do syta. W ostatnich dniach młoda gospodyni zatroszczyła się, by Evenowi i Tulvie posyłano śniadanie na górę, zrozumiała bowiem, że wolą skrócić sobie dłużące się dni i wstawać później. Tak, tak, Karl mógł dostać gorszą żonę. Kiedy już i tak nie dostał Marii... Tulva zmusiła stare nogi do ruchu, otworzyła drzwi do izby i ogłosiła przybycie gościa. Trzy dziewki służące z zapałem smarowały sadzą ściany w izbie, na których później zawiesiły wieńce z gałęzi świerkowych, ozdobione pięknymi kolorowymi wstążkami. Wielkie błyszczące świeczniki z masywnego srebra ustawiono w szafce i na stole. W kącie sypialnym na starej ławie rozłożono pachnącą słomę i nakryto ją świeżą narzutą. Nowy piec także uczerniono gładką, równą warstwą sadzy. Na święta wszystko musiało wyglądać pięknie. Dziewczęta pracowały z zapałem, ale usłyszawszy wieści Tulvy, zatańczyły w koło. Ole przyjechał, może zostanie przez całe święta! Stary włóczęga znał tyle zajmujących historii, snuł opowieści z Bergen, z Christianii, ba, nawet z odległej zagranicy.

Zdarzało się też, że miał w kieszeniach kawałki różowego cukru, obwarzanki i wstążki do włosów... A teraz w dodatku Boże Narodzenie! Krzątanina na Solgarden jeszcze się, o ile to możliwe, wzmogła. Kobiety tylko śmigały przez izbę, zajęte przygotowaniem potraw, czyszczeniem odświętnych strojów, wyciąganiem ozdób z dna skrzyni i z głębokich skrytek. W powietrzu unosiła się woń świeżej sadzy, pieczonego ciasta i smalcu, palącego się wosku i dopiero co ściętych gałęzi świerku. Od piwa bił charakterystyczny gorzkawy aromat, a wyjęte z bieliźniarki pięknie haftowane, lśniące bielą obrusy pachniały konserwującymi ziołami. Dudniący głos Olego słychać już było na dziedzińcu. Pospiesznie witał się z parobkami czyszczącymi uprząż na jutrzejszą wielką wyprawę do kościoła. Na brodzie miał śnieg i drobne perełki mrozu, czarny kapelusz pokryła gruba warstwa lodu. Tulva w jednej chwili odzyskała zwinność młodej dziewczyny, prędko wybiegła z izby. Nie chciała rezygnować z ostatnich obowiązków gospodyni, lecz jednocześnie pragnęła pierwsza powitać Olego. Stanęła na progu przed chatą. Raz po raz otwierała i zamykała usta, nie widzące oko otworzyło się szeroko, zaokrągliło. - To przecież... to nie może być... Liv! I Maria! Ach, mój Boże, to rzeczywiście prawda, witajcie, witajcie! Tulva pospieszyła im na spotkanie. Znajoma sylwetka Olego, taka wielka i potężna, kobiety zaś drobne, niemal bezwładne, uczepione każda swego męskiego ramienia. Przemoczone, pobielałe na twarzach, usta wykrzywione w dziwnym, nieznajomym grymasie. A oczy! Tulva, napotkawszy puste spojrzenie Liv, gwałtownie się zatrzymała. Przerażona wyciągnęła rękę do Marii. Dziewczyna podniosła głowę i odpowiedziała na powitanie. Na szczęście w głęboko niebieskich oczach paliła się iskra rozsądku. Ale jakaż ona chuda! Wyglądała znacznie gorzej niż wówczas, gdy Ole i Kari zabrali ją stąd po chorobie! Czyżby nie doszła do siebie, czyżby zaraza zostawiła trwałe ślady w postaci niebieskofioletowych cieni na delikatnej twarzyczce? Tulva była wstrząśnięta. Chciała je objąć, ogrzać przemarznięte ciała, przelać na nie macierzyńską miłość. Ale wyraz pustych oczu Liv przeraził ją, zmroził myśli, ręce opadły jej bezwładnie.

- Tulvo, jak dobrze znów cię widzieć... Wybacz, że tak przybywamy... Tulva ocknęła się na dźwięk ochrypłego głosu Marii. Z oczu popłynęły jej łzy. Jak można zgotować im takie smutne powitanie! Wzięła się w garść, zabrała troje niespodziewanych świątecznych gości do chaty. Dopiero po dłuższej chwili przy ogniu, napiwszy się gorącego rosołu z pieprzem, Maria zdołała zapanować nad dreszczami na tyle, by mogła wreszcie mówić. Tulva i pozostałe kobiety zadrżały, słysząc opowiedzianą w krótkich słowach historię śmierci Joranda, szaleńczego pościgu Randara, morderców spoczywających teraz w swoich grobach na Meisterplassen, biednego Jorila... O przeprawie otwartą łodzią niewiele mówiła, domyślały się więc tylko niebezpieczeństwa, jakie groziło dwóm kobietom, gdy Ole spostrzegł dryfującą łódź ze zdrętwiałą z zimna, nieprzytomną Marią u wioseł. I Liv, siedzącą na ławeczce niczym posąg, zapatrzoną przed siebie równie pustym wzrokiem jak figura na dziobie statku, wyglądająca nieznanych brzegów. Maria i teraz nie płakała, jej głos brzmiał ochryple, lecz donośnie. - Nie będziemy cię długo dręczyć, kochana Tulvo, mam nadzieję, że nie zakłócimy spokoju świąt tobie i twojej rodzinie. Gdybyśmy jednak mogły zostać tu przez święta... Później mam pewien plan. Tam nie wrócimy już nigdy. - Mario, jak możesz tak w ogóle mówić! Oczywiście, że zostaniecie u nas, i przez święta, i przez cały rok! Czyż nie miałaś tu domu zawsze, gdy zechciałaś? Urodziłaś się wszak w tamtym łóżku, jesteś częścią tej zagrody! Maria z wdzięcznością skinęła głową, jak dobrze, że kłopoty same się rozwiązują. Będzie teraz gromadzić siły, jeść pożywną strawę, robić wszystko, by pozbyć się sinych kół wokół oczu, na pewno bardzo szpecących twarz. A potem pójdzie do domu Mogensa. Nadeszła Wigilia, równie szara i ponura jak wcześniejsze grudniowe dni tego roku. Ale świece paliły się całą noc, a jeszcze zanim dało się dostrzec bladość świtu, kobiety już były na nogach. Młode dziewczęta spieszyły z ganku i ze stryszku w oborze do swoich świec. W wigilijny poranek w świątecznych świecach wiele można zobaczyć. Z wosku spływającego po świeczniku da się wywróżyć i zalotników, i nieszczęście. Tulva przegoniła je, łając za wiarę w niemądre przesądy. Sama jednak, kiedy rano poszła do komory po mąkę na owsiankę, nie powstrzymała się przed nakreśleniem krzyża nad kadzią z ziarnem.

Dzięki temu znakowi ziarno miało przetrwać do wiosny, nie zepsute wilgocią i pleśnią. Przy długim stole w izbie w ów szczególny poranek zgromadzili się i domownicy, i służba. Zwierzęta dostały już swoją poranną porcję strawy, również wyjątkowo obfitą. Tak miało być przez osiem dni, przez cały okres świąt. Z zaczerwienionych twarzy wokół stołu biła radość, w tłustej, żółtej owsiance pływały skwarki. Popijano do niej słodkie piwo. Na stół wystawiono także owsiane ciastka, posmarowane masłem i posypane drogocennym cynamonem. Nawet Liv zdawała się wyczuwać ów ciepły, przesycony nadzieją nastrój przy świątecznym posiłku. Siedziała nieruchomo w niebieskiej wełnianej sukni, w którą ubrała ją Maria, i kwiecistej jedwabnej chustce na cienkich siwoblond włosach. Nieobecna duchem wkładała łyżkę do ust, lecz Maria uszczęśliwiona zauważyła, że Liv podniosła spojrzenie jasnych oczu na kobietę przy końcu stołu, kiedy ta przekazywała podziękowanie gospodyni i otwierała skrzynię z podarkami dla służby. Mężczyźni dostali nowe buty, uszyte przez Evena z wygarbowanej przez niego skóry. Kobiety obdarowane zostały materiałem na suknie, a Tulva i Anna - lisa doszły do wniosku, że w tym roku mogą sobie także pozwolić na obdzielenie służących funtem zielonożółtej włóczki. Grube robocze fartuchy również na nie czekały, stanowiły część wynagrodzenia. A dla najstarszej z domowych służących, Birgit, Tulva zapakowała faskę z maścią na ból krzyża i obolałe stawy. Karl wyciągnął dużą skórzaną sakiewkę i uroczyście rozdzielał drobne monety. Szczęśliwi ci, którym przyszło służyć u dobrych gospodarzy na Solgarden! Niewielu mogło się spodziewać takiej zapłaty, pomyśleć tylko, strawa i ubranie, i jeszcze na dodatek pieniądze! Maria z szacunkiem przyglądała się gospodarzom, parobcy zadowoleni głaskali natłuszczoną, gładką skórę butów. Dziękowali z ukłonami, niemal zawstydzeni podniosłością chwili. Zaraz jednak dziewczęta znów beztrosko chichotały, a mężczyźni swobodnie dowcipkowali jak zwykle. Szacunek dla gospodarzy przejawiał się nie w tym, co na pokaz. Zagrodowy koń parskał na podwórzu zniecierpliwiony. Od dobrej chwili czekał już zaprzężony, gniewnie grzebał w śniegu i żwirze. Zaprzęgnięto go do odświętnych sań, na których wymoszczono miejsce dla Karla i jego żony. Po Tulvę i Evena miały przyjechać później, dla mieszkańców Solgarden droga do kościoła nie była przecież zbyt daleka.

Spodziewali się, że przyjdzie im jakiś czas czekać, nikt nie wiedział, kiedy pastor wróci z nabożeństwa w kościele w Nes. W tym roku wybierał się także do Gaupne na wieczorną ceremonię, dlatego poranne nabożeństwo z pewnością nie będzie dzisiaj długie. Już raczej zechce to odrobić wieczorem, kiedy to cała wioska stawi się na pasterkę w tę świętą noc. Kiepska droga! Płozy sań zgrzytały na odsłoniętych bezśnieżnych plamach, na kamieniach i piasku. Koń ciągnął z mozołem, a idący drogą ludzie uskakiwali w bok, żeby przepuścić jadących. U bram kościoła zapalono pochodnie, a przez grube szyby w oknach widać było, że tego ranka płoną w kościele wszystkie świece. Ciekawe, czy pastor już przyjechał? Nie, na dziedzińcu nie widać sań, jedynie brudny ślad świadczył o tym, że Mogens wybrał się w drogę, lecz jeszcze nie powrócił. Tego dnia nabożeństwa miały zostać odprawione we wszystkich świątyniach w parafii, więc proboszczowi Mogensowi Skanke i wikaremu Revelinowi dzień zejdzie na podróżach z jednego kościoła do drugiego. Revelin przebywał tu zaledwie od roku, lecz nieobliczalny młody człowiek dał się już poznać we wsi jako skupiający się wyłącznie na określonych sprawach i obdarzony mrocznym umysłem profeta. Na dziedzińcu kościoła zaroiło się od ludzi, rozmowy toczyły się wesoło, chociaż z ust mówiących buchały obłoczki pary. Maria nabrała tchu w piersi i mocniej naciągnęła chustkę na głowę. Ręce i stopy miała tak zlodowaciałe jak wtedy, gdy zaledwie dzień wcześniej ocknęła się na dnie wielkiej łodzi Olego. Mogens nie powinien jej teraz poznać. Pragnęła mieć więcej czasu, czuła się brzydka i zmęczona, na młodej skórze koło oczu i przy ustach wyczuwała nieobecne dotąd linie. Bała się, że gdy Mogens ujrzy ją taką, pożałuje swych wcześniejszych zalotów. Tulva i pozostali domownicy na Solgarden na pewno rozumieli, że Maria potrzebuje czasu, nie doniosą więc pastorowi, kto przybył do ich zagrody. Mieszkańcy niewielkiej wsi zbili się w gromadki, w bladym świetle poranka przypominali kłębki włóczki o rozmaitych odcieniach szarości. Tu i ówdzie dało się zauważyć jakiegoś pana w futrze, błyskały srebrne guziki, gdy przechodził pułkownik, ka- pitan, lensman albo pisarz.

Zamożniejsi obywatele stali osobno, panie w dziwacznych kapelusikach i kupowanych sznurowanych trzewikach na obcasie. Często przybywali z daleka na rodzinne uroczystości, gromadzili się niczym niezwykłe ptaki w stadzie drozdów, które przypominali zwyczajni parafianie. Gospodynie zerkały i pochylały głowy do siebie, żony chałupników tylko ledwie widocznie wzruszały ramionami na widok ostentacyjnego bogactwa. Nawet w taki poranek jak ten w niejednym brzuchu burczało z głodu, ale wszyscy mogli się cieszyć, że wieczorem czeka ich zastawiony stół. Dzieci nie dokazywały jak w każdą inną niedzielę, gdy odprawiano nabożeństwo, stały spokojnie, szeptem chwaląc się prezentami, które dostały rano. Jedno ciągnęło za sobą sanki, inne pokazywało nowiuteńki błyszczący nóż. Dziewczęta do odświętnego stroju włożyły białe kołnierze i nowe, zrobione na drutach wzorzyste pończochy, wystające spod długich peleryn albo grubych wełnianych kaftanów i chust. Pastora wciąż nie było widać, podróż z Nes na pewno potrwa, skoro wielebny uparł się wziąć swoje okazałe sanie. Podśmiewano się, że gdyby zdecydował się na podróż łodzią, dawno już stałby na ambonie. Wkrótce jednak rozległo się w oddali brzęczenie roztańczonych dzwonków i zaraz zza zakrętu wyłoniły się sanie pastora, kierując się ku probostwu. Mogens wysiadł, w wielkiej szubie z wilczej skóry wydawał się równie wielki i potężny jak w czasach przed nadejściem zarazy i tym, co z sobą przyniosła, odbierając mu siły. Twarz równie surowa i dostojna, cienkie zdecydowane usta, długa broda wypielęgnowana i przycięta w szpic. Pod pachą niósł owiniętą w płótno księgę i wielką soloną szynkę. Najpewniej wynagrodzenie za poprzednie nabożeństwo. Maria poczuła, jak serce jej zamiera, zaskoczona stwierdziła, że wzbiera w niej gorąca czułość. Mogens, silny i bezpieczny. Kto lepiej niż on się nią zajmie, zatroszczy i o nią, i o matkę! I przecież ją chciał. Gdy spojrzenie pastora omiotło zgromadzonych, a w końcu utkwiło w jej oczach, miała co do tego absolutną pewność. Poznał Marię natychmiast, jak gdyby wiedział, że ją znajdzie wśród blisko czterystu parafian, którzy stawili się na nabożeństwo.

Podszedł prosto do niej, lecz zrobienie tych kilku kroków zajęło tyle czasu, że zdążyli przeprowadzić między sobą całą niemą rozmowę. Nareszcie przybyłaś, Mario? Tak, panie, przybyłam do ciebie. Czy jesteś gotowa? Tak, wiem, czego się ode mnie żąda, i nie pragnę, by było inaczej. Na oczach oniemiałej gromady proboszcz ujął przybraną córkę kata pod ramię i delikatnie poprowadził do kościoła. Maria wkroczyła do świątyni niczym narzeczona u boku ojca, lecz kościelny na chórze nie zaintonował weselnej pieśni. Wypuścił prawie z rąk łuczywo, które akurat zapalał, i patrzył zdumiony, jak pastor prowadzi Marię do miejsca zarezerwowanego dla najpierwszej z wioskowych niewiast. Nikt nie zasiadł na nim od czasów świętej pamięci Cecilii Magdaleny. Siedzenia pastorowej nie ośmieliły się zająć nawet gospodynie z Flahammar, Bringe czy Dosen, chociaż i najzamożniejsi tłoczyli się w przednich ławkach, w których sami ustawili dekorowane i przypominające stalle przegrody. Lożę nad ich głowami także zapełniali ludzie, srebrne brosze pobrzękiwały niczym delikatne dzwoneczki. Mogens nie odezwał się ani słowem, tylko o mgnienie oka za długo przytrzymał rękę Marii, uśmiechając się przy tym tak, jakby ledwie zdołał zdusić płacz. Potem prędko od niej odszedł, kierując się do wyjścia z prawej strony ołtarza, i zniknął na zimnie, żeby przygotować się do ceremonii. Dzwony rozdzwoniły się głośno, wesoło, przerażającym, a jednocześnie znajomym i kochanym spiżowym tonem. Ludzie napływali do kościoła strumieniem, ukształtowanym według rangi i dostatku, na początku urzędnicy i ich rodziny, później nieliczni mieszczanie i wielcy gospodarze. Jako ostatnia weszła gromada dzierżawców, komorników i służących. Stanęli stłoczeni jak śledzie w beczce, wypełniając wkrótce kościół wonią wilgotnych wełnianych ubrań, dymu i człowieka. Ze ścian popatrywało na parafian dziesięć panien, w krucyfiksie na ołtarzu lśniły oczy z kamieni szlachetnych. Wielki portal ze steatytu pochłaniał ich wszystkich, szli wprost w minione stulecia, pochwyceni w objęcia wiecznie uroczystego nastroju kościoła. Zdawał się on tkwić w potężnych ścianach, życie i myśli poprzednich pokoleń wraziło się w kamień, wzbudzając w ludziach poczucie, że są jedynie drobnymi ogniwami nieprzerwanego łańcucha losów.

Kościelny zaintonował pieśń. Parafianie pochwycili znajome zwroty, chociaż jedynie nieliczni potrafili wymówić czy zrozumieć trudny obcy język. Teraz kościelny poprowadził ich w norweski psalm i zaraz poczuli się lepiej, umiłowane słowa z pism Lutra wzniosły się delikatnie pod wysokie sklepienie. Pieśń ciągnęła się aż do chwili, gdy Mogens jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawił się na kazalnicy i oparł ciało na wyprostowanych rękach. Przesunął spojrzeniem po zebranych, odmawiając błogosławieństwa. Kazanie wciągnęło ludzi, ten i ów spuścił wzrok, inni śmiało wpatrywali się w ścianę, a jeszcze inni z przymkniętymi oczami zasłuchali się w słowa Pana. Tego dnia nie było chrztów ani zapowiedzi, komunii ani też oczywiście ślubów. Najśmielsi wyzywająco spoglądali pastorowi w oczy, wcześniej ze zdumieniem widzieli, jak prowadzi powracającą młodą znachorkę, która tak nagle zniknęła wraz z zarazą. Mogens jednak znał ich myśli i postanowił ich uprzedzić. Zanim nabożeństwo dobiegło końca i uroczyście odczytano Bożonarodzeniową ewangelię, Mogens, na przekór wszystkim tradycjom i zasadom, ogłosił zapowiedzi, jego i Marii córki Liv. Parafianie jęknęli jednogłośnie, prędko jednak powrócili do liturgii, jak gdyby po takiej niespodziance odczuwali potrzebę uchwycenia się dobrze znanego porządku. Na dziedzińcu kościoła natomiast wszyscy dali wyraz zaskoczeniu. Nieliczni tylko opanowali się na tyle, by postąpić do pastora i życzyć mu szczęścia. Podstarzała wdowa po szanowanym pułkowniku wypowiedziawszy kilka zgryźliwych słów odwróciła się, by nie patrzeć, jak marzenie jej życia topnieje niczym płatek śniegu w lipcowym słońcu. Nie pisane jej zostać pastorową. Mogens dziękował ludziom za dobre słowo, lecz pospiesznie odszedł od tłumu i pociągnął Marię na oddalone o kilkanaście metrów podwórze probostwa. Nikt nie ośmielił się pójść za nimi. Nie zamienili jeszcze ze sobą ani słowa, lecz Mogens na twarzy Marii ujrzał potwierdzenie, na które czekał. - Nie będziemy tracić więcej czasu. Po dzisiejszych zapowiedziach napiszę zaraz do przyjaciela, Pedera Pedersena Hanninga z Sogndal. Poproszę, by przybył tu w pierwszą niedzielę w nowym roku i udzielił nam ślubu. Maria tylko skinęła głową.

Jak dobrze już dłużej nie walczyć, móc nareszcie złożyć odpowiedzialność na jego barki. - Nie wszystko jest jak należy... Powinniśmy ogłosić zapowiedzi drugi i trzeci raz... lecz wyjaśnię swoją sytuację panu Hanningowi, on zrozumie... Mogens nagle umilkł, stał tylko i trzymał kruchą rękę Marii w dłoniach. Wieśniacy wyciągali szyje, jakieś dzieciaki zakradły się nawet w szereg drzew, oddzielający dziedziniec kościoła od podwórza probostwa. Pastor pochylił się, lekko musnął wargami jej usta, pozwolił jej utonąć w wilczej szubie, obejmując ramionami jak niedźwiedź. Maria czuła bijące odeń ciepło, znajomy zapach fajki i korzennej wódki, starego pergaminu i płonących łojowych świec. Nie odsunęła się, nie przejęła kłującymi w plecy spojrzeniami. Czuła się taka mała i bezradna, nigdy chyba nie była bardziej bezbronna niż w tej chwili. Nareszcie jednak dotarła do spokojnej przystani. Ta Wigilia miała zapaść ludziom w pamięć czymś więcej niż tylko nadzwyczaj nieprzyjemną pogodą i niezwykle tłumnie wypełnionym kościołem podczas pasterki. W te święta Mogens Skanke jeszcze raz zaskoczył swoje owieczki niezwykłym zachowaniem. Pod samiuteńkim kościołem na oczach wszystkich całował młodą niezamężną kobietę. Mężczyźni go rozumieli, za sprawą Marii krew w żyłach niejednego z nich zawrzała. Kobiety poszeptywały między sobą, ciekawe, czy stary pastor naprawdę zdoła zadowolić znachorkę. No tak, niektóre zauważyły, jak rumieniec wypełzł na jej blade policzki, kiedy wielebny pochylił się nad białą twarzyczką. Czego innego zresztą się spodziewać, dziewczyna pewnie wstydziła się takiego zachowania. Tak, tak, wyglądało wręcz na to, że ta miodka ma więcej rozumu niż sam proboszcz! Wikary jednak wcale się nie uśmiechał ani nie kiwał głową, słysząc z ust gawiedzi pochwały pod adresem Marii. Maria stanowiła przeszkodę. Jednym z powodów, dla których zdecydował się wyjechać do tej położonej na odludziu parafii, było właśnie to, że Mogens Skanke jest starszym, nieżonatym pastorem, który pozostawi po sobie karną społeczność, hojnych przyjaciół kościoła i w miarę przyzwoite probostwo.

Teraz pojawiło się ryzyko, że młoda kobieta jako wdowa po pastorze zniszczy przyszłość następcy Mogensa, którym zamierzał zostać on sam! I na własne oczy widział, co to za kobieta. Wprawdzie uciekł, kiedy wioskę dotknęła zaraza, dość jednak słyszał historii o jej ogromnym wkładzie w leczenie ludzi. Jakby to było zajęcie odpowiednie dla niewiast! Często usiłował przemówić Mogensowi do rozumu, wszak to wręcz obraza boska karmić taką nędzarkę wielkimi porcjami wiedzy i uczoności. Na co jej to? Mogens zachowywał się, jakby już wtedy rzuciła na niego urok, a teraz najwidoczniej całkowicie zamroczyła mu umysł swoimi sztuczkami. Istniało tylko jedno wyjaśnienie takiego stanu rzeczy, ale czas nie dojrzał jeszcze do oskarżenia tej młodej uwodzicielki księży o uprawianie czarów.

ROZDZIAŁ III Nowy rok miał zaledwie trzy tygodnie, gdy późnym wieczorem księża podwoda przybyła z Føjra do Lyster. Pulchniutki człowiek w podeszłym wieku z wysiłkiem wygramolił się z łodzi wsparty na dwóch mężczyznach, którzy dopatrzyli swoich obowiązków i przywieźli pastora aż tutaj w głąb fiordu. Niełatwa przeprawa, lecz wygarbowani przez niepogodę rybacy nie pierwszy raz wyruszali zimą, a teraz cieszyli się na ciepło i jedzenie, czekające na nich w kuchni na probostwie. Peder Pedersen Hanning już wcześniej uczestniczył w podniosłych chwilach życia Mogensa. W młodości obaj dzielili gdzieś na południu stanowisko wikarego w oczekiwaniu na stałą służbę. Różnili się od siebie bardzo i usposobieniem, i wyglądem. Podczas gdy Mogens zachował szczupłą sylwetkę, miał bystre, zawsze uważnie patrzące oczy, Peder obdarzony był obfitą tuszą i łagodnym spojrzeniem, jakie można zobaczyć u mnichów na obrazach przedstawiających klasztory na Południu. Z zakonnikami łączyło go ponadto żywe zamiłowanie do ziół i nieskończenie wielu tajemnic dzieła stworzenia. Peder doskonale zdawał sobie sprawę, że Mogens znacznie go przewyższa intelektem i uczonością, lecz wcale się tym nie martwił, przyjmował ten fakt raczej za rzecz naturalną. Sam mógł się poszczycić najwspanialszym zapasem wina w regionie, ogrodem z ziołami, którego Mogens od lat mu zazdrościł, a także żoną, za którą, jak Mogens wielokrotnie po- wtarzał, powinien być wdzięczny niebiosom. Tak, tak, Peder dobrze się miewał, okrąglutki i zadowolony w swej małej parafii nad fiordem. Wypełniał obowiązki z humorem i zaangażowaniem, wyczuwał jednak, że czasami parafianie potrafią przejrzeć go na wylot. Wiedzieli, że ich pastor nie zawsze potrafi odnaleźć święte brzmienie w słowach Pisma. Podejrzewał, że wiedzą o jego udawanej surowości, że rozmawiają częściej o jego zamiłowaniu do dobrego jedzenia i namiętności do pięknych obrazów niż o jego gorliwości jako sługi Kościoła. Ale dzisiaj!

Dzisiaj święte zadanie wzywało, by wyprawił się w podróż odkrytą łodzią w środku zimy. Mogens znalazł sobie żonę! Peder zastanawiał się, kto to może być. Młoda, jak mówił list. Piękna, to oczywiste. I uczona, podkreślał Mogens. Tak, tak, na pewno zerwał najpiękniejszy kwiat wśród swoich parafianek, skoro po raz trzeci zdecydował się wstąpić w błogosławiony związek małżeński. Peder nie miał okazji poznać pierwszej pani Mogensowej, a panią Cecilię i jej przezroczystą córkę spotkał zaledwie dwa razy. Chuda, zasuszona i na wskroś sztywna kobieta, ocenił ją w duchu i po raz kolejny z wdzięcznością pomyślał o ciepłej, okrągłej Magdzie, która została w domu. Gdyby tylko Mogens miał tym razem dość rozumu, by wybrać kobietę o większych... objęciach! Peder nie wątpił, że przyjacielowi przyda się trochę ciepła, którym mógłby się ogrzać w swe ostatnie zimy. Bóg jeden wie, na ile ich mógł mieć jeszcze nadzieję, wiek zaczynał już dokuczać im obu. Peder sapał i ciężko dyszał, pnąc się pod górę zboczem na plebanię. Dwaj przewoźnicy szli za nim z bagażem. Zatrzymał się, by nabrać tchu. Serce waliło mu w piersi nadzwyczajnie mocno po krótkiej, z zapałem podjętej przechadzce. Piękne probostwo, stwierdził. Mało kto tutaj w głębi fiordu zadawał sobie trud, by zdobyć farbę do pomalowania domu. Są też szyby w oknach. A z dachu sterczą dwa kominy, świadczące o tym, że zatkano dawny dymnik i wybudowano piec nowego rodzaju, z cegły albo nawet odlewany z żelaza. Inne domy we wsi tkwiły niczym szare, niepozorne kłaczki wełny, o zmierzchu ledwie je było widać. Poza gospodarstwami Flahammar, Døsen i Bringe wioska leżała spowita w ciszę i mrok. Jedynie najzamożniejszych stać było na palenie świateł na podwórzu bez żadnego pożytku. Ale wyglądało to naprawdę pięknie, cztery jaśniejące punkty, unoszące się jakby nad wodą i odbijające w niej niczym maleńkie robaczki świętojańskie wokół wielkiego, złotego

księżyca. Czyżby to na jego cześć Mogens dziś wieczorem zapalił przed wejściem trzy latarnie? Tak, Peder dostrzegł także cień, poruszający się za oknem. Drzwi się otwarły, widać gospodarz ich usłyszał. Pies w którejś z sąsiednich zagród mało nie wyszczekał ozora z gardła od momentu, gdy obca łódź przybiła do brzegu. - Peder Pedersen, stary druhu! Witaj w imię Boże, zawsze kochany przyjacielu! Mogens lekkim krokiem przeszedł przez podwórze, lampa, którą niósł, świeciła jasno i dumnie, mocna ręka, która ją trzymała, nie drżała. - Mogens! Pokój z tobą, świetnie wyglądasz. To, co pisałeś o swoim zdrowiu zimą, to czysty żart, na pociechę staremu, rozlatującemu się przyjacielowi! - Szkoda, że mnie wtedy nie widziałeś, byłem bezbronny i słaby jak noworodek. Naprawdę stałem już u wrót śmierci, przyjacielu, i nie przypuszczałem, że kiedykolwiek jeszcze wrócą mi siły. Miałem jednak szczęście, zaraza ominęła moje drzwi... - Pan cię widać chronił, boś jest wierny i dobry w swej służbie - uznał Peder. Zaskoczony usłyszał, że Mogens śmieje się z tego stwierdzenia. - Owszem, winien jestem wdzięczność Bogu, to pewne, ale przede wszystkim Marii. Być może ona posłużyła jesienią jako narzędzie w Jego ręku, lecz faktem pozostaje, że bez tego narzędzia Pan nie zdołałby uratować tak wielu z objęć sprowadzonej przez samego Diabła choroby. Zarazę stąd wygnano, zabrała ze sobą czterdzieści siedem istnień. Bez Pańskiego miłosierdzia mogła tu zapanować prawdziwa sodoma. Nikt nie ma wątpliwości, że to Maria była aniołem zesłanym przez Boga w tamtych tragicznych chwilach - mówił Mogens, prowadząc przyjaciela do przytulnego gabinetu. - Nie palę w izbie, zawsze tam wilgotno i zimno. Peder kiwnął głową, doskonale rozumiał, że Mogens woli siedzieć przy ogniu w swoim małym kantorku niż usiłować ogrzać kosztownie urządzoną i zastawioną figurkami izbę. Lodowaty gust zmarłej żony wciąż tkwił w ścianach, nie można się było oprzeć wrażeniu, że w każdej chwili ta kobieta bezszelestnie przejdzie przez pokój w którejś ze swych prostych, sztywnych sukien. Gabinetowi jednak sam Mogens nadał charakter. Dominowało w nim wielkie, ciemne biurko, ustawione na środku. Światło wpadające przez okno z tyłu oświetlało jego powierzchnię. Przy biurku stały trzy krzesła, jedno wyższe i piękniej rzeźbione od pozostałych. Ściany pokrywały półki z książkami, pełne nowszych i starszych tomów. Aromatyczne wieńce i suszone bukiety zwieszały się z sufitu, napełniając izdebkę nieokreślonym, lecz przyjemnym zapachem. Na błyszczącym srebrzysto stoliczku