ROZDZIAŁ I
Votndalen w AI, maj 1745
Biegła, tak jak gdyby stary gospodarz z Royse, lens-
man i wszystkie demony Raviego deptały jej po piętach.
Gnała przez zagajnik, a gałęzie w tę majową noc wycią
gały się do niej, próbując ją powstrzymać. Przedzierała
się przez gęstwinę, lecz nie to wymagało największego
wysiłku. Gorzej było z tymi gałęziami, które zaciskały
się wokół jej serca, z każdym krokiem grożąc, że nie po
zwolą iść dalej. A ona nie mogła zawrócić. Ravi musiał
zrobić to sam. Gdyby go nie usłuchała, gdyby nie ucie
kła, równałoby się to ze śmiercią.
Ucieczka nie była dla Heleny niczym nowym.
Pokonała kamienny mur i wreszcie znalazła się w do
le przy rzece. Svarteberg wznosiła się nad nią wielka
i potężna. Z kryjówki za niedużym wzniesieniem nie wi
działa już miejsca, w którym Ravi odgonił ją od siebie.
Co on zamyślał?
Te piekielne kmiotki, przeklęci chłopi! Dlaczego mu
nie uwierzyli? Dlaczego nie wyciągnęli swoich tłustych
bab z łóżek i nie wybiegli z chałup, unosząc pod pachą
po zasmarkanym dzieciaku?
Helena zazgrzytała zębami i mocno wczepiając się
palcami w skalną półkę, zaczęła schodzić w dół ku wo
dzie. Rzeka płynęła rwącym nurtem, padało już od wie-
9
lu dni, a nie były to zwykłe wiosenne krople, lecz praw
dziwe lejące się z nieba strumienie.
Czuła pod stopami rozmiękłą, gliniastą ziemię, lepką
i śliską.
Jakby ku przestrodze poślizgnęła się i ziemia usunęła
jej się spod nóg. Zaniosła się krzykiem, lecz zaraz urwa
ła, przygryzając wargę. Mocno przytrzymywała się ręka
mi, a mimo to przed oczami pobielało jej ze strachu
przez tę sekundę, kiedy wisiała nad rozszalałą rzeką i sły
szała leniwy plusk ziemi wpadającej do wody. Podciągnę
ła się w górę, worek na ramionach zakołysał się, lecz ra
miona okazały się dostatecznie silne i wytrzymałe, by
wydźwignąć ją aż do punktu, w którym znalazła nowe
oparcie dla stóp. Zwinnie i sprężyście przekręciła się
w bok i wcisnęła na solidny występ w skale. Musi przejść
przez rzekę, musi znaleźć się po drugiej stronie, choć
przecież i tam nie będzie całkiem bezpieczna.
Wielki księżyc zawisł nad szczytem, przydając sytua
cji jeszcze większego dramatyzmu. Oświetlona jego
zimnym blaskiem olbrzymia góra zdawała się chylić ku
ludziom, jakby za moment miała się zawalić.
Helena wiedziała, że nic takiego się nie stanie, Ravi
o tym nie wspominał. Widział natomiast lawinę, masę
ziemi i kamieni, połamany las i urwisko. To wszystko
poruszy się tej nocy i pogrzebie bezmyślnych chłopów,
którzy wznieśli swoje domostwa pod osłoną szczytu.
Znalazła się już na dole. Szum rzeki działał teraz
wręcz usypiająco. Zimna wilgoć bijąca od przełęczy po
nad nią oblepiała twarz niczym lepka maź. Helena sta
rym zwyczajem potrząsnęła głową, żeby odrzucić wło
sy w tył, lecz włosy zostały u Raviego.
Poczuła lód w brzuchu, wiedziała, że to płacz grozi
jej zadławieniem.
10
Ale Helena nie płakała od wielu lat.
Tylko przy Ravim.
Nie ustawała, przedzierała się dalej na drugą stronę
rzeki. Przemoczona była teraz już do pasa, znalazła
bród, ale zalany. Sama nie wiedziała, w jaki sposób uda
wało jej się przeskakiwać z kamienia na kamień pośrod
ku rwącego nurtu, maleńkie wysepki wśród mas wody
nie zapewniały stopom oparcia. Zdecydowała się jednak,
wkładając w to, co robi, całą swoją siłę woli, i cudem
udało jej się uniknąć porwania przez bystry prąd. Na
środku rzeka sięgała jej kolan. Helena była przekonana,
że woda zwali ją z nóg, gdy stąpała na wyślizganych
okrągłych kamieniach. Zanim jednak zdążyła się zasta
nowić, znalazła się już na drugim brzegu, gdzie teren był
bardziej płaski i nie tak śliski jak tam, skąd przyszła.
Wkrótce mogła ruszyć szybciej, a potem zgięta wpół po
biegła przez pole ku zagajnikowi.
Wtedy usłyszała głosy.
Z początku nie śmiała się obrócić, dźwięk tych gło
sów brzmiał w uszach niczym bicie dzwonów obwie
szczających nadejście zarazy lub syk płomieni ognisk
zwiastujących nadejście złych wieści.
To teraz! Ach, dobry Jezu, teraz nadejdzie lawina!
Helena skryła się za grubym pniem drzewa i zmęczo
na zsunęła worek z ramion. W ustach pojawił się smak
krwi, otarła wargi rękawem kurtki, zrozumiała, że naj
widoczniej sama tak mocno je zagryzła.
Tu w dole panowała ciemność i cisza. Obróciła się wol
no, przeszukała wzrokiem teren wznoszący się na drugim
brzegu; był jej obcy, nie bardzo potrafiła się zorientować,
gdzie się rozstała z Ravim. Ale zaraz potem znów rozle
gły się głosy, jakieś dziecko krzyczało ze strachu.
11
Wsłuchiwała się aż do bólu w uszach, wpatrzona
w czarną sylwetkę góry, czekając, aż dotrze do niej huk
osuwającej się ziemi. To chyba on musiał tak wystraszyć
ludzi?
Nagle drgnęła. Z początku myślała, że to jedna z tych
białoczerwonych plam, które wywołane wysiłkiem tań
czyły jej pod powiekami, ale ta wśród wiosennej nocy
migotała żółto.
Ogień!
Zmrużyła oczy, piekące od spływającego z czoła potu,
ale nie, to nie przywidzenie. Krzyki dobiegały teraz jeszcze
wyraźniej. Tam daleko, na drugim zboczu doliny, akurat
tam, skąd przybiegła, tam, u stóp góry, płonęła chata.
- Na wszystkie piekielne...
Osunęła się na ziemię, przytrzymując drzewa. Co to
może być?
Nagle ujrzała, jak od płonącej chaty odrywa się nie
wielki płomyk. Na ten widok chciała się prawie przeże
gnać, płomień biegł przez pole, jakby miał nogi, kieru
jąc się w tę stronę, gdzie niebieski mrok skrywał drugie
gospodarstwo.
Małe światełko odnalazło prostą drogę przez pola. Pa
trzyła na nie i wreszcie zrozumiała. To jakiś człowiek
niósł płomień, biegł ile sił w nogach, jak najdalej od pło
nącej chałupy.
To Ravi podłożył ogień!
Wąskie wargi Heleny rozciągnęły się w lekkim uśmie
chu. Nawet w obliczu grożącej katastrofy nie mogła nie
podziwiać jego pomysłowości. Zaraz jednak uśmiech za
stygł jej na ustach, wiedziała przecież, co to oznacza. Ra
vi uciekł z aresztu, nad głową wisiał mu wyrok, a teraz
oskarżą go jeszcze o podłożenie ognia!
Chyba że lawina zejdzie naprawdę.
12
I w tym momencie Helena po raz pierwszy dopuści
ła do siebie tę możliwość: Ravi mógł się mylić.
Może nie będzie żadnej lawiny. Może to wszystko są tyl
ko szaleńcze wizje, zrodzone w jego obłąkanym umyśle.
Nie spuszczała wzroku z niedużego płomienia. Zmar
zniętymi rękami sięgnęła po worek, mocno przycisnęła
go do siebie. Wieczór wkrótce przemieni się w noc i ciem
ność jeszcze bardziej zgęstnieje. To również był powód,
by odpocząć w tym miejscu, zaczekać.
Ognik zatrzymał się, zniknął.
Helena nie śmiała nawet mrugnąć okiem.
I znów się pojawił, przy węgle domu.
Usłyszała nowe krzyki, dźwięk pękającego szkła.
Trzasnęły drzwi, ludzie nawoływali się, teraz docie
rało to do niej już wyraźnie.
- Pali się! Pali! Pożar!
Helena wręcz z zadowoleniem skinęła głową, gdy
ognik znów oderwał się od płomieni, jednak wśród okrzy
ków przestrachu zaraz dały się słyszeć również gniewne
głosy. Krowy zanosiły się przeraźliwym rykiem, dwa psy
ujadały, każdy ze swego podwórza, a ze zboczy doliny nad
jej głową odpowiadały im inne.
Nikt najwyraźniej nie gonił mężczyzny z pochodnią,
a on wolno pokonywał teraz stromiznę góry, kierując
się, jak sądziła Helena, ku szczytowi. Niczym robaczek
świętojański pełzł przez błękitny mrok wzdłuż ścieżki,
której ona nie widziała.
Zapłonęła trzecia zagroda.
Teraz Helena usłyszała bicie dzwonów, które rozle
gło się jakby na dany sygnał. To dzwoniono w trzech
wielkich zagrodach, na których dzwony zwykle wzy
wały na posiłki lub informowały o narodzinach albo
ślubie. Dziś jednak w ich tonie pobrzmiewała śmierć,
13
w ciszy majowej nocy bicie dzwonów zdało się odle
głym wołaniem, wezwaniem z miejsca, którego wszy
scy się obawiali.
Co tam się teraz dzieje?
Helena nie mogła już wyłapać słów, nie odróżniała
krzyków ludzi od parskania zwierząt i trzasku płomie
ni. Wszystko to niosło się przez dolinę i odbijało od skał
niewyraźnym, zniekształconym echem.
Widziała, że pierwsza chałupa zaczyna dogasać, w każ
dym razie jęzory płomieni nie strzelały już wysoko w nie
bo. Ostatnia chata natomiast dopiero się rozpalała, w czer-
wonożółtej poświacie widać było uciekających ludzi.
Gdzie jest Ravi?
Serce mocno waliło w piersi, usta Heleny wypełnił te
raz smak dymu. Lekki wiatr niósł w jej stronę nie tylko
ludzki krzyk, lecz także zapach płonącego, przesycone
go smołą drewna. Och, gdybyż pomógł jeszcze zobaczyć
coś więcej!
Oczy przyciągała najwyżej położona zagroda. On na
pewno gdzieś tam jest. Nie widziała już poruszającej się
pochodni, tylko rozległą migoczącą poświatę. Ludzie
zniknęli, pewnie odbiegli, może przynieść wody z poło
żonych dalej studni.
Ale tam! Tam coś się porusza!
Krowa? Zwierzę, które nie rzuciło się wraz z innymi
do ucieczki?
Nie. Domyślała się raczej prawdy, niż widziała.
Huk w głowie przyprawiał teraz o ból w skroniach.
Chciała zawołać, czuła, że nogi jej drżą, pobudzone
beznadziejnym pragnieniem, by tam wrócić.
To on, tuż przy pożarze, tak blisko, że musiał opalić
sobie skórę. Widziała, że zbliża się do ognia, jeszcze bar
dziej...
14
Dlaczego nie ucieka?
Dlaczego nie odbiegnie?
Ludzie lensmana mogli się tu pojawić w każdej chwi
li. I przecież wielu świadków widziało Raviego z po
chodnią w ręku.
Helena próbowała wołać, lecz ochrypły głos tylko się
łamał.
Huk w uszach wzmógł się, wymieszał z innym dźwię
kiem.
Z ciężkim, jakby odległym odgłosem, którego nigdy
dotąd nie słyszała.
Wśród cieni pod szczytem ziemia zaczęła się poruszać.
Helena, siedząc pod osłoną lekkich brzóz, poczuła, że
wiatr wokół uszu wieje mocniej, niż jej się wydawało.
Lawina nadpełzla ukradkiem, niemal bezszelestnie, lecz
gdy natrafiła na pierwszy niewielki las, rozległ się trzask
łamanych drzew i szczęk kamienia uderzającego o ka
mień. Pokruszona skała wymieszała się z wodą i gliną.
Na zboczu pod szczytem zwały ziemi nabrały pędu
i ludzie noszący wodę uderzyli w krzyk, widząc nadcią
gające nowe niebezpieczeństwo.
Lawina sięgnęła pierwszej zagrody, w górę strzelił
snop iskier, gdy wilgotna masa dotknęła płomieni.
W mgnieniu oka zdusiła ogień, jeszcze przez chwilę roz
palone cząstki tego, co kiedyś było domem, syczały, dy
miąc w nocnym mroku. Potem i one zniknęły.
Mężczyzna, który stał w tamtym miejscu, także zniknął.
Helena tkwiła jak zaczarowana, przypatrując się te
mu, co rozgrywało się na jej oczach.
Ale dym z dogasających chałup kładł się pod szczy
tem niby dywan. Powoli wznosił się w górę, aż w koń
cu przesłonił nawet księżyc.
15
Krzyki ucichły.
Zwały ziemi zatrzymały się na dole, na krańcu naj
dłuższego pola.
Kamienie wciąż nie przestawały się toczyć, wydawały
tylko urywany stukot, gdy tłukły się o siebie, i dalej gna
ły ku dnu doliny. Niektóre zapewne wpadły aż do rzeki.
On nie żył.
Nie spłonął, nie porwał go krąg płomieni, który, jak
widziała, tworzył się wokół niego. Zginął pogrzebany
pod gliną i połamanymi drzewami
Helena wstała, nachyliła się sztywnym ruchem
i chwyciła worek.
Uczucie rozsadzające piersi zaczynało głuchnąć.
Bała się choćby mrugnąć, bała się, że pieczenie w oczach
przemieni się w łzy. Mocno przełknęła ślinę, poczuła, że
wiatr wciska chłód pod przemoczoną spódnicę.
Dookoła panowała taka cisza...
Nawet dzwony umilkły, jak gdyby ludzi pociągają
cych za sznury niespodziewanie dopadli zabójcy.
Helena zorientowała się, że ból w piersiach pojawił się,
ponieważ na długą chwilę wstrzymała oddech. Wciągnę
ła teraz w płuca powietrze, a potem gwałtownie odwróci
ła się na pięcie i zaczęła iść. Zagłębiła się między drzewa.
Gałęzie przestały już się jej czepiać, mokry, kląskają
cy leśny grunt przyjaźnie witał ciężkie buty. Nie oglą
dała się w tył, nie miała już czego wypatrywać, nawet
przez moment nie czuła, by cokolwiek usiłowało ją po
wstrzymać, zmusić, by zawróciła.
On nie żyje.
On nie żyje.
Zaszlochała cicho i ruszyła biegiem. Wiedziała, że za
nim noc dobiegnie końca, ogarnie ją odrętwienie, najle
piej więc zajść jak najdalej, zanim się to stanie.
16
Ludzie widzieli ją razem z nim.
Ravi nie żyje, lecz oni i tak zaczną szukać kogoś, ku
komu będą mogli skierować swą nienawiść.
Najgłębsze instynkty poganiały Helenę naprzód, nie po
zwalały odpocząć, dopóki odgłosy rozszczekanych psów
i krzyczących ludzi całkiem nie ucichły za jej plecami
Dotarła do Leveld, lecz wędrowała dalej.
Przed nią rozciągało się ciemne od mokrego lodu je
zioro.
Na jego brzegu znalazła rozsypującą się starą szopę,
dawno już opróżnioną z siana. Helena miała jednak
swój worek i chustę, a nie przywykła do lepszego posła
nia niż szorstkie deski, z których ułożono podłogę.
Nie myśląc, bojąc się cokolwiek sprawclzać, Helena
zasnęła i nic jej się nie przyśniło.
Przybył pastor, pokazano mu miejsce katastrofy.
Nikt nie śmiał tam wejść, dopóki było ciemno, gdy jed
nak dzień się rozjaśnił, gromada mężczyzn już czekała.
Niewysocy, mocni chłopscy synowie o kamiennych
twarzach stali, dzierżąc w rękach długie tyczki. Niektó
rzy trzymali ciężkie żelazne łomy.
Szukali trojga zaginionych. Staruszkowie dożywają
cy swoich lat na Nordgarden mieli słabe nogi i nie zdą
żyli uciec, ich maleńka chata stała tuż ponad głównym
budynkiem, ale pożar jej nie dosięgną!. Wiatr wiał
w przeciwną stronę i nikt nie miał czasu, by wyprowa
dzić tych dwoje przykutych do łóżka starców, gdy po
żar sprawiał wrażenie, że dogasa.
Ale lawina zrównała chatę z ziemią, zniszczyła ją bar
dziej skutecznie, niż gdyby strawiły ją płomienie, doko
nała tego jednym jedynym szerokim otwarciem gardzie
li. Nie spodziewano się odnaleźć ich żywych, należało
17
jednak wydobyć zwłoki, by zapewnić tym ludziom
chrześcijański pogrzeb.
Być może i trzecie ciało zostanie należycie pochowane.
Ludzie lensmana nie przybyli na czas, by na własne
oczy ujrzeć, co się stało. Słyszeli jednak huk i widzieli
dym. A na miejscu katastrofy dość było świadków, któ
rzy opowiedzieli o szaleńcu, biegającym od zagrody do
zagrody i podkładającym ogień.
- On ocalił wasz nędzny żywot - mruknął pastor,
a w jego głosie dało się niemal słyszeć zdumienie.
Wieśniacy burknęli coś na zgodę, a jeden splunął na
ziemię, jak gdyby nagle nabrał pogardy dla świętej gle
by, która, odkąd mogli sięgnąć pamięcią, karmiła jego
i jego przodków.
- Na Boga w niebiosach, to na pewno nie chrześci
jańska moc podpowiedziała mu, co się stanie...
- Nie należy snuć złych domysłów - rzucił pastor
w powietrze. - Nawet najnędzniejszy z ludzi może stać
się narzędziem w ręku Pana. Przypuszczam, że ten ob
cy otrzymał przesłanie. Jako wyraz łaski i możliwość od
pokutowania za swe grzechy.
- Pastor go nie docenia - stwierdził lensman. - Znali
śmy go jako Knuta Plassen i jako Raviego, lecz tak na
prawdę wcale go nie znaliśmy. Uważam, że dokonał dziś
prawdziwie bohaterskiego czynu.
- Bohaterskiego czynu? Ten wysłannik piekieł spro
wadził nieszczęście na nas wszystkich! - rzucił któryś
z chłopów. - Nie widzisz, lensmanie, że wszystko zrów
nane jest z ziemią? Spójrz na pola, które wkrótce mie
liśmy obsiać, na moją nową oborę... Rozwalona i przy
sypana ziemią, na rozkaz Szatana!
Pastor uniósł rękę, nakazując zebranym milczenie.
Lensman wolno, z zadowoleniem, pokiwał głową.
18
- Teraz na mało co się to przyda. I tak nie usłyszy
żadnego podziękowania.
-Tfu!
Wieśniacy z wolna odsuwali się na bok, nasadzali
czapki na głowy, gdy znaleźli się już z dala od przedsta
wicieli władzy. Pomruk narastał i opadał, ale kobiety,
z całych sił przyciskając dzieci do siebie, zgromadziły
się wokół pastora, krótką modlitwą dziękując za to, że
nikt więcej nie zginaj.
Helenę obudził ostry śpiew ptaka, wpadający prosto
w ucho. Wyrwał ją z głębokiego snu tak gwałtownie, że
serce wyraźnie podskoczyło jej w piersi. Słabe promie
nie słońca docierały do niej, lecz nie rozgrzewały.
Mimo wszystko jednak Helena czuła, że dzień będzie
ładny, wiosennie ciepły. Przeczołgała się po podłodze,
przeciągnęła. Stopy miała jak z lodu, buty i spódnica
wciąż były wilgotne. Zatrzęsła się z zimna, ale stanęła na
nogi. Nic nie mogła na to poradzić, musiała iść dalej.
Na poranną toaletę brakło jej czasu, rozwiązała więc
tylko chustę i otrzepała ją z drobin siana i kozich bob
ków. Zdumiona poczuła, jak włosy na karku się podno
szą. Obcięła włosy! Przeciągnęła palcami po głowie, nie
napotykając oporu ciężkich splotów, serce jej się ścisnę
ło, napłynęło wspomnienie, nad którym nie potrafiła za
panować. A przecież nie mogła, nie powinna teraz o tym
myśleć. Musi iść, tylko iść. Wytężyć wszelkie siły i wę
drować dalej. Wykorzystać cały swój rozum, by żaden
człowiek, na jakiego się natknie, niczego się nie domyślił.
Czuła się osłabiona i zmęczona, mięśnie drżały jej po
ciężkiej wspinaczce, a później po blisko dwudziestoki-
lometrowym marszu po stromiźnie.
19
Z powrotem zawiązała chustę, otuliła nią starannie
ramiona, szyję i głowę.
Worek nie był już taki ciężki.
Helena wystraszyła ptaszka, chwalącego wiosenny
poranek, i zmrużyła oczy na widok światła dziennego,
gdy pchnięte przez nią drzwi otworzyły się z przeraźli
wym zardzewiałym zgrzytem.
Trzeba iść dalej.
W stronę gór.
To jedno tylko miała w myślach. Ten jeden jedyny
cel. Nie chciała zastanawiać się, co może ją tam spotkać,
co Johanna powie i zrobi.
Była to ostatnia rzecz, jakiej od niej zażądał. Kazał jej
tam iść. Nie mogła zrozumieć dlaczego, wcale tego nie
chciała, ale też on nie prosił jej, by padała na kolana
przed tą Johanną, nie domagał się nawet obietnicy, że
okaże jej szacunek czy da coś na kształt pociechy. He
lena wiedziała, że Ravi kochał żonę i często ją wspomi
nał, być może właśnie jej poświęcił swe ostatnie myśli.
Nawet z tym potrafiła się pogodzić.
Ravi umarł, mając przy skórze jej włosy.
To powinno mi wystarczyć, pomyślała Helena, nie
docierając do głębi własnego bólu. Była silna i młoda,
nawykła do chłodu i głodu. W worku niosła trochę je
dzenia, zapasową koszulę i kilka ciepłych wełnianych
ubrań. Kawałek drewna z tyczki znalezionej przy gro
bie matki, małą czerwoną dziecinną kamizelkę i kilka
szylingów, które dostała od Torkjella.
Zadarła głowę, buntowniczo popatrzyła na przejrzy
ste niebo. Ścieżka, którą szła, trochę się wyprostowała,
wzdłuż wody zmieniła się wręcz w drogę, zdołałby prze
jechać tędy nawet wóz. Za kilka tygodni błocko wy
schnie, a wielkie zaspy, które wciąż leżały nad brzegiem,
20
stopnieją i spłyną. Już niedługo lód na jeziorze skrusze
je i ludzie, zamiast wędrować krętą drogą, będą mogli
pływać łodzią.
Helena maszerowała szybkim krokiem, a tempo, ja
kie sobie narzuciła, wywołujące świszczący oddech i ból
w całym ciele, odganiało wszelkie myśli.
Około południa napotkała mężczyznę z saniami i ko
niem, najwyraźniej wyprawił się po jakieś nędzne reszt
ki słomy i marne gałęzie. Zwiędłe liście zwisały bez
władnie z gałązek, na poły zgniłe, gdy wiosenne słońce
stopiło oblepiający je lód. Ale teraz, na przednówku,
owce będą zadowolone nawet z takiego pożywienia. Tu,
na górze, trawa kiełkowała jedynie gdzieniegdzie w na
słonecznionych miejscach, a na zboczach opadających
ku dolinie wciąż jeszcze połyskiwał świeży śnieg.
Wieśniak spoglądał na nią wzrokiem, w którym nie
było nic poza ciekawością. Helena skuliła się w sobie,
zwolniła. Usiłowała wykrzywić twarz tak, by chłop nie
potrafił opowiedzieć, jak naprawdę wygląda. Na szczę
ście rude włosy już wcześniej ukryła pod chustką. Prze
ważnie właśnie one zapadały ludziom najgłębiej w pa
mięć, a gdyby jeszcze ujrzeli ją tak bezwstydnie krótko
ostrzyżoną, zapamiętaliby ją jeszcze lepiej.
Spuściła wzrok, gdy mężczyzna pozdrowił ją z waha
niem.
- Obcy kręcą się tu tak wcześnie? A możeś ty nowa
dziewczyna, co ma służyć u Sjugurda z Nordabo? Albo
włóczęga, co tak wcześnie wyruszyła na wędrówkę tego
roku?
- Nie... tak... Owszem, jestem służącą, ale nie z Nor-
dabo.
- Ach, tak?
Zatrzymał konia, który parsknął z wdzięcznością
21
i stanął nieruchomo ze spuszczonym łbem. Pod derką
wyraźnie rysowały się sterczące kości.
- Ja... idę na Arnegard.
Nie miała pojęcia, w jaki sposób to właśnie słowo wy
dostało się z jej ust, teraz jednak zawisło w powietrzu,
jakby lśniąc, nie pozostawiając nawet cienia wątpliwo
ści, że oto zaszło jakieś nieporozumienie.
- Na Arnegard? Ale przecież oni umówili się z naj
młodszą dziewczyną chałupników z Vesleli? Nie słysza
łem, żeby Per szukał obcej dziewczyny.
Nie odpowiedziała, nogi same prosiły, by odwróciła
się do chłopa plecami i uciekła czym prędzej. Ale czło
wiek z koniem najwyraźniej się namyślił.
- No... i tak się spóźniłaś. Dzień rozpoczęcia pracy mi
nął czternastego kwietnia, dziewczyno. Masz papiery?
Obrzuciła go spojrzeniem od stóp do głów. W suro
wym głosie mężczyzny pojawił się ton lekkiej niepew
ności. Był pewnie chałupnikiem albo może ubogim wieś
niakiem z gór, który w stajni trzymał kozy, a krowę pod
gołym niebem. Na pewno nie umiał czytać, choć pytać
o papiery się ośmielił.
Helena ściągnęła worek z pleców, kiwnęła mu głową.
Mężczyzna wsunął obie ręce za pasek i nie przestawał
się gapić, kiedy Helena wyjmowała z worka koszulę i je
dzenie, nóż i wełnianą kamizelkę. Na samym dnie spo
czywała skrzyneczka, zrobiona z kory i wierzbowych
witek, ozdobiona dziecinnym wzorem. Otworzyła ją,
nie patrząc nawet na zwinięty lok włosów. Przy nim le
żał zrolowany papier.
Wieśniak wziął go do ręki, mrużąc oczy, otarł ręką
czoło i poprawił czapkę.
- Widzisz, to pieczęć lensmana z Hol, a obok jeszcze
pieczęć królewska, powinno chyba być w porządku?
22
- Tak, tak... Nie mów do mnie takim tonem, dziew
czyno, wiesz wszak, że porządni ludzie mają obowiązek
sprawdzać, czy po drogach nie wałęsają się włóczędzy.
Helena prędko przyciągnęła papier do siebie. Był to
dokument, który dostała, gdy przybyła odbyć areszt
u Torkjella Villanda. Gdyby wieśniak umiał czytać, za
pewne leżałaby teraz w jego saniach związana.
Ale mężczyzna cmoknął na konia, który drzemał otu
maniony promieniami wiosennego słońca. Wychudzona
szkapa bardzo niechętnie ruszyła naprzód. Helena poże
gnała się i poszła w górę ścieżką, chłop pokazał jej dro
gę do Arnegard. Sama właściwie nie mogła pojąć, dlacze
go tak się zdradziła. Teraz zaczną krążyć plotki, ludzie
dowiedzą się o kobiecie, która wypytywała o Arnegard.
Jeśli się tam pokaże, natychmiast to zgłoszą władzom.
Ravi mówił jej, że brat matki, wuj Per, wciąż prowadzi
gospodarstwo, ten sam Per, który widział, jak matka
idzie wprost na zatracenie. Jakim mógł być człowiekiem?
Czy wierzył, że Liv naprawdę zabiła własne dziecko?
Helena zacisnęła zęby. Wszystko w niej było jednym
wielkim chaosem. Ale stopy widać usłyszały, co powiedzia
ła wieśniakowi, i same skierowały się teraz w stronę zagro
dy. Krew w żyłach tętniła mocno, jak gdyby więzy od tak
dawna zapomniane w jednej chwili stały się rzeczywiste.
Krewni.
Helena nie miała nic poza maleńką czerwoną kami
zelką z wełny.
Wiedziała, że tam wysoko na zboczu ma wuja, ciot
kę, liczne cioteczne rodzeństwo. Wiedziała też jednak,
że oni wcale nie ucieszą się na jej widok. Wstyd, jaki
ściągnęły na nich postępki Liv, zapewne wciąż palił,
a córką morderczyni nie mieli ochoty się zająć już tam
tego dnia, gdy matka została zgładzona. Zostawili ją ro-
23
dżinie ojca w Hol, a ta natychmiast się jej pozbyła. Pra
gnęli tylko, by dziewczynka jak najprędzej zniknęła im
z oczu. Nie zabili jej, czego Helena żałowała, gdyż ży
cie u chłopa z Royse w Roldal było gorsze niż śmierć.
Zatrzymała się, słysząc szczekanie psa.
Podwórze było rozległe, otoczone niskimi,- solidnie
postawionymi budynkami. Zobaczyła długą, wąską sto
dołę, dom mieszkalny, dom ognia i spichlerz. Do gospo
darstwa należały też dwie nieduże szopy, jedna na skra
ju zagrody przy grupce górskich brzóz.
Przez dziedziniec przechodziła kobieta, a dwoje ma
leńkich dzieci czepiało się jej spódnicy. Helena słyszała
popłakiwanie malców.
Nogi się pod nią ugięły, lecz teraz nie chciały zawrócić.
Podeszła do płotu, na którym rozwieszono do wie
trzenia grube narzuty z wełny.
- Szczęść Boże!
Kobieta odwróciła się zmęczonym ruchem, twarz no
siła ślady udręki, a teraz odmalowała się na niej niechęć.
Przydreptała do Heleny, najmłodsze dziecko wzięła na
ręce. Wiadro, które dźwigała, zostało na podwórzu.
- A cóż to za ludzie? Sama jesteś, dziewczyno?
- Tak, wędruję sama.
Wiedziała, że powinna podać teraz swoje imię, gdyż
inaczej w twarzy kobiety pojawi się jeszcze więcej po
dejrzliwości. Przypomniała sobie, jak w takiej sytuacji
zachowywali się Ravi i Johanna.
- Jestem Anna Plassen. Czy to Arnegard?
- Tak, masz tu jakąś sprawę? Jeśli szukasz pracy, to
powiem ci, że wszystkie łóżka mamy zajęte i nie zdoła
my wyżywić nikogo więcej przed latem.
- Nie, ja tu nie zostanę. Przynoszę tylko pozdrowie
nia dla... Pera.
24
- Dla mego męża? Cóż to za pozdrowienia, jeśli wol
no spytać? Czyżby on znał cię lepiej niż ja?
W pytaniu pojawił się cień złości. Kobieta najwyraź
niej bała się nieproszonych gości w chałupie, zapadnię
te policzki dobitnie świadczyły o tym, jak hardzo po
trzeba tu ziarna.
- Per jest w oborze dla owiec, kocą się, a wcale nie są
silne. Straciliśmy już cztery.
Helena wolno pokiwała głową.
- Niosłam tam ciepłą wodę.
- Pozwól mi zanieść wiadro do obory, mogę poroz
mawiać z nim właśnie tam. Nie chcę sprawiać kłopotu,
zaraz ruszam dalej.
- Dalej? To nie przyszłaś z gór?
Helena nie odpowiedziała. Zrozumiała, że niemądrze
byłoby rozgłaszać, iż wybiera się w drogę przez góry w sa
mym środku wiosennych roztopów. Złapała wiadro, oka
zało się wcale nie takie ciężkie, jak jej się wydawało, gdy
widziała kobietę dźwigającą je przez podwórze. Mocnym
krokiem, nie zdejmując worka z ramion, skierowała się
do obory, w której znajdował się jej najbliższy krewny.
Drzwi na skórzanych zawiasach uchyliły się, we
wnątrz panował spokojny półmrok. Zapach wilgotnej
wełny, zwierzęcych odchodów i skwaśniałej paszy ude
rzał w nozdrza. Helena wychwyciła też ciężki odór wód
płodowych, krwi i ludzkiego potu.
- Szczęść Boże, Perze Engebretssonnie!
Postać w głębi drgnęła, Helena usłyszała, że ktoś wstaje.
- Do diabła, czego tu szuka obca kobieta? Nie widzisz,
że ręce mamy pełne roboty? Owce się kocą!
- Chętnie pomogę, jeśli potrzeba. Swego czasu przyj
mowałam jagnięta.
Podszedł tuż do Heleny i teraz sceptycznie jej się
25
przyglądał. Podała mu wodę, prędko obmył ręce, pokry
te aż po łokcie krwią.
- Coś ty za jedna? - burknął, wycierając się w strzęp
płóciennego worka, a potem obmacując kieszenie w po
szukiwaniu fajki.
Aha, a więc nie na tyle źle im się wiedzie, żeby go
spodarz nie mógł pozwolić sobie na tytoń, pomyślała
Helena.
- Jestem Anna Plassen, a przynoszę ci pozdrowienia
od twojej siostrzenicy.
- Co takiego? Przecież ja nie mam żadnej siostrze...
Urwał gwałtownie, palce zagłębione w cybuch fajki
nagle znieruchomiały.
- Liv - szepnął.
Patrzył jej teraz prosto w oczy. Helena nie miała po
jęcia, czy jest podobna do matki, ale tutaj, w półmroku
panującym w oborze, gdy płomiennie rude włosy były
schowane pod chustą, mogło się zdarzyć, że...
- Ta nieczysta córeczka Liv... Czy ona żyje?
- W pewnym sensie - odparła Helena. - Prosiła, że
bym przekazała pozdrowienia, gdybym kiedykolwiek
znalazła się w tych stronach. My... służyłyśmy razem,
u jednego gospodarza. W Roldal.
- Aha... W Roldal, mówisz?
- Nie wiedziałeś, że siostrzenicę tam wysłano?
- No, owszem. W Nedremyr nie stać ich pewnie by
ło na to, żeby zająć się dzieciakiem. W dodatku dziec
kiem morderczyni. Poza tym żona Levorda miała rodzić
mniej więcej w tym samym czasie, co nieszczęsna Liv.
Nie ma się czemu dziwić, że kobieta nie chciała widzieć
bękarta pod swoim dachem. Ale... to znaczy, że ona ja
koś sobie radzi? Potrafi trzymać się z dala od lensmana
i więzienia?
26
Helena lekko wypuściła powietrze przez nos i wes
tchnęła.
- Przesadą byłoby powiedzieć, że jest cnotliwą kobie
tą zacnego rodu. Żyje jednak i jakoś daje sobie radę.
Wieśniak zdołał wreszcie zapalić fajkę. Ciche odgło
sy wydawane przez kotną owcę, dochodzące gdzieś
z głębi ciemności, jakby przestały do niego docierać. He
lena jednak usłyszała skargę cierpiącego zwierzęcia
i przerwała chłopu.
- Pomóc ci? Jagnię nie chce wyjść? Mam wąskie ręce.
Wieśniak, zaskoczony, podziękował jej za propozy
cję. Wyraźnie było widać, że opowieść Heleny coś
w nim obudziła. Ucieszyło ją to, nie był więc człowie
kiem kompletnie pozbawionym uczuć. Może uda jej się
czegoś od niego dowiedzieć bez zadawania pytań? On
nie powinien się domyślić, kim ona jest naprawdę, lecz
może zdoła naprowadzić go na jakieś opowieści o sio
strze, spróbuje wspomnieć, że przyjaciółka chętnie do
wiedziałaby się czegoś więcej o matce.
Ale najpierw ta owca.
Helena zobaczyła wytrzeszczone oczy zwierzęcia. Lę
dźwiami owcy wstrząsnęły dreszcze, gdy położyła jej rę
kę na grzbiecie i zaczęła do niej przemawiać.
Wieśniak smoktal fajkę, uderzył krzesiwem o obcas.
Stał teraz z miną świadczącą o tym, że od tej chwili cała
odpowiedzialność spoczywa na nieznajomej dziewczynie.
Owca miała lekkie skurcze, twardy brzuch pod doty
kiem rąk Heleny wydawał się gorący. Przez moment
przeleciała jej przez głowę myśl: Ravi, to ty powinieneś
być teraz tutaj, tak lubiłeś zwierzęta i tak się o nie tro
szczyłeś... chyba bardziej niż o ludzi, tak mi się wydaje.
Głowa owcy opadła na ziemię, zwierzę leżało na bo
ku, co Helenie bardzo się nie podobało.
27
- Musimy ją podnieść, inaczej to za długo potrwa. Da
lej, pomóż mi!
Postawili osłabioną owcę na nogi, ślizgała się i pobe
kiwała, wreszcie jednak stanęła spokojnie, a jej ciałem
targnął kolejny skurcz.
Wieśniak poczerwieniał na twarzy. Było coś nieprzy
zwoitego w tej sytuacji, kiedy stał tu razem z obcą ko
bietą. Widział teraz pęcherz płodowy wydobywający się
spod ogona owcy.
- Trzymaj ją, nie może ustać o własnych siłach, a ja
spróbuję...
Helena przejęła dowodzenie, chłop pomruczał tro
chę, ale usłuchał.
Jagnię nie urodziło się podczas następnego skurczu
ani tego, który nadszedł później. Owca zaś całkowicie
bezwładnie spoczywała w ramionach wieśniaka, nie mo
gąc już utrzymać się na nogach.
- Sama widzisz, to ją zabija, jagnię musi być martwe,
a w każdym razie jakieś przerośnięte!
Helena bez namysłu zakasała rękawy kurtki i wsunę
ła ręce do wnętrza owcy. Wyczuła pyszczek jagnięcia,
lecz nie mogła odnaleźć nóg. Płód nie był ułożony tak
jak powinien. Przednie nogi nie otaczały głowy, lecz od
gięły się w tył, co uniemożliwiło poród.
Helena zaczęła naciskać i popychać, aż wreszcie prze
sunęła ręce przez najwęższe miejsce. Kości owcy moc
no wżyhały się w nadgarstki, wreszcie jednak udało jej
się pochwycić jedną nogę jagnięcia i przemieścić ją
w przód. Potem to samo zrobiła z drugą.
- Teraz możemy jej pomóc!
Wieśniak przytrzymywał owcę, a Helena delikatnie
pociągnęła za dwie kruche nóżki zwisające poza ciałem
matki.
28
Z cichym westchnieniem jagniątko wysunęło się na
zewnątrz.
Owca w rękach gospodarza zrobiła się ciężka jak ołów.
Buchnęła krew.
Koniec.
Helena westchnęła z rezygnacją.
Sprawnie oczyściła palcami pyszczek jagnięcia i natar
ła je mocno szorstkim płótnem. Zwierzątko się ocknęło.
- Tu jest jeszcze jedno - oznajmił cicho wieśniak i wy
ciągnął nóż.
Z przyjemnością posilała się zupą na świeżym mięsie,
twarda baranina właziła w zęby, ale Helenie wydawało
się, że nigdy w życiu nie smakowała niczego lepszego.
Jedli z apetytem, dzieci również. Stół w Arnegard ota
czali ludzie w najróżniejszym wieku. Helena drgnęła
przestraszona, rozpoznając swe własne szczupłe palce
w ruchliwych dłoniach malców. Niezwykłe było tak sie
dzieć tutaj, tak blisko swoich korzeni. Nawet miną jed
nak nie zdradziła, że w duchu płacze nad wszystkim
tym, co utraciła jej matka. Nie wyjawiła, że jest kimś in
nym niż Anną Plassen, która obiecała przyjaciółce od
wiedzić jej rodzinną zagrodę i wypytać o nowiny.
- Kiedy znów się spotkasz z córką Liv?
Nie spytali nawet o jej imię i wyraźnie zaniepokoiła
ich wiadomość o nieznanej krewniaczce.
- Nie wiem. Być może wtedy, kiedy rok służby się
skończy, a może latem następnego roku, ale spotkam się
z nią na pewno. Jeśli obie tego dożyjemy.
- Hm. Ty... nie wychwalaj za bardzo tej zagrody.
Owszem, całkiem dobrze sobie radzimy, lepiej niż wie
lu innych, w Arnegard zawsze powodziło się nie najgo
rzej, ale...
29
- Rozumiem - przerwała mu Helena, czując, jak pa-.
lą ją policzki. Nie chciała nawet słuchać, jak mało ura
dowała tych ludzi myśl, że bękart siostry mógłby się tu
zjawić.
- Nie wydaje mi się, żeby do was przyszła. Wie prze
cież, że mogliście się nią zająć już wtedy. Przypuszczam,
że jasno postawiliście sprawę - odpowiedziała ze źle
skrywanym oskarżeniem w głosie.
Wokół stołu zapadła cisza. Wywar z mięsa zachował
swój smak, nikt jednak nie podnosił głowy znad krawę
dzi miski. Per z żoną wymienili spojrzenia.
- No cóż, dziękujemy ci za pomoc. Udało się urato
wać jagnięta i mięso. Pewnie tak miało być. Liczymy na
to, że podstawimy jagnięta starej owcy, która straciła
swoje. Zostało jej jeszcze parę kropli w wymieniu, bie
daczce. A zbocze przy kuźni z każdym dniem coraz bar
dziej się zielem...
Helena pokiwała głową. Wiosenne słońce ich ocali, je
śli tylko dobra pogoda się utrzyma. A na to wyglądało,
niebo było przejrzyste, lekki wiatr wiał od południa.
- Zamierzam jak najszybciej przeprawić się przez gó
ry, pora jeszcze wczesna i...
- Nie możesz przecież iść całkiem sama! Bez nart czy
rakiet, bez żadnej kompanii...
Kobieta była naprawdę przerażona, lecz Helena tyl
ko się uśmiechnęła.
- Zawsze daję sobie radę. Mogę upleść jakieś rakiety,
dość tu chyba wierzb. Tu pod chatą gałązki są miękkie
i sprężyste, na pewno znajdzie się jakaś rada.
Wieśniak mruknął coś zadowolony, zaproponował
jej nawet trochę jedzenia na drogę, spory kawałek goto
wanego mięsa z boku owcy i parę kęsów twardego, nie-
zakwaszonego chleba.
30
May Grethe Lerum ROZSTAJNE DROGI
ROZDZIAŁ I Votndalen w AI, maj 1745 Biegła, tak jak gdyby stary gospodarz z Royse, lens- man i wszystkie demony Raviego deptały jej po piętach. Gnała przez zagajnik, a gałęzie w tę majową noc wycią gały się do niej, próbując ją powstrzymać. Przedzierała się przez gęstwinę, lecz nie to wymagało największego wysiłku. Gorzej było z tymi gałęziami, które zaciskały się wokół jej serca, z każdym krokiem grożąc, że nie po zwolą iść dalej. A ona nie mogła zawrócić. Ravi musiał zrobić to sam. Gdyby go nie usłuchała, gdyby nie ucie kła, równałoby się to ze śmiercią. Ucieczka nie była dla Heleny niczym nowym. Pokonała kamienny mur i wreszcie znalazła się w do le przy rzece. Svarteberg wznosiła się nad nią wielka i potężna. Z kryjówki za niedużym wzniesieniem nie wi działa już miejsca, w którym Ravi odgonił ją od siebie. Co on zamyślał? Te piekielne kmiotki, przeklęci chłopi! Dlaczego mu nie uwierzyli? Dlaczego nie wyciągnęli swoich tłustych bab z łóżek i nie wybiegli z chałup, unosząc pod pachą po zasmarkanym dzieciaku? Helena zazgrzytała zębami i mocno wczepiając się palcami w skalną półkę, zaczęła schodzić w dół ku wo dzie. Rzeka płynęła rwącym nurtem, padało już od wie- 9
lu dni, a nie były to zwykłe wiosenne krople, lecz praw dziwe lejące się z nieba strumienie. Czuła pod stopami rozmiękłą, gliniastą ziemię, lepką i śliską. Jakby ku przestrodze poślizgnęła się i ziemia usunęła jej się spod nóg. Zaniosła się krzykiem, lecz zaraz urwa ła, przygryzając wargę. Mocno przytrzymywała się ręka mi, a mimo to przed oczami pobielało jej ze strachu przez tę sekundę, kiedy wisiała nad rozszalałą rzeką i sły szała leniwy plusk ziemi wpadającej do wody. Podciągnę ła się w górę, worek na ramionach zakołysał się, lecz ra miona okazały się dostatecznie silne i wytrzymałe, by wydźwignąć ją aż do punktu, w którym znalazła nowe oparcie dla stóp. Zwinnie i sprężyście przekręciła się w bok i wcisnęła na solidny występ w skale. Musi przejść przez rzekę, musi znaleźć się po drugiej stronie, choć przecież i tam nie będzie całkiem bezpieczna. Wielki księżyc zawisł nad szczytem, przydając sytua cji jeszcze większego dramatyzmu. Oświetlona jego zimnym blaskiem olbrzymia góra zdawała się chylić ku ludziom, jakby za moment miała się zawalić. Helena wiedziała, że nic takiego się nie stanie, Ravi o tym nie wspominał. Widział natomiast lawinę, masę ziemi i kamieni, połamany las i urwisko. To wszystko poruszy się tej nocy i pogrzebie bezmyślnych chłopów, którzy wznieśli swoje domostwa pod osłoną szczytu. Znalazła się już na dole. Szum rzeki działał teraz wręcz usypiająco. Zimna wilgoć bijąca od przełęczy po nad nią oblepiała twarz niczym lepka maź. Helena sta rym zwyczajem potrząsnęła głową, żeby odrzucić wło sy w tył, lecz włosy zostały u Raviego. Poczuła lód w brzuchu, wiedziała, że to płacz grozi jej zadławieniem. 10
Ale Helena nie płakała od wielu lat. Tylko przy Ravim. Nie ustawała, przedzierała się dalej na drugą stronę rzeki. Przemoczona była teraz już do pasa, znalazła bród, ale zalany. Sama nie wiedziała, w jaki sposób uda wało jej się przeskakiwać z kamienia na kamień pośrod ku rwącego nurtu, maleńkie wysepki wśród mas wody nie zapewniały stopom oparcia. Zdecydowała się jednak, wkładając w to, co robi, całą swoją siłę woli, i cudem udało jej się uniknąć porwania przez bystry prąd. Na środku rzeka sięgała jej kolan. Helena była przekonana, że woda zwali ją z nóg, gdy stąpała na wyślizganych okrągłych kamieniach. Zanim jednak zdążyła się zasta nowić, znalazła się już na drugim brzegu, gdzie teren był bardziej płaski i nie tak śliski jak tam, skąd przyszła. Wkrótce mogła ruszyć szybciej, a potem zgięta wpół po biegła przez pole ku zagajnikowi. Wtedy usłyszała głosy. Z początku nie śmiała się obrócić, dźwięk tych gło sów brzmiał w uszach niczym bicie dzwonów obwie szczających nadejście zarazy lub syk płomieni ognisk zwiastujących nadejście złych wieści. To teraz! Ach, dobry Jezu, teraz nadejdzie lawina! Helena skryła się za grubym pniem drzewa i zmęczo na zsunęła worek z ramion. W ustach pojawił się smak krwi, otarła wargi rękawem kurtki, zrozumiała, że naj widoczniej sama tak mocno je zagryzła. Tu w dole panowała ciemność i cisza. Obróciła się wol no, przeszukała wzrokiem teren wznoszący się na drugim brzegu; był jej obcy, nie bardzo potrafiła się zorientować, gdzie się rozstała z Ravim. Ale zaraz potem znów rozle gły się głosy, jakieś dziecko krzyczało ze strachu. 11
Wsłuchiwała się aż do bólu w uszach, wpatrzona w czarną sylwetkę góry, czekając, aż dotrze do niej huk osuwającej się ziemi. To chyba on musiał tak wystraszyć ludzi? Nagle drgnęła. Z początku myślała, że to jedna z tych białoczerwonych plam, które wywołane wysiłkiem tań czyły jej pod powiekami, ale ta wśród wiosennej nocy migotała żółto. Ogień! Zmrużyła oczy, piekące od spływającego z czoła potu, ale nie, to nie przywidzenie. Krzyki dobiegały teraz jeszcze wyraźniej. Tam daleko, na drugim zboczu doliny, akurat tam, skąd przybiegła, tam, u stóp góry, płonęła chata. - Na wszystkie piekielne... Osunęła się na ziemię, przytrzymując drzewa. Co to może być? Nagle ujrzała, jak od płonącej chaty odrywa się nie wielki płomyk. Na ten widok chciała się prawie przeże gnać, płomień biegł przez pole, jakby miał nogi, kieru jąc się w tę stronę, gdzie niebieski mrok skrywał drugie gospodarstwo. Małe światełko odnalazło prostą drogę przez pola. Pa trzyła na nie i wreszcie zrozumiała. To jakiś człowiek niósł płomień, biegł ile sił w nogach, jak najdalej od pło nącej chałupy. To Ravi podłożył ogień! Wąskie wargi Heleny rozciągnęły się w lekkim uśmie chu. Nawet w obliczu grożącej katastrofy nie mogła nie podziwiać jego pomysłowości. Zaraz jednak uśmiech za stygł jej na ustach, wiedziała przecież, co to oznacza. Ra vi uciekł z aresztu, nad głową wisiał mu wyrok, a teraz oskarżą go jeszcze o podłożenie ognia! Chyba że lawina zejdzie naprawdę. 12
I w tym momencie Helena po raz pierwszy dopuści ła do siebie tę możliwość: Ravi mógł się mylić. Może nie będzie żadnej lawiny. Może to wszystko są tyl ko szaleńcze wizje, zrodzone w jego obłąkanym umyśle. Nie spuszczała wzroku z niedużego płomienia. Zmar zniętymi rękami sięgnęła po worek, mocno przycisnęła go do siebie. Wieczór wkrótce przemieni się w noc i ciem ność jeszcze bardziej zgęstnieje. To również był powód, by odpocząć w tym miejscu, zaczekać. Ognik zatrzymał się, zniknął. Helena nie śmiała nawet mrugnąć okiem. I znów się pojawił, przy węgle domu. Usłyszała nowe krzyki, dźwięk pękającego szkła. Trzasnęły drzwi, ludzie nawoływali się, teraz docie rało to do niej już wyraźnie. - Pali się! Pali! Pożar! Helena wręcz z zadowoleniem skinęła głową, gdy ognik znów oderwał się od płomieni, jednak wśród okrzy ków przestrachu zaraz dały się słyszeć również gniewne głosy. Krowy zanosiły się przeraźliwym rykiem, dwa psy ujadały, każdy ze swego podwórza, a ze zboczy doliny nad jej głową odpowiadały im inne. Nikt najwyraźniej nie gonił mężczyzny z pochodnią, a on wolno pokonywał teraz stromiznę góry, kierując się, jak sądziła Helena, ku szczytowi. Niczym robaczek świętojański pełzł przez błękitny mrok wzdłuż ścieżki, której ona nie widziała. Zapłonęła trzecia zagroda. Teraz Helena usłyszała bicie dzwonów, które rozle gło się jakby na dany sygnał. To dzwoniono w trzech wielkich zagrodach, na których dzwony zwykle wzy wały na posiłki lub informowały o narodzinach albo ślubie. Dziś jednak w ich tonie pobrzmiewała śmierć, 13
w ciszy majowej nocy bicie dzwonów zdało się odle głym wołaniem, wezwaniem z miejsca, którego wszy scy się obawiali. Co tam się teraz dzieje? Helena nie mogła już wyłapać słów, nie odróżniała krzyków ludzi od parskania zwierząt i trzasku płomie ni. Wszystko to niosło się przez dolinę i odbijało od skał niewyraźnym, zniekształconym echem. Widziała, że pierwsza chałupa zaczyna dogasać, w każ dym razie jęzory płomieni nie strzelały już wysoko w nie bo. Ostatnia chata natomiast dopiero się rozpalała, w czer- wonożółtej poświacie widać było uciekających ludzi. Gdzie jest Ravi? Serce mocno waliło w piersi, usta Heleny wypełnił te raz smak dymu. Lekki wiatr niósł w jej stronę nie tylko ludzki krzyk, lecz także zapach płonącego, przesycone go smołą drewna. Och, gdybyż pomógł jeszcze zobaczyć coś więcej! Oczy przyciągała najwyżej położona zagroda. On na pewno gdzieś tam jest. Nie widziała już poruszającej się pochodni, tylko rozległą migoczącą poświatę. Ludzie zniknęli, pewnie odbiegli, może przynieść wody z poło żonych dalej studni. Ale tam! Tam coś się porusza! Krowa? Zwierzę, które nie rzuciło się wraz z innymi do ucieczki? Nie. Domyślała się raczej prawdy, niż widziała. Huk w głowie przyprawiał teraz o ból w skroniach. Chciała zawołać, czuła, że nogi jej drżą, pobudzone beznadziejnym pragnieniem, by tam wrócić. To on, tuż przy pożarze, tak blisko, że musiał opalić sobie skórę. Widziała, że zbliża się do ognia, jeszcze bar dziej... 14
Dlaczego nie ucieka? Dlaczego nie odbiegnie? Ludzie lensmana mogli się tu pojawić w każdej chwi li. I przecież wielu świadków widziało Raviego z po chodnią w ręku. Helena próbowała wołać, lecz ochrypły głos tylko się łamał. Huk w uszach wzmógł się, wymieszał z innym dźwię kiem. Z ciężkim, jakby odległym odgłosem, którego nigdy dotąd nie słyszała. Wśród cieni pod szczytem ziemia zaczęła się poruszać. Helena, siedząc pod osłoną lekkich brzóz, poczuła, że wiatr wokół uszu wieje mocniej, niż jej się wydawało. Lawina nadpełzla ukradkiem, niemal bezszelestnie, lecz gdy natrafiła na pierwszy niewielki las, rozległ się trzask łamanych drzew i szczęk kamienia uderzającego o ka mień. Pokruszona skała wymieszała się z wodą i gliną. Na zboczu pod szczytem zwały ziemi nabrały pędu i ludzie noszący wodę uderzyli w krzyk, widząc nadcią gające nowe niebezpieczeństwo. Lawina sięgnęła pierwszej zagrody, w górę strzelił snop iskier, gdy wilgotna masa dotknęła płomieni. W mgnieniu oka zdusiła ogień, jeszcze przez chwilę roz palone cząstki tego, co kiedyś było domem, syczały, dy miąc w nocnym mroku. Potem i one zniknęły. Mężczyzna, który stał w tamtym miejscu, także zniknął. Helena tkwiła jak zaczarowana, przypatrując się te mu, co rozgrywało się na jej oczach. Ale dym z dogasających chałup kładł się pod szczy tem niby dywan. Powoli wznosił się w górę, aż w koń cu przesłonił nawet księżyc. 15
Krzyki ucichły. Zwały ziemi zatrzymały się na dole, na krańcu naj dłuższego pola. Kamienie wciąż nie przestawały się toczyć, wydawały tylko urywany stukot, gdy tłukły się o siebie, i dalej gna ły ku dnu doliny. Niektóre zapewne wpadły aż do rzeki. On nie żył. Nie spłonął, nie porwał go krąg płomieni, który, jak widziała, tworzył się wokół niego. Zginął pogrzebany pod gliną i połamanymi drzewami Helena wstała, nachyliła się sztywnym ruchem i chwyciła worek. Uczucie rozsadzające piersi zaczynało głuchnąć. Bała się choćby mrugnąć, bała się, że pieczenie w oczach przemieni się w łzy. Mocno przełknęła ślinę, poczuła, że wiatr wciska chłód pod przemoczoną spódnicę. Dookoła panowała taka cisza... Nawet dzwony umilkły, jak gdyby ludzi pociągają cych za sznury niespodziewanie dopadli zabójcy. Helena zorientowała się, że ból w piersiach pojawił się, ponieważ na długą chwilę wstrzymała oddech. Wciągnę ła teraz w płuca powietrze, a potem gwałtownie odwróci ła się na pięcie i zaczęła iść. Zagłębiła się między drzewa. Gałęzie przestały już się jej czepiać, mokry, kląskają cy leśny grunt przyjaźnie witał ciężkie buty. Nie oglą dała się w tył, nie miała już czego wypatrywać, nawet przez moment nie czuła, by cokolwiek usiłowało ją po wstrzymać, zmusić, by zawróciła. On nie żyje. On nie żyje. Zaszlochała cicho i ruszyła biegiem. Wiedziała, że za nim noc dobiegnie końca, ogarnie ją odrętwienie, najle piej więc zajść jak najdalej, zanim się to stanie. 16
Ludzie widzieli ją razem z nim. Ravi nie żyje, lecz oni i tak zaczną szukać kogoś, ku komu będą mogli skierować swą nienawiść. Najgłębsze instynkty poganiały Helenę naprzód, nie po zwalały odpocząć, dopóki odgłosy rozszczekanych psów i krzyczących ludzi całkiem nie ucichły za jej plecami Dotarła do Leveld, lecz wędrowała dalej. Przed nią rozciągało się ciemne od mokrego lodu je zioro. Na jego brzegu znalazła rozsypującą się starą szopę, dawno już opróżnioną z siana. Helena miała jednak swój worek i chustę, a nie przywykła do lepszego posła nia niż szorstkie deski, z których ułożono podłogę. Nie myśląc, bojąc się cokolwiek sprawclzać, Helena zasnęła i nic jej się nie przyśniło. Przybył pastor, pokazano mu miejsce katastrofy. Nikt nie śmiał tam wejść, dopóki było ciemno, gdy jed nak dzień się rozjaśnił, gromada mężczyzn już czekała. Niewysocy, mocni chłopscy synowie o kamiennych twarzach stali, dzierżąc w rękach długie tyczki. Niektó rzy trzymali ciężkie żelazne łomy. Szukali trojga zaginionych. Staruszkowie dożywają cy swoich lat na Nordgarden mieli słabe nogi i nie zdą żyli uciec, ich maleńka chata stała tuż ponad głównym budynkiem, ale pożar jej nie dosięgną!. Wiatr wiał w przeciwną stronę i nikt nie miał czasu, by wyprowa dzić tych dwoje przykutych do łóżka starców, gdy po żar sprawiał wrażenie, że dogasa. Ale lawina zrównała chatę z ziemią, zniszczyła ją bar dziej skutecznie, niż gdyby strawiły ją płomienie, doko nała tego jednym jedynym szerokim otwarciem gardzie li. Nie spodziewano się odnaleźć ich żywych, należało 17
jednak wydobyć zwłoki, by zapewnić tym ludziom chrześcijański pogrzeb. Być może i trzecie ciało zostanie należycie pochowane. Ludzie lensmana nie przybyli na czas, by na własne oczy ujrzeć, co się stało. Słyszeli jednak huk i widzieli dym. A na miejscu katastrofy dość było świadków, któ rzy opowiedzieli o szaleńcu, biegającym od zagrody do zagrody i podkładającym ogień. - On ocalił wasz nędzny żywot - mruknął pastor, a w jego głosie dało się niemal słyszeć zdumienie. Wieśniacy burknęli coś na zgodę, a jeden splunął na ziemię, jak gdyby nagle nabrał pogardy dla świętej gle by, która, odkąd mogli sięgnąć pamięcią, karmiła jego i jego przodków. - Na Boga w niebiosach, to na pewno nie chrześci jańska moc podpowiedziała mu, co się stanie... - Nie należy snuć złych domysłów - rzucił pastor w powietrze. - Nawet najnędzniejszy z ludzi może stać się narzędziem w ręku Pana. Przypuszczam, że ten ob cy otrzymał przesłanie. Jako wyraz łaski i możliwość od pokutowania za swe grzechy. - Pastor go nie docenia - stwierdził lensman. - Znali śmy go jako Knuta Plassen i jako Raviego, lecz tak na prawdę wcale go nie znaliśmy. Uważam, że dokonał dziś prawdziwie bohaterskiego czynu. - Bohaterskiego czynu? Ten wysłannik piekieł spro wadził nieszczęście na nas wszystkich! - rzucił któryś z chłopów. - Nie widzisz, lensmanie, że wszystko zrów nane jest z ziemią? Spójrz na pola, które wkrótce mie liśmy obsiać, na moją nową oborę... Rozwalona i przy sypana ziemią, na rozkaz Szatana! Pastor uniósł rękę, nakazując zebranym milczenie. Lensman wolno, z zadowoleniem, pokiwał głową. 18
- Teraz na mało co się to przyda. I tak nie usłyszy żadnego podziękowania. -Tfu! Wieśniacy z wolna odsuwali się na bok, nasadzali czapki na głowy, gdy znaleźli się już z dala od przedsta wicieli władzy. Pomruk narastał i opadał, ale kobiety, z całych sił przyciskając dzieci do siebie, zgromadziły się wokół pastora, krótką modlitwą dziękując za to, że nikt więcej nie zginaj. Helenę obudził ostry śpiew ptaka, wpadający prosto w ucho. Wyrwał ją z głębokiego snu tak gwałtownie, że serce wyraźnie podskoczyło jej w piersi. Słabe promie nie słońca docierały do niej, lecz nie rozgrzewały. Mimo wszystko jednak Helena czuła, że dzień będzie ładny, wiosennie ciepły. Przeczołgała się po podłodze, przeciągnęła. Stopy miała jak z lodu, buty i spódnica wciąż były wilgotne. Zatrzęsła się z zimna, ale stanęła na nogi. Nic nie mogła na to poradzić, musiała iść dalej. Na poranną toaletę brakło jej czasu, rozwiązała więc tylko chustę i otrzepała ją z drobin siana i kozich bob ków. Zdumiona poczuła, jak włosy na karku się podno szą. Obcięła włosy! Przeciągnęła palcami po głowie, nie napotykając oporu ciężkich splotów, serce jej się ścisnę ło, napłynęło wspomnienie, nad którym nie potrafiła za panować. A przecież nie mogła, nie powinna teraz o tym myśleć. Musi iść, tylko iść. Wytężyć wszelkie siły i wę drować dalej. Wykorzystać cały swój rozum, by żaden człowiek, na jakiego się natknie, niczego się nie domyślił. Czuła się osłabiona i zmęczona, mięśnie drżały jej po ciężkiej wspinaczce, a później po blisko dwudziestoki- lometrowym marszu po stromiźnie. 19
Z powrotem zawiązała chustę, otuliła nią starannie ramiona, szyję i głowę. Worek nie był już taki ciężki. Helena wystraszyła ptaszka, chwalącego wiosenny poranek, i zmrużyła oczy na widok światła dziennego, gdy pchnięte przez nią drzwi otworzyły się z przeraźli wym zardzewiałym zgrzytem. Trzeba iść dalej. W stronę gór. To jedno tylko miała w myślach. Ten jeden jedyny cel. Nie chciała zastanawiać się, co może ją tam spotkać, co Johanna powie i zrobi. Była to ostatnia rzecz, jakiej od niej zażądał. Kazał jej tam iść. Nie mogła zrozumieć dlaczego, wcale tego nie chciała, ale też on nie prosił jej, by padała na kolana przed tą Johanną, nie domagał się nawet obietnicy, że okaże jej szacunek czy da coś na kształt pociechy. He lena wiedziała, że Ravi kochał żonę i często ją wspomi nał, być może właśnie jej poświęcił swe ostatnie myśli. Nawet z tym potrafiła się pogodzić. Ravi umarł, mając przy skórze jej włosy. To powinno mi wystarczyć, pomyślała Helena, nie docierając do głębi własnego bólu. Była silna i młoda, nawykła do chłodu i głodu. W worku niosła trochę je dzenia, zapasową koszulę i kilka ciepłych wełnianych ubrań. Kawałek drewna z tyczki znalezionej przy gro bie matki, małą czerwoną dziecinną kamizelkę i kilka szylingów, które dostała od Torkjella. Zadarła głowę, buntowniczo popatrzyła na przejrzy ste niebo. Ścieżka, którą szła, trochę się wyprostowała, wzdłuż wody zmieniła się wręcz w drogę, zdołałby prze jechać tędy nawet wóz. Za kilka tygodni błocko wy schnie, a wielkie zaspy, które wciąż leżały nad brzegiem, 20
stopnieją i spłyną. Już niedługo lód na jeziorze skrusze je i ludzie, zamiast wędrować krętą drogą, będą mogli pływać łodzią. Helena maszerowała szybkim krokiem, a tempo, ja kie sobie narzuciła, wywołujące świszczący oddech i ból w całym ciele, odganiało wszelkie myśli. Około południa napotkała mężczyznę z saniami i ko niem, najwyraźniej wyprawił się po jakieś nędzne reszt ki słomy i marne gałęzie. Zwiędłe liście zwisały bez władnie z gałązek, na poły zgniłe, gdy wiosenne słońce stopiło oblepiający je lód. Ale teraz, na przednówku, owce będą zadowolone nawet z takiego pożywienia. Tu, na górze, trawa kiełkowała jedynie gdzieniegdzie w na słonecznionych miejscach, a na zboczach opadających ku dolinie wciąż jeszcze połyskiwał świeży śnieg. Wieśniak spoglądał na nią wzrokiem, w którym nie było nic poza ciekawością. Helena skuliła się w sobie, zwolniła. Usiłowała wykrzywić twarz tak, by chłop nie potrafił opowiedzieć, jak naprawdę wygląda. Na szczę ście rude włosy już wcześniej ukryła pod chustką. Prze ważnie właśnie one zapadały ludziom najgłębiej w pa mięć, a gdyby jeszcze ujrzeli ją tak bezwstydnie krótko ostrzyżoną, zapamiętaliby ją jeszcze lepiej. Spuściła wzrok, gdy mężczyzna pozdrowił ją z waha niem. - Obcy kręcą się tu tak wcześnie? A możeś ty nowa dziewczyna, co ma służyć u Sjugurda z Nordabo? Albo włóczęga, co tak wcześnie wyruszyła na wędrówkę tego roku? - Nie... tak... Owszem, jestem służącą, ale nie z Nor- dabo. - Ach, tak? Zatrzymał konia, który parsknął z wdzięcznością 21
i stanął nieruchomo ze spuszczonym łbem. Pod derką wyraźnie rysowały się sterczące kości. - Ja... idę na Arnegard. Nie miała pojęcia, w jaki sposób to właśnie słowo wy dostało się z jej ust, teraz jednak zawisło w powietrzu, jakby lśniąc, nie pozostawiając nawet cienia wątpliwo ści, że oto zaszło jakieś nieporozumienie. - Na Arnegard? Ale przecież oni umówili się z naj młodszą dziewczyną chałupników z Vesleli? Nie słysza łem, żeby Per szukał obcej dziewczyny. Nie odpowiedziała, nogi same prosiły, by odwróciła się do chłopa plecami i uciekła czym prędzej. Ale czło wiek z koniem najwyraźniej się namyślił. - No... i tak się spóźniłaś. Dzień rozpoczęcia pracy mi nął czternastego kwietnia, dziewczyno. Masz papiery? Obrzuciła go spojrzeniem od stóp do głów. W suro wym głosie mężczyzny pojawił się ton lekkiej niepew ności. Był pewnie chałupnikiem albo może ubogim wieś niakiem z gór, który w stajni trzymał kozy, a krowę pod gołym niebem. Na pewno nie umiał czytać, choć pytać o papiery się ośmielił. Helena ściągnęła worek z pleców, kiwnęła mu głową. Mężczyzna wsunął obie ręce za pasek i nie przestawał się gapić, kiedy Helena wyjmowała z worka koszulę i je dzenie, nóż i wełnianą kamizelkę. Na samym dnie spo czywała skrzyneczka, zrobiona z kory i wierzbowych witek, ozdobiona dziecinnym wzorem. Otworzyła ją, nie patrząc nawet na zwinięty lok włosów. Przy nim le żał zrolowany papier. Wieśniak wziął go do ręki, mrużąc oczy, otarł ręką czoło i poprawił czapkę. - Widzisz, to pieczęć lensmana z Hol, a obok jeszcze pieczęć królewska, powinno chyba być w porządku? 22
- Tak, tak... Nie mów do mnie takim tonem, dziew czyno, wiesz wszak, że porządni ludzie mają obowiązek sprawdzać, czy po drogach nie wałęsają się włóczędzy. Helena prędko przyciągnęła papier do siebie. Był to dokument, który dostała, gdy przybyła odbyć areszt u Torkjella Villanda. Gdyby wieśniak umiał czytać, za pewne leżałaby teraz w jego saniach związana. Ale mężczyzna cmoknął na konia, który drzemał otu maniony promieniami wiosennego słońca. Wychudzona szkapa bardzo niechętnie ruszyła naprzód. Helena poże gnała się i poszła w górę ścieżką, chłop pokazał jej dro gę do Arnegard. Sama właściwie nie mogła pojąć, dlacze go tak się zdradziła. Teraz zaczną krążyć plotki, ludzie dowiedzą się o kobiecie, która wypytywała o Arnegard. Jeśli się tam pokaże, natychmiast to zgłoszą władzom. Ravi mówił jej, że brat matki, wuj Per, wciąż prowadzi gospodarstwo, ten sam Per, który widział, jak matka idzie wprost na zatracenie. Jakim mógł być człowiekiem? Czy wierzył, że Liv naprawdę zabiła własne dziecko? Helena zacisnęła zęby. Wszystko w niej było jednym wielkim chaosem. Ale stopy widać usłyszały, co powiedzia ła wieśniakowi, i same skierowały się teraz w stronę zagro dy. Krew w żyłach tętniła mocno, jak gdyby więzy od tak dawna zapomniane w jednej chwili stały się rzeczywiste. Krewni. Helena nie miała nic poza maleńką czerwoną kami zelką z wełny. Wiedziała, że tam wysoko na zboczu ma wuja, ciot kę, liczne cioteczne rodzeństwo. Wiedziała też jednak, że oni wcale nie ucieszą się na jej widok. Wstyd, jaki ściągnęły na nich postępki Liv, zapewne wciąż palił, a córką morderczyni nie mieli ochoty się zająć już tam tego dnia, gdy matka została zgładzona. Zostawili ją ro- 23
dżinie ojca w Hol, a ta natychmiast się jej pozbyła. Pra gnęli tylko, by dziewczynka jak najprędzej zniknęła im z oczu. Nie zabili jej, czego Helena żałowała, gdyż ży cie u chłopa z Royse w Roldal było gorsze niż śmierć. Zatrzymała się, słysząc szczekanie psa. Podwórze było rozległe, otoczone niskimi,- solidnie postawionymi budynkami. Zobaczyła długą, wąską sto dołę, dom mieszkalny, dom ognia i spichlerz. Do gospo darstwa należały też dwie nieduże szopy, jedna na skra ju zagrody przy grupce górskich brzóz. Przez dziedziniec przechodziła kobieta, a dwoje ma leńkich dzieci czepiało się jej spódnicy. Helena słyszała popłakiwanie malców. Nogi się pod nią ugięły, lecz teraz nie chciały zawrócić. Podeszła do płotu, na którym rozwieszono do wie trzenia grube narzuty z wełny. - Szczęść Boże! Kobieta odwróciła się zmęczonym ruchem, twarz no siła ślady udręki, a teraz odmalowała się na niej niechęć. Przydreptała do Heleny, najmłodsze dziecko wzięła na ręce. Wiadro, które dźwigała, zostało na podwórzu. - A cóż to za ludzie? Sama jesteś, dziewczyno? - Tak, wędruję sama. Wiedziała, że powinna podać teraz swoje imię, gdyż inaczej w twarzy kobiety pojawi się jeszcze więcej po dejrzliwości. Przypomniała sobie, jak w takiej sytuacji zachowywali się Ravi i Johanna. - Jestem Anna Plassen. Czy to Arnegard? - Tak, masz tu jakąś sprawę? Jeśli szukasz pracy, to powiem ci, że wszystkie łóżka mamy zajęte i nie zdoła my wyżywić nikogo więcej przed latem. - Nie, ja tu nie zostanę. Przynoszę tylko pozdrowie nia dla... Pera. 24
- Dla mego męża? Cóż to za pozdrowienia, jeśli wol no spytać? Czyżby on znał cię lepiej niż ja? W pytaniu pojawił się cień złości. Kobieta najwyraź niej bała się nieproszonych gości w chałupie, zapadnię te policzki dobitnie świadczyły o tym, jak hardzo po trzeba tu ziarna. - Per jest w oborze dla owiec, kocą się, a wcale nie są silne. Straciliśmy już cztery. Helena wolno pokiwała głową. - Niosłam tam ciepłą wodę. - Pozwól mi zanieść wiadro do obory, mogę poroz mawiać z nim właśnie tam. Nie chcę sprawiać kłopotu, zaraz ruszam dalej. - Dalej? To nie przyszłaś z gór? Helena nie odpowiedziała. Zrozumiała, że niemądrze byłoby rozgłaszać, iż wybiera się w drogę przez góry w sa mym środku wiosennych roztopów. Złapała wiadro, oka zało się wcale nie takie ciężkie, jak jej się wydawało, gdy widziała kobietę dźwigającą je przez podwórze. Mocnym krokiem, nie zdejmując worka z ramion, skierowała się do obory, w której znajdował się jej najbliższy krewny. Drzwi na skórzanych zawiasach uchyliły się, we wnątrz panował spokojny półmrok. Zapach wilgotnej wełny, zwierzęcych odchodów i skwaśniałej paszy ude rzał w nozdrza. Helena wychwyciła też ciężki odór wód płodowych, krwi i ludzkiego potu. - Szczęść Boże, Perze Engebretssonnie! Postać w głębi drgnęła, Helena usłyszała, że ktoś wstaje. - Do diabła, czego tu szuka obca kobieta? Nie widzisz, że ręce mamy pełne roboty? Owce się kocą! - Chętnie pomogę, jeśli potrzeba. Swego czasu przyj mowałam jagnięta. Podszedł tuż do Heleny i teraz sceptycznie jej się 25
przyglądał. Podała mu wodę, prędko obmył ręce, pokry te aż po łokcie krwią. - Coś ty za jedna? - burknął, wycierając się w strzęp płóciennego worka, a potem obmacując kieszenie w po szukiwaniu fajki. Aha, a więc nie na tyle źle im się wiedzie, żeby go spodarz nie mógł pozwolić sobie na tytoń, pomyślała Helena. - Jestem Anna Plassen, a przynoszę ci pozdrowienia od twojej siostrzenicy. - Co takiego? Przecież ja nie mam żadnej siostrze... Urwał gwałtownie, palce zagłębione w cybuch fajki nagle znieruchomiały. - Liv - szepnął. Patrzył jej teraz prosto w oczy. Helena nie miała po jęcia, czy jest podobna do matki, ale tutaj, w półmroku panującym w oborze, gdy płomiennie rude włosy były schowane pod chustą, mogło się zdarzyć, że... - Ta nieczysta córeczka Liv... Czy ona żyje? - W pewnym sensie - odparła Helena. - Prosiła, że bym przekazała pozdrowienia, gdybym kiedykolwiek znalazła się w tych stronach. My... służyłyśmy razem, u jednego gospodarza. W Roldal. - Aha... W Roldal, mówisz? - Nie wiedziałeś, że siostrzenicę tam wysłano? - No, owszem. W Nedremyr nie stać ich pewnie by ło na to, żeby zająć się dzieciakiem. W dodatku dziec kiem morderczyni. Poza tym żona Levorda miała rodzić mniej więcej w tym samym czasie, co nieszczęsna Liv. Nie ma się czemu dziwić, że kobieta nie chciała widzieć bękarta pod swoim dachem. Ale... to znaczy, że ona ja koś sobie radzi? Potrafi trzymać się z dala od lensmana i więzienia? 26
Helena lekko wypuściła powietrze przez nos i wes tchnęła. - Przesadą byłoby powiedzieć, że jest cnotliwą kobie tą zacnego rodu. Żyje jednak i jakoś daje sobie radę. Wieśniak zdołał wreszcie zapalić fajkę. Ciche odgło sy wydawane przez kotną owcę, dochodzące gdzieś z głębi ciemności, jakby przestały do niego docierać. He lena jednak usłyszała skargę cierpiącego zwierzęcia i przerwała chłopu. - Pomóc ci? Jagnię nie chce wyjść? Mam wąskie ręce. Wieśniak, zaskoczony, podziękował jej za propozy cję. Wyraźnie było widać, że opowieść Heleny coś w nim obudziła. Ucieszyło ją to, nie był więc człowie kiem kompletnie pozbawionym uczuć. Może uda jej się czegoś od niego dowiedzieć bez zadawania pytań? On nie powinien się domyślić, kim ona jest naprawdę, lecz może zdoła naprowadzić go na jakieś opowieści o sio strze, spróbuje wspomnieć, że przyjaciółka chętnie do wiedziałaby się czegoś więcej o matce. Ale najpierw ta owca. Helena zobaczyła wytrzeszczone oczy zwierzęcia. Lę dźwiami owcy wstrząsnęły dreszcze, gdy położyła jej rę kę na grzbiecie i zaczęła do niej przemawiać. Wieśniak smoktal fajkę, uderzył krzesiwem o obcas. Stał teraz z miną świadczącą o tym, że od tej chwili cała odpowiedzialność spoczywa na nieznajomej dziewczynie. Owca miała lekkie skurcze, twardy brzuch pod doty kiem rąk Heleny wydawał się gorący. Przez moment przeleciała jej przez głowę myśl: Ravi, to ty powinieneś być teraz tutaj, tak lubiłeś zwierzęta i tak się o nie tro szczyłeś... chyba bardziej niż o ludzi, tak mi się wydaje. Głowa owcy opadła na ziemię, zwierzę leżało na bo ku, co Helenie bardzo się nie podobało. 27
- Musimy ją podnieść, inaczej to za długo potrwa. Da lej, pomóż mi! Postawili osłabioną owcę na nogi, ślizgała się i pobe kiwała, wreszcie jednak stanęła spokojnie, a jej ciałem targnął kolejny skurcz. Wieśniak poczerwieniał na twarzy. Było coś nieprzy zwoitego w tej sytuacji, kiedy stał tu razem z obcą ko bietą. Widział teraz pęcherz płodowy wydobywający się spod ogona owcy. - Trzymaj ją, nie może ustać o własnych siłach, a ja spróbuję... Helena przejęła dowodzenie, chłop pomruczał tro chę, ale usłuchał. Jagnię nie urodziło się podczas następnego skurczu ani tego, który nadszedł później. Owca zaś całkowicie bezwładnie spoczywała w ramionach wieśniaka, nie mo gąc już utrzymać się na nogach. - Sama widzisz, to ją zabija, jagnię musi być martwe, a w każdym razie jakieś przerośnięte! Helena bez namysłu zakasała rękawy kurtki i wsunę ła ręce do wnętrza owcy. Wyczuła pyszczek jagnięcia, lecz nie mogła odnaleźć nóg. Płód nie był ułożony tak jak powinien. Przednie nogi nie otaczały głowy, lecz od gięły się w tył, co uniemożliwiło poród. Helena zaczęła naciskać i popychać, aż wreszcie prze sunęła ręce przez najwęższe miejsce. Kości owcy moc no wżyhały się w nadgarstki, wreszcie jednak udało jej się pochwycić jedną nogę jagnięcia i przemieścić ją w przód. Potem to samo zrobiła z drugą. - Teraz możemy jej pomóc! Wieśniak przytrzymywał owcę, a Helena delikatnie pociągnęła za dwie kruche nóżki zwisające poza ciałem matki. 28
Z cichym westchnieniem jagniątko wysunęło się na zewnątrz. Owca w rękach gospodarza zrobiła się ciężka jak ołów. Buchnęła krew. Koniec. Helena westchnęła z rezygnacją. Sprawnie oczyściła palcami pyszczek jagnięcia i natar ła je mocno szorstkim płótnem. Zwierzątko się ocknęło. - Tu jest jeszcze jedno - oznajmił cicho wieśniak i wy ciągnął nóż. Z przyjemnością posilała się zupą na świeżym mięsie, twarda baranina właziła w zęby, ale Helenie wydawało się, że nigdy w życiu nie smakowała niczego lepszego. Jedli z apetytem, dzieci również. Stół w Arnegard ota czali ludzie w najróżniejszym wieku. Helena drgnęła przestraszona, rozpoznając swe własne szczupłe palce w ruchliwych dłoniach malców. Niezwykłe było tak sie dzieć tutaj, tak blisko swoich korzeni. Nawet miną jed nak nie zdradziła, że w duchu płacze nad wszystkim tym, co utraciła jej matka. Nie wyjawiła, że jest kimś in nym niż Anną Plassen, która obiecała przyjaciółce od wiedzić jej rodzinną zagrodę i wypytać o nowiny. - Kiedy znów się spotkasz z córką Liv? Nie spytali nawet o jej imię i wyraźnie zaniepokoiła ich wiadomość o nieznanej krewniaczce. - Nie wiem. Być może wtedy, kiedy rok służby się skończy, a może latem następnego roku, ale spotkam się z nią na pewno. Jeśli obie tego dożyjemy. - Hm. Ty... nie wychwalaj za bardzo tej zagrody. Owszem, całkiem dobrze sobie radzimy, lepiej niż wie lu innych, w Arnegard zawsze powodziło się nie najgo rzej, ale... 29
- Rozumiem - przerwała mu Helena, czując, jak pa-. lą ją policzki. Nie chciała nawet słuchać, jak mało ura dowała tych ludzi myśl, że bękart siostry mógłby się tu zjawić. - Nie wydaje mi się, żeby do was przyszła. Wie prze cież, że mogliście się nią zająć już wtedy. Przypuszczam, że jasno postawiliście sprawę - odpowiedziała ze źle skrywanym oskarżeniem w głosie. Wokół stołu zapadła cisza. Wywar z mięsa zachował swój smak, nikt jednak nie podnosił głowy znad krawę dzi miski. Per z żoną wymienili spojrzenia. - No cóż, dziękujemy ci za pomoc. Udało się urato wać jagnięta i mięso. Pewnie tak miało być. Liczymy na to, że podstawimy jagnięta starej owcy, która straciła swoje. Zostało jej jeszcze parę kropli w wymieniu, bie daczce. A zbocze przy kuźni z każdym dniem coraz bar dziej się zielem... Helena pokiwała głową. Wiosenne słońce ich ocali, je śli tylko dobra pogoda się utrzyma. A na to wyglądało, niebo było przejrzyste, lekki wiatr wiał od południa. - Zamierzam jak najszybciej przeprawić się przez gó ry, pora jeszcze wczesna i... - Nie możesz przecież iść całkiem sama! Bez nart czy rakiet, bez żadnej kompanii... Kobieta była naprawdę przerażona, lecz Helena tyl ko się uśmiechnęła. - Zawsze daję sobie radę. Mogę upleść jakieś rakiety, dość tu chyba wierzb. Tu pod chatą gałązki są miękkie i sprężyste, na pewno znajdzie się jakaś rada. Wieśniak mruknął coś zadowolony, zaproponował jej nawet trochę jedzenia na drogę, spory kawałek goto wanego mięsa z boku owcy i parę kęsów twardego, nie- zakwaszonego chleba. 30