ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Lindsey Johanna - Rodzina Malory 03 - Czuły drań

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.8 MB
Rozszerzenie:pdf

Lindsey Johanna - Rodzina Malory 03 - Czuły drań.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK 1.Różne
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (2)

Gość • 3 lata temu

Dziękuję

Gość • 5 lata temu

dziekuje,

Transkrypt ( 25 z dostępnych 347 stron)

Lindsey Johanna Rodzina Malory 03 Czuły drań Wielka a nieoczekiwana miłość, zaskakujące przeciwności i prawdziwa feeria zmysłów – oto, czego się zawsze można spodziewać po przygodach bohaterów, pochodzących z rodu Malorych, pełnego łotrów i kobiet o złotym sercu. Rzecz toczy się na statku, dowodzonym przez Jamesa Malorego, eks-pirata, przysięgającego, że nigdy się nie ożeni. W rejsie z Anglii do Ameryki usługuje mu chłopiec kabinowy, za którego przebrała się piękna Georgina, pragnąca wrócić do kraju po miłosnych niepowodzeniach…

Londyn 1818 Georgina Anderson odchyliła łyżeczkę do tyłu, położyła w jej zagłębieniu kawałek rzodkiewki z talerza i nacisnąwszy na drugi koniec, wystrzeliła tym pociskiem przez cały pokój. Nie trafiła w tłustego karalucha, w którego mierzyła, lecz była blisko. Rzodkiewka rozbiła się o ścianę kilka centymetrów od celu, który pospiesznie wycofał się do najbliższej szpary w ścianie. I o to chodziło. Dopóki nie widziała tych małych potworków, mogła udawać, że nie dzieli z nimi jednej izby. Wróciła do obiadu. Przez chwilę patrzyła na gotowane jedzenie, po czym skrzywiła się i odsunęła talerz. Wszystko by w tej chwili oddała za jeden z bogatych, siedmiodaniowych posiłków Hannah. Po dwunastu latach pracy u Andersonów ich kucharka wiedziała, jak dogodzić każdemu z rodziny. Nic dziwnego, że po miesiącu spędzonym na okrętowym wikcie Georgina marzyła o jej potrawach. Od przypłynięcia przed pięcioma dniami do Anglii jadła tylko jeden dobry posiłek. Było to tego samego wieczoru, gdy przybili do portu i zaraz po zakwaterowaniu się w hotelu Albany Mac zabrał ją do porządnej restauracji. Już następnego dnia musieli zmienić hotel na znacznie tańszy. Jakie mieli bowiem wyjście, skoro po powrocie z kolacji zastali swoje bagaże ogołocone ze wszystkich pieniędzy? Georgie, jak nazywali ją zdrobniale przyjaciele i rodzina, nie mogła nawet obciążać winą hotelu, skoro obrabowano i ją, i Maca,

mieszkającego w innym pokoju, a nawet na innym piętrze. Naj- prawdopodobniej stało się to podczas długiej jazdy z portu w East End do Piccadilly, gdzie znajdował się renomowany hotel Albany. Oba ich kufry zostały przytroczone obok siebie na dachu wynajętego powozu, gdzie również siedzieli woźnica i jego pomocnik, a zarówno ona, jak i Mac pochłonięci byli beztroskim podziwianiem widoków oglądanego po raz pierwszy Londynu. Po prostu parszywe szczęście - i to wcale nie był początek. Nie, zaczęło się, gdy tylko w zeszłym tygodniu dopłynęli do Anglii. Okazało się, że ich statek nie ma gdzie zacumować i mogą minąć nawet trzy miesiące, zanim zwolni się miejsce przy nabrzeżu i będą mogli wyładować towar. Co prawda pasażerowie byli w lepszym położeniu - mogli popłynąć do portu łodzią. Ale i na to musieli poczekać kilka dni. To jednak nie powinno być dla niej zaskoczeniem. Wiedziała o nagminnym tłoku na Tamizie, który stanowił prawdziwy problem, gdyż wszystkie zawijające co jakiś czas statki były zdane na tak samo nieprzewidywalne warunki pogodowe. W tym samym czasie co statek Georginy z Ameryki przypłynęło jedenaście innych. A były też setki z całego świata. Ten straszliwy tłok stanowił jedną z przyczyn, dla których kompania handlowa jej rodziny już przed wojną unikała rejsów do Londynu. Ściśle mówiąc, żaden statek firmy Skylark nie zawitał tam od 1807 roku, kiedy to Anglia w trakcie wojny z Francją rozpoczęła blokadę połowy Europy. Handel Skylark z Dalekim Wschodem i Indiami Zachodnimi był dla niej równie zyskowny, a znacznie mniej uciążliwy. Nawet po zakończeniu przez Stany Zjednoczone konfliktu z Wielką Brytanią przez podpisanie pod koniec 1814 roku traktatu pokojowego Skylark Line nie angażowała się w handel z Anglią, ponieważ magazynowanie tam towaru okazało się nadal bardzo kłopotliwe. Najczęściej trzeba było pozostawiać łatwo psujące się produkty na nabrzeżu, na łasce żywiołów oraz złodziei, którzy każdego roku rozkradali towar wartości pół miliona funtów. A jeśli

nie zniszczyły go żywioły, to dokonał tego unoszący się w całym porcie pył węglowy. Po prostu nie warto było narażać się na straty, gdy lukratywne były inne szlaki handlowe. Dlatego właśnie Georgina nie przypłynęła do Londynu na statku Skylark ani też nie miała na takowym bezpłatnie powrócić do domu. Koniec końców może to być problemem, skoro łączne zasoby jej i Maca zostały zredukowane do imponującej sumy dwudziestu pięciu dolarów amerykańskich. Tyle pieniędzy mieli przy sobie, gdy ich okradziono, a teraz nie wiedzieli, na jak długo musi im to wystarczyć. Dlatego Georgina musiała znaleźć lokum w wynajętym pokoiku nad tawerną w dzielnicy Southwark. Nad tawerną! Gdyby jej bracia się dowiedzieli... Zresztą i tak gdy wróci do domu, zabiją ją za to, że wypłynęła bez ich zgody, kiedy oni odbywali rejs po całym świecie na własnych statkach. Ale to prawda, wyruszyła w podróż bez ich pozwolenia. Powinna się spodziewać przynajmniej zawieszenia swojej pensji na dziesięć lat, zamknięcia w pokoju na kilka lat lub chłosty od każdego z nich... A tak naprawdę pewnie tylko porządnie na nią nakrzyczą. Jednak sama myśl o tym, że pięciu braci - wszyscy starsi i potężniejsi od niej - w przypływie gniewu zacznie na nią wrzeszczeć, a ona będzie miała świadomość, że w pełni na to zasługuje, nie była przyjemna, lecz kompletnie ją przerażała. Niestety, nie powstrzymało to Georginy od wyruszenia w rejs do Anglii pod opieką tylko lana MacDonella, z którym w ogóle nie była spokrewniona. Czasami się zastanawiała, czy przypadkiem zasoby zdrowego rozsądku przypisywane jej rodzinie nie wyczerpały się, zanim ona przyszła na świat. Ktoś zapukał do drzwi w momencie, gdy Georgina wstawała właśnie od małego stolika, na którym w pokoju jadało się samotnie posiłki. Musiała się ugryźć w język, żeby nie powiedzieć odruchowo: „Proszę". Przez całe życie miała pewność, że gdy ktoś pukał do jej drzwi, była to zawsze osoba z rodziny lub służby, i to mile widziana. Ale w całym swoim dwudziestodwuletnim życiu nigdy przecież nie sypiała gdzie indziej niż we własnym łóżku w swoim

pokoju w domu w Bridgeport, w stanie Connecticut, ewentualnie w hamaku na statku firmy Skylark. Przynajmniej tak było do zeszłego miesiąca. Oczywiście i tak nikt nie mógł wejść - czy zaprosiłaby go czy nie - bo drzwi były zamknięte. Mac wciąż cierpliwie jej przypominał, żeby przez cały czas zamykała się na klucz, choć ten nędzny pokój w obcym mieście i tak jasno jej uzmysławiał, jak daleko jest od domu, i że w tym niegościnnym, pełnym przestępców Londynie nie powinna ufać nikomu. Ale tego gościa znała. Z drugiej strony drzwi usłyszała słowa wypowiedziane z ciężkim, szkockim akcentem, należącym niewątpliwie do lana MacDonella. Wpuściła go i usunęła się na bok, gdy wchodził, żeby zrobić miejsce na jego ogromną postać, która wypełniła mały pokój. -1 co wskórałeś? Posapując, usiadł na krześle, które przed chwilą zwolniła. - Zależy, jak na to patrzeć, moja panno. - Znów źle trafiliśmy? - Taa, ale myślę, że to lepsze niż ślepy zaułek. - Też tak sądzę - odparła bez większego entuzjazmu. Doprawdy, nie mogła oczekiwać więcej, mając tak skąpe informacje. Kimball, jeden z marynarzy na statku „Portunus", należącym do jej brata Thomasa, powiedział, że jest „absolutnie pewien", iż widział jej od dawna zaginionego narzeczonego, Malcolma Camerona, na olinowaniu brytyjskiego frachtowca „Pogrom". Zauważył go, gdy kurs tego statku przeciął się z kursem wracającego do Connecticut „Portunusa". Thomas nie mógł tego nawet sprawdzić, gdyż Kimball zadał sobie trud, by mu o tym wspomnieć, dopiero gdy „Pogrom" już całkiem zniknął im z oczu. Ale „Pogrom" płynął w kierunku Europy, najprawdopodobniej do swojego macierzystego portu w Anglii, nawet jeśli nie bezpośrednio do niego. Mimo wszystko była to pierwsza informacja o Malcolmie, jaką zdobyła od czasu, gdy sześć lat temu wraz z dwoma kompanami został siłą zabrany z pokładu statku jej brata Warrena „Nereus".

Było to w czerwcu 1812 roku, na miesiąc przed wypowiedzeniem przez Stany Zjednoczone wojny Wielkiej Brytanii. Porywanie amerykańskich marynarzy przez brytyjską flotę wojenną było jedną z przyczyn tej wojny. Malcolm miał straszliwego pecha - został zgarnięty podczas swojego pierwszego rejsu. Stało się tak dlatego, że spędziwszy połowę życia w angielskim hrabstwie Kornwalii, wciąż mówił z lekkim akcentem kornwalijskim. Teraz był Amerykaninem. Jego nieżyjący już rodzice osiedlili się w Bridgeport w 1806 roku i nie zamierzali nigdy wracać do Anglii. Jednak oficer okrętu JKM „Devastation" nie chciał w to wszystko uwierzyć. Mała szrama na policzku Warrena świadczyła, jak zawzięcie egzekwowali prawa do każdego marynarza, którego uważali za Brytyjczyka. Później do Georginy dotarły słuchy, że w czasie wojny okręt „Devastation" został wycofany z użytku, a jego załogę rozdzielono pomiędzy kilka innych jednostek. I do tej pory nie było już żadnych wiadomości. Nie wiadomo, co Malcolm robił na angielskim frachtowcu teraz, gdy wojna już się skończyła, ale Georgina miała przynajmniej podstawy do dalszych poszukiwań i nie zamierzała wyjeżdżać z Anglii, póki go nie znajdzie. - Więc do kogo tym razem cię skierowano? - zapytała z westchnieniem. - Znów do kogoś, kto zna kogoś innego, kto może wiedzieć, gdzie on jest? Mac wydał z siebie zduszony chichot. - Mówisz tak, jakbyśmy tu krążyli całe wieki, moja słodka. Szukamy dopiero od czterech dni. Przydałoby ci się trochę tej cierpliwości, jaką według mnie ma Thomas. - Nie mów mi o Thomasie, Mac. Jestem na niego taka wściekła za to, że wciąż jeszcze sam nie zaczął szukać dla mnie Malcolma. - Zrobiłby... -Za sześć miesięcy! Chciał, żebym czekała jeszcze sześć miesięcy, zanim wróci z rejsu do Indii Zachodnich. A potem ile jeszcze miesięcy, żeby przypłynął tutaj, odnalazł Malcolma i wrócił razem z nim? To byłoby już za długo. Sześć lat czekałam.

- Cztery - poprawił Mac. - Nie pozwolono by ci wyjść za tego młodzieńca, póki nie skończysz osiemnastu lat, choć poprosił cię o rękę dwa lata wcześniej. - To nie ma nic do rzeczy. Gdyby którykolwiek z moich pozostałych braci był w domu, sam wiesz, że od razu by tu przypłynął. Ale nie, to musiał być optymista Thomas, jedyny spośród nich mający świętą cierpliwość, a jego „Portunus" był akurat jedynym statkiem firmy Skylark w porcie. Ja to mam szczęście. Wiesz co? Gdy mu powiedziałam, że jeśli się zestarzeję, Malcolm już mnie nie zechce, wybuchnął śmiechem. Na tak szczere postawienie sprawy Mac mógł jedynie z trudem powstrzymać uśmiech. Nic dziwnego, że brat się śmiał, gdy mu to tak przedstawiła. Ale wtedy jeszcze mała pannica nie przykładała wagi do swojego wyglądu. W taką piękność, jaką była dziś, rozkwitła dopiero, mając prawie dziewiętnaście lat. Jej życie było uzależnione od statku, który dostała na własność, gdy ukończyła lat osiemnaście. Również znalezienie męża związanego z linią Skylark leżało w jej interesie. Dlatego zdaniem Maca właśnie to skłoniło młodego Camerona, by poprosić o jej rękę, zanim udał się z Warrenem w rejs na Daleki Wschód, mający trwać co najmniej kilka lat. Cóż, przeciągnęło się to o trochę więcej lat, niż powinno, wskutek bezczelnych poczynań Brytyjczyków na morzach. A dziewczyna nie posłuchała braci, którzy radzili, żeby zapomniała o Malcolmie Cameronie. Nawet po zakończeniu wojny, kiedy oczekiwano, że młodzieniec wróci do domu, lecz on tego nie zrobił, nadal była zde- cydowana na niego czekać. Już samo to powinno ostrzec Thomasa, że nie będzie chciała odwlekać poszukiwań do czasu, aż on wróci z Dalekiego Wschodu. Zwłaszcza że musiał dostarczyć towary do kilku różnych portów. Czy ona nie była obdarzona równie awanturniczą naturą jak reszta rodziny? Wszyscy mieli to we krwi. A przecież dobrze wiedzieli, że jej brakowało cierpliwości Thomasa.

Naturalnie, można wybaczyć Thomasowi spekulowanie, że nie spadnie to na niego, jako że z końcem lata miał przypłynąć statek ich brata Drew, a ten zawsze pozostawał przez kilka miesięcy w domu, zanim udał się na następną wyprawę. Kochający przygodę szubrawiec Drew nigdy nie potrafił niczego odmówić swojej jedynej siostrze. Ale panna nie chciała też czekać na Drew. Zarezerwowała miejsca na statku, który odpływał już w trzy dni po wyruszeniu Thomasa w morze. Jakoś udało jej się namówić Maca, by jej towarzyszył. W dodatku zrobiła to tak sprytnie, że do tej pory nie wiedział, jakim cudem zdołała go przekonać, że to był jego własny pomysł, nie jej. - No, panienko Georgie, nie idzie nam wcale tak źle na tych łowach, jeśli pomyśleć, że w tym tu Londynie jest więcej ludzi niż w całym Connecticut. Mogło być dużo gorzej, gdyby „Pogrom" nie stał w porcie, a jego załoga nie była wypuszczona na ląd. Człowiek, z którym mam się spotkać jutro wieczorem, podobno zna bardzo dobrze twojego panicza. Ten, z którym dziś rozmawiałem, powiedział nawet, że Malcolm opuścił statek razem z niejakim Willcocksem, więc kto będzie lepiej wiedział, gdzie go można znaleźć, niż jego własny kumpel. - To brzmi obiecująco - przyznała Georgina. - Ten Willcocks może nawet zaprowadzić cię prosto do Malcolma, więc... myślę, że pójdę z tobą. - Nie pójdziesz! - rzucił ostro Mac, pochylając się ku niej z groźną miną. - Spotkam się z nim w tawernie. - No to co? - Po to tu jestem, żeby pilnować, byś nie zrobiła czegoś jeszcze bardziej szalonego niż samo przybycie tutaj. - Ależ, Mac... -Nie „ależ, Mac-uj" mi, panno! - rzekł zdecydowanym tonem. Ale ona popatrzyła na niego tym swoim wzrokiem, wyrażającym skrajny upór. Jęknął w duchu, dobrze wiedząc, że nie ma siły, która zmusiłaby ją do zmiany zdania. Potwierdzał to fakt, że była tutaj, a nie w domu, jak sądzili wszyscy jej bracia.

2 Po drugiej stronie rzeki, na elitarnym londyńskim West En-dzie, powóz wiozący sir Anthony'ego Malory'ego zatrzymał się przed jednym z najbardziej reprezentacyjnych domów przy Piccadilly. Była to kiedyś jego kawalerska rezydencja, ale przestała nią być, bo właśnie się tu znów wprowadzał ze swoją nowo poślubioną małżonką, lady Roslynn. Na odgłos ich późnego przyjazdu wyszedł do holu jego brat James Malory, który zatrzymywał się w jego rezydencji w czasie pobytu w Londynie. Zdążył akurat na scenę przenoszenia przez próg panny młodej. Ponieważ nie wiedział jeszcze o tym, że faktycznie jest ona panną młodą, całkowicie na miejscu była jego delikatna uwaga: - Domyślam się, że nie powinienem być tego świadkiem. - Miałem nadzieję, że nie będziesz - odparł Anthony, mijając Jamesa po drodze na schody i nadal dzierżąc w ramionach swój żeński bagaż. - Ale skoro już byłeś, równie dobrze możesz się dowiedzieć, że ożeniłem się z tą dziewczyną. - Co ty gadasz, do licha? - Naprawdę to zrobił. - Panna młoda roześmiała się radośnie. -Myślisz, że pozwoliłabym byle komu przenosić się przez próg? Anthony zatrzymał się na chwilę, ujrzawszy malujące się na twarzy brata niedowierzanie. - Dobry Boże, James, czekałem całe życie, żeby zobaczyć, jak ci odbiera mowę. Zrozumiesz jednak, że nie będę czekał, aż ją odzyskasz, prawda? Czym prędzej wszedł na górę i zniknął z widoku. James w końcu zamknął otwarte ze zdziwienia usta, po czym znów je otworzył, by wypić brandy z trzymanego w ręku kieliszka. Zdumiewające! Anthony w kajdanach! Największy rozpustnik w Londynie... no, największy tylko dlatego, że sam James zrzekł się tego zaszczytnego tytułu, wyjeżdżając z Londynu dziesięć lat temu. Ale Anthony? Dlaczego w ogóle zrobił coś tak strasznego?

Oczywiście urodę tej damy trudno było opisać słowami, ale to nie znaczyło, że Anthony nie mógł jej mieć na każdy inny sposób. James przecież wiedział, że brat już ją faktycznie uwiódł, i to zeszłej nocy. Więc cóż mogło sprawić, że się z nią ożenił? Nie miała rodziny, nikogo, kto by się tego domagał, a zresztą nikt nie miał takiej mocy, żeby mu mówić, co ma robić - może z wyjątkiem ich starszego brata Jasona, markiza Haverston i głowy rodziny. Ale nawet Jason nie byłby w stanie nakłonić Anthony'ego do małżeństwa. Czy nie usiłował bezskutecznie zrobić tego od wielu lat? A więc nikt nie przyłożył Anthony'emu pistoletu do głowy ani w żaden inny sposób nie zmusił go do zrobienia czegoś tak absurdalnego. Poza tym Anthony to nie Nicholas Eden, wicehrabia Mon-tieth, żeby podporządkowywać się naciskom starszyzny. Nicholasa Edena zmuszono do ożenku z ich siostrzenicą Regan, zwaną też w rodzinie Reggie. I to właśnie Anthony naciskał na Nicholasa -z niewielką pomocą ich brata Edwarda oraz własnej rodziny Nicholasa. Na Boga, jakże chętnie James znalazłby się tam, by dołożyć parę gróźb od siebie. Ale rodzina wtedy nie wiedziała, że wrócił do Anglii i usiłował zasadzić się na tego samego wicehrabiego, by sprawić mu porządne lanie, na które jego zdaniem zasłużył z zupełnie innego powodu. I dokładnie tak zrobił, przez co ten młody hultaj omal nie uniknął ślubu z Regan, ulubioną siostrzenicą Jamesa. James, kręcąc głową, wrócił do salonu i zajął się swoim kieliszkiem brandy. Stwierdził, że jeszcze kilka drinków może mu pomóc zrozumieć brata. Miłość wykluczał. Jeśli Anthony nie poddał się temu uczuciu przez siedemnaście lat uwodzenia płci pięknej, musiał być na nie równie odporny jak James. Mógł również wykluczyć chęć zapewnienia sobie spadkobiercy, gdyż w rodzinie zabezpieczono już liczbę tytułów. Najstarszy brat, Jason, miał jednego syna, Dereka, już dorosłego i dziedziczącego po swoich wujach. Edward, drugi pod względem starszeństwa, sam miał pięcioro dzieci, wszystkie w wieku dojrzałym do małżeństwa, z wyjątkiem najmłodszej Amy. Nawet James miał syna, chociaż nieślubnego,

którego istnienie odkrył sześć lat temu. Przedtem nic o nim nie wiedział. Jeremy wychowywał się z matką w tawernie, a po jej śmierci dalej tam pracował. Teraz miał siedemnaście lat i robił, co w jego mocy, żeby pójść w ślady ojca w niemoralnym prowadzeniu się - ze wspaniałym rezultatem. Tak więc Anthony, jako czwarty syn, naprawdę nie musiał się martwić o kontynuację rodu. Trzej najstarsi bracia już o to zadbali. James rozciągnął się z karafką brandy na kanapie. Jego ogromne, prawie dwumetrowe ciało ledwo się na niej mieściło. Myślał o nowożeńcach na górze i o tym, co teraz robią. Jego pięknie skrojone, zmysłowe wargi złożyły się do uśmiechu. Po prostu nie mógł znaleźć odpowiedzi na pytanie, dlaczego Anthony zdecydował się na coś tak odrażającego jak ożenek. Błąd, jakiego sam James nigdy nie popełni. Musiał jednak przyznać, że jeśli już brat miał w to wdepnąć, to dobrze, że wybrał sobie tak pierwszorzędny obiekt jak Roslynn Chadwick... nie, teraz już Malory... no, ale model pierwszej jakości. James nawet sam myślał, żeby się nią zająć, choć to Anthony już wcześniej uznał ją za swoją zdobycz. Przecież gdy wiele lat temu słynęli w mieście jako młodzi uwodziciele, często obaj jednocześnie, wyłącznie dla sportu, podrywali tę samą kobietę. Zwycięzcą zostawał na ogół ten, którego zauważyła jako pierwszego, ponieważ Anthony był tak diabelnie przystojny, że żadna kobieta nie mogła mu się oprzeć, a i James cieszył się podobną opinią. Jednak obaj bracia zupełnie różnili się wyglądem. Anthony był wyższy i szczuplejszy, a po babce odziedziczył ciemną karnację. Miał czarne włosy i szafirowe oczy, podobnie jak Regan, Amy oraz -co było irytujące - własny syn Jamesa, Jeremy, który - co było jeszcze bardziej irytujące - bardziej przypominał Anthony'ego niż ojca. Ten ostatni miał zaś urodę bardziej typową dla Malorych: blond włosy, oczy wyraźnie zielone i potężną posturę. Duży przystojny blondyn - jak zwykła mawiać Regan. James uśmiechnął się na myśl o drogiej siostrzenicy. Jego jedyna siostra, Melissa, umarła, gdy dziewczynka miała zaledwie dwa lata,

toteż Regan wychowywała się zarówno u niego, jak i u reszty braci. Była dla nich wszystkich jak córka. A teraz wyszła za tego łobuza Edena, i to z własnego wyboru, więc cóż James mógł zrobić - musiał go tolerować. Poza tym Nicholas Eden okazał się przykładnym mężem. Znów mąż. Anthony ewidentnie zabił mu ćwieka. Eden przynajmniej miał jakiś powód: uwielbiał Regan. Natomiast Anthony uwielbiał wszystkie kobiety. W tym byli z Jamesem do siebie podobni. Wprawdzie James skończył właśnie trzydzieści sześć lat, lecz nie żyła na świecie taka kobieta, która zwabiłaby go do ołtarza. Kochaj i rzucaj - taka była jego jedyna dewiza w stosunku do kobiet. Credo to sprawdzało się u niego przez wiele minionych lat i miał zamiar stosować je w kolejnych. 3 Ian Mac Donell należał do drugiego pokolenia zamerykanizowanej rodziny, lecz szkockie pochodzenie manifestowało się dobitnie w jego włosach koloru marchewki i lekko gardłowej wymowie. Nie miał jednak typowego szkockiego temperamentu. Mógł z powodzeniem uchodzić - i uchodził - za człowieka łagodnego przez całe swoje czterdziestosiedmioletnie życie. Jednak wczorajszego wieczoru i przez pół dzisiejszego dnia najmłodsze z rodzeństwa Andersonów wystawiło jego prawdziwy charakter na wielką próbę. Jako sąsiad Andersonów Mac znał tę rodzinę od dziecka. Żeglował na ich statkach przez trzydzieści pięć lat, zaczynając jako chłopak kajutowy starego pana Andersona w wieku zaledwie siedmiu lat. Ostatnio był pierwszym oficerem na „Neptune" Clintona Andersona, ale przyjęcia rangi kapitana odmówił już chyba z dziesięć razy. Podobnie jak najmłodszy brat Georginy, Boyd, nie chciał mieć aż tak dużej władzy, chociaż młody Boyd z pewnością w końcu ją przyjmie. Mimo iż Mac pięć lat temu zrezygnował z pływania po morzu, nie był w stanie całkiem porzucić pracy przy

statkach. Teraz kontrolował sprawność wszystkich statków firmy Skylark powracających do portu. Po śmierci starszego pana przed piętnastu laty i jego żony kilka lat później Mac w pewnym sensie przejął rolę opiekuna pozostawionych przez nich dzieci, choć był tylko siedem lat starszy od Clintona. Rodzina ta była mu przecież zawsze bliska. Patrzył, jak dzieci Andersonów dorastały, służył im radą, gdy zabrakło staruszka ojca, oraz uczył chłopców, a także - trzeba to przyznać - i Georginę wszystkiego, co wiedział o statkach. W przeciwieństwie do ich ojca, który pomiędzy rejsami bywał w domu miesiąc czy dwa, Mac potrafił przebywać na lądzie pół roku, zanim znów morze go wezwało. Jak to zwykle bywało w sytuacjach, gdy mężczyzna poświęcał się bardziej morzu niż własnej rodzinie, narodziny dzieci Andersonów wyznaczały morskie wyprawy ich ojca. Pierworodnym synem był czterdziestoletni dziś Clinton, a narodziny kolejnego, o pięć lat młodszego Warrena, przedzielała czteroletnia nieobecność ojca z powodu rejsu na Daleki Wschód. Thomas przyszedł na świat po kolejnych czterech latach, a Drew po następnych czterech. Drew był jedynym dzieckiem, przy którego narodzinach ojciec pozostawał w domu, ponieważ akurat tamtego roku sztorm i poważne uszkodzenie statku zmusiły go do zawrócenia do portu, a potem pasmo niefortunnych wydarzeń zatrzymywało go w Bridgeport niemal przez rok. Na tyle długo, by zdążył być przy narodzinach Drew i postarał się jeszcze o Boyda, który urodził się jedenaście miesięcy później. No i była najmłodsza, jedyna dziewczynka w rodzinie, o kolejne cztery lata młodsza od Boyda. W przeciwieństwie do chłopców, którzy ruszyli na morze, gdy tylko poczuli się wystarczająco dorośli, Georgina zawsze czekała w domu na każdy ich statek powracający z rejsu. Nic więc dziwnego, że Mac tak bardzo ją lubił, spędziwszy z nią więcej czasu, gdy dorastała, niż z którymkolwiek z braci. Znał ją bardzo dobrze, wiedział, jakie sztuczki stosuje, żeby osiągnąć swój cel, więc według wszelkich prawideł powinien być w stanie sprzeciwić się stanowczo jej najnowszym dziwactwom.

A jednak właśnie stała obok niego przy barze jednej z najpodlejszych nadbrzeżnych tawern. Takiej, której sam widok skłaniał do natychmiastowego powrotu na morze. W każdym razie Mac widział, że dziewczyna od razu się zorientowała, iż tym razem posunęła się w swoich szalonych pomysłach nieco za daleko. Choć w rękawie miała ukryty jeden sztylet, a w bucie zatknięty drugi, była nerwowa jak mała spanielka. A mimo to paskudny upór nie pozwolił jej wyjść, dopóki nie pojawił się pan Willcocks. Dobrze, że udało im się przynajmniej skutecznie ukryć, że jest kobietą. Mac sądził, że będzie to przeszkoda, która ją powstrzyma od pójścia z nim dziś wieczorem, lecz ona bez jego wiedzy jeszcze przed świtem wykonała rajd pośród suszących się na sznurkach ubrań. Rano pokazała mu gotowe przebranie, bo przecież wspomniał, że będzie go potrzebowała, a nie mają pieniędzy na kupno. Delikatne dłonie ukryła pod najbardziej ohydnymi rękawiczkami, jakie Mac widział w życiu, tak wielkimi, że z trudem mogła unieść kufel piwa, który dla niej zamówił. Natomiast połatane bryczesy mogłyby być trochę luźniejsze na siedzeniu, ale na szczęście obcisłości te zasłaniał długi sweter - oczywiście, dopóki nie podniosła rąk, zadzierając go do góry. Na nogach miała własne buty, które zniszczyła tak, że nie nadawały się nawet do reperacji. Z powodzeniem udawały buty męskie, i to kwalifikujące się już wiele lat temu do wyrzucenia. Ciemnobrązowe loki ukryła pod wełnianą czapką, naciągniętą tak głęboko, że zakrywała szyję, uszy i piwne oczy, jeśli Georgie trzymała głowę pochyloną nisko, co też starała się robić. Jej wygląd był z pewnością opłakany, ale na dobrą sprawę lepiej wtapiała się w tę bandę szczurów portowych niż Mac we własnym ubraniu, może niezbyt eleganckim, ale zdecydowanie lepszej jakości niż wszystko, co mieli na sobie ci obdarci marynarze. Pod tym względem zdecydowanie się wyróżniał - aż do chwili, gdy w drzwiach pojawili się dwaj dżentelmeni z wyższych sfer.

To niezwykłe, jak szybko coś niecodziennego potrafi uciszyć gwar w całym lokalu. Teraz ciszę przerywały tylko ciężkie oddechy, a kilka najbliższych osób dosłyszało szept Georginy: - Co się dzieje? Mac nie odpowiedział, lecz gestem nakazał jej milczenie, przynajmniej w tych pierwszych, pełnych napięcia minutach, dopóki wszyscy nie ocenili nowo przybyłych i nie postanowili, że najlepiej będzie ich zignorować. Wtedy gwar znów zaczął narastać i Mac spojrzał na swoją towarzyszkę. Nadal usiłowała nie zwracać na siebie uwagi, nie robiąc nic poza kontemplowaniem trzymanego kufla z piwem. - To nie człowiek, na którego czekamy, lecz dwóch lordów, sądząc po pięknym wyglądzie. To bardzo dziwne, że tacy jak oni tutaj przyszli. Mac usłyszał coś jakby prychnięcie, a potem cichy szept: - Czy nie mówiłam zawsze, że oni mają w sobie więcej arogancji, niż są w stanie spożytkować? - Zawsze? - Mac posłał jej uśmiech. - A mnie się zdaje, że zaczęłaś tak mówić dopiero sześć lat temu. - Tylko dlatego, że wcześniej o tym nie wiedziałam - obruszyła się Georgina. Mac omal nie parsknął śmiechem, słysząc sam jej ton, nie mówiąc już o rażąco niesprawiedliwej ocenie. Uraza do Anglików za odebranie jej Malcolma nie minęła po zakończeniu wojny i nie zapowiadało się, że minie, dopóki go nie odzyska. Jednak tę swoją niechęć dziewczyna okazywała w elegancki sposób - a przynajmniej tak zawsze myślał. Jej bracia byli znani z rzucania gromów i z niewybrednych inwektyw z powodu krzywd wyrządzonych Amerykanom przez Brytyjczyków z inicjatywy rządzącej arystokracji - i to jeszcze na długo przed wojną. Po raz pierwszy ponieśli straty w handlu na skutek brytyjskiej blokady portów europejskich. Jeżeli jeszcze ktoś chował w sobie urazę do Ang- lików, to przede wszystkim bracia Andersonowie. Dlatego przez ponad dziesięć lat ich siostra słyszała o Anglikach: „Te aroganckie łobuzy". Wtedy nie zwracała na to specjalnej

uwagi. Prostowała się na krześle i kiwała głową, że się z tym zgadza, że rozumie kłopoty braci, ale bez rzeczywistego zaangażowania. Dopiero gdy brytyjska tyrania dotknęła Georginę osobiście: porwano jej narzeczonego, sprawa nabrała innego wymiaru. Reakcje panny Anderson nigdy nie były tak gwałtowne jak braci, ale nikt nie miał wątpliwości, że gardzi Anglią i nie cierpi wszystkiego co angielskie. Tyle że wyrażała to elegancko. Georgina wyczuwała rozbawienie Maca, nawet nie patrząc na jego roześmianą twarz. Chętnie kopnęłaby go w łydkę. Oto siedziała w tej zatłoczonej spelunie, trzęsąc się ze strachu, bojąc się nawet podnieść głowę, i klnąc w duchu swój upór, który kazał jej tu przyjść, a Maca ta sytuacja rozbawiła... Bardzo ją kusiło, żeby spojrzeć na tych dandysów, z pewnością kolorowo wystrojonych i wymuskanych, jak to mieli w zwyczaju. Nawet przez chwilę nie pomyślała, że Mac może być rozbawiony tym, co sama powiedziała. - A co z Willcocksem, Mac? Czy wiesz, jak wygląda? Zdajesz sobie sprawę, po co tu jesteśmy. Jeśli nie sprawiłoby ci to kłopotu... - Nie zwracaj mi uwagi - skarcił ją delikatnie. Westchnęła. - Przepraszam. Chciałabym tylko, żeby się pospieszył i przyszedł, jeśli ma taki zamiar. Jesteś pewien, że jeszcze go tu nie ma? - Widzę tu parę brodawek na policzkach i nosach, ale żadnej długiej na centymetr i na dolnej wardze niskiego i grubego, żółto-włosego młodziana w wieku mniej więcej dwudziestu pięciu lat. Mając taki opis, nie powinniśmy go nie rozpoznać. - Jeśli ten opis się zgadza - zauważyła Georgina. Mac wzruszył ramionami. - To wszystko, co mamy. Myślę, że to lepsze niż nic. Wolałbym nie podchodzić do każdego stołu i pytać... Boże, chroń nas, twoje loki wyłażą, panie...! - Ciii! - syknęła Georgina, zanim dokończył swoje „panienko", ale błyskawicznie sięgnęła rękami, żeby schować wysuwające się spod czapki loki. Przy okazji niefortunnie zadarła do góry sweter,

odsłaniając swoje siedzenie w obcisłych spodniach, które nawet z daleka nie mogło uchodzić za należące do osoby płci męskiej. Szybko zostało znów zasłonięte, gdy opuściła ręce z powrotem na ladę baru. Zrobiła to jednak nie na tyle szybko, by umknęło to uwadze jednego z dwóch dobrze ubranych dżentelmenów, którzy wchodząc tu, wywołali taką konsternację, a teraz siedzieli przy stoliku ze dwa metry od nich. James Malory był zaintrygowany, choć nie dał tego po sobie poznać. Była to dziewiąta tawerna, którą odwiedzili dziś razem z Anthonym w poszukiwaniu Geordiego Camerona, szkockiego kuzyna Roslynn. Właśnie dziś rano dowiedział się, jak Cameron usiłował zmusić Roslynn do wyjścia za niego za mąż, a nawet ją porwał, lecz zdołała uciec. I to był powód, dla którego Anthony ożenił się z dziewczyną - ochronić ją przed tym grubiańskim kuzynem. Przynajmniej sam tak twierdził. Postanowił odnaleźć chłopaka, spuścić mu porządne lanie i oświecić wiadomością o małżeństwie Roslynn, po czym odesłać go do Szkocji z ostrzeżeniem, żeby nigdy więcej jej się nie naprzykrzał. James się zastanawiał, czy to wszystko tylko dla ochrony panny młodej, czy może jego brat był osobiście trochę bardziej zaangażowany. Bez względu na to, jakim motywem kierował się Anthony, gdy ujrzał rudowłosego mężczyznę przy barze, miał już pewność, że znalazł młodzika. Zresztą dlatego usiedli tak blisko baru - mieli nadzieję, że uda im się coś podsłuchać. O Geordiem Cameronie wiedzieli tylko tyle, że jest wysoki, rudy, niebieskooki i mówi z wyraźnie szkockim akcentem. To ostatnie wyszło na jaw chwilę później, gdy gość lekko podniósł głos. James mógłby przysiąc, że strofował niskiego kompana, lecz Anthony zwrócił uwagę wyłącznie na jego szkocką wymowę. - To mi wystarczy - stwierdził krótko i natychmiast wstał. James, znający portowe knajpy znacznie lepiej niż Anthony, dobrze wiedział, do czego może dojść w razie bójki. W kilka sekund do walki dwóch adwersarzy włączyłby się cały lokal. Być może Anthony jest doskonałym bokserem, podobnie jak James, ale

w takich miejscach jak to nie obowiązywały żadne reguły szlachetnej walki na pięści. Odpierając atak jednego napastnika, można było dostać sztyletem w plecy od drugiego. Przewidując taką możliwość, James chwycił brata za ramię i syknął: - Nic nie słyszałeś. Bądź rozsądny, Tony. Nie wiemy, ilu z tych facetów w środku stanie po jego stronie. Możemy chyba spokojnie poczekać, aż stąd wyjdzie. - Ty możesz sobie czekać. Ja mam w domu nowo poślubioną żonę i czekałem już wystarczająco długo. Jednak zanim cokolwiek zrobili, James zawołał: „Cameron?!", w nadziei, że brak reakcji zakończy całą sprawę. Anthony bywał nierozsądny. Niestety, reakcja nie pozostawiała cienia wątpliwości. Na dźwięk nazwiska Cameron Georgina i Mac gwałtownie się odwrócili. Choć Georgina obawiała się zwrócić twarz do całej sali, jednak zrobiła to w nadziei, że zobaczy Malcolma. Może to jego zawołano? Natomiast Mac przybrał pozycję bojową, gdy tylko ujrzał, że wysoki, ciemnowłosy arystokrata strąca z siebie rękę jasnowłosego towarzysza, a jego pełen agresji wzrok kieruje się właśnie na niego. Po chwili mężczyzna był już przy nim. Georgina nie mogła nic zrobić. Gapiła się na podchodzącego do Maca wysokiego, czarnowłosego i niebieskookiego mężczyznę. Był niebywale, wprost diabelnie przystojny. Zanotowała w myślach, że musi to być jeden z „lordów", których opisywał jej Mac, i że nie do końca tak wyobrażała sobie podobne kreatury. Ten dżentelmen nie miał w sobie nic z lalusia. Jego odzież była najlepszej jakości, ale dobrana z umiarem. Żadnych krzykliwych satyn czy odważnych aksamitów. Gdyby nie supermodny fular, byłby ubrany tak jak jej bracia, kiedy chcieli wyglądać elegancko. Rejestrując to wszystko w mózgu, nie przestawała się coraz bardziej denerwować, gdyż w postawie mężczyzny nie było nic przyjaznego. Z całej jego postaci emanowała z trudem powstrzymywana wściekłość, zwrócona wyłącznie przeciwko Macowi.

- Cameron? - zapytał go spokojnym tonem. - Nazywam się MacDonell, człowieku, łan MacDonell. - Łżesz. Georginie aż opadła szczęka na tak oskarżycielskie warknięcie, a zaraz potem wstrzymała oddech, bo mężczyzna złapał Maca za klapy marynarki, pociągnął i uniósł do góry, aż ich rozgniewane twarze znalazły się tuż obok siebie, dosłownie na centymetry. Szare oczy Maca płonęły oburzeniem. Na Boga, przecież nie może im pozwolić się pobić. Jak każdy marynarz Mac był skory do bitki, lecz - do licha - nie po to tutaj przyszli. Nie mogli - a przynajmniej ona - dopuścić do tego, żeby wszyscy zwrócili na nich uwagę. Nie zastanawiając się nawet nad tym, że nie wie, jak trzymać sztylet, wyciągnęła go z rękawa. Nie miała zamiaru naprawdę go użyć, a tylko delikatnie postraszyć eleganckiego dżentelmena, żeby się wycofał. Ale zanim zdołała porządnie go uchwycić dłońmi w za dużych rękawiczkach, już został wytrącony z jej rąk. Wtedy naprawdę poczuła panikę. Za późno jej się przypomniało, że mężczyzna, który zaczepił jej towarzysza, nie jest sam. Nie miała pojęcia, dlaczego wybrali sobie akurat ją i Maca, skoro mieli tu całą salę pełną osiłków, o ile szukali wyłącznie rozrywki. Słyszała, że niekiedy butni arystokraci lubią popisywać się swoją wielkością, zastraszać klasy niższe siłą i władzą. Ale nie zamierzała stać tu bezczynnie i pozwalać na przemoc. O nie! Zupełnie wyleciało jej z głowy, że ma się maskować, tak nią wstrząsnęła ta niespodziewana napaść, dodana do krzywdy, jaką jej wyrządzono, zabierając Malcolma. Odwróciła się i zaatakowała na oślep, z furią, wyrzucając z siebie całą gorycz i żal do Anglików - a w szczególności do angielskich arystokratów - jakie się w niej nazbierały w ciągu ostatnich sześciu lat. Kopała i uderzała, osiągając tylko tyle, że potłukła sobie pięści i palce stóp, a przeklęty typ stał niewzruszony jak głaz. To zaś jeszcze bardziej ją rozwścieczyło, i zupełnie nie była w stanie przestać.

Mogłoby to tak trwać w nieskończoność, ale Głaz uznał, że ma już dość. Nagle Georgina została przewrócona i bez trudu podniesiona do góry. Najstraszniejsze, że unosząca ją dłoń natrafiła na jej pierś. Jakby tego było mało, ciemnowłosy, który wciąż trzymał Maca, nagle głośno zawołał: - Na Boga, on jest kobietą! - Wiem - odparł Głaz, a Georgina wyczuła w jego głosie serdeczne rozbawienie. - No i co narobiliście, nędzne łajdaki?! - wrzasnęła do nich obu, wiedząc, że jej przebranie i tak jest już bezużyteczne. - Mac, zrób coś! Mac usiłował coś zrobić, lecz ręka, którą uwolnił i wymierzył w ciemnowłosego, została w locie złapana za pięść i przygwożdżona do barowego kontuaru. - Nie ma potrzeby, MacDonell - powiedział cel jego ciosu. -Pomyliłem się. Masz inny kolor oczu. Przepraszam. Mac był niezadowolony, że tak łatwo dał się obezwładnić. Wzrostem niewiele usępował Anglikowi, a jednak nie potrafił wyrwać pięści i uratować honoru. Zresztą miał poczucie, że nawet gdyby mu się udało, nie wyszłoby mu to wcale na dobre. Tak więc rozsądnie kiwnął głową, że przyjmuje przeprosiny, dzięki czemu uchwyt został zwolniony. Ale drugi typ, blondyn, wciąż mocno trzymał Georginę. Gdy tylko Mac ich zobaczył, od razu instynktownie poczuł, że ten był bardziej niebezpieczny. - Puść ją, człowieku, jeśli nie chcesz napytać sobie biedy. Nie pozwolę ci tak brutalnie traktować... - Spokojnie, MacDonell - przerwał mu typ ciemniejszy, zniżając głos. - Nie zrobi dziewczynie żadnej krzywdy. Może wyjdziemy razem na zewnątrz? - Nie ma potrzeby... - Rozejrzyj się, przyjacielu - przerwał mu blondyn. - Wygląda na to, że jest pilna potrzeba dzięki straszliwej gafie mojego brata.

Mac rozejrzał się i zaklął pod nosem. Niemal wszystkie oczy na sali patrzyły wyczekująco na dziewczynę, którą potężny Anglik przerzucił sobie na biodro i jedną wielką ręką uniósł jak worek z ziarnem, kierując się w stronę drzwi. I stał się cud, bo niesiona Georgina zupełnie nie protestowała przeciwko takiemu potraktowaniu. Przynajmniej Mac nic takiego nie zauważył, bo każda próba protestu tłumiona była mocniejszym ściśnięciem za żebra. Tak więc Mac rozważnie powstrzymał się również od mówienia i poszedł za nimi. Zdawał sobie sprawę, że gdyby nie niósł jej ten groźnie wyglądający mężczyzna, nie uszliby stąd daleko. Do Georginy również dotarło, że może się znaleźć w wielkich opałach, jeśli szybko stąd nie umknie. Doprowadzili do tego tamci dwaj, lecz to nie zmieniało faktu. Jeśli więc Głaz może ją stąd wynieść bez żadnych incydentów, pozwoli mu na to, nawet gdy robił to w sposób tak strasznie upokarzający Toteż kotłowały się w niej bezsilne emocje. I tak zresztą zostali zatrzymani, ale przez ładną barmankę, która pojawiła się znienacka i zaborczym ruchem uczepiła się wolnej ręki jej tragarza. - Ej, chyba nie idziecie, co? Georgina odsunęła czapkę z oczu na tyle, żeby dojrzeć, jak śliczna była ta dziewczyna. - Przyjdę później, kochana - odpowiedział Głaz. Twarz barmanki pojaśniała. Na Georginę nawet nie raczyła rzucić okiem. Ona zaś ze zdumieniem pojęła, że dziewczyna faktycznie pragnie towarzystwa tego jaskiniowca. Niektórych gustów kobiecych nie sposób wytłumaczyć - pomyślała. - Kończę pracę o drugiej - oznajmiła barmanka. - A więc druga. - Wydaje mi się, że druga to o jedną za dużo - padło z ust muskularnego marynarza, który właśnie wstał i zablokował im przejście do drzwi.

Georgina jęknęła w duchu. Ten to dopiero był mięśniak, jakby go nazwał uwielbiający boks Boyd. I chociaż Głaz był potężny jak głaz, nie miała pewności, czy nie jest on znacznie niższy od tego marynarza. Zapomniała jednak o drugim lordzie, który nazywał go bratem. Tamten właśnie podszedł i stanął obok nich. Usłyszała, jak westchnął, po czym się odezwał. - James, nie sądzę, byś chciał ją puścić i zająć się tym. - Niespecjalnie. - Tak myślałem. - Ty się nie wtrącaj, koleś - ostrzegł brata Jamesa marynarz. -On nie ma prawa tu przychodzić i kraść już niejedną, ale dwie nasze kobiety. - Dwie? Czy ten obszarpaniec to twój facet? - Brat popatrzył na Georginę, a ta posłała mu mordercze spojrzenie. Pewnie dlatego dodał z wahaniem: - Czy jesteś jego, najmilsza? Och, jakże chciałaby powiedzieć „tak". Gdyby wiedziała, że może uciec, gdy z obu lordów robiona jest marmolada, wyrzekłaby te słowa. Ale takiej szansy raczej nie miała. Nawet jeśli była wściekła na tych dwóch wścibskich arystokratów, a zwłaszcza na tego o imieniu James, który tak nią poniewierał, okoliczności zmuszały ją do stłumienia w sobie gniewu i pokręcenia głową, że nie. - To chyba wyjaśnia sprawę, prawda? - usłyszeli, co wcale nie brzmiało jak pytanie. - A teraz bądź grzeczny i usuń nam się z drogi. O dziwo, marynarz nie ruszył się z miejsca. - On jej stąd nie zabierze. - O, do diabła! - rzucił lord ze znużeniem w głosie, a zaraz potem jego pięść wylądowała na szczęce marynarza. Runął bez przytomności kilka kroków od nich. Mężczyzna, z którym siedział przy stoliku, wstał z groźnym pomrukiem, lecz nie był dość szybki. Jeden krótki cios i opadł z powrotem na krzesło, unosząc rękę, żeby zatamować cieknącą już z nosa krew. Lord odwrócił się powoli i pytająco uniósł jedną ze swoich czarnych brwi.

- Jeszcze ktoś? Stojący za nim Mac uśmiechał się z zadowoleniem, widząc teraz, jakie miał szczęście, że nie rzucił się na Anglika. Nikt z sali nie ruszył się, by podjąć wyzwanie. Wszystko przebiegło zbyt szybko. Widzieli, że mają przed sobą świetnego boksera. - Bardzo ładnie to załatwiłeś, drogi chłopcze - pogratulował bratu James. - Możemy już stąd wyjść? Anthony skłonił się nisko z promiennym uśmiechem na twarzy. - Ty prowadź, staruszku. Gdy wyszli, James postawił dziewczynę przed sobą na ziemi. Wtedy po raz pierwszy dobrze mu się przyjrzała w świetle latarni nad drzwiami tawerny. Ale zaraz bez chwili wahania kopnęła go w goleń i rzuciła się do ucieczki. Zaklął siarczyście i ruszył za nią w pogoń, ale po kilku krokach zatrzymał się, widząc, że to bez sensu. Już znikła mu z oczu w ciemnej ulicy. Odwrócił się i zaklął ponownie, gdy stwierdził, że MacDonell również się rozpłynął w ciemnościach. - No i gdzie, do diabła, jest ten Szkot? Anthony śmiał się tak głośno, że ledwo go słyszał. - O co chodzi? James zacisnął usta z ironią. - Ten Szkot. Nie ma go. Anthony otrzeźwiał i odwrócił się. - No i masz tu wdzięczność. A chciałem go zapytać, dlaczego oboje się odwrócili na dźwięk nazwiska Cameron. - Do ciężkiego licha - wyrzucił z siebie James. - Jak mam ją znowu znaleźć, nie wiedząc nawet, kim jest? - Znaleźć ją? - Anthony ponownie zaczął rechotać. - Boże, co z ciebie za karygodny rozpustnik, braciszku. Chcesz się uganiać za jędzą, która koniecznie chce cię uszkodzić na ciele, mając drugą, która liczy minuty do twojego powrotu? Barmanka, z którą James umówił się na później, gdy skończy pracę, już go tak bardzo nie interesowała.

- Zaintrygowała mnie - odparł wprost, wzruszając ramionami. - Ale pewnie masz rację. Barmaneczka całkiem mi wystarczy, chociaż ona spędziła prawie tyle samo czasu w twoich ramionach co w moich. A jednak zanim udali się do czekającego na nich powozu, jeszcze raz popatrzył w pustą ulicę. 4 Georgina siedziała, trzęsąc się z zimna, na samym dole schodów prowadzących do czyjejś sutereny. Do najniższych stopni, na których się schroniła, nie dochodziło żadne światło. Budynek, cokolwiek się w nim znajdowało, był ciemny i cichy. Cała ulica, sporo oddalona od tawerny, wyglądała na senną i spokojną. Właściwie tak naprawdę nie odczuwała zimna. Było przecież lato, a tutejsza pogoda bardzo przypominała tę w jej rodzinnej Nowej Anglii. Dreszcze musiały został wywołane przez szok. Była to opóźniona reakcja na zbyt dużą dawkę gniewu, lęku i zaskakujących wydarzeń naraz. Ale kto by pomyślał, że Głaz będzie t a k wyglądał? Wciąż jeszcze miała w pamięci Jamesa oczy, patrzące na nią z góry, z jego patrycjuszowskiej twarzy. Stanowcze, zaciekawione, krystalicznie czyste, zielone - ani jasne, ani ciemne, ale błyszczące, no i... no i... Straszne. To jedno przyszło jej do głowy, sama nie wiedziała dlaczego. Takie oczy mogły budzić lęk u każdego człowieka, a cóż dopiero u kobiety. Mocne, bezwzględne, odważne spojrzenie. Aż zadrżała w środku. Ale chyba za bardzo poniosła ją wyobraźnia. On po prostu patrzył na nią z ciekawością... Nie, nie tylko. Było w jego oczach coś jeszcze, czego nie rozumiała, nie doświadczyła, nie umiała jeszcze nazwać. Coś, co ją niepokoiło. Ale co? Ach, jakie to ma znaczenie? Co ona robi? Próbuje analizować jego zachowanie? Nigdy więcej go nie zobaczy - i dzięki Bogu.