ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

Losie atakuja samotnie

Dodano: 9 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 9 lata temu
Rozmiar :946.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Losie atakuja samotnie.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 9 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 72 stron)

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 B. GACZKOWSKI BOLESŁAW GACZKOWSKI ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE | SCAN & OCR by blondi@mailplus.pl | 1 WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 ”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE” 2 Okładkę projektował Mieczysław Wiśniewski Redaktor Ireneusz Łapiński Redaktor techniczny Helena Malczewska Scan & OCR blondi@mailplus.pl © Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1969r., Wydanie I SCAN & OCR by blondi@mailplus.pl 2009 Cztery tysiące czterysta piętnasta publikacja Wydawnictwa MON Printed in Poland Nakład 240.280 egz. Objętość 4,42 ark. wyd. 3,75 ark. druk. Papier druk. sat. VII kl. rola 65 cm z Głuchołaskich Zakładów Papierniczych. Druk ukończono w kwietniu. Zam. nr 5450 z dnia 6.XI.1968 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Cena zł 5.- P-89

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 B. GACZKOWSKI 3 SPIS TREŚCI: ALARM..............................................................................................................5 SAMOTNY RAJD............................................................................................22 NA NOWE LOTNISKO...................................................................................27 WIELKI DZIEŃ DZIESIĄTEGO DYWIZJOM ..............................................35 MELDUNEK DO PODPISU............................................................................47 PIĘTNASTY TEŻ MA SWÓJ DZIEŃ.............................................................56 ZAKOŃCZENIE ..............................................................................................65 KRZYŻÓWKA Z TYGRYSEM.......................................................................69

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 ”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE” 4 [ pusta strona ]

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 B. GACZKOWSKI 5 ALARM Natarczywy łomot tłucze się o czaszkę. Powieki nie chcą się podnieść. Jest ciepło, dobrze, pachnie miód i zioła. Ale łomot nie ustaje. To do drzwi. Potem w okno, jak werbel. Alarm! Alarm! Sen musi ustąpić. Pobielane, białobłękitne ściany, święte obrazy i kolorowe palmy wielkanocne za nimi, nieznane twarze z rodzinnych fotografii w ramkach, w kącie maszyna do szycia.. W małe kwadratowe okienka zaglądają malwy. No tak. Trzeba opuścić gościnną od wczoraj chatę. Trzeba szybko wstawać. Zdążyć przy studni ze skrzypiącym żurawiem zmyć resztki snu i ciepłe lenistwo, wrócić jeszcze na chwilę do wnętrza; gospodyni też wstała, krząta się przy kuchni, kroi chleb, gotuje mleko — ale już czekać nie można. Już z innych chat wybiegają koledzy. Dopinają między opłotkami skórzane kombinezony, biegną, jest ich coraz więcej. Więc trzeba brać mapnik i hełmofon, pas z kaburą pistoletu Vis, rękawice. Oto i cały majątek. Nawet nie ma co sprawdzać zawartości mapnika. Od wczoraj wszystko jest przygotowane: i mapa w skali 1:500 000, i przybory do kreślenia, i gumka „Myszka”, i kątomierz... — Do widzenia, gospodyni. Dziękujemy za gościnę! — Ależ panowie... Gorące mleko! Jakże tak? Bez śniadania? — Wpadniemy może później. Zbierają się po drodze, biegnąc przez zieloną łąkę, rozmigotaną milionami brylantów rosy. Jeszcze ktoś spóźniony goni ich ze wsi. Coraz bliżej drugi skraj łąki — nieregularnego, zielono-srebrnego wieloboku — mały lasek z kilkoma brzózkami i namiot. Właśnie tam zbiegają się i ustawiają w dwuszeregu. Majorowi, który wychodzi z namiotu, występują naprzeciw dwaj kapitanowie. — Panie majorze, dwieście jedenasta eskadra w gotowości. Melduje dowódca eskadry, kapitan Omylak. — Panie majorze, dwieście dwunasta w gotowości. Kapitan Wołkowiński. — Dziękuję. Dowódcy eskadr wstąpili do szeregu. Jest chwila milczenia. Długa chwila. Dowódca dywizjonu, major Werakso, stoi przed dwuszeregiem, jakby zbierał myśli. Jest coś uroczystego w tym milczeniu i w tym przyglądaniu się dowódcy swoim podwładnym, każdemu z osobna. Werakso nigdy ich tak nie lustrował. — Panowie... Dziś rano odwieczny wróg Polski rozpoczął działania zaczepne przeciwko naszej ojczyźnie... Więc jednak nadszedł ten dzień.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 ”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE” 6 — Pan prezydent Rzeczypospolitej wydał swoje orędzie do narodu, a naczelny wódz rozkaz do żołnierzy. Może w ciągu dnia uda nam się zdobyć te dokumenty, wówczas przekażę je panom. Na razie będziemy działali zgodnie z instrukcją. Stwierdzam, że dziesiąty dywizjon bombowy przystąpił do wojny z Niemcami. Milczenie panuje w szeregu. Wszystko jest aż nazbyt jasne. Załogi bombowców P-37 „Łoś” wiedzą, co do nich należy. Teraz uzbroją swoje samoloty w bomby, te samoloty, które są chlubą polskiego lotnictwa, te Łosie, o które ubiega się i Rumunia, i Jugosławia, i Turcja, i Bułgaria, i Finlandia, i Dania — samoloty, które stanowią najnowszy krzyk techniki wojennej i których sprawność techniczna jest wręcz fenomenalna. Uzbroją je w bomby i z lotniska Ułęż wystartują na bombardowanie Królewca lub Berlina. Eskadrami, po dziewięć maszyn, w szyku klin kluczy pójdą nad wyznaczone cele. Być może gdzieś na trasach spotkają kolegów z piętnastego dywizjonu z Podlodowa. Być może któryś z nich pozostanie gdzieś na trasie, wykonując bojowe zadanie, aby „czerwieńszy był kwadrat, nasz lotniczy znak”. O czym tu więcej mówić? — Do chwili nawiązania łączności z dowódcą brygady pracujemy dziś zgodnie z tym, co zostało ustalone na wczorajszej odprawie. Przypominam: przeglądu samolotów dokonują załogi. Przede wszystkim sprawdzić zamki bombowe i broń pokładową oraz spadochrony. Zniszczyć wszystkie dokumenty stwierdzające przynależność do dywizjonu, zdjąć z mundurów odznaki pułku. Dziś także skończymy kopać rowy przeciwodłamkowe. No cóż, to wszystko na razie. Dowódców eskadr i kluczy proszę na odprawę. Załogi przystąpią do zajęć. Pozostajemy w stanie pogotowia. Dziękuję panom. * Jeszcze wczoraj dzień wyglądał inaczej. Jak kolejne ćwiczenia. Opuszczali lotnisko warszawskie na Okęciu tak, jakby mieli tam wrócić. Lądowali tu, na tej niezbyt rozległej łące po to, by pójść na wieś, kupić wiejskiego chleba, bo nie ma nic lepszego nad wiejski chleb z tegorocznej mąki. I miodu. Trzymiesięczne pobory wypłacono którejś nocy dziwnymi, wojennymi pieniędzmi — jednozłotówki są papierowe, chłopi z Ułęża patrzą na nie podejrzliwie i pewnie by nie przyjęli za chleb, mleko i miód, gdyby samoloty — wspaniałe dwusilnikowe bombowce — nie stały na pobliskim lotnisku, z dala od drewnianego hangaru, i gdyby wszyscy lotnicy nie płacili takimi właśnie pieniędzmi. Jest stan pogotowia. Nie wolno nikomu opuścić lotniska. Za chwilę, może za minutę, ogłoszony zostanie alarm. Wtedy załogi muszą pozostać w samolotach. Może za kilka dni, gdy skrystalizuje się sytuacja na froncie, gdy odparte zostaną niemieckie ataki, można będzie znów pójść na wieś? Wczoraj jeszcze nie było wojny. Wczoraj jeszcze mogły trwać po kwaterach namiętne rozmowy o tym, że Anglicy i Francuzi, jako sojusznicy, wesprą „w razie

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 B. GACZKOWSKI 7 czego” działania dywizjonów polskich, ale nikt nie wiedział, jak praktycznie będzie wyglądać to ,,w razie czego”. Można było dyskutować ten podstawowy, jak dotychczas dokument — Ogólne wytyczne szefa sztabu lotniczego dotyczące zasad użycia lotnictwa. Na pamięć to wszyscy wiedzą, że w skład lotnictwa dyspozycyjnego naczelnego wodza wejdzie lotnictwo bombowe, część lotnictwa liniowego i część lotnictwa myśliwskiego, że z wydzielonych eskadr powstanie brygada pościgowa i brygada bombowa, że głównym zadaniem lotnictwa dyspozycyjnego naczelnego wodza jest obrona warszawskiego węzła, rozpoznanie, szczególnie na skrzydłach frontu, i działania bombowe, jako działania interwencyjne na polu walki i na bliskich tyłach nieprzyjaciela, na jego siły żywe, transport i broń pancerną. Teraz dowódca dywizjonu połączy się z dowódcą brygady. Odbierze rozkaz bojowy. I nastąpi pierwszy start Łosi w tej wojnie. Najpierw lot rozpoznawczy. Ciekawe, kto poleci i dokąd? A może kilka samolotów jednocześnie w różnych kierunkach? Chyba tak. Wyprawy bombowej na razie nie będzie. Bomby leżą spokojnie w składach, część tu, część w Dęblinie. Należy się spodziewać, że dęblińskie również zostaną dowiezione, zanim pierwsze samoloty wrócą z rozpoznania. Dywizjon jest, bądź co bądź, w dyspozycji naczelnego wodza; nie będzie żadnych zaniedbań. Ciekawe tylko, dlaczego tak długo jedzie rzut kołowy z Warszawy? Ach tak, został przecież skierowany do Świdnika. W ostatniej chwili załogi Łosi otrzymały rozkaz przebazować dywizjon do Ułęża. Kiedy rozkaz ten dotrze do rzutu kołowego? Zresztą, wszystko jedno. Będzie trochę więcej pracy, mniej ludzi do załadunku bomb. Najgorzej z uszkodzeniami. Tych nie sposób wykluczyć. Jest przecież wojna, wyprawy mogą się natknąć na niemieckie myśliwce, może strzelać artyleria przeciwlotnicza. Tak, szkoda, że nie dotarł jeszcze do Ułęża rzut kołowy. Z mechanikami byłoby raźniej. Otwarte gondole samolotów, komory bombowe — puste. Trzeba sprawdzić zamki, chociaż na pewno nie będzie pełnego ładowania. Lotnisko jest krótkie, za krótkie na start z pełnym obciążeniem. Ciekawe, czy będą to bomby stukilogramowe, czy cięższe. Wszystko zależy od wyników rozpoznania. Niech tylko dowódca dywizjonu połączy się z dowódcą brygady. A teraz można składać meldunek o gotowości samolotów. Wszystkie są sprawne. To dobrze. — Chodźcie, chłopcy — mówi podporucznik Dzik do swojej załogi. — Chodźcie, już palą ognisko. Sierżant podchorąży Kozak, kapral Gołębiowski i kapral Danielak ociągają się. Woleliby pozostać przy swoim samolocie aż do chwili, gdy padnie rozkaz startu. Może właśnie oni pierwsi? Ale dowódca załogi każe iść. Rosa na lotnisku już wysycha. Wstał dzień pogodny, słoneczny, ciepły, jak gdyby to nie był wrzesień, lecz sam środek lata.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 ”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE” 8 Idą wolno w kierunku namiotu dowódcy dywizjonu. Nic przyjemnego zbliżać się tak z każdym krokiem do ogniska, w którym spłoną dokumenty osobiste i legitymacje służbowe. — Cholera — mruczy Dzik. — Jasna cholera... — Tak wojna nie powinna się zaczynać — sekunduje kapral Danielak. — Nie ma co marudzić. Wojna to wojna i wszystko jedno, jak się zaczyna. Ważne, jak się kończy. — Sierżant podchorąży Kozak usiłuje być realistą, ale z tak samo ściągniętą twarzą sięga do wewnętrznej kieszeni kombinezonu po swoją legitymację pilota. Wkłada ją w ogień i patrzy, jak płomienie obejmują okładkę, jak książeczka skręca się i czernieje, w końcu rozpala się jasnym płomieniem. To samo robi Dzik-obserwator oraz dwaj strzelcy: Gołębiowski i Danielak. — Jakbym był na własnym pogrzebie — mówi Gołębiowski. Jego słowa wywołują wściekłość na twarzy Dzika. — Zamknij gębę, ty cholerny mądralo! Danielak wyjmuje chusteczkę i zawija w nią oksydowanego orła z napisem 1 P.L. Nie są już pierwszym pułkiem lotniczym. Są dziesiątym dywizjonem brygady bombowej, ale odznaki mają stare, z Okęcia, z czasu pokoju. — Schowam ją — mówi Danielak — bo ja tu jeszcze wrócę. Kiedyś, po wojnie, przyjdę tu i zabiorę. Przecież nie może tak być, żeby taką odznakę wyrzucać jak niepotrzebny złom. — Racja — zgadza się Dzik. — Ja swoją też schowam. Idą do mostku nad strumykiem, który — dawno nie zasilany opadami — ledwo przemyka się wśród kamieni. Po wojnie mostek łatwo będzie odnaleźć, przecież to, do cholery, nie strategiczny obiekt, który może stać się celem nalotów nieprzyjacielskiego lotnictwa. Cztery odznaki pułkowe, zawinięte w chusteczki, Danielak umieszcza w wąskiej szparze pod belką. — A teraz za łopaty. Trzeba jednak wykopać te rowy przeciwodłamkowe. Tak na wszelki wypadek. Trudno się łudzić, by Niemcy nie wiedzieli, że w Ułężu jest lotnisko. Mogą, dranie, przylecieć. — Chciałbym być wtedy w powietrzu. Gówno by nam zrobili — mówi Kozak. Gdzieś od zachodu, jakby burza, przetoczył się przez lotnisko daleki odgłos grzmotu. Po nim drugi, trzeci i nie kończąca się seria. — Dęblin — mówi półgłosem Dzik. — Dziś Dęblin, a jutro... a jutro może my. Zapamiętajcie, chłopcy, to są pierwsze niemieckie bomby przeciwko nam. Przecież nasze składy amunicji i paliwa są właśnie w Dęblinie. Stoją w milczeniu, wsparci o trzonki łopat, i słuchają grzmotów dalekiego bombardowania. W bezsilnej wściekłości widzą siebie w kabinach własnych maszyn nad niemiecką ziemią. Dolot w rejon celu, wejście na drogę bojową, twarze pełne napięcia, wpatrzone w przyrządy pokładowe, w okular celownika... Przywierają do kaemów i piorą, piorą tych cholernych szkopów całym arsenałem swego Łosia. Tak, niech tylko przyjdzie rozkaz...

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 B. GACZKOWSKI 9 Przed namiot wyszedł dowódca dywizjonu spojrzał w tym samym co wszyscy kierunku. Przygnębiającą ciszę przerwał podporucznik Dzik: — Kopcie, chłopaki, dalej, a ja może się czegoś dowiem. Po chwili znikł we wnętrzu namiotu wraz z dowódcą dywizjonu. Wrócił po kilku minutach. Bez żadnych wieści. — Nic z tego. Brak połączenia z brygadą. — Bo powinniśmy mieć łączność bezpośrednią — zżymał się Gołębiowski. — Najlepiej radiową. A tak? Przerwie jakaś bomba drut i łączność diabli wzięli. I nic pan się nie dowiedział? Kompletnie nic? Żadnych wieści? — Jest tekst orędzia prezydenta. Posłuchajcie. I rozłożywszy trzymaną w ręku kartkę, czytał: Obywatele Rzeczypospolitej! Nocy dzisiejszej odwieczny wróg nasz rozpoczął działania zaczepne wobec Państwa Polskiego, co stwierdzam wobec Boga i historii. W tej chwili dziejowej zwracam się do wszystkich obywateli Państwa w głębokim przeświadczeniu, że cały Naród w obronie swojej Wolności, Niepodległości i Honoru skupi się dokoła Wodza Naczelnego i Sił Zbrojnych oraz da godną odpowiedź napastnikowi, jak to się już nieraz działo w historii stosunków polsko-niemieckich... Z trzasków polowej radiostacji oficer taktyczny dywizjonu wyłapywał słowa komunikatu Kwatery Głównej. Gdy skończył, na twarzy jego malował się zawód. — Tak, to już wszystko — powiedział. — A czego się pan spodziewał? — Dowódca dywizjonu znalazł się za jego plecami. — Że naczelny wódz wyznaczy nam trasy? Obiekty? Proszę zebrać dywizjon przy namiocie. Jest wiele spraw do omówienia. Spraw było rzeczywiście wiele. Przede wszystkim należało przypomnieć instrukcję generalnego inspektora sił zbrojnych. Później nie będzie czasu, wejdą przecież do walki. Może to zresztą tylko pierwszy dzień jest taki pechowy, że nie sposób nawiązać łączności z dowódcą brygady? Swoją drogą źle się złożyło, że dowódca brygady jest w stolicy, a dywizjony Łosi w Ułężu i w Podlodowie. Nie do lotników jednak należy rozwiązywanie zawiłych arkanów sztuki dowodzenia. Zatem do rzeczy... Instrukcja stwierdzała przede wszystkim, że wytyczne, które zawiera, uzgodnione zostały z rządami angielskim i francuskim oraz że celem ich jest niedopuszczenie do działań sprzecznych z zasadami prawa międzynarodowego. — Przypominam — rzekł major Werakso — że jedynie wymienione poniżej ściśle wojskowe obiekty mogą być bombardowane z powietrza. A więc siły morskie, to znaczy: okręty wojenne oraz pomocnicze, stanowiące w danym

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 ”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE” 10 momencie część floty wojennej, doki morskie, składy i urządzenia nadzorowane i prowadzone przez personel marynarki wojennej. Także jednostki armii, fortyfikacje, urządzenia obrony nadbrzeżnej, zabudowania, obozy, kwaterunki, transporty oddziałów wojskowych, drogi, kanały, linie kolejowe służące do komunikacji o charakterze wojskowym, połączone składy morskie i lądowe. Chcę zwrócić uwagę, że nie mamy upoważnienia do bombardowania fabryk. Dalej: urządzenia i składy ropy pędnej w polu albo w granicach zabudowań wojskowych, z tym zastrzeżeniem, że zapasy paliwa o charakterze ogólnym nie mogą być przedmiotem ataku. Jasne? Milczenie. Oczywiście, że jasne. W każdym razie jasne teraz, dopóki siedzą na polowym lotnisku i nie widzieli nieprzyjaciela z bliska, dopóki nie spoglądali na żaden z tych składów paliwa, które przed zniszczeniem należy rozpoznać, czy mają charakter obiektu wojskowego, dopóki pod kadłubem samolotu nie przesunie się niemiecki transport kolejowy o nieznanym charakterze... Wszystko jest jasne, dopóki wojna daje znać o sobie w postaci odległych grzmotów bombardowanej Szkoły Orląt, a do wrażeń słuchowych nie dołączyły pełne grozy widoki gorejącej Warszawy i okrutnie miażdżonych pobliskich miast. Wierzą — bo w swej prawości nie mogą nie wierzyć — że bombardowanie ludności cywilnej jest sprzeczne z prawem międzynarodowym i że prawo to winno obowiązywać obie walczące strony. Wierzą również, że „winno być możliwe rozpoznanie i zidentyfikowanie obiektów jako wojskowych lub niewojskowych”. Wierzą, że przy bombardowaniu winno się kierować słusznym przypuszczeniem, że szkód doznają tylko te obiekty i że ludność cywilna w ich sąsiedztwie nie zostanie zbombardowana przez niedopatrzenie”. Że „jest zupełnie niezgodne z prawem bombardowanie obiektów w nadziei natrafienia na obiekty uzasadniające to bombardowanie, o których wie się, że znajdują się w takich okolicach, lecz nie zna się dokładnego ich położenia”. A zatem — wojna rozpoczyna się od zakazów. Widocznie tak musi być. — Czy są pytania? Owszem, są. Dziesiątki pytań, które cisną się na usta, lecz nikt ich nie wypowiada głośno. Po co? Dowódca dywizjonu i tak nie będzie w stanie na nie odpowiedzieć. Jaka jest sytuacja na froncie? Który kierunek jest najbardziej zagrożony? Co robią eskadry myśliwskie, liniowe i obserwacyjne w poszczególnych armiach? Jakie są żądania dowódców armii w stosunku do brygady bombowej? Kiedy naczelny wódz spożytkuje bojowy potencjał brygady? Przeciwko jakim celom? Czy dla dywizjonu przewiduje się takie lotniska, które pozwolą na start Łosi z maksymalnym ładunkiem bomb? Czy w czasie lotów bojowych mogą liczyć na osłonę myśliwską? Kto i kiedy poleci na rozpoznanie? W jaki sposób będą przekazywane wyższym organom dowodzenia wyniki rozpoznania, skoro upływa

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 B. GACZKOWSKI 11 już połowa pierwszego dnia wojny, a dywizjon nie nawiązał łączności z brygadą? Ile i jakich samolotów rzuciły Niemcy przeciwko Polsce? Czy nasze P-ll mogą nawiązać równorzędną walkę z Messerschmittami? Wreszcie: kiedy przybędzie do Ułęża tak bardzo potrzebny rzut kołowy? Zbyt wiele tych pytań... Nie jest dobrze, ale czy jest aż tak źle? Samoloty stoją gotowe do startu. Odezwał się również Dęblin — wysłano uzupełnienie zapasu bomb, przybędą lada minuta. Gdy są tak nowoczesne samoloty jak Łosie, gdy są takie załogi i, oczywiście, bomby — wojować można. Jest nadzieja, że po uzyskaniu łączności z Dęblinem odezwie się również Warszawa. Chyba dowódca brygady domyśla się, że dywizjony czekają na rozkaz bojowy. Ten rozkaz musi przyjść. Przyjdzie na pewno. Po co ta niecierpliwość? Przecież to dopiero pierwszy dzień wojny... Przy całym zapale do jak największej liczby lotów trzeba będzie oszczędzać Łosie. Nie ma ich zbyt wiele. Zaledwie dwa dywizjony po dwie eskadry, dziewięć samolotów bojowych w każdej. Nie jest to wiele, nawet jeśli oprócz Łosi, które są klasycznymi bombowcami średnimi, policzy się również Karasie — lekkie bombowce, mogące zabrać po sześćset kilogramów ładunku. Dwa dywizjony Karasi wchodzą również w skład brygady bombowej. Słońce przetoczyło się przez zenit, wydłużyły się cienie, dzień mija z wolna. Rowy przeciwodłamkowe zostały pogłębione, na świeży piach i glinę rzucono zielone gałązki. Wygląda to trochę świątecznie, ale i jakoś... pogrzebowo. W Dęblinie znów eksplozje. Przy maszynach ustał wszelki ruch, wszystkie głowy zwrócone w tym samym kierunku. Tylko dowódca nie odstępuje telefonu. Piloci i obserwatorzy skupili się wokół namiotu. Wpatrzeni w jego zgniłą zieleń, bezmyślnie analizują prostą fakturę tkaniny. Raz tylko udało się nawiązać rozmowę z podpułkownikiem Michałem Bukalskim, który jako zastępca dowódcy brygady, pułkownika Hellera, ma swoją bazę w Dęblinie. Stąd bliżej do dywizjonowa niż z Warszawy. To chyba on postarał się o to, że wreszcie wysłano nowy zapas bomb. Polskie bomby spod niemieckich bomb. Paradoksalne? Może i tak. A jeśli Bukalskiemu stanie się coś złego, dywizjon pozostanie bez nadziei na jakąkolwiek łączność z brygadą. Co wtedy? Tok rozmyślań przerywa nowa seria bomb. Tu, w Ułężu, słychać je wyraźnie. Więcej — czuje się drżenie ziemi od potężnych uderzeń. Jeszcze i jeszcze. Jak długo to może trwać? Czyżby przeciwko napastnikom nie wystartowały nasze myśliwce? Gdzież są ci wspaniali chłopcy z P-11? Żadnych wiadomości. Zbyt wiele wrażeń, jak na jeden dzień. Trzeba coś robić, aby uspokoić gorące głowy i odprężyć Stargane nerwy. Potrzebny jest jakiś lot. Jeden, dwa loty rozpoznawcze. Zameldować Bukalskiemu, że istniejemy i chcemy działać. Niech powie o tym Hellerowi, który jest przecież u boku naczelnego wodza. Nie ma innej drogi składania j meldunków. A może z powietrza przez radio? Więc niech leci na

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 ”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE” 12 rozpoznanie któryś z dowódców kluczy, na którymś z samolotów, mających radiostacje na pokładzie. Ale co to? Od zachodu, skąd wciąż jeszcze słychać eksplozje bomb, narasta szum silników. Jakaś grupa samolotów mija Dęblin i leci dalej na wschód. Na Lublin? Szum jest coraz wyraźniejszy. Nie ma już wątpliwości — to samoloty bombowe. Stoją z zadartymi głowami i patrzą. Wyszedł przed namiot także major Werakso. Liczą: jeden, dwa... osiem... dziesięć. Idą prosto nad lotnisko. To niemożliwe, żeby nie zauważyli rozstawionych wokół rozległej łąki maszyn. Musieliby być ślepi. Jedyna nadzieja — jakże krucha nadzieja! — że mają wyznaczony ważniejszy cel w głębi kraju. Lecą na wysokości dwu, może dwu i pół tysiąca metrów. Ech, gdyby były myśliwce! Albo chociaż artyleria przeciwlotnicza... Idą bez osłony, pewni, zbyt pewni siebie. Dorniery. Jak podczas defilady, w szyku klin kluczy. Nadlatują. Są już nad skrajem lotniska. Nagle odrywają się od nich krępe kreseczki bomb. Gwizd coraz bardziej przejmujący, gejzery wybuchów i głuche stęknięcia ziemi. — Wszyscy do schronów! Pędem do rowu przeciwcdlamkowego, kryć się, nie pozwolić się zabić! Jeśli nie można walczyć z nimi teraz, to trzeba przynajmniej zachować życie na później, do dalszej walki, gdy przyjdzie czas obrachunku. — No tak, doczekaliśmy się — mruczy Dzik, skulony na dnie rowu. — Już po naszych maszynkach. Szum silników oddala się. Można wyjść. — Tylko jedno zajście? — I tak o jedno za dużo. Nasypali jak grochu, chyba cały ładunek. Odchodzą, szubrawcy! Grupa Dornierów leżała w skręcie na lewo o sto osiemdziesiąt stopni. Już nie nad lotniskiem, lecz daleko poza skrajem wioski. Uznawszy zadanie za wykonane, Niemcy wracali do domu. Teraz biegiem do samolotów. Ile ich zostało? Co? Wprost trudno uwierzyć własnym oczom, ale ani jedna maszyna nie nosiła śladów uszkodzeń! Patałachy! To tak się bombarduje?! Ten i ów złapał się nagle na głupiej myśli, że zamiast cieszyć się z nieudanego bombardowania, mają do Niemców pretensje. Podrażnili ich dumę bombowców. Najbardziej ucierpiało pole wzlotów. Na całej niemal jego powierzchni czerniały nieregularnie rozłożone wyrwy. Co będzie, jeżeli teraz nadejdzie rozkaz startu? Major Werakso osobiście sprawdza skutki bombardowania. Już wie, w jakiej kolejności należy zasypać leje, aby jak najszybciej odtworzyć gotowość lotniska.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 B. GACZKOWSKI 13 Trzeba to zrobić od razu. Zbliża się wieczór i nie jest prawdopodobne, aby Niemcy powtórzyli nalot. A jutro? Jutro może dywizjon wystartuje do walki, może przybędzie również rzut kołowy? Będzie więcej ludzi do pracy i więcej do obrony. W najgorszym wypadku pomoże miejscowa ludność. Krótka odprawa. Omówienie organizacji pracy, bo już są dęblińskie bomby. Stukilogramowe, piękne bomby! Więc chyba jutro dywizjon przystąpi do działań. Ze strzępów wiadomości docierających z pola walki rysuje się niezbyt optymistyczny obraz pierwszego dnia wojny, a nie ma powodów, aby nie wierzyć komunikatom informacyjnym, Z terenu Prus Wschodnich większe zgrupowania nieprzyjacielskich wojsk uderzyły pomiędzy Wisłę a Iławę, mniejsze natomiast — głównie piechota i kawaleria — na Myszyniec i Chorzele. W rejonie Wielbarku lotnik-zwiadowca stwierdził duże zgrupowania piechoty. Z terenu Gdańska nieprzyjaciel uderzył na Gdynię, Kartuzy i na zachód od Tczewa. Trzy kolejne natarcia na Westerplatte, wspierane ogniem dział pancernika Schiezwig Holstein, zostały po zaciętych walkach odparte. Na Pomorzu rozwinęło się natarcie dwóch wielkich jednostek piechoty i broni pancernej na froncie od Chojnic do Noteci. Nieprzyjacielski pułk nacierał na Wejherowo. Koło Chojnic rozbito niemiecki pociąg pancerny. W Wielkopolsce na kierunku Czarnków — Rogoźno działały mniejsze jednostki zmotoryzowane. Na kierunku Zbąszyń—Międzychód niemieckie bataliony graniczne posunęły się w głąb polskiego terytorium około 15 kilometrów. W rejonie Krotoszyna rozpoznano 183 pułk Landswehry. Na Śląsku dwa uderzenia: w kierunku Częstochowy z użyciem broni pancernej i na odcinku Gliwice — Racibórz. Koło Pszczyny zniszczono około 30 czołgów. Na kierunku Trstena — Jabłonka — Chabówka — Czarny Dunajec działała druga dywizja pancerna wojsk niemieckich. Nieprzyjacielskie lotnictwo bombardowało w ciągu dnia liczne obiekty, nie wyrządzając poważniejszych strat. Niestety, z komunikatów nie wynika jednoznacznie zadanie bojowe dla dywizjonów Łosi. Bez wypracowanej decyzji sztabu trudno snuć przypuszczenia, nie ma na to zresztą czasu. Najważniejsze zadanie chwili to zasypanie lejów po bombach. Gdy skończą tę pracę, trzeba będzie dokładnie obejrzeć samoloty, sprawdzić wszystkie instalacje, połączenia sterów, stan podwozia i oprzyrządowania. Ile pozostanie czasu na spanie? A może lepiej dziś jeszcze przygotować samoloty do startu? Lotnisko jest krótkie i o miękkiej nawierzchni. Więcej jak po dwanaście setek na samolot ładować nie można. Nie będzie to praca łatwa. Zapadł już zmrok, a świateł palić nie wolno. O świcie — ba, o brzasku — wszystko musi być gotowe. Silniki podgrzane, załogi w samolotach, start rozwinięty. Jutro Niemcy mogą ponowić napad. Byłoby najlepiej, aby w czasie, gdy pojawią się znowu nad lotniskiem, wszystkie Łosie były w powietrzu.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 ”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE” 14 Większa część dołów zasypana, ziemia ubita, czarno-żółte rany łąki zamaskowane. Za chwilę w namiocie dowódcy winien się zjawić oficer taktyczny z meldunkiem o odtworzeniu gotowości bojowej lotniska. Załogi dźwigają bomby. Po dwóch na jedną stukilogramówkę. Ciężko. Gdyby przynajmniej był już na miejscu rzut kołowy. Ale ciągle jeszcze go nie ma. Zawieruszył się gdzieś w organizacyjno-mobilizacyjnej gorączce pierwszego dnia wojny. Ogólnie wiadomo, gdzie go szukać, lecz na próżno major Werakso żąda połączenia ze Świdnikiem. Nie udało się w ciągu dnia, nie ma nadziei, że uda się w nocy. Przez oszklenia kabin widać zarysy sylwetek. To obserwatorzy. Muszą tam być zawsze, gdy ładuje się bomby. Reszta załogi — pod samolotem. Każdą bombę trzeba z wyczuciem podnieść do góry, włożyć do komory bombowej, zaczepić na zamku, sprawdzić — i po następną. I tak dwanaście razy. Jak przy każdej ciężkiej pracy, tak i tu sypią się gromy i przekleństwa. Na szwabów, na ciemności, na zatracony „gdzieś w Polsce” rzut kołowy, nawet na konstruktora samolotu. Zdają się dopiero teraz dostrzegać, że tylko na zewnątrz powierzchnia Łosia jest gładka. To zrozumiałe — gładkość płatów nośnych i kadłuba wpływa na zmniejszenie oporu aerodynamicznego, a mniejszy opór to większa prędkość. Komora bombowa natomiast, ukryta wewnątrz kadłuba, pełna jest wręg, listew, zagięć o dość ostrych krawędziach. — Jasna cholera! — Trzymaj mocniej, bo mi piguła spadnie na nogi! Z zadrapanej dłoni sączy się krew. — Pierwsza krew za ojczyznę! — Głupie żarty. — Nawet karku rozprostować nie można. Dużo jeszcze tego cholerstwa? - — Ta jest piąta. Do dwunastu liczyć cię chyba nauczyli... Nie ma czasu na przemycie rąk i założenie kawałka bandaża. Ocierają więc lepkie od krwi i kurzu dłonie o kombinezony, wszyscy w tym samym miejscu, na wysokości uda. Dopiero gdy dwanaście śmiercionośnych ładunków zespoli się z cielskiem maszyny, można będzie opatrzyć piekące rany, posmarować spierzchnięcia, zajodynować. Przecież na jutrzejszy dzień oprócz trzeźwej płowy trzeba mieć sprawne dłonie. Dłonie lotnika i dłonie pianisty... ech, co za porównanie! Nareszcie koniec. Komory bombowe zamknięte, można się udać na odpoczynek. Ale nikt nie myśli o śnie. Tak jak stoją, umorusani i zmęczeni, idą wszyscy w kierunku namiotu dowódcy. — Ciszej! Jest połączenie. A przecież nikt nie rozmawia nawet półgłosem. Jednym się nie chce gadać, drudzy nie mają o czym, inni — żeby nie zapeszyć uzyskanego z takim trudem połączenia z Warszawą. Dzwoni dowódca brygady. Przekazuje zadanie na dzień jutrzejszy. Słyszalność jest fatalna, ale zrozumieć można.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 B. GACZKOWSKI 15 — O świcie dywizjon przebazuje się do Świdnika. — Tak, rozumiem. Zapasowe... Gdzie? Pod Kowlem... Dobrze. Tak jest... Startujemy o świcie. Westchnienie ulgi. Będą jednak działania. Pułkownik Heller wie o popołudniowym bombardowaniu męża, obawia się, że zostanie powtórzone. Trzeba wykonać manewr lotniskowy. Dobrze, że wszystkie samoloty są sprawne. Naczelny wódz bardzo liczy na brygadę, która z pierwszego dnia wojny wyszła bez strat. — Odprawa! — Dowódcy eskadr i kluczy do dowódcy dywizjonu! Reszta lotniczej braci krąży wokół namiotu. — Bez strat — mówi ktoś w mroku. — Wiadomo, że bez strat, skoro nie lataliśmy. — Jak to nie? A od bomboskładu do samolotu? — Zamknijcie się, bo przeciąg! Wszyscy chcą wiedzieć, co się dzieje w namiocie dowódcy, co ich czeka jutro, dokąd polecą i z jakim zadaniem. Wszyscy się łudzą nadzieją, że o tym mówił pułkownik Heller, a teraz Werakso przekazuje zadanie dowódcom eskadr i kluczy. Więc — cisza. Lecz dowódcy rozmawiają półgłosem. Pochyleni nad mapą, szukają tego lotniska pod Kowlem, które ma być lotniskiem zapasowym. Trzeba więc, aby zbiorniki wszystkich maszyn były napełnione całkowicie, na maksymalny zasięg. Nie tylko dlatego, że polecą pod Kowel na nieznane lotnisko. Głównie dlatego, że jeśli w tamtym rejonie będą się kręcić niemieckie samoloty, trzeba będzie czekać z lądowaniem tak długo, aż niebo będzie czyste, żeby nie zdradzić własnego lotniska. — Świdnik i tak Niemcy znają. — Owszem, znają — zgodził się Werakso. — Ale nie wierzą, by mogły tam być nasze Łosie. Wydaje im się to zbyt śmiałe, zuchwałe nawet. — Czy Świdnik był bombardowany? — Nie wiem. Pułkownik Heller mówi, że lotnisko jest sprawne. — Więc co teraz robimy? — Zdejmujemy bomby. I znów nastąpi to samo, co w pierwszej połowie nocy, tyle że w odwrotnej kolejności. Nie będzie żadnego odpoczynku, ale to nieważne. I tak nikomu nie chce się spać. Jeżeli się uda — odpoczną w Świdniku, tam jest przecież ich personel naziemny. Szkoda, że dowódca brygady nie podjął decyzji, aby dywizjon poleciał nad obojętne jaki cel, byleby były tam wojska w mundurach feldgrau. Po zrzuceniu ładunku, zamiast do Ułęża, wróciliby do Świdnika.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 ”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE” 16 Podczas gdy dłonie mocowały się z bombami, niejedna głowa pracowała nad tym, jaki cel, z tych zasłyszanych w dzisiejszym komunikacie, byłby do bombardowania najlepszy. — Rozkaz to rozkaz. Skąd wiesz, jeden z drugim strategu powiatowy, co się dzieje na froncie? Z komunikatu? To samo wie każdy sołtys... W ciemnościach nocy maszerują do bomboskładu pokraczne, złączone cielskami bomb sylwetki, które w powrotnej drodze przekształcają się w smukłych i zgrabnych młodzieńców. Gdy ostatnie bomby legły w skrzyniach, na wschodzie pojaśniało niebo. Nastawał świt. Piloci już grzeją silniki, patrząc na wskaźniki temperatury i ciśnienia oleju, na obrotomierze. Dziewięć samolotów huczy osiemnastoma silnikami, obracającymi potężne śmigła, spod których sprasowane powietrze gnie ku ziemi źdźbła traw. Gdy wstanie słońce — pokaże się rosa i cała łąka znów będzie w brylantach. Tylko świeże plamy zasypanych wyrw, rów przeciwodłamkowy i trawa zdeptana w miejscu, gdzie stał namiot dowódcy, świadczyć będą o tym, że w pierwszym dniu wojny stacjonował tu dziesiąty dywizjon bombowy. — Załogi do maszyn! Pojedynczo kołować na start! Za chwilę pierwszy Łoś potoczy się po trawie na skraj lotniska, skąd rozpoczyna się rozbieg. Kierunek startu: wschód-zachód, choć to nie ma w tej chwili znaczenia, bo samoloty startują pojedynczo, pogoda jest bezwietrzna. Wygląda na to, że drugi dzień września będzie również ciepły. Pierwszy wystartuje samolot kapitana-obserwatera Franciszka Omylaka. Za nim Łosie z jego eskadry — dwieście jedenastej. Dwieście dwunasta w następnej kolejności. Nagle komenda: przerwać start! Do pierwszego samolotu podbiega dowódca dywizjonu. Co się stało? .— Zmiana decyzji! Przed chwilą był telefon z Dęblina, dzwonił podpułkownik Bukalski. Nie Świdnik jest lotniskiem docelowym, lecz Kuciny. To w rejonie Aleksandrowa pod Łodzią. Omylak wie, gdzie to jest. Zna to lotnisko, niech więc prowadzi. Nie ma czasu na szczegółowe opracowanie trasy. Linijka do mapy, kreska czarnym ołówkiem. Kurs... wysokość... Start! Dźwignie gazu całkowicie do tyłu, pełne obroty. Omylak chowa podwozie i maszyna odchodzi w obszerny krąg. Zanim wystartuje Wołkowiński ze swoją eskadrą, jego samoloty już złożą się w klucze. Polecą całym dywizjonem w szyku klin kluczy. Szyk bojowy, lecz jednocześnie piękny, można powiedzieć defiladowy. Strzelcy muszą się rozglądać po niebie uważnie, jak najuważniej. To już nie jest lot ćwiczebny. Istnieje realna, może nawet aż nazbyt realna groźba spotkania z niemieckimi myśliwcami. Nikt z członków załóg nie lekceważy Messerchmittów. Każdy, wie, że rozwijają one prędkość w granicach od 420 do 530 kilometrów na

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 B. GACZKOWSKI 17 godzinę, w zależności od wersji. Wprawdzie prędkość przelotowa Łosia też nie jest mała i wynosi również 420 kilometrów na godzinę, ale Łoś to bombowiec — mimo uzbrojenia strzeleckiego jest mniej manewrowy i gorzej sterowny. Poranek jest cudowny. Dogasły pożary z dnia wczorajszego, a nowych Niemcy nie zdążyli jeszcze wzniecić. Lasy urzekają bajecznością barw nad łąkami snują się opary mgły, w górze — kopuła błękitnego nieba. Maszyny dywizjonu, związane w ciasnym szyku, płyną na wyznaczonej wysokości skrzydło w skrzydło. W razie napaści strzelcy pokładowi będą wspólnymi siłami bronić ugrupowania. Ale nieprzyjaciela nie ma w powietrzu. Po kilkunastu minutach lotu zbliżyli się do Wisły — błękitnej wstęgi, poplamionej łachami żółtoszarego piasku. Przecinają rzekę w poprzek. Na przeciwległym brzegu budzi się jakieś miasteczko. To Kozienice. Mniej więcej połowa drogi. Strzelec Gołębiowski z załogi podporucznika Dzika spogląda w bok, na balansującą w powietrzu grupę maszyn o pięknych, nowoczesnych sylwetkach. Jego samolot znajduje się na lewym skrzydle szyku. Gołębiowski nagle łapie się na tym, że patrzy nie tam, gdzie trzeba. Czuje się tak, jak gdyby popełnił czyn świętokradczy, nawet jeszcze gorzej, bo to wobec kolegów, których na tę chwilę okradł z poczucia bezpieczeństwa. Od tego jest przecież strzelcem pokładowym, aby z bronią gotową do strzału kontrolować wyznaczony sektor obserwacji i użyć natychmiast tej broni w wypadku zagrożenia. Kątem oka dostrzegł, że któryś z Łosi, gdzieś ze środka szyku, wystrzelił rakietę. Nie, to nie rakieta, jakiś kłąb dymu zawisł nad samolotami. Po chwili pojawił się drugi — tym razem przed szykiem, i zaraz następne. Jest ich coraz więcej. Strzelają! Ale kto? Niemieckich myśliwców nie ma w powietrzu, to zresztą nie jest ogień myśliwców, raczej artyleria przeciwlotnicza. Skąd pod Kozienicami niemiecka artyleria? To chyba niemożliwe, aby wróg w ciągu jednego dnia i jednej nocy dotarł od granicy do środkowej Wisły! Niebezpieczeństwo dostrzegli wszyscy. Kozak rzuca samolot w lewo, odchodzi od szyku i pod ostrym kątem rozpoczyna zniżanie. Gołębiowski czuje przyrost prędkości. Odwrócony tyłem do kierunku lotu, widzi uciekające z pola widzenia samoloty, których miejsce zajmują szarawe strzępki chmur czy też dymu. Nie przerywa obserwacji nieba, które jest teraz zwariowanym niebem, błękitną areną cyrku bez cyrkowców. Więc to tak wygląda chrzest bojowy... W kabinie nie słycheć wybuchów, jednostajny szum silników jest wszechwładny, wszelkie dźwięki toną w nim, nie ma nic wyraźniejszego niż ten szum, który jeszcze się wzmaga, gdy Łoś idzie z przeniżeniem na maksymalnej prędkości ku ziemi. Już wyrównuje lot nad wierzchołkami drzew ogromnego masywu leśnego. To chyba Puszcza Kozienicka, na której tle szarozielony bombowiec staje się niewidoczny zarówno dla wroga z powietrza, jak i dla wroga z ziemi.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 ”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE” 18 Dla wroga z ziemi? Przecież to mogła strzelać tylko polska artyleria przeciwlotnicza! Jeszcze się nie mieści w głowie, jak to się mogło stać? Sza chownice na skrzydłach są przecież wyraźne. Sylwetka Łosia powinna być znana artylerzystom, przecież tyle się o nim mówiło jako o lotniczej rewelacji drugiej połowy lat trzydziestych! A jednak... W manewrze przeciwartyleryjskim rozsypał się tak precyzyjnie zbudowany szyk. Będą lecieli teraz nad lotnisko w Kucinach pojedyn czo, bez tarczy ochronnej wszystkich karabinów maszynowych zespolonego dywizjonu. Dopiero teraz spotkanie z nieprzyjacielskimi myśliwcami może się stać naprawdę groźne. Jakiś żal do nieokreślonego adresata rodzi się w Gołębiowskim. Myśli o tym, co się stanie, jeśli takich pomyłek będzie więcej. Nie ma chyba rzeczy bardziej idiotycznej niż być zestrzelonym przez własną artylerię. A Łosi w dywizjonach bojowych jest tylko trzydzieści sześć! Lot się kończy. Gołębiowski przerzuca wzrok z nieba na ziemię i przez chwilę odnosi wrażenie, że sierżant podchorąży Kozak przymierza się do lądowania na srebrnej tafli jeziora pod lasem. Dopiero gdy Łoś dotyka tego srebra kołami, widzi wyraźnie ze swego stanowiska, że to rosa na listkach młodej koniczyny. Co przyniesie dzisiejszy, drugi dzień wojny? * Kariera Łosia — jednego z najbardziej udanych bombowców początkowego okresu drugiej wojny światowej — była tak interesująca, że warto jej poświęcić kilka słów. Wiosną 1934 roku inżynier Jerzy Dąbrowski, działając na zlecenie Biura Studiów Państwowych Zakładów Lotniczych, przystąpił do opracowania projektu dwusilnikowego samolotu bombowego. W okresie tym dojrzewał już powoli plan reorganizacji i unowocześnienia lotnictwa bombowego, które od wielu lat dysponowało ograniczoną liczbą przestarzałych samolotów Fokker F-VII i Potez- XXV, o nikłych walorach taktyczno-technicznych. Pod względem osiągów i uzbrojenia samoloty te stały na poziomie lat pierwszej wojny światowej i można je było wykorzystywać wyłącznie do szkolenia. Projekt inżyniera Dąbrowskiego, oznaczony początkowo kryptonimem 37/34, zapowiadał się bardzo interesująco. Z jego założeń wynikało, że nowy samolot przerasta co najmniej o klasę nie tylko przestarzałe typy maszyn wykorzystywanych w kraju, ale także wiele odpowiedników zagranicznych. Bombowiec wyróżniał się dużą prędkością, zasięgiem i udźwigiem. Niewielkie rozmiary, ułatwiające eksploatację i maskowanie w warunkach polowych, szły w parze z bardzo starannym opracowaniem aerodynamicznym o śmiałych, elegancjo zaprojektowanych liniach. Dąbrowski całkowicie odstąpił od lansowanych wówczas założeń francuskich konstruktorów, którzy kurczowo trzymali się

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 B. GACZKOWSKI 19 kanciastej sylwetki kadłuba, płaskiej z przodu, przeciążonej asymetrycznie rozmieszczonymi gondolami i wieżyczkami. Według tych właśnie założeń inżynier Ciołkosz przygotował projekt bombowca P-30 Żubr. Samolot nie spełnił pokładanych nadziei. Po wyprodukowaniu serii piętnastu egzemplarzy zaniechano nad nim dalszych prac, które i tak pochłonęły spore pieniędzy. W porównaniu z projektem inżyniera Dąbrowskiego Żubr wypadł pod każdym wzglądem niekorzystnie i w kampanii wrześniowej nie odegrał żadnej roli. Dowództwo Lotnictwa, oceniając pozytywnie ambitną pracę Dąbrowskiego, złożyło w październiku 1934 roku zamówienie w PZL na informacyjną partię dziesięciu maszyn. Cykl wstępnych przygotowań i sam proces produkcji trwały dosyć długo. W pierwszych dwóch prototypach, przeznaczonych do badań statycznych i w locie, dokonano ponad sześćset zmian konstrukcyjnych. 16 czerwca 1936 roku miał się odbyć pierwszy oblot, do którego, niestety, nie doszło. Już na płycie lotniska, podczas sprawdzania silników, mechanik H. Laskowski pierwszy dostrzegł defekt. Wewnątrz lewego silnika rozlegały się podejrzane stuki, spadło ciśnienie oleju, spod maski buchnął kłąb dymu. Próbę natychmiast przerwano. Podczas komisyjnego demontażu silnika stwierdzono, że w kraterze znajdował się metalowy nagłownik do nitów. W czasie rozruchu silnika nagłownik zniszczył wnętrze reduktora i przebił karter. Przypadek, zaniedbanie czy sabotaż? Dochodzenie ustaliło, że najprawdopodobniej był to sabotaż. Dalsze próby wstrzymano na okres dwóch tygodni. Dopiero po wymianie zniszczonego silnika pilot-oblatywacz Widawski wsiadł do kabiny pierwszego Łosia, aby na oczach załogi PZL zademonstrować jego właściwości w powietrzu. Próba wypadła pomyślnie: samolot zachowywał się poprawnie, mimo występujących drgań tylnej części kadłuba. Orzeczenie oblatywacza nie było jednak ostateczne. Podczas następnych, coraz trudniejszych prób okazało się, że konstrukcja nie jest bezbłędna. Samolot zbyt leniwie reagował na stery, przegrzewały się głowice silników, pękały ich ramy i rury wydechowe, często psuły się przyrządy pokładowe. Jedną z przyczyn powstawania uszkodzeń była nadmierna wibracja płatowca, zwłaszcza przy zmianach skali prędkości. Wojskowa komisja odbiorcza, zgłaszając swe zastrzeżenia, zażądała także wprowadzenia drugiego układu sterowego, dla obserwatora. W protokole odbiorczym orzeczono jednak, że P-37 Łoś jest jedną z najbardziej dotychczas udanych polskich konstrukcji, która po wprowadzeniu niezbędnych zmian winna zaspokoić ambicje konstruktora i wymagania odbiorcy. Wykryte usterki usuwano stopniowo podczas montażu drugiego egzemplarza prototypu, traktując go jako wzorzec fabryczny do mającej się niebawem rozpocząć produkcji seryjnej. Dowództwo Lotnictwa, zachęcone pochlebną opinią o Łosiu, zmieniło zamówienie z dziesięciu do trzydziestu sztuk z terminem

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 ”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE” 20 dostawy na koniec 1938 roku. Od tej pory praca nad Łosiem przebiegała na ogół planowo. W drugiej połowie 1938 roku pierwsze samoloty P-37 A z serii informacyjnej przekazano do eksploatacji w pułkach. Jak można się było spodziewać, nowe bombowce, wokół których zaczęła już wyrastać legenda, przyjęto ze szczerą radością, W tym samym czasie w PZL prowadzono dalsze próby, polegające głównie na badaniach Łosi i wyposażonego w różne silniki konstrukcji francuskiej, brytyjskiej i włoskiej. Już wówczas przewidywano bowiem, że oprócz dostaw dla wojsk lotniczych część Łosi będzie można przeznaczyć na eksport. Potwierdziła to wystawa w Belgradzie, gdzie po raz pierwszy seryjny Łoś został zademonstrowany oficjalnie fachowcom zagranicznym. Polski bombowiec uzyskał bardzo dobrą ocenę, dystansując groźnych konkurentów: niemieckiego Do-17, brytyjskiego Blenheima, włoskiego Breda-88 i francuskiego LeO-45. Prasa niemiecka szeroko rozpisywała się na temat rewelacyjnej go osiągnięcia polskich konstruktorów, a wydziały rozpoznawcze Luftwaffe natychmiast umieścił Łosia w albumach przeznaczonych dla pilotów myśliwskich, oznaczając go jako „cel bojowy numer jeden”. Jeszcze nie ucichły echa nieprzeciętnego sukcesu Łosia na belgradzkiej wystawie, gdy w połowie czerwca 1938 roku zdarzył się niespodziewanie tragiczny wypadek. Podczas lotu treningowego poniósł śmierć plutonowy pilot Macek i trzech pozostałych członków załogi. Przyczyną katastrofy było urwanie się skrzydła. Komisja wojskowa, która natychmiast przystąpiła do pracy, stwierdziła wadliwe nitowanie oku dźwigarów i części nośnej skrzydła. Wszystkie samoloty znajdujące się w eksploatacji, w próbach i w montażu przejrzano i wzmocniono. Wypadek plutonowego Macka był pierwszym z tragicznej serii. W trzech następnych katastrofach w 1 pułku lotniczym stwierdzono zablokowanie sterów, w sześciu innych winę ponosiła załoga, niedostatecznie jeszcze przygotowana do lotów na tak nowoczesnym typie bombowca. Biegowi wypadków bez przerwy towarzyszyła wnikliwa obserwacja głównego konstruktora Łosia, inżyniera Dąbrowskiego. Zebrany materiał pozwolił na usunięcie wszystkich usterek i wprowadzenie kolejnych zmian znacznie podnoszących zalety samolotu. Gdy w jesieni 1938 roku rozpoczęto produkcję drugiej serii Łosia, był to już bombowiec dopracowany konstrukcyjnie i technologicznie, w pełni odpowiadający wysokim wymaganiom Dowództwa Lotnictwa. Wariant P-37B, zewnętrznie niewiele różniący się od wcześniejszego modelu P-37A, był całkowicie metalowym, wolnonośnym dwusilnikowym średniopłatem. W górnej części skorupowego kadłuba znajdowała się kabina pilota, w tylnej — dwa stanowiska strzeleckie: górne i dolne. Oszklony przód kadłuba mieścił

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 B. GACZKOWSKI 21 stanowisko obserwatora. Samolot wyposażony był w licencyjne silniki Bristol „Pegasus-XX” o mocy 920 KM każdy. Jego prędkość maksymalna wynosiła 490 km godz., zasięg — 2600 km, pułap — 7000 metrów. Uzbrojenie składało się z trzech karabinów maszynowych wz. 37 o kalibrze 7,7 mm z zapasem 1700 naboi. Maksymalny ładunek bomb wynosił 2580 kilogramów. Państwowe Zakłady Lotnicze otrzymały zamówienie na 180 samolotów, wliczając w to pierwszą partię 30 sztuk P-37A. Na skutek zmian personalnych w Dowództwie Lotnictwa i zlekceważenia wzrastającej groźby ze strony Niemiec zamówienie ograniczono ostatecznie do 130 samolotów Warto przypomnieć, że zdolność produkcyjna PZL na Okęciu wynosiła wówczas osiem Łosi miesięcznie, koszt jednego bombowca tego typu szacowany był na 280 tysięcy złotych. Wiosną 1939 roku, gdy na zachodniej granicy Polski zaczęły się już zbierać chmury, eskadry otrzymały do eksploatacji pierwsze partie zmodernizowanego Łosia P-37B. W miarę napływu nowego sprzętu samoloty wcześniejszej serii — P- 37A — przekazywano stopniowo do jednostek szkolno-treningowych. Do wybuchu wojny nie zanotowano ani jednego wypadku na Łosiach drugiej serii, co świadczyło niewątpliwie nie tylko o jakości samolotu, ale również o wzrastającym poziomie wyszkolenia załóg. Piloci zaczęli odkrywać subtelności Łosia, poznali jego osiągi i klasę, która nie miała sobie równych. Państwowe Zakłady Lotnicze wyprodukowały łącznie do dnia 1 września 1939 roku ponad 100 samolotów P-37A i P-37B, nie licząc dwudziestu dalszych Łosi, które w chwili wybuchu wojny znajdowały się jeszcze w montażu. W eskadrach bojowych brygady bombowej było 36 Łosi P-37B i z tym stanem maszyn przystąpiły one do działań. W skład III dywizjonu szkolnego wchodziło 34 Łosie, częściowo nieuzbrojone, wersji „A”. * I oto osiemnaście Łosi X dywizjonu brygady bombowej wylądowało na frontowym lotnisku w Kucinach, na północny zachód od Łodzi.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 ”ŁOSIE ATAKUJĄ SAMOTNIE” 22 SAMOTNY RAJD Teraz trzeba trochę posiedzieć nad mapą. Dwa czy trzy loty rozpoznawcze, podjęte z inicjatywy dowódcy dywizjonu, pozwoliły się domyślać, że bitwa graniczna już została przegrana. Sierżant Bąkowski, wybierający się właśnie na kolejne rozpoznanie w kierunku południowo-zachodnim, jeszcze nie wierzył w tak szybki marsz kolumn niemieckich w głąb terytorium Rzeczypospolitej. Wobec braku ramowego zadania bojowego dla dywizjonu, kierował się wiadomościami i doświadczeniem, jakie zdobył w okresie szkolenia pokojowego: rozpoznawać lotniska nieprzyjacielskie, węzły komunikacyjne, ruchy nieprzyjacielskich wojsk za linią frontu oraz wszelkie obiekty o wyraźnie wojskowym charakterze i przeznaczeniu. Nie wiedział o tym, że już wczoraj, 1 września, sztab armii „Poznań” meldował o dwóch rozpoznanych lotniskach w rejonie Piły. Lokalizację tych lotnisk określono bardzo dokładnie, chociaż nie utrwalono na zdjęciach fotograficznych. Nie mógł także wiedzieć, że z Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Narew” wpłynął meldunek o położeniu niemieckiego lotniska w odległości siedmiu kilometrów na wschód od Szczytna, a rozpoznanie lotnicze armii „Karpaty” wykryło czynne lotnisko w miejscowości Igllo w Słowacji. Wszystkie te newralgiczne punkty napastniczego lotnictwa niemieckiego mogły stanowić doskonałe cele dla bombowców, zakładając nawet ryzyko takiej wyprawy, spowodowane silną obroną przeciwlotniczą. Niestety, do skierowania tam Łosi nie wystarczyły inicjatywa i dobre chęci dowódcy brygady, który bez zgody lub polecenia naczelnego dowódcy lotnictwa mógł wysłać ną zadanie zaledwie dwie lub trzy załogi. Tymczasem w sztabie naczelnego dowódcy panowało, jak dotychczas, zupełne niezdecydowanie co do użycia brygady, chociaż nieustannie napływające meldunki i żądania poszczególnych armii wskazywały, że celów do bombardowania nie brak. Potwierdzono meldunek z 1 września, że na północ od Częstochowy działają niemieckie jednostki pancerne. Meldunek 32 eskadry rozpoznawczej armi „Łódź”, z godziny dziewiątej trzydzieści, zawiera bardzo konkretną wiadomość, że kolumna sarno chodów długości 9 kilometrów z Olesna do Bodzanowic oraz kolumna pancerna długości 7 kilometrów z Olesna w kierunku Radłowie... posuwa się w kierunku północno- wschodnim. Na północ od Częstochowy, w rejonie Kuźnicy i Czarnego Lasu, duża ilość czołgów na postoju. Dopisek pod tym meldunkiem brzmiał: Pan generał Rómmel prosi generała Ujejskiego o wysłanie bombardowania lotniczego; bombardowanie musi być poprzedzone rozpoznaniem taktycznym.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1969/08 B. GACZKOWSKI 23 Zbliżało się południe, gdy Bąkowski był przy gotowany do startu z kursem 240 stopni. Gdyby dowódca dywizjonu znał treść depeszy przygotowywanej w tym właśnie czasie przez szefa sztabu lotnictwa armii „Łódź”, podpułkownika pilota Mateusza Iżyckiego, na pewno nakazałby Bąkowskiemu zmienić kurs na bardziej południowy, około 180 stopni, i lecieć w kierunku Radomska — Częstochowy. Prawdopodobnie przed startem nie trzeba by było zdejmować z samolotu bomb. Pan generał Rómmel — depeszował podpułkownik Iżycki — prosi interweniować lotnictwem bombowym przeciw jednostce pancernej, o której meldowałem i która przerwała się na północ od Częstochowy i posuwa się w kierunku na Radomsko; rozpoznanie taktyczne przed bombardowaniem konieczne. My rozpoznajemy w dalszym ciągu. Łódź 2.9 godz. 12.40. Start. Samolot odrywa się lekko, nie obciążony ładunkiem bomb, wychodzi łagodnie na wznoszenie i tuż za skrajem lotniska kładzie się na lewe skrzydło, aby wejść na nakazany kurs. Strzelcy, z kciukami na tylcach karabinów maszynowych, penetrują niebo od pierwszej chwili. Wprawdzie dotychczas nie spotkali się z nieprzyjacielskim myśliwcem, ale teraz groźba ta jest realna. Lecą w kierunku frontu. Już za kilka minut, być może, zobaczą nacierającą piechotę, wybuchy artyleryjskich pocisków, linie polskiej obrony. Pod skrzydłem szarobłękitna wstęga Warty. Jeszcze nie widać żadnych śladów wojny, ziemia jest spokojna, dym z jakiegoś ogniska wznosi się pionowo ku górze. Bąkowski patrzy na ten dym z zawodowym nawykiem pilota i konstatuje: wiatru nie ma, nie trzeba wprowadzać żadnych poprawek do kursu busoli. Zaraz powinien być tor kolejowy łączący Kalisz z Sieradzem. Kreska kursu na mapie przecina tor niemal pod kątem prostym. Ten tor jest po polskiej stronie, w tej chwili może stanowi tylko liniowy obiekt orientacyjny, jeszcze nie cel rozpoznania. Zresztą tor jest pusty. Bąkowski jednak i ten szczegół stara się zapamiętać. Prosną. Z wysokości tysiąca metrów rzeczka wygląda jak strumyk, leniwie płynący wśród bagien. Tu też nic ciekawego. Więc — dalej tym samym kursem, na busoli ustalone 240. Wkrótce powinny być wzgórza ostrzeszowskie i Ostrzeszów z lewej strony trasy, przy torze Ostrów Wielkopolski — Kępno. Zgadza się. W stronę Kępna wlecze się jakiś pociąg towarowy. Kryte wagony. Co mogą zawierać w swym wnętrzu? Bąkowski wie, że obserwator i ten szczegół naniesie na mapę. Międzybórz... Oleśnica — gęsto zabudowana, ze strzelistymi wieżami i bramami. Na ulicach ruch, na szosach wylotowych ku północy kilka samochodów ciężarowych. Nie ma żadnych kolumn wojskowych. Dalej! Teraz Łoś leci wzdłuż toru kolejowego.