ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 233 389
  • Obserwuję976
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 293 277

Ślub po teksasku - Broadrick Annette

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :529.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Ślub po teksasku - Broadrick Annette.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK B Broadrick Annette
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 76 stron)

PROLOG Cody Callaway ostrożnie wślizgnął się do wnętrza kościoła. W środku było pełno ludzi. To go nie zdziwiło. Szybkim spojrzeniem obrzucił zgromadzo­ nych i oparł się o ścianę. Młoda para już stała przy ołtarzu. Ceremonia właśnie się zaczęła. Cody odetchnął z ulgą. Zdążył naprawdę w ostat­ niej chwili. Z roztargnieniem uniósł dłoń i poprawił krawat. Czuł się trochę nieswojo. Nie przywykł do ubierania się w ten sposób. Okazje, kiedy zdarzyło mu się występować w garniturze, mógłby chyba policzyć na palcach jednej ręki. Nie spuszczał wzroku z nowo­ żeńców. Śluby i pogrzeby. Sytuacje, które obligują do takie­ go stroju. Niestety, majuż za sobą parę pogrzebów. Na szczęście tym razem ubrał się tak z powodu ślubu. Popatrzył po twarzach. Większość z nich była mu znana. Tuż za panem młodym stał Cole, ich najstarszy brat. Był drużbą Camerona. Nie opodal stała Allison, żona Cole'a. W jednym z pierwszych rzędów dostrzegł wyraźnie wzruszoną ciotkę Letty. Oczy jej podejrzanie błysz­ czały. Czy to możliwe, że ta szorstka kobieta naprawdę była zdolna do takiego okazywania uczuć? Przesunął wzrokiem po pozostałych osobach i zatrzymał się na postaci wysokiego młodego człowieka. Jego bratanek Tony. W wieku dwudziestu jeden lat był już prawie

6 . SLUB PO TEKSASKL' wzrostu ojca. Na Boga, czy ten dzieciak kiedyś prze­ stanie rosnąć? Panowała cisza, którą przerywał jedynie donośny głos kapłana. Rodzina, zamyślił się Cody. Tak niewiele brakowało, a nie uczestniczyłby w tej uroczystości. Zawsze z obrzydzeniem myślał o wścibskich repor­ terach, którzy ani na moment nie dawali im spokoju, ale teraz powinien im podziękować. To cud, że dowie­ dział się o ślubie Camerona. Przypadkowo przeczytał o tym dziś rano w gazecie, kiedy po przekroczeniu granicy z Meksykiem zatrzymał się na kawę. I tak przyjechał w ostatniej chwili. Wycisnął ile mógł z samochodu, ale kiedy wreszcie dotarł na rodzinne ranczo, okazało się, że wszyscy już byli w drodze do kościoła. Pędem odszukał swój garnitur. Ostatni raz miał go na sobie chyba w dniu ślubu Cole'a... zaraz, kiedy to było? Chyba jakieś pięć lat temu... a może sześć? Przez ostatnie lata niemal nie widywał się z braćmi. Z pewności ą minęło już pół roku od ich poprzedniego spotkania. Niewątpliwie wypomną mu to. Uśmiechnął się do siebie. Właściwie to było przyjemne, że potrafił przewidzieć ich reakcje. Znów poczuje, że wrócił do domu, gdy zaczną wyrzucać mu to jego znikanie bez słowa i pojawianie się dopiero po paru miesiącach. Przyglądał się, jak Cameron wsuwa obrączkę na palec nowo poślubionej żony. Janinę promieniała szczęściem. Poznał ją w czasie tego samego weekendu co Cameron. Już wtedy miał wrażenie, że między nimi coś się zaczyna. Można było przewidzieć, że tak się skończy. Jego uwagę przykuło jakieś poruszenie obok panny młodej. To sześcioletnia córeczka Camerona z przeję­ ciem poprawiała swoją strojną suknię. Jak to dobrze, że w końcu dziewczynka będzie mieć kogoś, kto ŚLUB PO TEKSASKL' 7 zastąpi jej matkę. Wystarczyło tylko spojrzeć na jej rozanieloną buzię i zakochane spojrzenie, kiedy pa­ trzyła na Janinę, swoją byłą nauczycielkę. To wspaniale, że Cameron znalazł kogoś, kogo na nowo obdarzył miłością. Obaj z Cole'em tak bardzo się bali, że nie otrząśnie się z bólu i rozpaczy po wypadku, w którym stracił żonę Andreę i sam ledwie uszedł z życiem. Chociaż do końca nie wiadomo, .czy to naprawdę był wypadek. W każdym razie Cody nigdy nie pozbył się wątpliwości. Przed laty coś podobnego spotkało ich rodziców, zginęli obydwoje na miejscu. A on nie wierzył w przypadek. Przez ostatnie lata próbował znaleźć dowody na potwierdzenie swoich podejrzeń. Wiele czasu spędził po południowej stronie granicy Teksasu z Meksykiem. Chciał przedyskutować pewne fakty i podzielić się informacjami z Cole'em. To dlatego wybrał się do Stanów. Nie miał pojęcia o ślubie. Dzięki Bogu, że nie przełożył na później swojego przyjazdu. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że podświadomie ciągle tęsknił za swoimi bliskimi. To odkrycie za­ skoczyło go. Kiedy w wieku dziesięciu lat został sierotą, życie zmusiło go do samodzielności i liczenia tylko na siebie. Od tej pory minęło już prawie dwadzie­ ścia lat. Dwadzieścia lat życia na własny rachunek i według własnej woli. Wprawdzie miał starszych braci i zamęczającą go ciotkę, ale upoił go wcześnie zakosz­ towany smak wolności i niezależności. Prawdę mó­ wiąc, w pewnym sensie zawdzięczał to może nad­ opiekuńcza, wtrącającej się do wszystkiego Letty. W każdym razie niezależność stała się dla niego największą wartością i sposobem na życie. Cameron objął żonę i pochylił się lekko, by ją pocałować. W tym geście było tyle czułości, że Cody z trudem zapanował nad wzruszeniem. A więc obaj

° ŚLUB PO TEKSASKU bracia odnaleźli swoje szczęście. Niemal im tego zazdrościł, lecz w głębi duszy przeczuwał, że sam potrzebował czego innego. Obawiał się, że w takim v związku brakowałoby mu powietrza. Za bardzo cenił swoją wolność. Ale cieszy się ich szczęściem i tym, że może je z nimi dzielić. Donośne radosne dźwięki marsza weselnego odbiły się od sklepienia i wypełniły kościół. Zgromadzeni podnieśli się z miejsc, wyciągali szyje w stronę uśmiech­ niętej, promieniejącej szczęściem młodej pary odcho­ dzącej od ołtarza. Nieoczekiwanie wzrok Camerona przesunął się w kierunku opartego o ścianę Cody'ego. Dostrzegł go i twarz natychmiast rozjaśniła mu się w uśmiechu. Na ten widok Cody poczuł ucisk w gardle. Co jest w tych ślubach, że wyzwalają w ludziach takie emocje? Znacząco uniósł do góry kciuk i uśmiechnął się do brata z uznaniem. Powoli kościół opustoszał. Zaczęto składać życze­ nia młodej parze. Zauważono obecność Cody'ego. - Wujek Cody! Wujek Cody! Przyjechałeś! -Trisha z radosnym piskiem rzuciła się w jego stronę. Chwycił ją na ręce i podniósł wysoko. Objęła go tak mocno za szyję, że omal go nie udusiła. - Wyglądasz jak prawdziwa księżniczka, rybko - powiedział, kiedy wreszcie rozluźniła uścisk. - Wiem - odrzekła z dumą i lekko obciągnęła spódniczkę. Cody, słysząc to, wybuchnął gromkim śmiechem. - Cieszę się, że udało ci się dojechać. - Tuż za nimi rozległ się głęboki męski głos. Cole wyciągnął do brata rękę, ale Cody nie uścisnął jej, tylko otoczył go wolnym ramieniem. - Dobrze znów cię widzieć, Cole. Ja też bardzo się cieszę. Cole zmieszał się lekko pod jego spojrzeniem. ŚLUB PO TEKSASKU 9 Okazywanie uczuć zwykle przychodziło mu z trudem. Wokół strzelały flesze. Cody uśmiechnął się do siebie, zastanawiając się nad komentarzami, jakie zapewne będą towarzyszyć tym zdjęciom. - Zrobiłem co tylko mogłem, żeby cię zawiadomić i ściągnąć tutaj - dodał Cole - ale wszystko daremnie. Potrafisz przepaść jak kamień w wodę. - Nie przypuszczałem, że to tak długo potrwa - odrzekł Cody. - Te ostatnie pół roku było wprost obłędne. W każdym razie udało mi się zdobyć parę informacji, którymi chciałbym się z tobą podzielić na osobności. - Podrzucił Trishę wyżej i rozejrzał się wokół. - Allison wygląda wspaniale. Czy przypad­ kiem, kiedy się widzieliśmy ostatnim razem, nie mówi­ łeś, że spodziewa się bliźniąt? Trisha aż klasnęła w dłonie. - Ależ tak, wujku! Katie ma dwóch braciszków, Clinta i Cade'a. Jeszcze są mali. Robią zabawne miny i tak śmiesznie gulgoczą. Ja już raz trzymałam Clinta! - Chłopcy zostali z opiekunką w Austin - wyjaśnił Cole, uśmiechając się z dumą. - Allison wystarczy na dzisiaj doglądanie Katie. - Obaj popatrzyli na uczepio­ ną jej boku, niezmordowanie podskakującą dziew­ czynkę. - W jakim teraz są wieku? - Mają już prawie trzy miesiące. Urodzili się nieco przed czasem, ale dzięki Bogu, wszystko jest w porząd­ ku. -Popatrzył na brata. -Będzieszmógł zostać, żeby ich poznać? Cody spojrzał mu prosto w oczy. - Obawiam się, że tym razem nie dam rady. Wyjechałem tylko na parę godzin. - Zerknął w stronę młodej pary. - Tak się cieszę, że zdążyłem. Cameron jest naprawdę szczęśliwy. Warto było pędzić na łeb na szyję, żeby to zobaczyć.

10 SttJB PO TEKSASKU - Jak dowiedziałeś się o ślubie? - Czy w tym stanie któryś z Callawayów może zrobić cokolwiek, o czym nie napisałyby gazety? - uśmiechnął się Cody. - Zatrzymałem się na kawę i przypadkiem przeczytałem o tym. - W takim razie nie dostałeś odemnie wiadomości? Cody przecząco potrząsnął głową. - Cody, tak dalej być niemoże. Nie chcę się wtrącać w twoje sprawy, ale trzeba to zmienić. Musimy mieć z tobą jakiś kontakt, przecież nigdy nic nie wiadomo. Chyba się z tym zgadzasz? - Wstydź się, wujku - dodała Trisha. - Już dobrze. - Cody uśmiechnął się błazeńsko. - Przepraszam, panno Callaway. - No, w porządku, ale żeby to się już więcej nie powtórzyło - pouczyła go poważnie, do złudzenia naśladując ciotkę Letty. Obaj mężczyźni wybuchnęli śmiechem, słysząc jej ton. - Cody! - Allison spostrzegła go dopiero teraz i rzuciła się w jego stronę. Wszystkie głowy zwróciły się ku niemu. Przyzwyczaił się do podobnych sytuacji i rzadko kiedy się peszył. Już dawno nauczył się zachowywać kamienną twarz. Opuścił Trishę na zie­ mię i chwycił w ramiona Allison. - Och, Cody, tak się o ciebie martwiliśmy! - W jej oczach zalśniły łzy. - Jak to dobrze, że udało ci się przyjechać! Musimy cię przedstawić Janinę! - Znam ją od wiosny. Poznaliśmy ją z Cameronem w czasie tego samego weekendu. Cieszę się, że to się tak zakończyło. Przyjemnie zobaczyć, że Cam znów się śmieje. - No, to teraz z całej rodziny zostałeś tylko ty! - wykrzyknęła Allison. - Musimy poszukać ci żony! Cody tylko potrząsnął głową. SLUB PO TEKSASKU U - Nie ma mowy, Allison. Cieszę się, że Cole i Cameron się ożenili. W dodatku wygląda na to, że Cole wziął sobie za punkt honoru zaludnienie tych stron Callawayami. - Uśmiechnął się, widząc jej rumieniec. - Aleja nie jestem z tych, których pociąga małżeństwo. To nie dla mnie. - Prawdę mówiąc - odcięła się Allison - trudno znaleźć żonę, która lubiłaby widywać się z mężem raz czy dwa razy do roku. Nie zdążył odpowiedzieć, kiedy dobiegło go mam­ rotanie Cole'a: - Trzymaj się, bracie. Nadciąga ciotka Letty. Wymienili tylko porozumiewawcze spojrzenia. Cody westchnął cicho. Wolałby raczej mieć do czynienia z bandą meksykańskich gangsterów niż z osobą, która przez tyle lat nadzorowała jego życie. Rodzina. To właśnie to. Kochasz ją, zwalczasz, zostawiasz, kiedy nadchodzi pora, i z boku obser­ wujesz zachodzące zmiany. Ale mimo to zawsze bę­ dziesz po jej stronie. Cole nie raz mu dopiekł, ale zawsze stanie w jego obronie. I inni postąpią tak samo. Rodzina. Cóż zrobiłby bez niej? Kilka godzin później udało im się wymknąć z wesela i wrócić na ranczo. Zamknęli się w gabinecie. Zdjęli marynarki i krawaty, zapalili kosztowne cygara. Na biurku pojawiła się kryształowa karafka z burbonem. - Więc czego się dowiedziałeś? - zaczął w końcu Cole. Cody zapatrzył się na spopielały koniec cygara. - Czy mówi ci coś nazwisko Enrique Rodriguez? - zapytał po dłuższym milczeniu. - W tych stronach to dosyć pospolite nazwisko, przecież wiesz. - Tak, wiem. Cofnijmy się nieco w przeszłość.

12 ŚLUB PO TEK5A5KU Kiedy nasz przodek, Caleb Callaway, przyjechał do Teksasu, udało mu się wejść w posiadanie tego rancza. Poprzednio należało ono do hiszpańskiego dona. Jego rodzina zamieszkiwała tu od kilku pokoleń. Cole rzucił mu ostre spojrzenie. - Rodzina Rodriąuezów. - Tak. - I sądzisz, że istnieje jakiś związek między tymi wszystkimi wydarzeniami: kradzieżami, nieszczęśliwy­ mi wypadkami i anonimowymi groźbami, których tylekroć doświadczyliśmy, a historią sprzed tylu lat? - Obawiam się, że to jest bardzo prawdopodobne. Przez ostatnie kilka lat rozmawiałem z wieloma lu­ dźmi. Ciągle próbuję znaleźć jakieś powiąż anią między tymi nie wyjaśnionymi przypadkami, znaleźć coś wię­ cej na ten temat. Z tych poszukiwań zaczyna wyłaniać się portret kogoś przepełnionego nienawiścią i gory­ czą, wrogo nastawionego do wszystkiego, co wiąże się z Callawayami. Jakieś pół roku temu usłyszałem o Rodriguezie. Wpadłem na jego trop, dowiedziałem się nieco więcej na jego temat. Okazuje się, że w linii prostej jest spadkobiercą rodziny, która pierwotnie zamieszkiwała ranczo. - Na Boga, Cody! Przecież Callawayowie mają tę ziemię w posiadaniu od prawie stu lat! Czy ktoś mógłby do tej pory chować urazę? - Enrique, albo, jak nazywają go znajomi, Kiki, jest przeświadczony, że to Callawayowie są winni wszystkim niepowodzeniom, jakie spotkały go od przyjścia na świat. Z mlekiem matki wyssał niechęć i uprzedzenie do naszej rodziny. Każda wzmianka w gazetach na nasz temat tylko dolewa oliwy do ognia, bo przez lata jego rodzina znacznie podupadła. - Ale czyż dziadek Caleb nie wygrał tego rancza w karty? ŚLUB PO TEKSASKU 13 - Tak nam zawsze opowiadano. - Czy Enrique oskarża Callawayów o kradzież ziemi? - Tak daleko chyba się jeszcze nie posunął, ale można się tego po nim spodziewać. - W jakim on jest wieku? - Po czterdziestce. - Cody pochylił się, oparł łokcie na kolanach. - Wydaje mi się, że ten wypadek, w którym pięć lat temu zginęła Andrea, a Cameron ledwie uszedł z życiem, to może być jego robota. Cole powoli odstawił swoją szklankę. - Wypadek, co do którego ciągle mieliśmy wątp­ liwości... - wymamrotał. -W takim razie nasze pode­ jrzenia się potwierdzają. - Z tego, co udało mi się zdobyć na temat Enrique'a od moich agentów, wiem, że jest do tego zdolny. Wdodatku w tym czasie widziano go w tych okolicach. Cole od razu zwrócił uwagę na słowa, które wy­ rwały się bratu. - Twoi agenci? - zapytał niby obojętnie, ale jego ton nie zwiódł Cody'ego. Westchnął ciężko. Wprawdzie miał zezwolenie swe­ go zwierzchnika, ale do tej pory nie wtajemniczył Cole'a w sprawy, którymi zajmował się od czterech lat. - Wiesz, jak to jest - zaryzykował. Może Cole się nie zorientuje. - Jeżdżę po kraju, spotykam różnych ludzi, rozmawiam z nimi... - Mówisz o swoim sposobie życia, tak? Najmłod­ szy, postrzelony syn znanej rodziny, najszybsze auta, najpiękniejsze kobiety... Jak nigdy dotąd odczuł dzielące ich dziesięć lat różnicy. Teraz, kiedy sam był dorosłym człowiekiem, lepiej to rozumiał i czuł się winny. Zresztą to nie wiek był najważniejszy, mieli inne doświadczenia życiowe. W wieku dwudziestu lat Cole z dnia na dzień musiał —

14 SLU8 PO TEKSASKU stać się głową rodziny i wziąć na siebie całą od­ powiedzialność. Nie zdążył nacieszyć się życiem. Tylko sile charakteru zawdzięczał fakt, że się nie załamał. - Czy chcesz wygłosić kazanie i ostrzec mnie, że marnuję sobie życie? - uśmiechnął się Cody. Cole upił łyk whisky. - Może bym to zrobił, gdybym wierzył, że to odniesie jakiś skutek. Cody wyprostował się i popatrzył na brata. - Jak mam to rozumieć? - Słuchaj, Cody. Nie mam pojęcia, czym się za­ jmujesz. Jakoś trudno mi zrozumieć, o co ci chodzi w życiu. Za dobrze cię znam. Dzieje się z tobą coś, czego nie potrafię sobie wytłumaczyć. Opinia playbo­ ya jakoś nie pasuje do tego znikania na całe miesiące. Może jednak zechciałbyś mnie oświecić? Cody poczuł się jak uczniak, przyłapany przez nauczyciela na krętactwie. Całe szczęście, że miał pozwolenie od szefa na wyjawienie prawdy. - Ta opinia jest mi potrzebna. Jest przykrywką dla mojej działalności po drugiej stronie granicy, - Co to za działalność? - Walka z narkotykami. Cole zesztywniał, zmrużył oczy. - O, do diabła. Od kiedy? - Prawie od czterech lat. - Cztery lata! Czy to znaczy, że te wszystkie hulanki i... To była tylko mistyfikacja? Czy... -zabrak­ ło mu słów. Cody nie pamiętał, czy kiedykolwiek widział brata w takim stanie. Wprawdzie właśnie okazało się, że Cole miał pewne podejrzenia i nie wierzył bezkrytycz­ nie we wszystko, co mówiono o Codym, jednak daleko mu było do odgadnięcia prawdy. Cody rozkoszował się tą chwilą. W pewnym sensie sprawiło mu satysfak- SLUB PO TEKSASKL 15 qę, że nawet Cole może zostać czymś zaskoczony. Dziwne, ale przez to wydał mu się jakiś bliższy, bardziej ludzki. - Poddano mi pod rozwagę myśl, by wykorzystać moją opinię playboya. To się udało. A moje nazwisko otwierało drzwi, które dla innych agentów były nie do przebycia. - Teraz już się nie dziwię, że nie mogłem cię odszukać - wymamrotał pod nosem Cole po dłuższym milczeniu. - Ale zgadzam się z tobą, że musisz mieć ze mną kontakt. Na wszelki wypadek. Dam ci telefon. - Więc pracujesz w Meksyku. - Głównie tam. Jest nas cała grupa. Część pracuje dla naszego rządu, część dla Meksyku. Robimy wszys­ tko, by zahamować przerzut narkotyków przez grani­ cę. - Czy ten Enrique też jest w to zamieszany? - Na razie trudno cokolwiek powiedzieć. Jego sprawą właściwie zajmuję się w wolnych chwilach. Całe szczęście, że widziano go w okolicy, w której pracuję. To już dużo. - I jakie masz teraz plany? - Muszę wracać, mam kilka umówionych spo­ tkań. Możliwe, że wkrótce zakończy się sprawa, którą zajmujemy się od kilku lat. Tak czy inaczej, chciałem powiedzieć ci o tym Rodriguezie. Gdyby mi się coś przytrafiło, mam nadzieję, że poprowadzisz to dalej. - Robi się gorąco? - Dosyć. - Czy to, co robisz, jest warte, by ryzykować życie? - Tak uważam. Cole powoli podniósł się i wyciągnął rękę. Cody też wstał, mocno uścisnął dłoń brata.

16 ŚLUB PO TEX5ASKU - Daj mi znać, gdybym mógł pomóc - poprosił cicho Cole. - Już to zrobiłeś. Wysłuchałeś mnie. Dostałem pozwolenie, by zdradzić ci, czym się zajmuję. Jeden z głównych bossów w Waszyngtonie chodził z tobą do szkoły i uważa, że można ci zaufać. - Miło mi to słyszeć -mruknął Cole. Klepnął brata po plecach. - Bądź ze mną w kontakcie, kiedy tylko będziesz mógł, dobrze? - Postaram się. Cody skierował się do wyjścia. Otworzył masywne drzwi wejściowe i wsiadł do samochodu, nie oglądając się. Zostawiał za sobą jedyny dom, jaki kiedykolwiek miał. ROZDZIAŁ PIERWSZY Gdyby spał, z pewnością by niczego nie usłyszał. Ktoś niemal bezgłośnie nacisnął klamkę. Na szczęście dobiegające zmieszczącego się na parterze baru hałasy i ochrypłe dźwięki meksykańskiej muzyki nie dawały zmrużyć oka. Było duszno. Leżał wpatrując się w grę świateł i cieni, przemyka­ jących po suficie w rytm migoczącego jaskrawo neonu, umieszczonego tuż za jego oknem. Wydawało mu się, że upłynęło już wiele godzin, od kiedy położył się do łóżka. Wrócił myślą do niedawnego spotkania z rodzi­ ną. Co mu strzeliło do głowy, żeby żyć w ten sposób! Przecież zamiast przewracać się na tym niewygodnym materacu, mógłby teraz spokojnie spać we własnym łóżku. W pierwszej chwili, kiedy zorientował się, że drzwi pokoju nie mają zamka, miał zamiar zastawić je jedynym znajdującym się w pokoju krzesłem, ale po namyśle zrezygnował z tego. Nie przypuszczał, że ktoś okazałby się tak nierozsądny, by próbować tutaj go niepokoić. Najwyraźniej się przeliczył. Prawdopodobnie ktoś po prostu pomylił pokój. Była jeszcze inna możliwość-jakiś złodziej uznał go za łatwą okazję. Dla tubylców był naiwnym Amerykaninem. Wsunął rękę pod poduszkę, namacał ciężki pistolet. Bezszelestnie podniósł się z łóżka i w kilku krokach był przy drzwiach.

18 ŚLUB PO TEKSASKU Uchyliły się lekko, wąska smuga dochodzącego z korytarza ostrego światła odbiła się od drewnianej podłogi, powoli zaczęła się poszerzać. Nagle zniknęła. Ktoś bezgłośnie wślizgnął się do pokoju. W rozjaśnionym na mgnienie półmroku, zanim drzwi na nowo się zamknęły, zamajaczył mu ledwie widoczny profil długowłosej kobiety. - Kochanie, nie jestem zainteresowany - powie­ dział cicho Cody, zwracając się do nieznajomej. -Te­ raz stąd wyjdź. Odetchnęła głęboko, odwróciła się ku niemu. - Cody? - wyszeptała z napięciem. W rozedrganym świetle neonu zobaczył jej twarz. Nie było mu to potrzebne - od razu ją poznał, wystarczyło usłyszeć jej głos. Tylko Carina Ramirez w ten sposób wymawiała jego imię, delikatnie akcen­ tując ostatnią sylabę. Przeraził się. Co ona robi w jego pokoju? Wszystko przemawiało przeciwko jej obecności tutaj. Przecież ta dziewczyna pod żadnym pozorem nie powinna o tej porze wchodzić do sypialni mężczyzny -zresztą o żad­ nej porze. Zaklął pod nosem. I co teraz z nią począć? Znienacka uświadomił sobie, że stoi przed nią zupełnie nagi. Jeszcze chwila, a jej oczy przyzwyczają się do ciemności. Przeżyłaby prawdziwy szok. A jego przyjaciel Alfonso z taką niesłychaną starannością chronił swoją młodszą siostrę. Zmieszany i wściekły sięgnął po dżinsy. Nie znosił takich sytuacji. W dodatku nie miał na nią absolutnie żadnego wpływu. - Carina, do diabła, co ty tu robisz? - warknął stłumionym głosem, choć dochodzące z dołu hałasy skutecznie zakłócały wszystkie inne dźwięki. Odwrócony do niej tyłem, naciągnął wąskie spodnie. ŚLUB PO TEKSASKU 19 - Cody, musiałam tu przyjść - odrzekła drżącym głosem. - Musiałam cię... ostrzec - dodała ledwie słyszalnie. Popatrzył na nią przez ramię. Zapiął suwak i od­ wrócił się. - Ostrzec mnie? Przed czym? Odblask światła padł na jej twarz. Czarne oczy wpatrywały się w niego z napięciem, błagalnie. - Jacyś ludzie mają tu przyjść. Chcą cię zabić. Wystarczyło na nią spojrzeć, by zrozumieć, że święcie w to wierzy. Usta jej drżały, była spięta. Delikatnie otoczył ją ramieniem i poprowadził w stronę łóżka. Pociągnął ją w dół, by usiadła obok niego. Ujął jej dłoń, próbując dodać jej otuchy. W końcu była jeszcze dzieckiem. Bez względu na to, co ją skłoniło, by wyrwać się z domu i narazić na szwank swoją opinię, powinien, mimo swojego sceptycyzmu, potraktować ją poważnie. Prawdopodobnie usłyszała coś, czego nie zrozumiała. Poza tym kto planowałby zamach na niego w jej obecności? Carina mieszkała z bratem, bogatym właścicielem ziemskim, w hacjendzie położonej u stóp Sierra Mąd­ re, jakąś godzinę jazdy od Monterrey. Cody znał Alfonso od czterech lat, właściwie od chwili, kiedy zaczął pracować po tej stronie granicy. Przyjaźnili się. Nikt z mieszkańców hacjendy z pewnością nie dybał na jego życie, Pochylił się i odgarnął pasmo włosów z twarzy dziewczyny. Doskonale rozumiał Alfonso, który tak troszczył się o siostrę. Była prawdziwą pięknością. Kruczoczarne włosy kaskadą spływały na ramiona; zdawało się, że jej lekko skośne, przepastnie czarne oczy kryją w sobie jakąś tajemnicę. Porcelanowa cera jaśniała nawet w tym słabym świetle. Alfonso miał powody, by być z niej dumny. Czujnie

20 SLOB PO TEXSASKU strzegł jej przed wszystkimi odwiedzającymi posiad­ łość mężczyznami. Przez te cztery lata, od kiedy się znali, ani razu nie zdarzyło się, by został z nią sam na sam. Przez ten czas wyrosła na prawdziwą egzotyczną piękność. Ale nie­ winne spojrzenie jej błyszczących oczu świadczyło, że otaczający ją świat ciągle był czymś tajemniczym i nieznanym. Ujął jej drobną rączkę w swoje dłonie. - Opowiedz mi o tych ludziach, kotku - odezwał się łagodnie. - Znasz ich? Czy widziałaś ich wcześniej? W dochodzącym z ulicy świetle dostrzegł rumieniec na jej policzkach, ale nie odwróciła wzroku. - Byłam w swoim pokoju. Zostawiłam otwarte drzwi na balkon, bo było duszno. Jeszcze nie zasnęłam, kiedy usłyszałam jakieś głosy z dołu. Byłam ciekawa, kto tam jest. Po cichutku podeszłam na palcach do balustrady i wyjrzałam. Stali tuż pod balkonem, więc nie mogłam ich zobaczyć, ale słyszałam rozmowę. W pokoju było ciemno, nikt nie wiedział, że jestem na balkonie - ciągnęła łamiącym się głosem. Objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie, żeby ją uspokoić. - Już dobrze, maleńka, nie bój się. Odetchnij głęboko... tak. Odszukałaś mnie, udało ci się. Teraz już nikt nam nic nie zrobi - zapewniał, gładząc ją po plecach i przytulając do siebie. - Powiesz mi, o czym ci ludzie rozmawiali? Odsunęła się lekko i popatrzyła na niego z napię­ ciem. - Cody, musimy się pospieszyć! Przecież oni mogą tu zaraz być. Mówili, że przyjdą dzisiaj. Z niepokojem rozejrzał się wokół. Poradzi sobie z kilkoma facetami, ale jak to zrobić, kiedy ma jeszcze na głowie siostrę Alfonso? W pierwszej kolejności ŚLUB PO TEKSASKU 21 trzeba ją stąd wyekspediować. Ale najpierw musi wyciągnąć od niej jeszcze parę informacji. I to jak najszybciej. - Carino - powiedział kładąc jej dłoń na ramieniu. - Posłuchaj mnie. Muszę koniecznie wiedzieć, co jeszcze usłyszałaś. Powiedz mi. Zanim odpowiedziała, wzięła głęboki oddech, za- szlochała. - Nie poznałam ich głosów. Było ich dwóch. Jeden miał schrypnięty głos. Nie słyszałam wszystkiego, co mówili, ale zaczęłam słuchać, kiedy wspomnieli o to­ bie. Mówili, że stajesz im na drodze i że nadszedł czas, by się ciebie pozbyć. Przebiegł go dreszcz. Więc może w końcu jego praca zaczyna przynosić efekty. Najwyraźniej jest już blisko źródeł przerzutu narkotyków i zaczyna im zagrażać. Ale ani przez moment nie przypuszczał, że dom Alfonso może mieć z tym coś wspólnego. - Czy powiedzieli, dlaczego muszą się mnie po­ zbyć? - Mówili tylko, że nie mają do ciebie zaufania. Że chyba pracujesz dla rządu - dodała niepewnie. Co takiego zrobił, że wzbudził podejrzenia? Chyba nic. Po tej stronie granicy handlarze narkotyków podejrzliwie patrzyli na każdego Amerykanina. Nie miał powodów sądzić, że został zdemaskowany. Poza tym mogło być jeszcze jakieś inne wytłumacze­ nie zasłyszanej przez Carinę rozmowy. - Czy wymienili jeszcze jakieś inne nazwiska? Przez chwilę dziewczyna milczała. Nie poganiał jej, myśląc, że próbuje je sobie przypomnieć, ale kiedy podniosła oczy, zdumiał się, widząc ich wyraz. Były pełne rozpaczy. - Tylko jedno. Mówili o Alfonso. - Alfonso! Czy ostrzegłaś go?

22 ŚLUB PO TEKSASKU Łzy popłynęły jej po policzkach, potrząsnęła głową. - Nie - wyszeptała ledwie słyszalnym głosem. - Bo to chyba Alfonso kazał im pozbyć się ciebie. Cody aż zesztywniał. Tego nigdy by się nie spodzie­ wał. Wprawdzie ani razu nie rozmawiał z Alfonso na temat powodów, dla których spędza w Meksyku tyle czasu, ale uważał go za przyjaciela. Łączyło ich wiele rzeczy. Na początku znajomości sprawdził, że Alfonso jest solidnym biznesmenem, któremu niczego nie moż­ na było zarzucić. Przez kolejne lata ufał mu coraz bardziej. Jak mógł aż tak się pomylić? Czyżby Alfonso uważał go za naiwnego i potajemnie wyśmiewał się z niego? Czyżby to on kierował organizacją, którą próbował rozpracować Cody? I co teraz zrobić z jego siostrą, która przyszła go ostrzec? zainteresował się. - Jak się tutaj dostałaś, kotku? Z hacjendy do osiedla było prawie dwadzieścia kilometrów, nie mogła przyjść na piechotę. Gdyby zabrała samochód, natychmiast by to zauważono. - Jak tylko ci mężczyźni odeszli, wyślizgnęłam się z domu. Wiedziałam, że muszę cię ostrzec, ale nie miałam pojęcia, jak to zrobić. Dziś na kolacji wspo­ mniałeś, że zatrzymałeś się w miasteczku. Nie chcia­ łam, żeby ktoś w domu się zorientował. Pobiegłam do Berto, to brat mojej przyjaciółki. Powiedziałam mu, że muszę się z tobą zobaczyć. Zgodził się zawieźć mnie do miasteczka. Mogłeś zatrzymać się tylko tutaj, to jedyne miejsce. Weszłam na górę i po kolei zaglądałam do pokoi. Nikogo nie było. — Uśmiechnęła się z ulgą. - Ale w końcu cię znalazłam. Aż się wzdrygnął na myśl, co by mogło się stać, gdyby te inne pokoje nie były puste. Naraziła się na takie niebezpieczeństwo! ŚLUB PO TEKSASIE U 23 - Na litość boską, Carino! - wybuchnął, nie panu­ jąc już dłużej nad sobą. -Dlaczego nie zawiadomiłaś mnie w inny sposób? Nie pomyślałaś, ile ryzykujesz? Mogło ci się przydarzyć tyle rzeczy, o których nawet nie chcę wspominać! Na samą myśl aż zadrżał, Zaległa cisza, przerywana tylko brzękiem tłuczo­ nego szkła i donośnym śmiechem z baru na dole: Muzyka ciągle grała. Popatrzyli na siebie. Carina lekko skinęła głową. - Berto proponował, że przekaże ci wiadomość - odrzekła z godnością - ale nie chciałam mówić mu o tym. On myśli, że się w tobie podkochuję - zarumie­ niła się. - Nie wyprowadzałam go z błędu. Poza tym bałam się, że mu nie uwierzysz, przecież go nie znasz. Wiedziałam, że muszę to zrobić sama. Nie mógł już dłużej usiedzieć. Wstał i zaczął krążyć po pokoju. - W porządku-mruknął, przeciągając palcami po włosach. - Dobrze. - Doszedł do końca, odwrócił się i ruszył w jej stronę. - Przyjmuję twoje racje, chociaż przeraża mnie myśl, na co się naraziłaś. - Usiadł obok niej i sięgnął po kowbojskie buty. Zaczął je nakładać. - Doceniam, co dla mnie zrobiłaś - odezwał się, naciągając na siebie koszulę. -Ale teraz przyszła pora na mnie. Sam muszę sobie z tym poradzić. Ty biegnij na dół i poproś Berto, niech cię odwiezie do domu. Miejmy nadzieję, że nikt jeszcze nie zauważył twojej nieobecności. - Wyciągnął rękę i pomógł jej wstać. Odwrócił się i ruszył do drzwi. Położył rękę na klamce. - Powiedziałam Berto, żeby nie czekał na mnie. Że dopilnujesz, żebym bezpiecznie wróciła. Zamurowało go. To niemożliwe. I co on teraz z nią zrobi? Jak ona to sobie wyobrażała? Przyszła go

24 ŚLUB PO TEKSASKU ostrzec i jednocześnie oczekuje, że on zapewni jej bezpieczny powrót. Odwróci! się powoli. Szukał słów, by oznajmić, co o tym sądzi, ale ubiegła go. - Daj spokój -powiedziała cicho.-To do niczego nie doprowadzi. Grozi nam niebezpieczeństwo. Najwyraźniej postanowiła, że pozostanie z nim. Nie zamierzał się na to zgodzić. Uważnie rozejrzał się po pokoju. Dwa okna wychodziły na ulicę. Poza nimi był tylko niewielki, zasłonięty kratą otwór wentylacyjny. Podszedł do okna, wyjrzał na zewnątrz. Mimo późnej pory na ulicy nadal panował ożywiony ruch. Nie ma mowy, by mogli wymknąć się tędy, nie zwracając na siebie uwagi. Popatrzył na Carinę, dodatkowo rozdrażniony jej nagłym spokojem. - Czymożemasz jakiś pomysł?-zapytał ze złością. Wskazała na otwór wentylacyjny. Z tej strony budynku ciągnął się wąwóz, do ziemi było przynajmniej siedem metrów. - Nawet o tym nie myśl, Z pewnością skręcilibyśmy sobie kark. - j Cody, posłuchaj! Rozmawiałam o tym z Berto. Znaleźliśmy drabinę, jest przystawiona do ściany. Całe szczęście, że masz pokój z tej strony. Musielibyśmy wymyślić coś innego. - A jak wytłumaczyłaś Berto, że jest ci potrzebna drabina? Czy przedstawiłaś to jako porwanie ukocha­ nej? - zapytał Cody przez zaciśnięte zęby. - Nie. Powiedziałam mu, że to na wszelki wypadek, że nie chcę, żeby ktoś zastał mnie w twoim pokoju. Cody westchnął ciężko. Boże, chroń przed dzie­ ćmi obdarzonymi wybujałą wyobraźnią. Nie da się zwariować. Przecież nie musi uciekać. Poczeka tu na nich, Sięgnął do kieszeni spodni, wyjął kluczyki. SLUB PO TEKSASKU 25 - Zostanę tutaj, kotku. Skoro ktoś mnie szuka, spotkam się z nim. Muszę się dowiedzieć, kto to jest i czego chce. Podszedł do niej, ujął jej dłoń i wcisnął kluczyki. - Weź mój samochód i wracaj do domu. Zostaw go gdzieś w ukryciu, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Może jeszcze uda się uratować twoją opinię. Może nawet tak będzie lepiej. Nie warto ryzykować więcej, niż to jest konieczne. - Cody, musisz uciekać. Nie chcę, żeby ci się coś stało. Jeśli nie idziesz, to ja też zostaję. We dwójkę... - Do cholery, Carino! Nie bądź śmieszna. Co ty sobie... Urwał gwałtownie, zasłuchał się. Hałasy z baru zakłócały inne dźwięki, ale bez wątpienia za drzwiami rozległo się skrzypnięcie podłogi. Ktoś tam był. Nie było na co czekać. Jeśli nie chce, by zginęli tu razem, muszą oboje uciekać. Szybko schwycił krzesło, podsunął je pod drzwi i oparciem zablokował klamkę. Złapał dziewczynę za rękę i pociągnął do ściany. Podniósł ją w górę. Odsunęła kratę i zniknęła w otworze. Cody przesunął ręką po pistolecie, upewniając się, czy jest na miejscu, i podciągnął się w górę. Z trudem przecisnął się przez wąski otwór. Odetchnął z ulgą, kiedy pod stopami poczuł drabi­ nę. Zaczął schodzić. Usłyszał jeszcze szczęknięcie klamki. Zsunął się na ziemię. Drobna dłoń pochwyciła jego rękę i pociągnęła w ciemność. Porastająca wąwóz bujna roślinność była doskona­ łym schronieniem. W ciszy przedzierali się przez gęste zarośla, byle dalej od zgiełkliwego baru. Kolczaste gałęzie zahaczały o ubranie, ale nie ustawali. Cody ciągle parł do przodu. Teraz przede wszystkim musi pomyśleć o Carinie, wyprowadzić ją stąd. Kiedy tylko

26 SLLB PO TEKSASKU dotrą do samochodu, który przezornie ukrył na gra­ nicy miasteczka, odwiezie ją do domu. Po ciemku poruszali się bardzo wolno. Carina miała na sobie czarny sweter i czarne spodnie. W ciemności jaśniała tylko jej twarz. Od momentu kiedy opuścili pokój, nie odezwała się ani słowem. Zaskoczyła go swoją odwagą. Wypadki potoczyły się tak szybko. Cały czas nie przestawał rozmyślać nad tym, co tak nieoczekiwanie się stało. Już się nie dziwił, że zasłyszana rozmowa tak przeraziła dziewczynę, że nie oglądając się na nic, postanowiła go ostrzec. Najbardziej żałował, że nie widziała żadnego z tych mężczyzn. Nie rozpoznała ich po głosie. To mogło świadczyć, że nie należeli do osób, które były dzisiaj na kolacji u Alfonsa. Ciągle nie chciał pogodzić się z myślą, że Alfonso mógł maczać w tym palce. Czyżby tak bardzo pomylił się w jego ocenie? Przez te kilka ostatnich lat udało mu się skutecznie rozpracować i zlikwidować kilka kana­ łów przerzutu narkotyków. Miał poczucie, że jego praca ma sens. Dom Alfonso Ramireza był dla niego bezpieczną przystanią, gdzie mógł odpocząć po trudach dnia powszedniego. Alfonso i dzisiaj nalegał, by został na noc. Odmówił, bo planował wczesny wyjazd do Mon­ terrey i nie chciał wprowadzać rankiem niepotrzeb­ nego zamieszania. Czy to dlatego Alfonso postanowił zmienić plany? Czy to jego zausznicy zamierzali go zabić? Zrobiło mu się nieswojo. Nie zastanawiałby się nad tym, gdyby nie fakt, że to Carina była przekonana, że grozi mu niebezpieczeństwo i prawdopodobnie stoi za tym jej brat. Ale co jej się stało? Dlaczego tak się zachowała? Nie ŚLUB PO TEKSA5KU 27 mógł tego pojąć. Wprawdzie widywał ją przez te wszystkie lata, ale traktował ją, jakby była kimś z rodziny, zachowywał się jak wujek w stosunku do dorastającej panienki. Nie przypominał sobie niczego, co w obliczu zagrożenia mogłoby ją skłonić do wy­ stąpienia przeciwko bratu. Postąpiła naprawdę niesłychanie. Wiedział teraz jedno -jak najszybciej, póki ktoś się nie zorientuje, musi odwieźć ją do hacjendy. Bez względu na wszystko musi chronić ją przed skutkami jej impulsywnego postępku. Zatrzymali się, by zaczerpnąć powietrza. Kilka metrów przed nimi ciągnęła się zakurzona droga. Trzymając dziewczynę mocno za rękę, pociągnął ją przez zarośla w tę stronę. W tym momencie wiatr przewiał chmury i światło księżyca srebrnym blaskiem rozświetliło otaczające ich ciemności. Cody odetchnął z ulgą. Chyba im się udało. Teraz, kiedy doszli do drogi i świeci księżyc, powinni bez trudu odnaleźć samochód. Odwrócił się do dziewczyny. W tej samej chwili dostrzegł jakiś cień odrywający się od pobliskich drzew i biegnący w stronę Cariny. - Co to...?-zacząłi nagle poczuł przeszywający ból z tyłu głowy. Niknące światło księżyca było ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał.

ROZDZIAŁ DRUGI Czyjeś ramię chwyciło ją z tyłu za gardło. W tej samej chwili dostrzegła jeszcze, że ktoś, kogo w mroku nie potrafiła rozpoznać, uderza Cody'ego w tył głowy. Z przerażeniem patrzyła, jak mężczyzna osuwa się na ziemię i pada u jej stóp. Nie zastanawiając się nad tym, co czyni, rzuciła się ku niemu. Trzymający ją napastnik starał się ją powstrzymać, ale daremnie. Kopała go, gryzła i drapała, rozpaczliwie próbując się uwolnić. W końcu jej uległ. Z jękiem wściekłości, klnąc pod nosem, zwolnił uchwyt. Nie zważając na nic podbiegła do leżącego Cody'ego, uklękła przy nim. - Cody? Jak się czujesz? Cody? - szeptała, dotyka­ jąc palcami rosnącego guza na jego głowie. Pochyliła się jeszcze niżej, musnęła policzkiem jego twarz. Był ciepły, oddychał. Odetchnęła z ulgą i zamknęła oczy. Któryś z napastników chwycił ją za ramię i szarpnął w górę. Zacisnęła zęby, by stłumić ból. Spojrzała na wysokiego, ledwie widocznego w ciemności mężczyz­ nę. To on uderzył Cody'ego. Starała się zrozumieć coś z prowadzonej przez nich po hiszpańsku rozmowy, Z ich słów wywnioskowała, że polecono im czuwać tutaj, w razie gdyby Cody próbował ucieczki przez zarośla. Było to mało praw­ dopodobne, tym bardziej byli zaskoczeni. W dodatku żaden z nich nie spodziewał się, że może mu towarzy­ szyć kobieta. ŚLUB PO TEKSASXU 29 Kłócili się, co z nią począć. Z tego, co mówili, wynikało, że w razie zatrzymania kazano im obchodzić się z Codym delikatnie. Było to dość pocieszające. Choć z drugiej strony tak go potraktowali, że nadal leżał nieprzytomny. Bala się. Serce jak oszalałe waliło jej w piersi. Nie pamiętała, czy kiedykolwiek była tak przerażona. A wiec wcale nie przesadziła z grożącym mu niebez­ pieczeństwem, choć jej ostrzeżenie nie na wiele się zdało. Czy ci mężczyźni należeli do tej samej grupy, która szykowała na niego zamach? Czy może byli jeszcze inni, którym się naraził? Od chwili kiedy usłyszała wymienione przez spis­ kujących imię swojego brata, ciągle dręczyło ją pyta­ nie, czy Alfonso mógł mieć z tym coś wspólnego. Czy to możliwe, że chciał się pozbyć Cody'ego? Był przecież jego przyjacielem. Przez te lata stał się przyjacielem domu. Kiedy przyjechał do nich po raz pierwszy, była jeszcze dzieckiem, ledwie skończyła szesnaście lat. Wyglądała jeszcze młodziej, może na dwanaście. Ale mimo to Cody zawsze traktował ją poważnie, tak jakby była dorosłą osobą. Zwracał się do niej z żartob­ liwym szacunkiem i ujmującą grzecznością. To ją zachwycało i pochlebiało jej. Z utęsknieniem wy­ glądała kolejnych wizyt przystojnego wysokiego Tek- sańczyka. Gdy tylko uświadomiła sobie znaczenie zasłyszanej wieczorem rozmowy, od razu wiedziała, że musi ostrzec go przed grożącym mu niebezpieczeństwem. W dodatku, skoro jej brat prawdopodobnie był uwik­ łany w spisek, mogła liczyć tylko na siebie. Teraz sama się wplątała, a jej ostrzeżenia na nic się nie zdały. Mężczyźni wreszcie przestali się sprzeczać. Z porno-

30 ŚLUB PO TEXSASKU cą czegoś, co wyglądało na chustkę do nosa, skrępowa­ li jej ręce i stopy. Zagrozili, że ogłuszą ją, jeśli się nie podporządkuje. Carinę krzepiła tylko myśl, że Cody żyje. Teraz pozostało tylko czekać na pierwszą sposob­ ność, by mu jakoś pomóc. Zaprotestowała krzykiem, kiedy niespodziewanie zawiązali jej czymś oczy. Poczuła mocne uderzenie w twarz, z rozciętej wargi pociekła krew. Bezradnie dotknęła językiem puchnącego miejsca. Podniesiono ją i przełożono gdzie indziej. Miała teraz wrażenie, że znajduje się na podłodze otwartej furgonetki. Po chwili przyniesiono Cody'ego. Usłyszała warkot włączanego silnika, pod policzkiem poczuła drżenie podłogi. Ru­ szyli. Trzęsło niemiłosiernie. Nie miała pojęcia, w ja­ kim kierunku jadą. Postanowiła na razie nie myśleć o tym, co ich czeka. By odwrócić uwagę, zaczęła rozmyślać o Codym. Na zawsze utkwiła jej w pamięci chwila, gdy ujrzała go po raz pierwszy. Siedziała razem z mamą na patio, kiedy w drzwiach stanął jej brat i jakiś wysoki, przystojny mężczyzna o jasnych włosach. Miał nie­ odparty, zniewalający uśmiech. - Wiesz, Alfonso, wprost nie wierzę własnym oczom - odezwał się zdumiony. -Ten dom jest niemal identyczny jak nasz. Oczywiście, przez lata wprowa­ dziliśmy nieco zmian, ale i tak, gdybym nie był wcześniej uprzedzony, pomyślałbym, że jestem u sie­ bie. Nawet rośliny i kwiaty są podobne. - Poznaj moją mamę i siostrę Carinę. - Alfonso gestem zachęcił go do wejścia. Nieznajomy wyglądał wspaniale, zupełnie jak jakiś słoneczny bóg. Złote włosy jaśniały spłowiałymi pa­ semkami, kontrastowały z opaloną skórą. - Miło mi panią poznać, panno Ramirez. — Uśmie­ chnął się, ujmując jej dłoń. Odwrócił wzrok na Alfon- SLUB PO TEKSASKLI 31 so. - Zazdroszczę ci, że masz siostrę. Zawsze mi tego brakowało. Zajął się rozmową z matką, ale Carina nie słyszała słów. Jak urzeczona wsłuchiwała się w brzmienie męskiego głosu, zafascynowana obserwowała uśmiech gościa. Kilka lat wcześniej przeczytała w jakimś piśmie artykuł na temat Callawayów. Było tam też kilka zdjęć trojga braci. Już wtedy jej uwagę przyciągnął ten jasnowłosy o zdobywczym uśmiechu. Razem z Angeli­ ną, jej najlepszą koleżanką, zaśmiewały się nad tymi zdjęciami, wybierały najprzystojniejszego. Nigdy na­ wet przez myśl jej nie przeszło, że kiedykolwiek pozna któregoś z nich. W rzeczywistości Cody Callaway wyglądał jeszcze lepiej niż na zdjęciu. Był równie czarujący, ale dopiero teraz czuło się promieniującą siłę jego osobowości. - Zostań z nami na kolacji, Cody - nalegał Alfon­ so, a Carina w duchu błagała, by nie odmówił. - Jeśli nie sprawię kłopotu, to z przyjemnością - zaczął Cody, a Alfonso wybuchnął śmiechem. - Mamy tu tyle wszystkiego, że wystarczy i dla ciebie. Przy kolacji siedziała na wprost niego. Zaśmiewała się, słuchając opowiadanych przez niego historyjek, onieśmielona, ale jednocześnie wniebowzięta, że za­ uważa jej obecność i od czasu do czasu przekomarza się z nią. W ciągu kolejnych lat jego przyjazdy wprowadzały ożywienie w jej monotonne, upływające miedzy szkołą i domem życie. Nawet kiedy skończyła naukę i wróciła na stałe do hacjendy, nie mogła doczekać się kolejnych wizyt Cody'ego, nowych opo­ wiadań i tego elektryzującego poczucia wolności, którym emanował, a jakiej sama nigdy nie zaznała. Teraz, kiedy zastanawiała się nad tym, lepiej rozu-

32 ŚLUB PO TEXSASKU miała swoje zauroczenie Callawayem - nie chodziło tylko o niego, ale o wszystko, co uosabiał. Był całkowicie inny niż ci, których znała. Fascynował ją. Cody trzymał się wyznaczonej roli. Był przyjacielem domu, nikim więcej. W końcu jej zapatrzenie przero­ dziło się w bezinteresowną przyjaźń. Dojrzała i wyrosła z dziecinnych marzeń. Już wie­ działa, czego oczekuje od życia. Pragnęła wolności, której przeczucie kiedyś tak urzekło ją w Codym, To dzięki niemu inaczej spojrzała na życie. Przecież nie mogła puścić mimo uszu tego, co przypadkiem podsłuchała dziś wieczorem. Musiała go ostrzec, jeśli nie chciała przyłożyć ręki do jego śmierci. Po raz drugi zrobiłaby tak samo. Żałowała jedynie tego, że ostrzeżenie nadeszło zbyt późno, by go ocalić. Powoli, z trudem uniósł powieki. Czarne oczy wpatrywały się w niego z napięciem. Zamrugał i jęknął, kiedy z tyłu głowy odezwał się przeszywający ból. - Cody, dobrze się czujesz? Ponownie opuścił powieki. Ten głos. Wydawało mu się, że to był tylko sen. Czy ona naprawdę przyszła do jego pokoju? Co, do diabła, ona tu robi? Tak fatalnie się czuje. Czy spodziewa się, że będzie ją teraz zaba­ wiać? Zaraz, coś tu jest nie tak. Skąd ten kac? Przecież niczego nie pił. Razem z Carina... Otworzył oczy, próbując zorientować się, gdzie się znajduje. Leżał na plecach. W nagłym przebłysku sięgnął do pasa, ale jeszcze zanim go dotknął, wiedział, że daremnie szuka pistoletu. - Gdzie my jesteśmy? - wymamrotał i uniósł się na łokciu, spuszczając nogi na podłogę. - Cody, nie ruszaj się. Może masz wstrząs mózgu. Powinieneś leżeć nieruchomo. - Carina próbowała powstrzymać go, kładąc mu ręce na barkach. ŚLUB PO TEKSASKU 33 Nie zwracając na nią uwagi usiadł i rozejrzał się wokół. - Na razie moja głowa jest nieważna. Muszę zoba­ czyć, gdzie jesteśmy. Znajdowali się w niewielkiej podniszczonej chatce. Ciężkie krople deszczu z łoskotem uderzały o blaszany dach. Cody popatrzył w górę. Całe szczęście, że dach nie przeciekał. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był świecący księ­ życ. Właśnie pomyślał, że, najgorsze mieli za sobą. Wtedy jakaś sylwetka oderwała się od drzewa i... Popatrzył na przyglądającą mu się z niepokojem dziewczynę. - Nic ci nie jest? Pokręciła głową. - Czy wiesz, jak się tu dostaliśmy? - Jacyś dwaj mężczyźni przywieźli nas tutaj. Zwią­ zali mnie i zakryli oczy. Nie mam pojęcia, co to za miejsce. Wydawało mi się, że wieźli nas tu parę godzin. - Też popatrzyła na sufit. - Mieliśmy szczęście, że zdążyliśmy przed deszczem. Przywieźli nas odkrytą furgonetką. Cody wstał i ostrożnie podszedł do przysłoniętego okiennicą okna. - Mam przeczucie, że nie jesteśmy sami. Gdzie są ci faceci, którzy nas tu przywieźli? - Nie widziałam ich. Kiedy zaczęło padać, powie­ dzieli coś, że pora się zwijać. Myślę, że jesteśmy gdzieś w górach, w jakimś odludnym rejonie. Próbowałam wyjrzeć na zewnątrz, ale po ciemku niczego nie widać. Cody ostrożnie dotknął guza na głowie. Zaklął pod nosem. Otworzył okiennicę, ale za oknem była tylko ciemność i deszcz bijący o szybę. - Dlaczego mnie nie zabili? - Cody odwrócił się. - Przecież mieli świetną okazję.

34 ŚLUB PO TEKSASKL - Nie wiem. Słyszałam, jak mówili, że mieli tylko pilnować, czy nie zechcesz uciec przez zarośla. - Do diabła, chciałbym wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi... I kto za tym stoi. - Może powinniśmy stąd uciec, zanim po nas wrócą? Też o tym myślał. Gdyby był sam, nawet by się nad tym nie zastanawiał, Ale przecież nie zostawi jej tutaj ani nie zaryzykuje wspólnej ucieczki, skoro nie ma pojęcia, kiedy mogą liczyć na jakąś pomoc. - Poczekajmy do rana. Może do tej pory pogoda się trochę poprawi. Rozejrzał się po chacie. Na wiekowym piecu na drzewo stał parujący czajnik. Niewielki ogień tańczył na kominku. Podszedł do zlewozmywaka, kilkoma ruchami napompował wody. Na półce nad zlewem dostrzegł pudełka z konserwami. - Przynajmniej nie umrzemy z głodu - mruknął. - Jesteś głodny? Nalał wody do szklanki, wypił duszkiem. - Nie, chciało mi się pić. Odwrócił się i popatrzył na Carinę, stojącą obok jedynego łóżka. - Spałaś trochę? - Nie mogłam - odrzekła, zaprzeczając ruchem głowy. - Bałam się, że może będziesz czegoś po­ trzebować, a ja nie usłyszę. - Spróbuj teraz trochę odpocząć. Może ruszymy w drogę, kiedy się rozwidni. Skinęła głową, jakby jego argument trafił jej do przekonania. Wyciągnęła się na łóżku, z cichym wes­ tchnieniem zamknęła oczy. Była wyczerpana. Cody podszedł bliżej, wziął leżący w nogach koc, rozłożył go i okrył dziewczynę. - W porządku, Callaway - mruknął do siebie, ŚLUB PO TEKSASKU 35 kiedy odszedł od łóżka. - Zawsze umiałeś wymykać się jak piskorz. Taki byłeś w tym dobry. Teraz pokaż, co potrafisz. Gdyby jeszcze wiedział, gdzie są. Jak długo był nieprzytomny? Znów dotknął głowy. Ten, który go uderzył, znał się na rzeczy. Nawet nie przeciął skóry. Krążył po niewielkim pomieszczeniu, od kominka do okna, wypatrując śladu nadchodzącego świtu, wbijając wzrok w ciemność, w nadziei że może do­ strzeże jeszcze jakieś światełko. Co pewien czas zerkał na śpiącą dziewczynę. Gdyby nie ona, wiedziałby, co robić. Teraz mógł sobie wybić z głowy pomysł, by ukryć się gdzieś w pobliżu i poczekać na tych, którzy po nich przyjdą. Jeśli pogoda trochę się poprawi, chyba zaryzykują i opuszczą chatę, to będzie lepsze wyjście niż siedzenie tutaj i czekanie na oprawców. Krople deszczu monotonnie uderzały o dach. Po­ woli niebo lekko pojaśniało, ciemność przeszła w oło­ wianą szarość, ale deszcz i mgła niemal całkowicie przesłaniały widok. Nieco później zerwał się wiatr. W jego porywach sfatygowany domek trzeszczał w szwach. Kiedy zrobiło się jaśniej, Cody wyszedł na zewnątrz i dokładnie rozejrzał się po okolicy. Tuż za chatą stroma skalna ściana wznosiła się prosto w niebo. Znajdowali się na dnie kanionu. Dróżka ze śladami kół wskazywała kierunek, z którego nadjechali. Nie było żadnych znaków życia, świadczących o czyjejś niedaw­ nej obecności. Trudno było liczyć, że ktoś ich tu odnajdzie. Chata wtapiała się w tło wznoszącej się za nią ściany. Wystarczyło odejść na kilkaset metrów i zupełnie niknęła z oczu. Nawet dym unoszący się z komina zlewał się z szarością skał. Rozczarowany i przemoknięty do suchej nitki,

36 ŚLUB PO TEKSASKU Cody wrócił do domku. Klnąc pod nosem zatrzasnął za sobą drzwi. Carina bez słowa podała mu dymiący kubek z ka­ wą. - Dziękuję - odrzekł szorstko, przyjmując go od niej. - Cody, musisz zdjąć z siebie te mokre rzeczy - powiedziała cicho, wyciągając w jego stronę podnisz­ czony, ale czysty ręcznik. Zdjęła kołdrę z łóżka, podała mu, a sama stanęła przy kuchni i odwróciła się. Miała rację. Był wściekły, ale nie miał wyboru. Zaklął cicho, usiadł i szybko ściągnął przemoczone ciuchy. Pospiesznie wytarł zziębnięte ciało i owinął się w kołdrę. Usiadł przed kominkiem. - Domyślasz się może, gdzie jesteśmy? - zapytała Carina, podając mu talerz z parującym jedzeniem. - Nie mam zielonego pojęcia - wymruczał Cody. Odstawił kubek z kawą na stół i zabrał się do jedzenia. Kiedy skończył, popatrzył na dziewczynę. - Ty nie będziesz jeść? - Już zjadłam, kiedy byłeś na dworze - odrzekła i podeszła do okna. - Jak myślisz, czy powinniśmy spróbować jakoś się stąd wydostać? - Nie przy takiej pogodzie. Jesteśmy gdzieś w gó­ rach. Przy takim deszczu zawsze jest ryzyko powodzi. Poza tym woda może niespodziewanie rozmyć ścieżki. Odwróciła się i po raz pierwszy, odkąd się obudziła, popatrzyła mu prosto w oczy. - Tylko niepotrzebnie wszystko skomplikowałam, prawda? Cody oderwał wzrok od tańczącego w kominku ognia. - W jaki sposób? - Ci ludzie nic by ci nie zrobili. Usłyszałbyś ich tak jak mnie. Zdążyłbyś się przygotować. To ja, zamiast ci ŚLUB PO TEKSASKU 37 pomóc, naraziłam cię na jeszcze większe niebezpie­ czeństwo. - Zrobiłaś to, co czułaś, że powinnaś zrobić, kotku. Wiem, że miałaś dobre intencje, ale małe dziewczynki, takie jak ty, nie powinny być narażone na takie warunki. - Wskazał na ich otoczenie. Po raz pierwszy, odkąd z nim była, w jej oczach dostrzegł iskierki rozbawienia. - Wiesz, dwadzieścia lat to chyba nie jest tak mało. Może kiedy ty... - Dwadzieścia! - Cody postawił kubek i poderwał się, - Co ty opowiadasz? Przecież to niemożliwe, nie możesz mieć tyle! Carina uniosła jedną rękę i szybko przeżegnała się drugą. - Przysięgam, że to prawda. A ty myślałeś, że ile? Cody wzruszył ramionami, odwrócił się zmieszany. - Nie wiem. Czternaście, może piętnaście. Nie więcej. Carina zaniosła się dźwięcznym, zaraźliwym śmie­ chem. - No wiesz, Cody, jestem młoda, ale żeby aż tak! Zmusił się, by spojrzeć na nią. Tym razem patrzył jakby po raz pierwszy, próbując zobaczyć ją na nowo. Niespodziewanie poczuł się naraz starszy, dużo starszy niż wynikałoby to zdzielących ichdziesięau lat. Carina była tak niewinna, tak niewiele wiedziała o życiu. Skrzywił się, przypominając coś sobie. - Co się stało? - Pomyślałem o twoim bracie. Pewnie już stęsknił się za tobą. - Och! Chyba tak. Może zacznie mnie szukać - ożywiła się i nagle zgasła. - A jeśli to jego sprawka? - Też o tym myślałem. Jak sądzisz, czy jesteśmy na jego terenie?

38 SLUB PO TEK5A5EU - Nie wiem. Trudno coś powiedzieć, wyglądałam tylko przez okno i niewiele widziałam. Ale jestem pewna, że nigdy wcześniej tu nie byłam. Cody poprawił schnące przed kominkiem ubra­ nie. Dzięki Bogu, było już prawie suche. Wolałby już mieć je na sobie, zwłaszcza gdyby mieli po nich wrócić. Owinął się szczelniej i usiadł. Wskazał dziewczynie krzesło. - Usiądź i opowiedz mi coś o sobie. Wygląda na to, że dorosłaś, a ja wcale tego nie zauważyłem. Carina usiadła, złożyła ręce. - Co chcesz wiedzieć? - Do tej pory byłem przekonany, że chodzisz do szkoły. Od tego zacznijmy. Przechyliła lekko głowę, jakby zbierając myśli. - Chodziłam do szkoły parafialnej z internatem w Monterrey. Skończyłam ją trzy lata temu. Potem przez dwa lata studiowałam na uniwersytecie w stolicy. Teraz jeszcze sama nie wiem, co ze mną będzie. Zaproponowano mi naukę na uniwersytecie w Sta­ nach, ale Alfonso upiera się, żebym została tutaj i wyszła za mąż. - Za mąż? - wykrzyknął z niedowierzaniem. Do­ piero po chwili ugryzł się w język. Właściwie w wieku dwudziestu lat miała prawo myśleć o takich rzeczach. — Tego właśnie chcesz? Carina żarliwie potrząsnęła głową. - Ależ skąd! Oczywiście, że nie. Zaczęłam praco­ wać z dziećmi, które mają problemy z mówieniem. To mnie pociąga, chciałabym się tym zajmować. Ale Alfonso jest taki staroświecki. Chce mnie zabezpie­ czyć. - Wykrzywiła się. - Już ma dla mnie męża. Tak! Oczywiście kogoś, kto jemu się podoba! - Znasz tego mężczyznę? SLUB PO TEKSASKU 39 - Tak. Znam go od lat, ale nie mam ochoty wyjść za niego! Przede wszystkim jest za stary. Wolał nie pytać, od kiedy według niej jest się starym. Może okaże się, że on powinien już iść na emeryturę. - No tak - powiedział tylko. - Najgorsze jest to, że Alfonso za bardzo się mną przejmuje. Zawsze taki był. Ciągle traktuje mnie jak dziecko. Nie ma zaufania do moich sądów, - Ciekawe dlaczego - mruknął Cody. - Sarn widzisz. Myślisz, że nie powinnam była próbować cię ostrzec? - Teraz to już nie ma znaczenia. Zastanawiam się, co on zrobi, kiedy cię odnajdzie. Jeśli maczał palce w całej sprawie, to zapewne twoje starania, by prze­ strzec mnie przed niebezpieczeństwem, przyjmie za zdradę. Jeśli tak nie jest, uzna, że twoja reputacja została nadszarpnięta. Tak czy inaczej, nie będzie zachwycony. - Jak możesz tak sobie żartować, kiedy twoje życie może wisi na włosku? - Nie żartuję, kotku. I nie chodzi tylko o moje życie, o twoje również. Czy sądzisz, że pozwolą ci stąd odejść tylko dlatego, że jesteś kobietą? - Chyba nie. Wiesz, cały czas myślałam, że Al­ fonso ma z tym coś wspólnego. Pewnie dlatego czu­ łam się bezpieczna. On nie zrobi mi krzywdy, wiem o tym. - Mnie też wydawało się, że znam dobrze twojego brata, kochanie, ale teraz już niczego nie jestem pewien. Myślę, że najlepszą rzeczą, jaka może nas spotkać... Nie zdążył dokończyć. Drzwi otworzyły się z hu­ kiem i trzech mężczyzn z wymierzoną bronią wpadło do środka. Cody wstał powoli, odwrócił się, zasłania-

40 ŚLUB PO TEK5A5KU jąc sobą Carinę. Okrywająca go kołdra zsunęła mu się z ramion, zatrzymała w talii. Cholera. Znów przyłapano go bez portek. Jeszcze trochę i wejdzie mu to w zwyczaj, jeżeli nie zacznie uważać. - Ręce do góry, Callaway - odezwał się stojący najbliżej mężczyzna. -1 nie ruszaj się. Uniósł ręce. Jeszcze chwila i kołdra opadła na podłogę. Stał niewzruszony, ubrany jedynie w slipki. ROZDZIAŁ TRZECI - A więc to jest ten słynny Cody Callaway - wyce­ dził stojący przed nim mężczyzna, podczas gdy dwóch pozostałych zatrzasnęło drzwi i z krzywym uśmiechem usunęło się pod ścianę. - Masz nade mną przewagę - niedbałym tonem odezwał się Cody. - Raczej wątpię, byśmy się skądś znali. - Uhm. Też myślę, że mam nad tobą przewagę. - Gestem wskazał na Carinę. - Kim jest ta kobieta? Prawdę mówiąc, nie spodziewałem się zastać z tobą kogoś. Cody tylko wzruszył ramionami. - Jeśli chodzi o mnie, przypuszczam, że moje nazwisko ci nic nie powie. Nazywani się Enrique Rodriguez. Dla przyjaciół Kiki. Cody starał się zachować kamienną twarz, ale nagle poczuł się tak, jakby ktoś znienacka uderzył go w dołek. A więc w końcu stał przed nim człowiek, którego tak długo bezskutecznie poszukiwał. Prawdę mówiąc, wolałby spotkać się z nim w nieco innych okolicznościach. - Czy to tobie zawdzięczamy nasz pobyt na tym odludziu? Kiki z uśmiechem pokiwał głową. - Jak się pewnie domyślasz, mój plan był nieco inny, ale moi chłopcy dobrze się sprawili. Przywieźli cię tutaj i teraz sam się z tobą policzę. Długo czekałem na

42 ŚŁL-B PO TEKSASKU sposobność, by spotkać się twarzą w twarz z którymś z synów Granta Callawaya. - Znałeś mojego ojca? - zapytał Cody, próbując zyskać na czasie. Wykonał nieznaczny ruch, przesuwając się w bok tak, by znaleźć się za osłoną stołu. Jeśli uda mu się zaabsorbować Kikiego i skłonić go do dalszych wynu­ rzeń, może zdoła jeszcze bardziej zasłonić sobą Carinę. Może to ją uratuje. Od momentu kiedy usłyszą! imię Enrique, zdawał sobie sprawę, że jego chwile są policzone. Wszystko, co do tej pory zdoła! wyszperać na jego temat, świadczyło, że miał do czynienia z człowiekiem absolutnie zdeterminowanym, kierującym się jedynie rozgoryczeniem i żądzą zemsty za wyimaginowane krzywdy. Nawet nie warto było próbować odwoły­ wać się do jego rozsądku. - Ależ tak! Miałem ten zaszczyt. Poznałem wiel­ kiego Granta Callawaya. Wiele lat temu zapropono­ wałem mu interes. Uświadomiłem mu, ile jest winny mnie i mojej rodzinie. Gdyby mi wtedy zapłacił, mógłbym odbić się od dna, ale wyśmiał mnie. - Kiki otarł usta wierzchem dłoni. - Ale nie uszło mu to płazem - parskną! z satysfakcją. - Dopatrzyłem tego. I zarzekłem się, że każdy Callaway odpłaci mi za to. Wszyscy jesteście zakałą ludzkości. A więc jego podejrzenia były słuszne. Ten facet był winny śmierci rodziców. Wreszcie odkrył prawdę, ale nie ma jak powiadomić o tym braci... chyba że przekona Rodrigueza, by puścił wolno Carinę. Nie spuszczając go z oczu, Cody niedbałym gestem wzruszył ramionami. - I co teraz? W każdym razie nie ma powodu, by mieszać do tego dziewczynę. Ona nie ma z tym nic wspólnego. ŚLUB PO TEKSASKU 43 Kiki tylko splunął. - To szmata. Inaczej nie chciałaby zadawać się z taką kanalią jak ty. Naraz kątem oka Cody dostrzegł za oknem jakieś nieznaczne poruszenie, świadczące o czyjejś obecno­ ści. Kto to mógł być? Jakie miał zamiary? Na razie to nie ma znaczenia. Przede wszystkim sam musi coś zrobić. Naparł biodrem na stół, który z hałasem przewrócił się na bok, a sam chwycił dziewczynę i pociągnął ją w dół. Ukryta za stołem, chwilowo była bezpieczna. Pokój wypełnił huk wystrzału, ale Cody nie zważał na to. Z impetem rzucił się w stronę Kikiego, zbił go z nóg, jednocześnie wytrącając mu pistolet z ręki. Wyprostował się i z całej siły uderzył go pięścią w twarz. Rodriguez zachwiał się i runął na ziemię. Cody jak przez mgłę usłyszał brzęk tłuczonego szkła. Silnie pchnięte drzwi otworzyły się z łoskotem. Cody od­ kręcił się gwałtownie. Obaj mężczyźni pod ścianą stali z wysoko uniesionymi rękami. Nowo przybyli trzymali ich na muszce. Cody uśmiechną! się z ulgą na ten widok. - Cześć, Freddie! Tak się cieszę, że cię widzę! Do środka weszło jeszcze trzech ludzi, jeden z nich w mundurze. - Wygląda na to, że miałeś jakieś kłopoty, co? Cody skinął głową. •- Prawdę mówiąc, mam podstawy sądzić, że ten człowiek - ruchem głowy wskazał na leżącego na podłodze nieprzytomnego Rodrigueza -przez całe lata prześladował moją rodzinę i prawdopodobnie jest odpowiedzialny za śmierć moich rodziców. Poświęci­ łem wiele czasu, żeby zgromadzić dowody przeciwko niemu i odnaleźć go. Ale to on znalazł mnie pierwszy

44 ŚLUB PO TEKSASKO -dokończył, rozcierając obolałe palce. Ze zdziwieniem stwierdził, ze krwawią i zaczęły puchnąć. - Zamierzasz wnieść oskarżenie przeciwko niemu? - Zgadłeś. O porwanie i usiłowanie zabójstwa. Jeśli Carina... Carina! - Odwrócił się gwałtownie. Ukryta pod stołem dziewczyna schowała twarz w dłoniach. Wstrząsało nią łkanie. Cody przykląkł przy niej. - Nic ci nie jest? Podniosła głowę i popatrzyła na niego. Na jej twarzy pojawiła się pełna niedowierzania ulga. Za­ rzuciła mu ręce na szyję. - Och, Cody! Już myślałam, że cię zabili. Te strzały... Widziałam jeszcze, jak rzuciłeś się na niego i... - Zadrżała i ukryła twarz na jego ra­ mieniu. Cody z zakłopotaniem poklepał ją lekko po ple­ cach. - Już wszystko dobrze, dziecinko. Pomoc nadeszła w samą porę. Nie odchodził od niej. Wyprowadzono na zewnątrz ludzi Enrique'a. Cody wziął Carinę na ręce i zaniósł ją na łóżko. Ze szlochem przywarła do niego, kiedy chciał ją położyć. Nie wypuszczając jej z objęć, usiadł na łóżku. Przemawiał do niej uspokajająco, delikatnie gładził jej włosy. Kiedy później wrócił myślą do tej sceny, lepiej rozumiał reakcję. Alfonso, który wszedł do środka właśnie w tym momencie. Na jego widok Cody uśmiechnął się z ulgą. - Przybyłeś naprawdę w samą porę! Alfonso podszedł bliżej. Miał zaciśnięte zęby i mor- deczy wyraz twarzy. - Włóż coś na siebie, ty skur... -urwał, starając się opanować. - Później porozmawiamy. Dopiero teraz Cody zdał sobie sprawę, że był niemal ŚLUB PO TEKSASKU 45 nagi. Popatrzył na dziewczynę przytuloną do jego gołej piersi . - Uff, Alfonso - zaczął, pospiesznie zdejmując z siebie obejmujące go ręce Cariny. - Wiem, co sobie wyobrażasz, ale zaraz ci wszystko wytłumaczę... - Chętnie wysłucham waszych wyjaśnień - odezwał się ze śmiertelną powagą Alfonso - ale w tym momen­ cie życzę sobie, żebyś odsunął się od mojej siostry. Cody bezradnie rozłożył ramiona. To nie była pora na dyskusję. Jeszcze nigdy nie widział Alfonso w takim stanie. - Carino, kochanie - wyszeptał. - Puść mnie, muszę się ubrać. To chyba jeszcze pogorszyło sprawę, bo oczy Alfon­ so jeszcze bardziej pociemniały. Carina uniosła głowę, popatrzyła na brata czerwonymi od płaczu oczami. - Alfonso - wyszeptała z przerażeniem. - Alfonso, proszę cię, nie zrób mu krzywdy. Nie przeżyję, jeśli coś mu się stanie. Dopiero teraz Cody domyślił się, że dziewczyna nie wiedziała, że to ludzie brata przyszli im na ratunek. Zapewne nadal była przekonana, że porwanie było jego zasługą. Chcąc wyprowadzić ją z błędu i zapewnić, że Alfonso nie miał nic wspólnego z planowanym zama­ chem, pochylił się kuniej. - Carino... - Zamknij się, Cody - przerwał mu Alfonso. - Po prostu zamknij się - dodał stłumionym z gniewu głosem i ruchem głowy wskazał na suszące się przy kominku ubrania. Cody zdjął z kolan dziewczynę, posadził ją na łóżku, a sam zaczął się ubierać. Wszyscy mężczyźni wyszli na zewnątrz, w chacie zostali tylko oni troje. Cody pospiesznie naciągnął na siebie ubranie. Na

46 SUJB PO TKKSASKU szczęście zdążyło wyschnąć. Nałożył buty i popatrzył przed siebie. Alfonso cichym głosem przemawiał do siostry. Cody nie mógł niczego dosłyszeć. Pewnie tłumaczył jej swoją rolę w całej sprawie. - Skąd wiedziałeś, gdzie nas szukać? - To pytanie nie dawało mu spokoju. Alfonso z ociąganiem odwrócił się od siostry i popa­ trzył na niego. - Gdy tylko okazało się, że Cariny nie ma w domu, wysłałem ludzi na poszukiwania. Na szczęście przepy­ taliśmy Roberto Escobedo, brata przyjaciółki Cariny. Od niego dowiedzieliśmy się, że pomógł jej dostać się do ciebie. Podwoiłem siły, żeby cię odnaleźć. - Przypuszczam, że on nie do końca wiedział... - zaczął Cody, ale Alfonso uciszył go machnięciem ręki. - Właściciel baru powiedział nam, że poszukiwali cię jacyś faceci. Wkrótce jeden z moich ludzi znalazł tych dwóch, którzy was tu przywieźli. Bez oporu wskazali nam drogę. - W takim razie sam wiesz, że zostaliśmy zmuszeni do przyjazdu tutaj, nie mieliśmy wyboru - dobitnie stwierdził Cody. - Ależ tak. Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że Carina miała być z powrotem w domu, nim ktokol­ wiek spostrzeże jej nieobecność. - Carina niechcący usłyszała rozmowę... - Przestań - przerwał mu Alfonso. - Wygaśmy ogień i jedzmy stąd. - Musnął dłonią policzek dziew­ czyny. - Muszę ją zabrać do domu. W jego głosie drżała skrywana wściekłość. Cody postanowił poczekać z wyjaśnieniami, aż Alfonso nieco ochłonie. Wtedy łatwiej przyjmie jego tłumacze­ nie. ' W każdym razie taką miał nadzieję. ŚLUB PO TEKSASKL' 47 - Posłuchaj, Alfonso - odezwał się Cody, kiedy parę godzin później zasiadł na wprost Ramireza w jego gabinecie. - Zdaję sobie sprawę, że jesteś na mnie wściekły. Domyślam się, co sobie wyobrażasz, ale jeśli dasz mi się wytłumaczyć... - Gdybym mógł wybierać, to wolałbym od razu cię zabić, niż prowadzić tę rozmowę. Ale to by w żaden sposób nie naprawiło krzywdy wyrządzonej mojej siostrze. Ucierpiała jej niewinność i jej reputacja. Tylko dlatego odrzuciłem ten zamysł. - Do cholery, Alfonso! Ani jej reputacja, ani niewinność nie zostały narażone na szwank... właśnie próbuję ci to uzmysłowić... - Być może w Teksasie panują inne zwyczaje, może jest przyjęte, że młoda kobieta potajemnie, bez wiedzy rodziny, spotyka się z mężczyzną. Ale w Meksyku jest inaczej! - Alfonso zerwał się z fotela. - Najbardziej nie. mogę pogodzić się z tym, że tak mnie zawiodłeś. Ufałem ci. Byłeś dla mnie przyjacielem. Jak tylko mogłem, starałem się pomóc ci w odnalezieniu tego Rodrigueza. I jak mi za to odpłaciłeś? - zapytał, uderzając dłonią w blat biurka. - Uwodząc moją siostrę! Cody poderwał się na równe nogi. - Nie uwiodłem twojej siostry! - wykrzyknął, opie­ rając obie ręce o biurko i z napięciem wpatrując się w Alfonso. - Ile razy mam ci to powtarzać! Carina niechcący usłyszała, jak jacyś ludzie planowali zamach na moje życie, i przyszła mnie ostrzec. - Nie bądź śmieszny! -Alfonso skrzywił się wzgar­ dliwie. - Jak mogłaby usłyszeć coś podobnego w moim domu? - Nie wiem. Ale tak było. - Jeśli rzeczywiście usłyszała coś takiego, powinna natychmiast przyjść z tym do mnie.

50 ŚLUB PO TEKSASKU z tobą spotkać. Tym razem tak się przypadkiem złożyło, że zostaliście przyłapani, zanim zdążyła wró­ cić do domu. - Alfonso! Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Nie uwiodłem twojej siostry. I do tej pory nigdy nie spotkałem się z nią na osobności, rozumiesz? Alfonso splótł ręce za plecami, pokiwał się na piętach. - Aż do wczorajszej nocy, kiedy ni stąd, ni zowąd Carina odrzuciła wszystko, co kładliśmy jej do głowy przez dwadzieścia lat, zapomniała o dobrych obycza­ jach i swojej panieńskiej cnocie, i zdecydowała się odwiedzić cię po północy w twojej sypialni. I myślisz, że ja w to uwierzę? Cody z westchnieniem przeciągnął palcami po włosach. - Przecież powiedziałem ci, dlaczego przyszła. - Wiem, co mi powiedziałeś. Wykorzystałeś fakt, że zostaliście porwani, by przerzucić odpowiedzial­ ność na Rodrigueza. Teraz chcesz mi wmówić, że ktoś z moich ludzi jednocześnie pracuje dla niego. Przekonać, że moja siostra, która mnie kocha i wie, jak ją ubóstwiam, podejrzewa, że szykuję zamach na życie przyjaciela. Czy ty naprawdę sądzisz, że jestem takim kretynem, aby uwierzyć w te twoje bzdury? Nie prowokuj mnie i nie obrażaj mojej inteligencji. Nawet moja cierpliwość ma swoje grani­ ce. Cody bezradnie rozłożył ręce. - Poddaję się. Myśl sobie, co chcesz. Widzę, że w żaden sposób nie zdołam cię przekonać. - Odwrócił się i ruszył do wyjścia. - Dokąd się wybierasz? Cody był w takim stanie, że z trudem się hamował. Jeszcze chwila, a nie wytrzyma i wybuchnie. Tylko ŚLUB PO TEKSASKU 5 1 tego jeszcze brakowało. Odwrócił się i popatrzył Alfonso prosto w oczy. - Tracę tu tylko czas. Jadę dowiedzieć się, co zamierzają zrobić z tym Rodriguezem. Potem zadzwo­ nię do brata i zdam mu relację z tego, co zaszło. - Masz zamiar skontaktować się z rodziną? Nie miał pojęcia, co mógł oznaczać sarkazm w gło­ sie Alfonsa. - Tak. Masz coś przeciwko temu? Alfonso uśmiechnął się jakoś dziwnie. - Absolutnie. Proponuję ci zaprosić ich na twój ślub. Rozgłosimy tę wiadomość jak najszybciej. Nie ma na co czekać. Nie chcę, żeby Carina ucierpiała jeszcze więcej. Już i tak to się na niej odbiło. Cody potrząsnął głową. Chyba się przesłyszał. - Coś ty powiedział? - zapytał, wbijając w niego wzrok pełen niedowierzania. - Chyba dobrze usłyszałeś. Od kilku tygodni pla­ nuję duże przyjęcie, które odbędzie się w nadchodzący piątek. Możemy wykorzystać tę okazję i uroczyście ogłosić wasze zaręczyny. Jeśli chcesz, możesz zaprosić rodzinę. W końcu tygodnia ustalimy datę ślubu. Do tej pory uważał się za rozsądnego człowieka. Rzadko kiedy tracił panowanie nad sobą, ale w tym momencie poczuł się tak, że wolał przez chwilę nie otwierać ust. Małżeństwo? Ależ to niemożliwe! To była ostatnia rzecz, jakiej chciałby zakosztować. Chyba wszyscy, którzy choć trochę go znali, świetnie o tym wiedzieli. - Poczekaj no. - Zrobił kilka kroków w stronę stojącego z zaplecionymi dłońmi Alfonso. - Przykro mi, że Carina została wplątana w tę sprawę z Rod­ riguezem. Nie miałem takich zamiarów. Nie mam nic przeciwko twojej siostrze, Alfonso, To naprawdę miła dziewczyna, ale sam wiesz, że nigdy nie chciałem się

52 ŚLUB PO TEKSAS*!.' żenić. Nie ciągnie mnie do małżeństwa. Chcę być wolny i niezależny. Carina byłaby nieszczęśliwa, gdyby wyszła za kogoś takiego jak ja. Sam o tym wiesz. Nie możesz decydować za innych, nie możesz komuś ustawiać życia. Małżeństwo to poważna sprawa. Nie można podchodzić do niego tak lekko, Alfonso. W pokoju zaległa cisza. Alfonso patrzył na Co- dy'ego ze wstrętem. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili. - Carina jest moją jedyną radością. Pamiętam dzień, kiedy się urodziła. Nasz ojciec zmarł na atak serca, kiedy mama była w ciąży. Kiedy po raz pierwszy wziąłem ją na ręce, obiecałem, że będę się nią opieko­ wać, że zastąpię jej ojca. Zrobiłem, co tylko mogłem, żeby dotrzymać danego słowa. Odwrócił się iusiadł za biurkiem. Sięgnął po cygaro, potarł je palcami, zapalił i zaciągnął się. Nie poczęs­ tował gościa. Cody odebrał to jako zniewagę. Alfonso palił w milczeniu. - Jest tylko jeden powód, dla którego moja siostra zdecydowała się na takie ryzyko. - Alfonso znów popatrzył na Cody'ego. -Musi być w tobie bez pamięci zakochana. Nie wiem, w jaki sposób zdołałeś tak zawrócić jej w głowie, ale fakty mówią same za siebie. Mogłem mieć jeszcze jakieś wątpliwości, ale wystar­ czyło mi tylko spojrzeć na was, kiedy wszedłem do chaty. Pozbyłem się wszystkich złudzeń. A dałbym sobie głowę uciąć, że moja siostra nigdy nie była sam na sam z mężczyzną. Widzisz, musiałbym pożegnać się z życiem. - Westchnął. - Oczarowałeś ją sobą i uwiod­ łeś. Wszystko świadczy przeciwko tobie. Jeśli jesteś mężczyzną, musisz postąpić tak, jak dyktuje honor. - Ale...-zaczaj Cody, pospiesznie zbierając myśli. Sam nie wiedział, co powinien powiedzieć. - Przecież Carina naprawdę... - Urwał, zdając sobie sprawę, że ŚLUB PO TEKSASKU 53 wszystko co powie, na nic się nie zda. Nadszedł czas próby. Zawsze uważał siebie za uczciwego i prawego człowieka. Teraz musiał dokonać wyboru. Nie chciał skrzywdzić Cariny. To dla niego ryzykowała, a fakt, że jej impulsywny postępek tylko pogorszył sprawę, nie miał teraz znaczenia. Nie ma mowy, by to, co się wczoraj wydarzyło, przeszło bez echa. Ale co on ma robić? Jaka szkoda, że nie może porozmawiać z Cole'em i Cameronem. Tak bardzo potrzebował teraz ich rady. Nie chciałby pochopnie podejmować decyzji, które będą mieć wpływ na jego dalsze życie i życie innych. - Alfonso - zaczął powoli Cody. - Chyba obydwaj jesteśmy zbyt zdenerwowani, by w tej chwili na coś się decydować. Zostawmy to na razie. Potrzeba trochę czasu, żeby ochłonąć i w spokoju przemyśleć całą sprawę. Łatwiej wtedy znajdziemy jakieś wyjście, które wszystkich zadowoli. Carina wspominała, że chciałaby dalej się uczyć. Może poczekamy, aż... - To wykluczone. Czy przypuszczasz, iż zgodzę się na ryzyko, że zostanie matką nieślubnego dzie­ cka,, , - O czym ty opowiadasz! Uspokój się. Ile razy mam ci w kółko to samo powtarzać? Nie tknąłem jej. Niema możliwości, by zaszła w ciążę! - Zapomniałeś już, że widziałem was na własne oczy. Ona przytulona do ciebie, a ty niemal nagi. Nie opowiadaj mi teraz, że jej nawet nie tknąłeś! I tak wiem! - Na pewno nie zajdzie w ciążę tylko dlatego, że ją objąłem! - Nie musisz mi tego mówić. Mieliście kilka godzin. Przez ten czas wiele mogło się zdarzyć. Cody miał wrażenie, że to jakiś koszmarny sen. Wszystkie racjonalne argumenty obracały się przeciw-

54 ŚLUB PO TEKSASKL 1 ko niemu. Czul się jak ktoś, kogo uznano winnym, zanim mógł dowieść swej niewinności. - Dlaczego nie zapytasz o to Cariny? Powie ci, że między nami nic nie było. - Jestem pewien, że powie tylko to, co jej kazałeś. Chce ciebie osłaniać. - Czy to znaczy, źe uważasz nas za kłamców? - Myślę, że ona cię kocha. Dlatego nie cofnie się przed niczym, byle tylko cię bronić. A co się tyczy ciebie, to chyba już dostatecznie jasno się wyraziłem. - Tak. - Cody był tak oszołomiony biegiem wypad­ ków, że nie mógł znaleźć słów. - W takim razie nie mogę tylko pojąć, źe chcesz, by ktoś taki jak ja ożenił się z twoją drogocenną siostrą. - Chcę, żeby była szczęśliwa. Sama wybrała. Muszę się z tym pogodzić, bez względu na to, czy mi się to podoba, czy nie. - Ale mnie nie zostawiasz wyboru. Alfonso wyjął cygaro i ściągnął usta. - Ty już wybrałeś, kiedy zdecydowałeś się spędzić noc z moją siostrą. Teraz musisz ponieść konsekwen­ cje. Jeśli jesteś mężczyzną. Ostatnie dwadzieścia cztery godziny, jakie Cody miał za sobą, dobrze dały mu w kość. Robił, co mógł, żeby z honorem wyjść z tej nieprawdopodobnej sytua­ cji, w jakiej nieoczekiwanie się znalazł. Do tej pory trzymał nerwy na wodzy, ale dłużej nie mógł tego zdzierżyć. - W porządku, Alfonso. Skoro tak cholernie zależy ci na tym, żeby wydać zamąź swoją siostrę, to niech tak będzie. - Ruszył do drzwi, na moment zwolnił i obe­ jrzał się przez ramię. - Możesz liczyć na przybycie mojej rodziny na to piątkowe przyjęcie. Niech będą przy tym, gdy okaże się, że twoje zaręczynowe plany wzięły w łeb. ROZDZIAŁ CZWARTY Gdy tylko otworzyła oczy, przypomniała sobie, że właśnie nadszedł ten uroczysty dzień. To dzisiaj Alfon­ so wydaje swoje przyjęcie. Przez parę minut leżała nieruchomo, rozkoszując się panującą wokół ciszą. Dobrze wiedziała, że jeszcze chwila, a dom zatętni ożywionym gwarem i przygotowaniami do przyjęcia gości. Pierwszych przybyszów z daleka spodziewano się już koło południa. Od wielu tygodni planowano dzisiejszy wieczór. Carina i matka nalegały, by w ten uroczysty sposób uczcić czterdzieste urodziny Alfonso. Ten początkowo wzdragał się przed tym, dopiero po długich namowach przestał się opierać i ostatecznie wyraził zgodę. Przez ostatni tydzień niemal nie widywała się z bra­ tem. Kilka razy próbowała porozmawiać z nim o wy­ darzeniach tamtej nocy, ale zbywał ją. Dowiedziała się jedynie tego, że porywacze zostali aresztowani i osa­ dzeni w więzieniu, z którego zapewne szybko nie wyjdą. Teraz, kiedy okazało się, że Alfonso nie miał nic wspólnego z planowanym zamachem na Cody'ego, szczerze żałowała swoich podejrzeń, Alfonso potwierdził informację, że Cody przybę­ dzie na dzisiejsze przyjęcie. Carina nie posiadała się z radości. Od tamtej nocy, kiedy w ostatniej chwili zostali uratowani, nie miała okazji, by zamienić z nim choćby słowo. Przez kilka pierwszych nocy po tamtych przeży-