ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Ludzie-torpedy

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Ludzie-torpedy.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 53 stron)

STANISŁAW BISKUPSKI LUDZIE-TORPEDY | SCAN & OCR by blondi@mailplus.pl | 1 WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 2 Okładkę projektował M. Wiśniewski Scan & OCR blondi@mailplus.pl © Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1957 r., Wydanie I SCAN & OCR by blondi@mailplus.pl 2009 Printed in Poland Nakład 100 000 egz. Objętość 3,9 ark. wyd. 5-ark. druk. Papier druk. mat. VII kl. 70 g. Format 70 x 100/32 z Fabryki Papieru w Myszkowie. Oddano do składu 4.10.57 r. Druk ukończono dn. 20.11.57. Wojskowa Drukarnia w Łodzi. Zam. nr 901 z dn. 7.10.57 Cena zł 5.- D-8

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 3 SPIS TREŚCI: WYBUCH NASTĄPI ZA PIĘC MINUT...........................................................5 WIELKA MISTYFIKACJA.............................................................................13 GOŚCIE Z WILLI „CARMELLA”..................................................................17 „OLTERRA” ....................................................................................................23 „DECIMA FLOTTIGLIA MAS”.....................................................................30 DROGA DO RAJU ..........................................................................................35 ZEMSTA KAPITANA HASIMOTO...............................................................43 ZAKOŃCZENIE..............................................................................................49

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 4 Wszystko zaczęło się jeszcze ćwierć wieku temu. Rankiem 1 listopada 1918 roku, a więc zaledwie na dziesięć dni przed zakończeniem pierwszej wojny światowej, cichym portem austriackim Pori wstrząsnął potężny wybuch. Zanim ktokolwiek zdołał się zorientować, krążownik „Viribus unitis” poszedł na dno. Był to okres, kiedy ludzkość miała już tak dość wojennych sensacji, że nawet owo niezwykłe zdarzenie przeminęło bez większego echa. Sprawa była jednak godna uwagi. Energiczny i pomysłowy porucznik marynarki włoskiej Rafael Paolucci zameldował się któregoś dnia u swych przełożonych przedstawiając projekt minowania nieprzyjacielskich obiektów przez wytrawnych pływaków. Aby przekonać swe władze o realności tego projektu, postanowił osobiście przygotować się do eksperymentu. Długotrwałe ćwiczenia nie przyniosły jednak oczekiwanych rezultatów. Młodemu zapaleńcowi przyszedł z pomocą inżynier Rosetti. Wspólna praca przyniosła w rezultacie oryginalną konstrukcję przypominającą kształtem torpedę, którą kierować miał uczepiony za nią człowiek. Głowica torpedy, w której znajdowało się 170 kilogramów materiału wybuchowego, zaopatrzona była w silny magnes utrzymujący ładunek przy burcie statku. Po wielokrotnych próbach Paolucci doczekał się wreszcie swego Wielkiego Dnia. 31 października dokonał wypadu do Pori i wypad ten uwieńczył sukcesem. W dowództwie włoskim wydarzenie to zanotowano jednak nie tyle jako fakt o znaczeniu historycznym, ile jako pomysł godny szerszego zastosowania w przyszłości...

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 5 WYBUCH NASTĄPI ZA PIĘC MINUT Dowódca pancernika „Valiant”, komandor Morgan, jeszcze raz spojrzał na swych niecodziennych gości i zwróciwszy się do pierwszego z nich spokojnym, trochę znudzonym głosem zapytał: — Więc to już wszystko? Tamten skinął głową. — Tak, to niewiele... hm... — Morgan mówił jak gdyby do siebie — bardzo niewiele, signer... — ...De la Penne... — podpowiedział człowiek siedzący w dziwacznym kostiumie naprzeciw komandora. — ...Signor De la Penne. To szkoda... Wielka szkoda... Jest pan człowiekiem inteligentnym i powinien pan zrozumieć, że prawa wojny są równe wobec wszystkich, że nie mogę dla pana robić wyjątku, chociaż jestem osobiście pełen uznania dla pańskiej odwagi i determinacji... O ile się domyślam, pański zamiar należał do rzędu tych, które godne są szerszego opisu i upamiętnienia w latach pokoju. Bardzo żałuję, że swą tajemnicę tak uparcie trzyma pan, signor De la Penne, wyłącznie przy sobie. Zapewniam pana, że wnet będziemy wiedzieli wszystko... Więc? De la Penne siedział z opuszczoną głową i nie reagował na słowa swego rozmówcy. Zdawałoby się, że błądzi myślami poza tematem, do którego skłonić go chciał komandor. Półgodzinne powtarzanie w kółko czterech słów „więcej nic nie powiem” znużyło go do tego stopnia, że zastępował je teraz ruchem głowy. Obok De la Penne siedział drugi jeniec, który przedstawił się jako signor Bianci. Ten jednak nie zdradzał najmniejszej ochoty do jakiejkolwiek rozmowy ze względu choćby na stan krańcowego wyczerpania. Morgan przyjrzawszy się im obu doszedł do przekonania, że De la Penne jest tym, który miałby więcej do powiedzenia, pozostawił więc Bianci w spokoju, całą uwagę poświęcając jego towarzyszowi. Komandor wpatrywał się w De la Penne oczekując przemiany, ten jednak trwał nadal w odrętwieniu. Morgan był zakłopotany. Po raz pierwszy stwierdził, że nie umie badać jeńców lub, że jeniec ten jest szczególnie zdeterminowany, milczący i uparty. Znajdował się w jego rękach, ale ręce te były wobec niego bezradne. Można było z nim zrobić wszystko, ale komandor na nic nie mógł się zdecydować. Przecież nie chodziło tu o ukaranie sabotażystów i dywersantów, na to zawsze był czas: ważniejszą rzeczą było zdobycie obszerniejszych wiadomości, których znaczenie doceniał w pełni. Dowództwo Royal Navy już od dawna było poinformowane o planach włoskiej dywersji podwodnej, ale sygnały te były dotychczas lekceważone. W ostatnim jednak czasie komunikaty o niebezpieczeństwie stały się alarmujące. Kto wie, czy nie rozpoczynała się cicha, podjazdowa walka grożąca nieoczekiwanymi ciosami

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 6 1 nieobliczalnymi skutkami. O tym, że obaj jeńcy są przedstawicielami owej podwodnej dywersji, która miała zagrażać Royal Navy na Morzu Śródziemnym, Morgan nie wątpił, a tamci nawet nie zaprzeczali. W tej chwili jednak komandor chciał wiedzieć jedno: czy obaj dywersanci zdążyli dokonać swego dzieła i jeśli tak, to kiedy i gdzie należy oczekiwać eksplozji. Tymczasem śledztwo przeciągnęło się i nie nie wskazywało na to, że uwieńczone zostanie sukcesem. Komandor czuł ogarniającą go apatię. Został obudzony w parę minut po godzinie 3.30. Wtedy to zameldowano mu, że przy jednej z pław wykryto i zatrzymano dziwnych ludzi w gumowych kostiumach, którzy nie dawali odpowiedzi na żadne pytania, żądając jedynie doprowadzenia ich do dowódcy. De la Penne wyczerpany i ociekający jeszcze wodą stanął w gabinecie komandora usiłując zachować postawę pełną godności i swobody jednocześnie. — Pan wybaczy spóźnioną porę i nasz strój, panie... — tu spojrzał na złote paski Morgana — panie komandorze, ale przybywam w okolicznościach dość nieoczekiwanych dla siebie i sądzę, że również dla pana... — Oh... — zaśmiał się Morgan. — Niech się panowie nie krępują... Tak rozpoczęło się przesłuchanie. Morgan próbował początkowo prowadzić zwykłą towarzyską rozmowę, sądząc, że w ten sposób zyska więcej niż podczas normalnego przesłuchiwania prowadzonego urzędowo przy rozłożonej karcie protokołu. De la Penne był jednak zbyt starym wygą, aby dać się wyprowadzić w pole. Nie zmieniając swobodnego tonu chętnie rozmawiał na wszystkie tematy z wyjątkiem tych, które komandora interesowały najwięcej. Skoro tylko Morgan stawiał -.mu pytania bardziej konkretne, De la Penne zbywał je milczeniem, jak gdyby pytania te dotyczyły rzeczy nieistotnych, nieciekawych i niegodnych tematu towarzyskiej rozmowy. Wtedy Anglik przeszedł na ton bardziej urzędowy dając swemu gościowi do zrozumienia, że jest jeńcem i musi się podporządkować jego wymaganiom. Wówczas De la Penne zamknął usta powtarzając tylko swoje „więcej nic nie powiem” lub odpowiadając na pytania jedynie ruchem głowy. Sprawiał przy tym wrażenie człowieka zaskoczonego złym wychowaniem swego rozmówcy. Morgan doszedł do przekonania, że w tej chwili z jeńca nie da się nic wydobyć. Sytuacja jednak była zbyt poważna, by można go zostawić w całkowitym spokoju. Obok Gibraltaru Aleksandria byłą najruchliwszym portem na Morzu Śródziemnym. Podwodna dywersja Włochów zorganizowana w sposób sprężysty i dysponująca dobrym sprzętem technicznym mogła w istocie poczynić tu poważne szkody. Zwłaszcza dziś, gdy w porcie gościły pancerniki „Valiant” i „Queen Elizabeth”, lotniskowiec i zbiornikowiec, nie Ucząc pomniejszych jednostek. Wróg miał w czym wybierać. — Signor Bianci...

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 7 Włoch szeroko otworzył oczy i bezmyślnie wpatrywał się w twarz komandora. — Pan jest zmęczony, signor Bianci... Powinien pan odpocząć... Życzyłbym panu rychłego odpoczynku, ale to zależy od pana. Pan rozumie... Komandor wpatrywał się w oczy Włocha, ale te nie ożywiły się ani na chwilę. —. Czy pan jest gotów odpowiedzieć mi na kilka pytań? — kontynuował Morgan. — To pozwoliłoby mi zwolnić pana wcześniej, signor Bianci... Włoch nie odpowiedział nawet skinieniem głowy. Komandor się zniecierpliwił, przycisnął guzik dzwonka. W drzwiach stanął wysoki oficer. — Do Ras el Tin... — wskazał ręką na jeńców. Komandor nie czekał na rezultaty śledztwa, które w Ras el Tin miał przeprowadzić oficer Intelligence Service. Fakt, iż De la Penne oraz Bianci mimo wszystko przedostali się w wewnętrzne rejony portu, mógł oznaczać, że zakotwiczonym tu okrętom może w każdej chwili grozić niebezpieczeństwo. Pod kadłubem „Valianta” przeciągnięto stalową linę. Bez rezultatu. Przeciągnięto po raz drugi i trzeci. Poszukiwania okazały się bezskuteczne: nigdzie nie natrafiono na ślad miny. Mimo to Morgan miał jak najgorsze przeczucie. Niepokój jego wzmógł się jeszcze bardziej, kiedy po krótkim czasie zameldowano mu powrót jeńców z Ras el Tin. Wszystkiego mógł oczekiwać, nawet eksplozji „Valianta”, tylko nie tego, że będzie zmuszony ponownie oglądać twarze De la Penne i Bianci. Wraz z przybyciem jeńców komandor otrzymał list od oficera Intelligence Service. „Wyjątkowo uparci — czytał Morgan — sprawa niezwykłej wagi. Jeśli zależy panu na tym, by zapobiec ewentualnej katastrofie, mogę poradzić tylko jedno... — Komandor uśmiechnął się — ...należy przypuszczać — pisał dalej oficer Intelligence Service — że jeśli mają coś na sumieniu, nerwy ich nie wytrzymają...” Morgan nie wydawał się być niezadowolony z takiego rozwiązania. — Mam polecenie, signor De la Penne, zatrzymać pana wraz z pańskim przyjacielem na okręcie... — rzekł swobodnie do jeńca. — Panowie wybaczą, że nie będę mógł gościć ich tutaj. Z rozmaitych względów byłoby to niewskazane. Jestem zmuszony umieścić panów trochę bliżej... Możliwie blisko dna okrętu... Morgan nie zauważył żadnych zmian na twarzach De la Penne i Bianci. Obaj Włosi zrozumieli sens tej decyzji i obaj zareagowali na nią jednakowo obojętnie, aczkolwiek źródło tej obojętności w obu wypadkach było inne. O ile Bianci sprawiał wrażenie człowieka, któremu już na niczym nie zależy, o tyle De la Penne pod maską obojętności usiłował ukryć lęk. który urodziła decyzja komandora. W drzwiach stanął oficer wywołany dźwiękiem dzwonka. — Panie poruczniku, proszę wskazać panom ich miejsca...

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 8 — Tak jest, sir. Pomieszczenie, w którym znalazł się De la Penne wraz z współtowarzyszem, trudno było nazwać kabiną. Ciemna i wilgotna nora, przesiąknięta wilgocią i stęchłymi smarami, mówiła o bezpośredniej bliskości dna. De la Penne nigdy nie lubił zaglądać do podobnych pomieszczeń, a tym razem przerażało go nie tylko swym obskurnym wyglądem, ale czymś, co stanowiło znacznie poważniejszą groźbę, o której Anglicy musieli zapewne cośkolwiek wiedzieć, skoro ich obu umieszczono właśnie tutaj. Żółte światło odratowanej żarówki rzucało mdły blask, w którym twarz Bianci wydawała się jeszcze bardziej przerażona i blada. Korzyści De la Penne nie mógł z niego mieć już żadnej. Nie nadawał się nawet do tego, by rozmową skrócić ów krótki, lecz tak dłużący się czas, dzielący ich od momentu, który przecież musiał nastąpić. Tu w ciemności, kiedy nawet przjmiknięte oczy najbliższego współtowarzysza nie mogły widzieć De la Penne, nie potrzebował on grać roli niewzruszonego rycerza. Mógł stać się człowiekiem, zwykłym człowiekiem, który jak wszyscy boi się śmierci. Historia ostatniej doby jeszcze raz przesunęła się przed jego oczyma. Wydarzenia następowały po sobie tak szybko, że po prostu brak było czasu na rozmyślania. Dopiero teraz, tu, w tej ciemnej norze, De la Penne mógł z zupełnym chłodem rozważyć tragiczną historię ostatnich dwudziestu czterech godzin. Było ich sześciu. Pierwszą torpedą dowodził kapitan De la Penne mając do pomocy mechanika Bianci, na drugiej miał płynąć kapitan Martellotta z mechanikiem Marino, na trzecim Marceglia z Schergatem. Wyspę Leros opuścił 14 grudnia 1941 roku na pokładzie okrętu podwodnego „Scire”. Informacje zwiadu zachęciły do obrania kursu na Aleksandrię. W porcie tym zgromadziły się „grubsze sztuki” w postaci dwu pancerników, lotniskowca i kilku krążowników. Okazja, którą trzeba było wykorzystać. W obawie, aby łup nie zniknął niespodziewanie z portu, termin ataku wyznaczono już na 18 grudnia, skracając jednocześnie czas na prace przygotowawcze. Wieczór 18 grudnia był wymarzony. Te ostatnie chwile na pokładzie „Scire” De la Penne pamiętał w najdrobniejszych szczegółach. Oto dowódca, komandor Borghesi, daje znak i „Scire” unosi się ku górze. Przez otwarte włazy wpływa chłodne, świeże powietrze. Dowódca z pomostu śledzi przebieg ostatnich przygotowań. „Scire” zanurzona jest jedynie po pokład, na którym w grubych rurach spoczywają torpedy. Kształt ich i wygląd jest niezwykły, jak niezwykłą jest owa noc z 18 na 19 grudnia 1941 roku. Na pokład wychodzi sześciu ludzi — trzy „żywe torpedy”. De la Penne podchodzi do swojej. Po omacku znajduje swoje miejsce tuż za głowicą bojową. Rękami sprawdza przed sobą osłonę, która ma go ochronić przed zalewem fali. Z

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 9 tyłu drepce Bianci. Przekłada nogę na drugą stronę torpedy, coś tam sprawdza jeszcze, melduje gotowość. „Osiodłana” torpeda gotowa jest do wyprawy. Borghesi jednak nie podaje jeszcze komendy. Widocznie inne załogi opóźniają ten sygnał. W tej chwili jeszcze czują się bezpieczni. Pod nogami tkwi twardy, pewny pokład „Scire”. Jakiś dreszcz przeszywa ciało od stóp do głowy. Jest grudzień, woda jest zimna, ale ten dreszcz spowodowany jest nie tylko chłodem. Nerwy nie są w najlepszym porządku. Ciemna noc kryje nieznane losy sześciu ludzi. Tych sześciu ludzi ma wpłynąć na losy wojny morskiej na Morzu Śródziemnym. Odpowiedzialność wielka, ale niebezpieczeństwo wydaje się być niewspółmiernie duże. Trzeba wedrzeć się do strzeżonego portu, dobrnąć do obranego celu, zamocować głowicę torpedy z mechanizmem zegarowym pod dnem okrętu, wycofać się uzgodnionym szlakiem i spotkać w wyznaczonym miejscu. De la Penne nie widzi twarzy ani Martellotty, ani Marceglia. Obaj szykują się gdzieś z tyłu za kioskiem. Jest mu trochę pusto i samotnie. Ogląda się na mechanika. Jego sylwetka wciśnięta w kostium nurkowy, twarz obciągnięta maską o śmiesznym ryju z karbowanej rury gumowej sprawiają wrażenie niesamowite. Wreszcie zaczyna się coś dziać. Borghesi na pomoście odwraca się do tyłu, później spogląda na De la Penne, podnosi rękę do góry. — Adio... — plusk fali i wiatr zagłuszają jego ciche słowa. , — Adio... — odpowiada szeptem De la Penne. Borghesi znika z pomostu. Słychać ryglowanie włazów, jakieś komendy. Spod nóg ucieka pokład „Scire”. Są teraz sami. Przed nimi majaczą wzgórza portu. Torpeda zanurza się tak, że De la Penne siedzi prawie na powierzchni morza. Szybkość około dwu węzłów nie jest duża. Przy większej szybkości torpeda mogłaby być łatwo zauważona, a ponadto fala zmyłaby załogę. Luigi nie wie, ile czasu już tak idą, najważniejsze, że w mroku rysuje się prosta linia falochronu, pierwszy znak orientacyjny. Idąc wzdłuż falochronu łatwiej będzie można przeniknąć na wody wewnętrzne. De la Penne nie wie jeszcze w tej chwili, jak tego dokonać. Port jest niewątpliwie strzeżony. Podwodna sieć zagrodowa chroni go przed niespodziewanym atakiem torpedowym, a setki oczu śledzą powierzchnię wody wypatrując zdradzieckiego peryskopu. W dali sunie sylwetka jakiegoś okrętu. De la Penne wytęża wzrok. „To chyba patrolowiec” — mówi do siebie rozpoznając kontury niewielkiej jednostki. Nagły wstrząs unosi ich na fali. Teraz następuje wybuch po wybuchu. Patrolowiec bombami głębinowymi odstrasza ewentualnego napastnika kryjącego się, być może, w głębi przyportowych wód. Bomby rzucane są na oślep, w różnych

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 10 miejscach, w różnych odstępach czasu, na wszelki wypadek. Co chwila potężny gejzer wody wytryska w górę. Widok bynajmniej nie zachęcający. Nagle bombardowanie urywa się i u wejścia zapalają się światła nawigacyjne. Teraz zbliża się niewielki okręcik i De la Penne domyśla się raczej, niż widzi, że sieć zagrodowa zamykająca wejście do portu odsuwa się w bok. Los nie mógł się okazać bardziej sprzyjający! Do portu wchodzą dwa niszczyciele. Luigi idzie śladem torowym ostatniego. Rozgląda się, czy w pobliżu nie spotka się z Martellottą lub Marceglia. Ale mrok jest zbyt gęsty. To dobrze, to znaczy, że i on będzie mógł niepostrzeżenie wśliznąć się do portu. Niszczyciele podchodzą obok nabrzeża i giną w głębi. De la Penne rozgląda się wokół. Rozlokowanie okrętów zgodne jest z planem dostarczonym przez lotnicze rozpoznanie. Na wprost ciemnieje sylwetka „Valianta”, z lewej strony rysują się ostre kontury pancernika „Queen Elizabeth”, z prawej strony lotniskowiec. Jeśli Marceglia i Martellottą idą za nim, to w tym właśnie punkcie drogi ich rozejdą się w trzy różne strony. Luigi miał „załatwić” „Valianta”, Marceglia „Queen Elizabeth”, a lotniskowiec pozostawiono dla Martellotty. De la Penne wpija wzrok w swego wroga. Wyrasta potężnym cielskiem z wody, jak groźna, nieporuszona skała. Dwoje przyczajonych w wodzie ludzi: on i Bianci mają wysadzić tę skałę w powietrze. Teraz trzeba zdwoić uwagę, stać się naprawdę niewidzialnym. Torpeda zanurza się w głębię, znika z powierzchni morza. Tlenowe butle przekształcają się w stalowe płuca. Pod wodą jest cicho i spokojnie, ale zarazem jeszcze ciemniej niż na powierzchni. Sądząc po czasie powinni już być w pobliżu. De la Penne kurczy się za przesłoną, jak gdyby już chciał dostrzec ciemną ścianę kadłuba. Nagły, silny wstrząs zatrzymuje ich na miejscu. Przerażenie rozwiera szeroko oczy. Luigi nie rozumie, co się stało. Wszystko, zdawałoby się, jest w porządku. Nogami wyczuwa okrągły kształt torpedy, żadnych śladów uszkodzeń, a jednak nie posuwają się naprzód ani na krok! — Sieć przeciwtorpedowa — domyśla się wreszcie i chciałby kląć na czym świat stoi. W ich całym drobiazgowo przemyślanym planie nie przewidziano tej jednej przeszkody, która teraz mogła zadecydować o wszystkim. Cofnąć się było już za późno. Trzeba było dobrnąć do celu, który krył się w odległości paru metrów od przeklętej sieci. Torpeda zsuwa się w dół. Sieć jest jednolita. W żadnym miejscu nie trafiono na otwór umożliwiający przedostanie się na drugą stronę. Pozostaje jedno wyjście: przepłynięcie ponad siecią. De la Penne nie zastanawia się w tej chwili, nie myśli o tym, że zamiar ten jest prawie szaleństwem. To niemożliwe wprost, żeby Anglicy nie zauważyli go wynurzającego się pod samym ich nosem. Tu już nie odwagi trzeba, lecz bezczelności. Nagle Luigi czuje za plecami przeraźliwy ziąb. Porusza ramionami i z przerażeniem stwierdza, że gumowy skafander został przebity, woda sączy się do

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 11 wewnątrz. Na szczęście sieć jest już poza nimi. Teraz już na drodze do „Valianta” nie ma żadnej przeszkody. Torpeda posuwa się naprzód metr, dwa i znowuż utyka. De la Penne się niecierpliwi. Coś musiało się stać ze śrubą. Luigi wyczuwa raczej, niż słyszy, jej nierównomierny rytm. Ale to sprawa Bianci. On powinien to natychmiast sprawdzić i uszkodzenie usunąć. Bianci jest świetnym mechanikiem i da sobie radę. Byle prędzej, byle jeszcze zdążyć! Torpeda dygoce w miejscu, nie posuwając się ani na krok. Wreszcie cierpliwość opuszcza Luigi. Postanawia sprawdzić sam. Schodzi ze swego stanowiska, podpływa do miejsca, gdzie powinien być Bianci. i czuje, jak włosy jeżą mu się pod gumowym skafandrem: miejsce mechanika jest. puste. De la Penne nerwowym ruchem rozplątuje nawinięty na śrubę drut. Każda sekunda wydaje się wiekiem, każdy ruch ręką jest olbrzymią wycieńczającą pracą. Zdenerwowanie i przemęczenie utrudniają pracę. Czas mija nieuchronnie. Luigi zagryza wargi z wściekłości, szarpie raz i drugi. Nadaremnie. Beznadziejność sytuacji wzmaga w nim zaciętość i upór. „To niemożliwe, to niemożliwe •— szepce do siebie — po tylu przejściach, po tylu przeszkodach utknąć o krok od celu.” Torpeda tkwi jednak w miejscu. De la Penne zastanawia się chwilę: „Tak, to jedyne wyjście, jedyna szansa” — myśli. Podpływa do głowicy bojowej torpedy i odkręca ją. Tu na szczęście nie napotyka oporu. Wszystko idzie gładko. Ładunek wybuchowy, który ma. rozsadzić pancernego kolosa, opada na dno. Luigi wlecze go pod śródokręcie. Na podczepienie nie ma już czasu, ale w tej odległości od dna okrętu swoje zrobi. Zadanie może uznać za wykonane. Powrót nie przyniesie wstydu. Ostatnia sprawa: mechanizm zegarowy. Luigi nastawia go z takim spokojem, jak gdyby nakręcał budzik. Teraz wreszcie jest wolny! Z radością odpycha się od dna, powoli wypływa ku górze. Na powierzchni w kostiumie nurkowym jest ciężko i niezręcznie. De la Penne odrzuca to wszystko, co ciąży najbardziej. Na wpół omdlały płynie powoli do obranego miejsca. Oślepia go nagły błysk reflektora. Przypadek? Reflektor pełznie po drobnych falach, przesuwa się w prawo i przykleja się do Luigi. Teraz nie opuści go już, będzie mu towarzyszyć stale, dopóki go nie wydobędą. Co to? Karabin maszynowy? Śmieszne! Luigi wcale nie zamierza uciekać. Dokąd? Cóż tu w obcym, wrogim porcie, obstawionym zewsząd pływającymi twierdzami, mógłby zdziałać samotny, bezbronny i wycieńczony całkowicie człowiek ? Te strzały to tylko ostrzeżenie. De la Penne wie, że „oni” muszą tak celować, aby nie trafić. „Im” zależy na jego życiu. Luigi spokojnie podpływa do najbliższej pławy. Reflektor usłużnie oświetla mu drogę. De la Penne sięga ręką do pławy... i dostrzega przy niej wybladłą twarz Bianci. Patrzy w jego błyszczące oczy, zlepione wodą włosy, wsłuchuje się w oddech pośpieszny, nierówny. „Ten chłopiec ma już dosyć” — myśli. Powoli i jego ogarnia obojętność. Nie wie nawet, jak długo musieli czekać na motorówkę. W każdym razie miał wrażenie, że bardzo długo...

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 12 De la Penne otrząsa się i otwiera szeroko oczy, „O czym to myślałem? Motorówka? Jaka motorówka? Przecież tu nie ma żadnej motorówki! Bianci! Aha, jesteś, druhu! To dobrze, we dwóch zawsze weselej! Dlaczego tu jest tak ciemno!” Luigi obmacuje ściany, patrzy zdziwionymi oczyma na odrutowaną żarówkę. Skąd tu żarówka? Przecież spotkali się przy pławie! Bianci nie odpowiada. Jest cicho, tak cicho, że Luigi słyszy tykanie własnego zegarka. „Czy na pewno zegarka?” De la Penne czuje, jak oblewa go zimny pot. Przecież gdzieś tu, za skorupą pancerza, mechanizm zegarowy jego własnej miny odmierza teraz ostatnie minuty... Nerwy nie wytrzymują. De la Penne podbiega do drzwi i wali w nie z całej siły pięściami. Wartownik otwiera ostrożnie. — Co... . . — Do dowódcy! Do dowódcy! — przerywa mu De la Penne. Przerażenie jeńca wystarcza za wszystko. Wartownik nie pyta o nic. Wie, że musi się dziać coś naprawdę ważnego, poza tym został uprzednio poinstruowany. Komandor Morgan jest na pomoście bojowym. Wpatruje się w niespokojną twarz jeńca, który nie może jeszcze złapać tchu. — Ma pan coś do zakomunikowania? De la Penne chce coś powiedzieć, ale w tej chwili rozlega się potężny wstrząs. Oczy wszystkich zwracają się w stronę zbiornikowca. — Martellotta... — szepce Luigi. — Co? — zwraca się do niego ostro Morgan. Ale Włoch milczy. Wpatruje się wraz z innymi w cielsko zbiornikowca, który ciężko osiada na dnie. — Czy ,,Valiant”... — oczy komandora są tak ostre i przenikliwe, że o kłamstwie nie może być mowy. De la Penne jeszcze się waha, czuje jednak, że teraz sytuacja jego może być naprawdę niebezpieczna, a los „Valianta” i tak jest przesądzony. Podnosi głowę i mówi cichym, urywanym głosem: — Za pięć minut nastąpi wybuch...

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 13 WIELKA MISTYFIKACJA Pięć minut to niewiele, jak na czas potrzebny do zabezpieczenia okrętu przed skutkami wybuchu, któremu już nie można zapobiec. Komandor Morgan wydal te rozkazy, jakie mogły już tylko jedynie ograniczyć rozmiary katastrofy. Grodzie wodoszczelne zostały zamknięte, przygotowano do akcji pompy, załoga zgromadziła się na pokładzie. Pływająca twierdza zamarła w bezruchu, oczekując potężnego ciosu, którego nie można już uniknąć. Tylko w głębi, w pobliżu dna, grupa awaryjna szybko i sprawnie przygotowywała wszystko to, co mogło' się jeszcze okazać niezbędne. Punktualnie o godzinie 6.30 „Valiant” zadrżał. Morze zafalowało wzdłuż linii Wodnej -i pancernik osunął się w głąb. Morgan okazał się przewidujący. Na płytkich wodach portu aleksandryjskiego najgroźniejszym dla pancernika mógł być przechył. Ale przed tą groźbą komandor zdołał się zabezpieczyć zatapiając w chwilę po wybuchu odpowiednie komory. ,,Valiant” osunął się głębiej i stał teraz na dnie wyprostowany i rzec by można, nienaruszony. De la Penne odetchnął. Zadanie zostało wykonane. Morgan patrzył na niego. Komandor był spokojny i opanowany. Zrobił wszystko, co do niego należało. Włoch nie interesował go więcej. Odeśle go w możliwie krótkim czasie do Intelligence Service. Może tamci zdołają wyciągnąć od niego jeszcze coś ciekawego. Tutaj jego rola została zakończona. Morgan właśnie wchodził na pomost dowódcy, kiedy trzeci potężny wybuch skierował wzrok wszystkich ku ,,Queen Elizabeth”. Nie ulegało wątpliwości, że siostrzany pancernik uległ temu samemu losowi. „Marceglia”... — pomyślał De la Penne. Cios był poważny. Dwa pancerniki przez długi czas nie będą mogły opuścić portu i wyjść na morze. Po zbombardowaniu „Warspite” i storpedowaniu przez U- 331 „Barhama” ani jeden angielski pancernik nie był zdolny do walki na Morzu Śródziemnym. Jeśli Włosi zorientują się w porę w rozmiarach zadanej Anglikom klęski, da to im pełną możliwość wyzyskania sukcesu i zdobycia decydującej przewagi na tych akwenach. Jeśli Włosi dowiedzą się o tym, że sześciu ludzi wycofało z walki trzy potężne jednostki, zrobią wszystko, aby powiększyć oddziały „żywych torped”, a wtedy sytuacja stanie się jeszcze groźniejsza. Jeśli Włosi dowiedzą się o odniesionym w grudniową noc zwycięstwie, wzmoże to ich morale, wzmocni ducha oporu. Jeśli Włosi dowiedzą się... Włosi o niczym więc wiedzieć nie mogą!

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 14 Admirał Cunningham nie miał powodów do radości. Takie straty mogłyby być jeszcze jako tako usprawiedliwione, gdyby były wynikiem wyjątkowo ciężkiej bitwy. Ale tu, w porcie, bez żadnego strzału, nie licząc kilku serii z karabinów maszynowych! To mogło wyprowadzić z równowagi każdego. Tym bardziej że Cunningham ostatnio miał dziwne przeczucie. To przeczucie i wrodzona ostrożność spowodowały, że na jego rozkaz, dosłownie w przeddzień katastrofalnego ataku, założono wokół pancerników dodatkowe sieci ochronne. Meldunki, jakie nadeszły z okrętów, nie były bynajmniej pocieszające. Na „Queen Elizabeth” wybuch wyszarpał część dna pod kotłownią, a na pancerniku „Valiant” pomiędzy pierwszą i drugą wieżą artyleryjską powstał otwór, przez który swobodnie mogłaby przejechać ciężarówka. Admirał poprosił do siebie komandora Wheelera i poruczył mu akcję ratowniczą. W czasie tej właśnie narady zameldowano przybycie z Ras el Tin oficera Intelligence Service. Admirał poprosił go natychmiast. Major Jones był wysokim, szczupłym mężczyzną o wyschniętej twarzy i spokojnych, jak gdyby znudzonych oczach. Usiadł na wskazanym mu przez admirała miejscu i dyskretnie zlustrował umeblowanie gabinetu. — - Po tym, co się stało — zauważył — nie sądzę, abyśmy mieli powody do dalszych zmartwień. — Trudno byłoby... — uśmiechnął się gorzko admirał. — Nie to miałem na myśli — zaprzeczył Jones. — Chciałem powiedzieć, że dalszy rozwój wypadków powinien być dla nas pomyślny. — Życzyłbym sobie tego bardzo. — Cunningham stawał się coraz bardziej rozdrażniony widokiem tego obojętnego gentlemana. — Sądzę, że życzylibyśmy sobie tego wszyscy, a są dane ku temu, aby życzenia nasze zostały spełnione. — Pan ma na myśli... — Likwidację skutków nieszczęścia. Admirał wzruszył ramionami. — Właśnie omówiliśmy z komandorem Wheelerem techniczną stronę akcji ratowniczej i natychmiast do niej przystępujemy... — Znów nie zrozumieliśmy się, sir. Chodzi mi o skutki natury taktycznej, a nie technicznej. Los. sprawił, że sześciu dywersantów, a więc cała operująca dziś w nocy grupa wpadła w nasze ręce. —: Przyznam się, że wolałbym, aby wpadli o dobę wcześniej... — wtrącił Cunningham. Jones się uśmiechnął. Uśmiech jednak tak nie pasował do jego twarzy, że należałoby raczej powiedzieć: Jones skrzywił twarz w uśmiechu. Uczynił to jak gdyby niechętnie, wbrew własnej woli, — Lepiej później niż wcale. (Przysłowie to jest w danym przypadku bardzo na czasie, sir. Ale przypuszczam, że interesują pana szczegóły. Otóż załoga drugiej torpedy w osobach kapitana Marceglia i jego mechanika była bardzo bliska

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 15 wolności. Zatrzymano ich w pobliżu Rosetta, a więc w miejscu, w którym miało nastąpić spotkanie wszystkich dywersantów. Kapitan Martellotta miał znacznie mniej szczęścia. Jego zatrzymano w obrębie portu, kiedy zamierzał rozpocząć marsz w kierunku Rosetta. Co do De la Penne, to jego losy pan zna chyba najlepiej... Jones przerwał na chwilę i poprzez iluminator spojrzał na morze. — Zanim zameldowałem się u pana, sir, pozwoliłem sobie na mały spacer wzdłuż portu. To bardzo ładny port. Nigdy przed wojną nie zdarzyło mi się go odwiedzić. Drogi moich podróży turystycznych i służbowych zawsze omijały teren Morza Śródziemnego. Sam się nieraz dziwię, dlaczego dowództwo skierowało mnie właśnie tutaj. Przez długi czas uważałem to za wygnanie. Kiedyś w pewnej sprawie nie miałem szczęścia. Może dziś właśnie cierpię skutki tego. — Jones machnął ręką lekceważąco. — Proszę mi wybaczyć te reminiscencje. Każdy człowiek ma swoją chimerę. Major, przygładził dłonią ostrą brodę i nagle zupełnie innym wzrokiem spojrzał na Cunninghama. — Co by pan powiedział, sir, gdybyśmy zorganizowali bal... — Bal? — Admirał był pewien, że się przesłyszał. — No, nie taki jakiś zwykły bal, oczywiście, ale uroczysty, z huczkiem, z zaproszonymi gośćmi. Zbliżają się święta, okazja naprawdę wspaniała. Admirał wciąż nic nie rozumiał. — ...Bal połączony ze zwiedzaniem okrętów na przykład... — ciągnął Jones — niech pan popatrzy, sir, jak świetnie prezentują się pańskie pancerniki. Zanurzenie wprawdzie trochę się zwiększyło, ale stoją prosto jak wrośnięte w wodę. — Nie wydaje mi się, aby ta chwila była najodpowiedniejsza dla tego rodzaju imprezy — wtrącił admirał. — Jest mi przykro, lecz mam przeciwne zdanie. Trzeba to koniecznie zorganizować. Nie będzie pan miał trudności z zaproszeniem przedstawicieli świata arabskiego z Aleksandrii i Kairu. Dobrze byłoby, gdyby przybyli także dziennikarze. Osobiście bardzo mi zależy na tym, by okręty nasze mógł odwiedzić pan Sabre, korespondent jednego z pism szwajcarskich. Jak mi się wydaje, pana Sabre szczególnie interesują te sprawy. Trzeba byłoby mu ułatwić pracę. Pana pomoc, sir, byłaby szczególnie cenna. Admirał uśmiechnął się. Plan był rzeczywiście znakomity, a jeśli to prawda, że Jonesa wysłano tu ,,na wygnanie”, jak sam twierdził, to jego pomysłowość absolutnie nie uzasadniała takiej decyzji. W parę dni potem zaproszeni goście mieli rzadką w owym czasie okazję miłego spędzenia czasu na pokładzie angielskich pancerników. Wprawdzie samoloty włoskie kilkakrotnie przeprowadziły naloty na Aleksandrię i kotwiczące tu okręty, ale rzęsisty ogień artylerii przeciwlotniczej uspokoił gości.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 16 Gospodarze starali się być jak najbardziej uprzejmi i przepraszali jedynie, że ze zrozumiałych względów nie mogą pokazać wnętrza okrętów, gdyż przed oczekującą je lada dzień podróżą trwa tam usilna praca nad ładowaniem paliwa i amunicji. Stojący przy burcie zbiornikowiec całkowicie potwierdzał te wiadomości. Tego, że zamiast ładować paliwo, pompy usuwały z uszkodzonych pomieszczeń wodę, nikt nie był w stanie zauważyć i nikomu to zresztą nie mogło przyjść do głowy. Mr Jones w szczególności zaopiekował się obywatelem szwajcarskim, panem Sabre, niezwykle sympatycznym dziennikarzem, dla którego, jak wynikało z rozmowy, sprawy morskie nie były bynajmniej obce. Pan Sabre z zainteresowaniem błyskał okularami w różne strony, podziwiał potężną artylerię, a nawet poprowadzony przez mister Jonesa wdrapał się na wysoki pomost dowódcy, aby stąd ogarnąć wzrokiem całą pływającą twierdzę. Po zakończeniu przyjęcia pan Sabre zaprosił na kolację mr. Jonesa, który przyjął zaproszenie z zadowoleniem. Wieczór należał do bardzo przyjemnych, a tych wszystkich, którzy znali Jonesa jako małomównego ponuraka, zdumiałaby z pewnością jego dzisiejsza gadatliwość, jakiej dobrze wychowany pan Sabre nie starał się pohamować. Nazajutrz Jones miał możność święcić całkowity triumf swojej pomysłowości. Oddział szyfrów dostarczył mu odpis depeszy, jaką pan Sabre zdążył nadać do swej redakcji jeszcze tej nocy. Major pośpiesznie pojechał do admirała Cunninghama złożyć mu gratulacje z powodu „cudownego” powrotu do życia pancerników. Stało się tak, jak przewidywano: całkowita dyskrecja załóg i niewinny fortel wprowadziły Włochów w błąd. Do końca wojny nie dowiedzieli się oni nic o swym aleksandryjskim sukcesie, nie potrafili wykorzystać jego owoców. Mistyfikacja Anglików święciła triumf. Na pełną radość było jednak za wcześnie. Włosi nie zamierzali zrezygnować z dalszego stosowania „żywych torped”. Nadejść miały jeszcze dni, w których nerwy angielskiego marynarza nie wytrzymywały prób, niewinny kawał drewna przybierał w jego oczach kształt „żywej torpedy”, a fałszywe alarmy spędzały sen z powiek wymęczonych załóg. Tym razem ciężar walki z podwodną dywersją przenieść się miał na teren potężnej i niezastąpionej bazy wojennej Wielkiej Brytanii — na Gibraltar.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 17 GOŚCIE Z WILLI „CARMELLA” Tego dnia stary Jose był podniecony jak nigdy. Kilka poprzednich dni strawił na doprowadzeniu willi do porządku. Wprawdzie piękny ten budynek trudno byłoby zaliczyć do zaniedbanych, ale Jose zawsze mógł znaleźć jakieś usterki. Tego właśnie dnia wstał wyjątkowo wcześnie, żeby jeszcze raz rzucić okiem na całość. Pokoje były wysprzątane, kurze obmiecione, pokrowce na fotelach zmienione, a stary zegar po wielodniowym odpoczynku rozpoczął swój monotonny marsz i już nawet tylko dzięki temu opustoszały dom ożył. Jose wyszedł do ogrodu. Wygracowane ścieżki krzyżowały się tuż przed altaną, której ściany przykrywały girlandy pnących się róż. Z tarasu biegła dróżka wprost ku piaszczystej plaży nad morzem. Jose mógł być zadowolony ze swej pracy i był pewien, że goście nie będą mieli powodów do narzekań. O godzinie 8 rano zaczął się niecierpliwić. Przypuszczał, że przybysze nadjadą ze strony La Linea, ale droga od miasteczka była wciąż pusta. Jose usiadł pod willą i zamyślił się. Depesza, jaką przed kilku dniami otrzymał, zdziwiła go. Cóż mogło sprowadzać signora Antonio do Hiszpanii teraz, kiedy krwawiła jego własna ojczyzna? Wtedy gdy toczyła się tu wojna domowa, Antonio miał wiele do roboty, lecz teraz? W dodatku tutaj, w bezpośrednie sąsiedztwo Gibraltaru, angielskiej twierdzy, której widok dla signora Antonio z całą pewnością nie mógł być miły. Zapewne kaprys jego małżonki, Conchity, która nagle zatęskniła do ojczyzny. Było to o tyle prawdopodobne, że Jose nie otrzymał żadnych wskazówek co do służby. Kto wie, czy piękna pani Ramognino nie zechciała nagle sama poprowadzić gospodarstwo w pustkowiu, znajdując w tym zajęciu jeszcze jedną rozrywkę. Tak czy inaczej Jose nie zamierzał sprawdzać słuszności swoich domysłów pytając gości o powód nagłego ich przyjazdu. Przez ułamek sekundy wprawdzie błysnęła mu myśl, że, być może, Ramognino przybywa tu bynajmniej nie z romantycznych powodów, ale później sam zaśmiał się z tak niedorzecznego pomysłu. „Do takich spraw nie | miesza się żony” — pomyślał, po czym myśl swoją uzupełnił opinią: „zwłaszcza takiej jak signora...” Goście nie zawiedli Josego. Przybyli wprawdzie z blisko dwugodzinnym opóźnieniem, ale nie trzeba się temu dziwić, skoro za Pirenejami trwała wojna, która nie sprzyja normalnej komunikacji. Jose dostrzegł najpierw kłąb kurzu na drodze i w parę minut później witał już gości w bramie malowniczej posesji. — Buenos dias! — wykrzyknął do niego jak zawsze pełen życia i energii signor Antonio. — Świetnie wyglądasz, mój stary, magnifico! Nic się nie zestarzałeś! Jose wyprężył się i stanął na baczność.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 18 — Salud! — odpowiedział żołnierskim pozdrowieniem. — A signor Antonio stał się prawdziwym mężczyzną. Pamiętam pana jeszcze jako chłopaczka. Oho! to nie to, co teraz. A signora... Zamilkł nie znalazłszy słów, którymi mógłby oddać swój podziw dla urody pięknej kobiety. Conchita podała mu dłoń uśmiechając się do niego przyjaźnie! Kiedy goście wchodzili do wnętrza, serce starego Jose biło z niepokojem, lecz wszystko okazało się jak najlepiej. Każde słowo pochwały uspokajało go i ośmielało. Pierwsza lustracja sprawiła na gościach jak najlepsze wrażenie. Conchita, zmęczona podróżą, udała się do łazienki, signor Ramognino wyszedł zaś na taras nasycić się pięknym widokiem. Jose stał obok w milczeniu. Antonio dłuższy czas wodził wzrokiem po morzu, obojętnie spoglądając na zatokę Gibraltaru zatłoczoną stojącymi statkami. — Jak tu u was? — zapytał ogólnikowo. — Ta skała przeszkadza nam żyć. — Jose brodą wskazał potężny masyw Gibraltaru. — Zasłania wam świat? — Zasłania i zamyka... — Nam także — powiedział w zamyśleniu Antonio, zaledwie kilkaset metrów przed nimi usadowiły się na falach statki alianckich bander. Ramognino powrócił do pokoju i po chwili oglądał redę przez lornetkę. — Tam jest... — wskazał ręką przed siebie. — Algeciras — podpowiedział Jose. — Kiedyś był żywym, ruchliwym portem. Teraz... — machnął ręką i z żalem westchnął — teraz martwa dziura. Sterczy tam jeszcze kadłub „Olterry”. — „Olterry”? — Ach prawda! Signor pewnie nic nawet nie wie o tym, a to przecież wasz włoski statek. Kapitan Amoretti zatopił go, żeby nie wpadł w ręce Anglików. Stoi już od dłuższego czasu, tylko nadbudówki widać. Jeśli signor będzie miał ochotę, może tam pojechać. Kapitan Amoretti ucieszy się bardzo. Jest razem z załogą w Algeciras i takie odwiedziny w tej dziurze sprawią mu prawdziwą przyjemność. Ramognino przyjaźnie poklepał starego po ramieniu. — Nie tak od razu, Jose, nie tak od razu. Wystarczy nam czasu i na to. Na razie muszę się rozejrzeć w najbliższej okolicy. Przede wszystkim zaś odpoczynek. Tak, tak, Jose: odpocząć! — Ja od razu tak myślałem — wtrącił stary — że signor przyjechał tu wypocząć, a signora z pewnością zatęskniła za starym krajem, oho, ja wiem, jak to bywa... Ramognino uśmiechnął się zagadkowo.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 19 — Widzę, że nie przestałeś być ciekawy, drogi Jose. Oby twoja ciekawość nie szła w parze z gadatliwością. Czy mówiłeś już komuś, że mamy przyjechać? Jose zastanowił się i pokręcił głową. — Nie, chyba nie — powiedział niepewnie — poza starą Dolores, która sama domyślała się tego, że ktoś ma tutaj przybyć. — To dobrze, mój Jose. Nie trzeba o tym mówić! Nie chcielibyśmy tu nikogo widzieć... poza garstką starych przyjaciół, jeśli zechcą nas odwiedzić. To wszystko. Powiedz mi, mój drogi, jeszcze jedno: macie tu spokój? — Tu... tak. Gorzej jest tam... — wskazał na morze. — Stamtąd nieraz się słyszy huk, a i skała nie milczy... — Aha, to dobrze, to bardzo dobrze. Jeszcze jedno. Czy w La Linea nie ma nowych mieszkańców? Znacie ich chyba wszystkich, prawda? — Naturalnie! Poza oddziałem żandarmów, których sprowadzono tu i do Algeciras, nie ma nikogo nowego. Jeśli signor kogoś oczekuje, mógłbym... — Nie, nie, nic nie trzeba — gwałtownie przerwał Ramognino — przecież umówiliśmy się... — Myślałem... — Jeśli będę miał do was jakąś prośbę, drogi Jose, to sam powiem, ale na razie nic, dosłownie nic. Przygotowałeś wszystko tak cudownie, że powinienem ci podziękować i nie więcej. Jose skłonił głowę w dowód wdzięczności za słowa uznania, odniósł jednak wrażenie, że dotknął jakiejś tajemnicy. Nie zdradził się z tym nawet przed Dolores, która usiłowała go wypytać o szczegóły dotyczące gości. Hiszpania była krajem neutralnym, ale Jose wiedział doskonale, że neutralność może być różna. Nie tak dawno jeszcze na ziemi hiszpańskiej „gościły” włoskie i niemieckie czołgi i nikt w Hiszpanii nie wątpił w to, że generał Franco pozostał dłużny zagranicznym przyjaciołom za ich pomoc w latach wojny domowej. Tego długu nie można było spłacić w sposób otwarty, żeby nie narazić się na przykrości ze strony tych, którzy od wieków usadowili się na Gibraltarze. Ten dług musiał być spłacony po cichu i w rozmaitej formie, kto wie, na przykład, czy nie przez zapewnienie spokojnego wypoczynku panu Ramognino i jego małżonce. Tak czy inaczej, lepiej było nie wtrącać się w cudze sprawy, gdyby to nawet były tylko sprawy małżeńskie. Jose więc nie naprzykrzał się gościom, zjawiał się tylko wtedy, gdy go potrzebowali, a znikał natychmiast, kiedy wyczuwał, że jego obecność jest zbędna. Państwo Ramognino tymczasem wypoczywali. Czarnowłosa o smagłej cerze signora Conchita wciąż mało miała słońca i powietrza. Nie trzeba się więc dziwić, że najmilszym miejscem był dla niej taras, z którego rozciągał się wspaniały widok na zatokę i redę Gibraltaru. Jej czuły małżonek albo towarzyszył jej na tarasie, albo też przesiadywał w gabinecie o osłoniętych oknach. W przeciwieństwie bowiem do Conchity Antonio nie lubił słońca i najlepiej czuł się w mrocznym pokoju.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 20 W parę dni po przyjeździe państwa Ramognino do willi „Carmella” radiotelegrafista z angielskiej stacji w Gibraltarze zameldował przełożonemu, że natknął się na nowe, nie odbierane dotychczas sygnały, których treści nie może zrozumieć. Jak się okazało, sygnałów tych nie mógł nadawać żaden statek znajdujący się na morzu. Stacja nadawcza musiała się znajdować w zupełnie innym miejscu. Po blisko miesięcznym pobycie Conchita najwyraźniej znudziła się oglądanym widokiem. Coraz rzadziej przebywała na tarasie i nagle zapragnęła większego towarzystwa. Antonio nie sprzeciwiał się temu. Na jego zaproszenie odpowiedział szereg przyjaciół obiecując rychły przyjazd. Jose miał wtedy więcej kłopotów. Poza normalną dostawą żywności musiał się postarać o dodatkowy zapas win, koniaków i zakąsek. Przyzwyczajony do niezadawania niedyskretnych pytań i tym razem powściągał ciekawość spełniając swe obowiązki najbardziej obojętnie, jak gdyby wszystko to, czego był świadkiem, było zupełnie zrozumiałe i naturalne. Nie dziwił się nawet i temu, że wśród przybyłych W odwiedziny do państwa Ramognino znajdowali się sarni mężczyźni obarczeni dość dużym bagażem, jak gdyby pobyt ich miał trwać znacznie dłużej, niż tego oczekiwał. W parę dni później, kiedy willa wypełniła się gwarem rozmów, wieczorem miało się odbyć większe przyjęcie. Jose poznał to już po samych przygotowaniach. Żeby być całkowicie w porządku, zapytał pana Ramognino, czy będzie mu na dziś wieczór potrzebny, ale otrzymał odpowiedź przeczącą. Kiedy następnego rana zjawił się o zwykłej porze, I nie zdziwił się wcale, że goście pogrążeni byli jeszcze w głębokim śnie. Najwidoczniej bal przeciągnął się do późnej nocy. Dziwiło go jednak to, że tak przyjemna zabawa odbywała się niemal całkowicie bez napojów ; alkoholowych; jedna tylko butelka była zaledwie napoczęta. Kiedy sprzątał w pokoju jadalnym, wszedł pan Ramognino. gignor Antonio sprawiał wrażenie człowieka niewyspanego i podnieconego. Kryjąc swe zdenerwowanie usiadł w fotelu i powiedział pozornie spokojnym głosem: — Piękny dzień dziś mamy, po prostu szkoda czasu na spanie. Cóż to u was nowego, mój drogi Jose? Ramognino był ostatnio raczej milczący i wyrażana przezeń chęć rozmowy zdziwiła starego. — A cóż może być w La Linea nowego, signior — Antonio rozłożył ręce. — Chociaż... — przypomniał sobie — Miguel opowiadał mi... — Kto? — Miguel, policjant. Spotkałem go dziś rano, kiedy szedłem tu, do willi. Otóż Miguel opowiadał, że w zatoce musiało się coś stać, bo dwa statki angielskie nagle otoczyły się dymem i słychać było dwie silne eksplozje. Signor nie słyszał? Antonio potrząsnął głową.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 21 — Tu ciągle słychać jakieś wybuchy. Nie zwróciłem uwagi. — Musiało to być coś niezwykłego, bo jak rni mówił Migu6l, w parę minut później przyszło kilka okrętów i obrzucało zatokę bombami... Anglicy musieli porządnie się wystraszyć... — Ciekawe... — powiedział w zamyśleniu Ra»iognino. — Tak... — potwierdził Jose — tego tu jeszcze nie było. Ramognino był niezmiernie zaintrygowany opowiadaniem starego. Poprosił go, aby posłuchał w mieście, co ludzie mówią na ten temat. La Linea żyła jednak swoim życiem małego, pogranicznego miasteczka, pogrążonego w codzienności, zatrwożonego odgłosami pobliskich wybuchów i szczęśliwego, że los pozwolił mu uniknąć nieszczęścia wojny. Wbrew oczekiwaniom Josego pobyt gości u signora Ramognino przedłużał się. Co więcej, Jose był prawie przekonany, że z wizytą łączą się pewne wydarzenia, o których nawet mieszkańcy La Linea zaczynali od czasu do czasu przebąkiwać. Eksplozje na angielskich statkach powtarzały się co kilka dni, przy czym Jose zauważył, że z reguły następowały one nazajutrz po libacjach urządzanych w willi „Carmella”. Gdyby Jose był odważniejszy i zdecydował się na ryzyko, mógłby z łatwością zaspokoić swoją ciekawość, kryjąc się którejś nocy w pobliżu plaży należącej do wilii. Wówczas ujrzałby dziwne postacie w jeszcze dziwniejszych 'kostiumach, które, poruszając się niezgrabnie na lądzie, schodziły do morza, zanurzały się. w wodzie i wreszcie zniknęły pod jej powierzchnią. Więcej Jose ze swego stanowiska obserwacyjnego nie mógłby zobaczyć. Nie widziałby więc, jak owe postacie przedostają się po pewnym czasie na zanurzony okręt podwodny „Scire” i stąd, „osiodławszy” torpedy, podpływają pod kadłuby alianckich statków kotwiczących spokojnie w gibraltarskiej zatoce. Cała ta akcja odbywała się pod osłoną nocy. Anglicy zdwoili czujność i obserwację morza. Bliskość terytorium hiszpańskiego nie nasuwała żadnych wątpliwości co do położenia bazy włoskich „żywych torped”. Ale na dyplomatyczny protest lub zagrożenie konsekwencjami nie było podstaw. Orientowali się w tym zarówno alianci, jak Hiszpanie i Włosi. Wróg tymczasem był nieuchwytny i szczególnie kąśliwy. Straty zadawane przez niego nie tylko uszczuplały flotę, ale podważały wartość Gibraltaru jako bazy morskiej. Zanim Brytyjczycy przystąpili do jakiegokolwiek czynnego przeciwdziałania, musieli zorganizować obronę bierną. Wzmocniono więc i zwiększono posterunki obserwacyjne, większe jednostki otoczono sieciami ochronnymi, a reflektory obmacywały każdy metr powierzchni wody. Nawet te utrudnienia nie potrafiły odstraszyć Ramognino i jego ludzi od ryzykownych wypraw. W dodatku położenie willi było tak idealne, że trudno byłoby sobie wymarzyć lepsze miejsce na bazę. Bignor Antonio jednakże zdawał sobie sprawę, że kiedyś będzie zmuszony opuścić ponętne siedlisko. Nie można

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 22 było nadużywać gościnności Hiszpanów. Zresztą nie chodziło tu nawet o to. Cały teren Hiszpanii był niezwykle dogodny dla prowadzenia różnorodnej akcji i jeśli istniała obawa zdemaskowania jakiejś placówki, to obawa ta nie łączyła się z bezpieczeństwem Hiszpanii, lecz z ryzykiem utraty niezwykle dogodnego dla siebie terytorium. Ramognino musiał to mieć na uwadze i być na tyle sprytnym, aby ani o jedną niepotrzebną godzinę nie przedłużyć swej działalności w willi. Drugą sprawą, która łączyła się bezpośrednio z pierwszą, był udział w tych akcjach okrętu podwodnego „Scire”. Wzmożona czujność Brytyjczyków utrudniała, ostatnio zaś wręcz uniemożliwiała okrętowi podwodnemu przedostawanie się do zatoki. Wszystko to sprawiało, że Ramognino był w nie lada kłopocie. Musiał powziąć decyzję i zwlekał z nią czekając, nie wiadomo czemu, na jakiś moment, który jego zdaniem powinien przynieść rozwiązanie. Chwila taka nadeszła zupełnie nieoczekiwanie i w wyjątkowych okolicznościach. Którejś nocy, a właściwie już nad ranem jeden z nurków wracając na ląd zbłądził i trafił prosto w ręce policjanta Miguela. Moment spotkania był dramatyczny i humorystyczny zarazem. Miguel obchodząc swój odcinek zatrzymał się w pewnej chwili nad brzegiem zaintrygowany niezwykłym zjawiskiem. Oto ni stąd ni zowąd z morza wyłoniła się dziwna postać ludzka i najwidoczniej nie dostrzegając Miguela szła wprost w jego kierunku. Przerażony strażnik w pierwszej chwili złapał za karabin, później przeżegnał się i stanął pod drzewem drżąc ze strachu. Kiedy człowiek idący od morza zbliżył się, Miguel nie wytrzymał i najwyraźniej chcąc sobie dodać odwagi wrzasnął na całe gardło: — O, carramba! Wtedy obaj odskoczyli od siebie, stali jakiś czas patrząc sobie w oczy, po czym dopiero Miguel przypomniał sobie, że w ręku trzyma karabin, i skierował jego lufę w niesamowite widmo, wciąż jeszcze nie zdając sobie sprawy, czy to wszystko nie jest upiornym snem. Na posterunku Guardia Civil sprawa się wyjaśniła o tyle, że zawiadomiony Ramognino przyjechał odebrać niefortunnego dywersanta, ale stało się jednocześnie jasne, że musiała to być ostatnia akcja z willi. W kilka dni później Jose opowiedział, że zarówno Miguel, jak i cały jego oddział opuścił La Linea, a ich miejsce zajęli nowi żandarmi. Ale w tym czasie signor Antonio miał już w zanadrzu nowy pomysł...

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 23 „OLTERRA” Kapitan Amoretti był punktualny. Ramognino wprowadził go do swego gabinetu i ruchem ręki wskazał głęboki fotel obok stolika pod palmą. Przez chwilę obaj mężczyźni dyskretnie lustrowali się wzajemnie, nie mogąc się zdecydować na rozpoczęcie rozmowy. Gospodarz należał widocznie do ludzi bardziej energicznych i zaczął pierwszy: — Pan, signor Amoretti, już od dość dawna w tej okolicy ? Było to raczej stwierdzenie niż pytanie, toteż Amoretti w odpowiedzi jedynie lekko skłonił głową, po czym dodał: — Wojna wysadziła mnie na ląd... — Tak, tak, słyszałem coś niecoś. Jose... to znaczy jeden z tutejszych mieszkańców, opowiadał mi o panu. Przyznam się, że pański postępek bardzo mi się podobał. Dobrze, że statek nie trafił w „ich” ręce. Może on nam oddać jeszcze niejedną przysługę. — Nam? — zapytał zdziwiony Amoretti. — Tak, nam — ostatnie słowo Ramognino podkreślił. — Pan jest Włochem? — Oczywiście! Zdawało -mi się, że pan wie o tym... Przepraszam, że od razu nie wyjaśniłem sytuacji. Amoretti nie dowierzał. Spoglądał na gospodarza cokolwiek nieufnie. . — W takim razie dlaczego? — zrobił okrągły ruch ręką wskazując na otoczenie. — Dlaczego jestem w Hiszpanii, a nie w kraju, tak? Ma pan prawo tak pytać, skoro i ja znam przyczyny pańskiej obecności w Algeciras. Widzi pan, jestem tu na zdrowotnym urlopie. Już w czasie tej wojny byłem ranny, leżałem w szpitalu i obecnie dochodzę do zdrowia. A to, że moja rekonwalescencja odbywa się właśnie tu, jest zasługą mojej żony, która jest Hiszpanką i pochodzi z tych okolic. Sądzę, że ta panu wystarczy, prawda? — wyjaśnił z uśmiechem. Amoretti poczuł się trochę zażenowany własną nieufnością. — Przepraszam... — Ależ! Jak panu powiedziałem, miał pan zupełne prawo! Ramognino podsunął pudełko z cygarami. Było to niezbędne dla zapełnienia chwili kłopotliwego milczenia. — Co by pan powiedział, drogi Amoretti, gdybyśmy podjęli próbę podniesienia pańskiej „Olterry”? Kapitan zdziwił się zupełnie szczerze. — W tej chwili nie widzę takiej potrzeby. Przecież i tak nie można byłoby statku eksploatować. Leży na wodach neutralnych i w najlepszym wypadku mógłby być internowany.

„ŻÓŁTY TYGRYS“ 1957/02 Stanisław Biskupicki 24 — Sądzę, że zaoszczędziłoby to panu czasu w późniejszym okresie. Po co czekać z tym wszystkim do zakończenia działań wojennych ? Poza tym nie przekona mnie pan, że maszyny i urządzenia są teraz mniej narażone na zniszczenie. Proponuję to dlatego, że będę miał możność przyjść panu z pomocą. Amoretti ożywił się. — To zmienia postać rzeczy, signor Ramognino. Rzeczywiście ma pan rację. Pozostawałyby do omówienia sprawy finansowe... — Zostawmy to na potem — przerwał mu Antonio — przypuszczam, że panu zależy tak samo na tym jak i mnie, żebyśmy w wojnie tej ponieśli jak najmniejsze straty. To jest cel... Amoretti nie mógł być niezadowolony z takiego obrotu sprawy. Ramognino całkowicie go przekonał co do słuszności jego stanowiska, tym bardziej że płacić nie trzeba było zaraz... W Gibraltarze przez dłuższy czas panował spokój. Na przestrzeni kilku miesięcy nie zanotowano ataków „żywych torped”, a odpowiedzialny za obronę portu komandor Ralph Hancock święcił triumf własnej teorii, według której Włochów nie stać było na większej miary sukcesy. To lekceważenie bojowych możliwości Włochów sprawiło, że utworzona przez komandora jednostka pod nazwą „Underwater Party” liczyła ogółem... dwie osoby i w pewnym sensie „zorganizowana” była raczej dla uspokojenia przełożonych niż z myślą o walce z podwodną dywersją. Dowódca jednostki, porucznik Bailey, oraz jego oddział w liczbie... jednego marynarza (!) zaopatrzeni w aparaty nurkowe kontrolowali od czasu do czasu kadłuby statków. Gdy znajdowali miny, po prostu przekłuwali gumowe pływaki, za pomocą których miny te utrzymywały się przy kadłubach. Opinii komandora Hancocka nie podzielał bynajmniej porucznik Bailey, doprowadzony do rozpaczy wielokrotnymi alarmami, najczęściej zresztą... fałszywymi. Okres ciszy i względnego spokoju trwał do jesieni 1942 roku. Tyle bowiem czasu potrzebowali Włosi na remont „Olterry”. Ramognino otrzymawszy zgodę Amorettiego rozwinął całą swoją energię i pomysłowość. Hiszpańskie towarzystwo ratownicze bez specjalnych trudności przeholowało „Olterrę” do portu Algeciras i tu dopiero rozpoczęło właściwy remont. „Neutralność” Hiszpanii wymagała pewnych form. Wyrazem tego byli żandarmi i celnicy, którzy zaczęli urzędowanie przy odholowanym do portu kadłubie. Ramognino starał się być wyrozumiały i nie protestował przeciwko takiemu zarządzeniu. Nie znaczy to, że obecność przedstawicieli władz ułatwiała sytuację, ale signor Antonio liczył na spryt swój i swoich ludzi. Stocznie włoskie, które otrzymały zamówienie na dostarczenie zamiennych części, były punktualne i sumienne. Do Algeciras zaczęły przychodzić pierwsze transporty, przeglądane przez celników, którzy przy tej okazji mogli się zapoznać z