ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 585
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 225

Małżeństwo z rozsadku - Wilkins Gina

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :677.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Małżeństwo z rozsadku - Wilkins Gina.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK W Wilkins Gina
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 150 osób, 100 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 183 stron)

GINA WILKINS MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU

ROZDZIAŁ 1 - Ożenić się! Ależ, Brooke, przecież my nawet ze sobą nie sypiamy! - Irytacja połączona z rozba­ wieniem sprawiła, że Gary Wagner wypowiedział te słowa nieco głośniej, niż zamierzał. Ludzie sie­ dzący przy sąsiednich stolikach oczywiście natych­ miast zaczęli się na nich oglądać. Mężczyzna z na­ przeciwka przesłał Gary'emu uśmiech wyrażający pełne zrozumienie. Przed chwilą usłyszał, jak sie­ dząca z Garym kobieta najpierw oświadcza, że uwa­ ża go za znakomity materiał na męża i ojca, a po­ tem rzeczowym tonem zadaje mu pytanie, czy nie ożeniłby się z nią. Brooke Matheny poruszyła się niespokojnie, nie tyle zresztą z powodu reakcji otaczających ich ludzi, co raczej niezadowolona z odpowiedzi Gary'ego. - A co to ma do rzeczy? - Słuchaj, skarbie, znamy się od pół roku, od czterech miesięcy spotykamy się, kiedy tylko mamy chwilę czasu. Zgoda. Ale czy nie sądzisz, że zanim zaczniemy poważnie rozmawiać o małżeństwie, dobrze byłoby najpierw wyjść poza etap pożegnalnych poca­ łunków na progu twojego mieszkania?

6 • MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU Brooke stropiła się i zamiast dokończyć sałatki, zaczęła kręcić w palcach kulki z chleba. - To dlatego, że nie chciałam mieszać seksu do naszej przyjaźni - powiedziała wreszcie, jakby to mia­ ło cokolwiek wyjaśnić. Ale jak właściwie mogłaby wytłumaczyć Gary'emu coś, czego tak naprawdę sama nie rozumiała? Trudno było odmówić mu racji, ale po prostu nie umiała sobie wyobrazić, że mogłaby się z nim kochać. Ich obecne relacje były takie miłe, ciepłe i bezpieczne. Gary odchrząknął. - A przy okazji, skąd właściwie miałyby się wziąć te dzieci, o których z takim zapałem przed chwilą mówiłaś? Rzuciła mu poirytowane spojrzenie. - Kiedy już weźmiemy ślub, wszystko będzie wy­ glądało zupełnie inaczej - wyjaśniła. - Jestem pewna, że nie napotkamy większych trudności. A może jesteś innego zdania? Mam nadzieję, że nie budzę w tobie odrazy, Gary? Zacisnęła pięści, usiłując sobie wmówić, że po ślubie spełnianie małżeńskich obowiązków stanie się dla nich obojga czymś najzupełniej naturalnym. Gary znowu przechwycił rozbawione spojrzenie siedzącego za plecami Brooke mężczyzny. Pragnąc zmrozić intruza, zrobił surową minę. Potem przeniósł wzrok na Brooke. Dziewczyna wiedziała, że Gary od dawna świetnie pamięta każdy szczegół jej twarzy: zaokrąglone poli­ czki, nieco pospolity nos, za małe usta i za duże, brązowe oczy. Bujne włosy w kolorze dojrzałego, złocistego zboża były jej najmocniejszym atutem, ale nawet one rozsypywały się wokół twarzy w masę coraz drobniejszych, dziewczęcych loczków. To było najgor-

MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU • 7 sze - pomimo upływu lat i niezależnie od ilości uży­ tych kosmetyków Brooke nie potrafiła osiągnąć upra­ gnionego wyglądu naprawdę dorosłej, światowej ko­ biety. Choć niedawno obchodziła już dwudzieste szós­ te urodziny, ciągle jeszcze zdarzało się, że gdy chciała kupić sobie drinka, proszono ją o okazanie jakiegoś dokumentu dowodzącego jej pełnoletności. Być może, myślała, Gary wolałby dojrzalszą kobietę o pełniej­ szych kształtach? Być może fakt, że nie próbował wyjść poza okolicznościowe pocałunki, wcale nie brał się z szacunku dla jej osoby i chęci oddania w jej ręce decyzji o nawiązaniu bardziej intymnych kontaktów? Może w ogóle mu na nich nie zależało? - Nie budzisz we mnie odrazy, Brooke. Prawdę mówiąc, to już dawno próbowałbym cię namówić, żebyśmy poszli do łóżka, gdybyś w jakikolwiek sposób dała mi do zrozumienia, że tego po mnie oczekujesz. Spójrzmy prawdzie w oczy, kochanie. My po prostu nie kochamy się nawzajem na tyle, żeby się ze sobą żenić. - Ależ ja ciebie kocham, Gary. Wiesz, że cię kocham. - Tak, wiem. - W uśmiechu, z jakim powiedział te słowa, było tyle czułości, że Brooke poczuła ściskające ją za gardło wzruszenie. - Ja też jestem w tobie zakochany. Ale to jeszcze nie znaczy, że my się naprawdę kochamy. - Więc o to ci chodzi. - Tak, o to - powtórzył ze smutnym uśmiechem. Odłożył widelec na talerz, na którym jeszcze przed chwilą znajdowała się duża porcja spaghetti. - Wiesz, należę do ludzi, którym się wydaje, że pierwszym warunkiem małżeństwa jest miłość. Brooke oparła łokcie na krawędzi stołu i splotła palce pod brodą.

8 • MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU - Nienawidzę być zakochaną. Gary roześmiał się. - Mówisz to tak, jakbyś miała za sobą lata do­ świadczeń. - Mam dostatecznie dużo doświadczeń, żeby wie- dzieć, że nienawidzę tego stanu. Człowiek kompletnie od tego głupieje. Gary potrząsnął głową. Uśmiech nie schodził mu z ust. - Możesz mi to wyjaśnić? - Ludzie robią straszne głupoty, kiedy się zako­ chają. Zachowują się jak idioci. Zapominają o tym, co się naprawdę liczy w życiu - odparła niecierpliwie Brooke. - Nigdy nie słyszałem z twoich ust nic równie cynicznego, Brooke Matheny. Co ci się stało, że wygadujesz takie rzeczy? Potrząsnęła głową. - Wszystko jedno. Już dawno postanowiłam wyjść za mąż z racjonalnego i rozsądnego powodu, gdy znajdę kogoś, z kim będą mnie łączyły wspólne cele i interesy. Kogoś, kto będzie zaabsorbowany własnymi sprawami i kto pozwoli mi się zająć moimi. I przede wszystkim nie będzie oczekiwał ode mnie, żebym się nim zajmowała. Zdecydowałam, że muszę znaleźć partnera, przy którym będę mogła zachować niezależ­ ność i kierować samodzielnie swoimi sprawami. A jeśli chodzi o dzieci, to oczekuję po swoim mężu, że tak jak ja będzie chciał pomóc im osiągnąć to, czego same będą pragnęły. Rozumiesz chyba, że szukając kogoś takiego, nie można ryzykować związku opartego tylko na ślepych emocjach. - Strasznie to wszystko wyrachowane, Brooke. Kiedy cię słucham, mam wrażenie, że opisujesz fuzję

MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU • 9 dwóch przedsiębiorstw o podobnym profilu w celu zwiększenia dochodów. - No właśnie! - krzyknęła, zachwycona, że naresz­ cie ją zrozumiał. - Oczywiście, musi być w tym wszyst­ kim także trochę przyjaźni - zastrzegła się zaraz. - W udanym związku nie może brakować ani uczuć, ani więzi materialnych. Gary nie umiał powstrzymać śmiechu. Pokręcił głową. - Od początku zauważyłem, że starasz się być praktyczna i racjonalna, ale nigdy nie miałem pojęcia, że aż tak daleko się posunęłaś. Jeżeli o mnie chodzi, to raczej nie miałbym ochoty żenić się z kimś, komu zależałoby tylko na moich genach i na tym, żeby nadmiar pracy nie pozwalał mi mieszać się w sprawy mojej żony. Zdaje się, że jestem na to zanadto roman­ tyczny. Myślę, że łączy nas naprawdę bliska przyjaźń, Brooke. Jeżeli damy sobie trochę czasu i trochę popracujemy nad naszym związkiem, to może coś z tego wyniknie. Ale dopóki to nie nastąpi, nie zaczynajmy rozmowy o małżeństwie, dobrze? - To ty podjąłeś ten temat - przypomniała mu. - Miesiąc temu, przy okazji swoich trzydziestych pierwszych urodzin, wspomniałeś, że chętnie byś się ożenił. Powiedziałeś, że zaczynasz zazdrościć przyja­ ciołom, którzy mają żony i dzieci. Twierdziłeś nawet, że umiałbyś pogodzić wymagania, jakie stwarza życie rodzinne, z obowiązkami lekarza. - To była zwykła rozmowa, a nie oświadczyny, Brooke. Gary uśmiechnął się, ale spojrzenie jego piwnych oczu zdawało się mówić coś innego. Na czoło opadały mu zmierzwione jak u chłopca, rude włosy. Większość kobiet od pierwszej chwili miała ochotę poprawić

10 • MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU mu czuprynę, Brooke czasem także chciała to zrobić Teraz jednak była tak skupiona na rozmowie, że nawet nie przyszło jej to na myśl. - Naprawdę nie sądzę, żeby małżeństwo było w na­ szym przypadku najlepszym pomysłem. Westchnęła z rezygnacją. - No dobrze, może masz rację, chociaż nadal uważam, że to nie byłoby złe rozwiązanie. Oczywiście jeśli zależy ci na przeżyciu szalonej miłości, to proszę bardzo, na pewno sobie na nią zasługujesz. Mam tylko nadzieję, że nie będzie cię ona za wiele kosz- towała. Gary uniósł jej dłoń do ust. - Oboje zasługujemy na taką miłość, Brooke. Mo­ żesz sobie wmawiać, że wszystko, czego chcesz od życia, to wygodny i jak najkorzystniejszy kontrakt małżeński, ale drzemią w tobie pokłady prawdziwego uczucia i któregoś dnia obudzisz się zakochana po uszy. Może nie we mnie, trudno. Ale jestem pewny, że kiedy to już nastąpi, nie będziesz myślała o żadnych skalkulowanych na zimno umowach. - Nieprawda - upierała się. - Grubo się mylisz. Nie jestem... - urwała, kiedy z pagera Gary'ego dobie­ gła seria pisków. Gary rzucił okiem na okienko urządzenia. Ustalił ze swoimi współpracownikami kod, który pozwalał uni­ kać zawracania głowy, jeśli sytuacja nie była naprawdę nagląca. - Przepraszam cię, Brooke, ale to pilne. Muszę cię zostawić. - Nie ma sprawy, ja też już muszę iść. Wygląda na to, że wszyscy faceci w Nashville postanowili dziś obsypać swoje dziewczyny kwiatami. To nie znaczy oczywiście, że narzekam. Wrócę do pracy taksówką.

MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU »11 Uroki życia z lekarzem. - Gary pocałował ją w policzek, rzucił okiem na rachunek i położył na stole pieniądze. - Dopij chociaż kawę - poprosił. - Za­ dzwonię wieczorem, dobrze? Brooke skinęła głową i patrzyła za nim, gdy szedł do drzwi. Przyszła wreszcie pora, aby przyznać się przed sobą, że z Garym nie będzie łączyło jej nic poza przyjaźnią. Był wspaniałym facetem i nie wątpiła, że okazałby się doskonałym mężem i ojcem - ale nie dla niej i jej dzieci. Westchnęła i spróbowała pocieszyć się myślą, że ma jeszcze mnóstwo czasu, żeby znaleźć mężczyznę, który oczekiwałby po wspólnym związku tego samego co ona. Tym gorzej dla Gary'ego, byłaby dla niego naprawdę dobrą żoną. Zamiast narzekać, że całymi dniami nie ma go w domu, z przyjemnością zajęłaby się własnymi sprawami. I dziećmi. Trudno, pomyślała z rezygnacją, na razie musi jej wystarczyć powodzenie w interesach, a uczucia macie­ rzyńskie trzeba będzie skierować na jakiś inny obiekt. Może sobie kupi szczeniaka? - Wie pani co? On ma rację. Wyrwana z zamyślenia, Brooke odwróciła głowę i natknęła się na parę pięknych zielonych oczu, pa­ trzących na nią z nie skrywanym zainteresowaniem. Oczy należały do siedzącego za jej plecami, ciemno­ włosego mężczyzny, ubranego w kosztowny szary garnitur. Nieoczekiwany rozmówca obdarzył dziew­ czynę zapierającym dech w piersi uśmiechem. Na­ kazawszy swojemu układowi oddechowemu podjęcie przerwanej samowolnie pracy, Brooke zmierzyła fan­ tastycznie przystojnego intruza zimnym wzrokiem. Słucham? - Pani przyjaciel, Gary, ma rację, odrzucając pani propozycję. Żaden mężczyzna nie chciałby usłyszeć, że

12 • MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU kobieta pragnie go tylko dlatego, że czuje się przy nim bezpiecznie i wygodnie. Przez chwilę Brooke zastanawiała się nad odpowie­ dzią, która pokazałaby temu bezczelnemu facetowi, gdzie raki zimują, ale ponieważ nic nie przyszło jej do głowy, odstawiła filiżankę i sięgnęła po torebkę. Uznała, że najlepiej zrobi, jeśli odejdzie bez słowa. Jednak gdy znalazła się w luksusowej szatni, ciem­ nowłosy mężczyzna znowu pojawił się obok niej. - 1 co? - spytał. - Nie pokłócimy się? - Jeśli o mnie chodzi - odpowiedziała chłodnym tonem - to nie mam zwyczaju kłócić się z przypad­ kowo spotkanymi arogantami. Przepraszam. Spróbowała wyminąć nieznajomego, ale on naj­ spokojniej w świecie znów zastąpił jej drogę. Brooke spojrzała na niego ze złością, starając się nie dopuścić do siebie myśli, że jego przystojna twarz o klasycznych rysach i niemal hipnotyczne spojrzenie zaczynają w niej budzić prawdziwe zainteresowanie. - Wyznaje pani bardzo ciekawą filozofię miłości - ciągnął nie zrażony. - Chętnie usłyszałbym coś wię­ cej na ten temat. Może zgodziłaby się pani wypić ze mną drinka albo zjeść kolację? Niespodziewanie trudno było jej powstrzymać wy­ buch śmiechu. Nieznajomy nie czynił najmniejszych wysiłków, aby ukryć przed nią fakt, że podsłuchiwał jej bardzo osobistą rozmowę z Garym. - Coś panu powiem. Jeśli naprawdę udało się panu podsłuchać wszystko, o czym rozmawialiśmy, to powi­ nien pan wiedzieć, że nie jestem materiałem na łatwy podryw. Tym, czego chcę od życia, jest małżeństwo i rodzina. Niech się pan rozejrzy, na pewno znajdzie pan w tej restauracji jakąś kobietę, która w większej mierze spełni pańskie oczekiwania.

MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU • 13 Mężczyzna wybuchnął śmiechem. Tym razem za- strajkowały i płuca, i serce Brooke. Postanowiła, że gdy tylko uwolni się od natręta, odbędzie poważną rozmowę ze swoimi narządami wewnętrznymi. - Być może nie zależy mi wcale na podrywaniu pięknych młodych dziewczyn. Może się okazać, że szukam w życiu tego samego co pani. Pięknych? Śmieszne. Jedno musiała przyznać: ten bezczelny podrywacz potrafi być szarmancki. - Szczęśliwych łowów powiedziała i ruszyła do wyjścia. Tym razem nie próbował jej zatrzymać, ale kiedy wyszła na ulicę, zaraz ją dogonił. - Co się z tobą dzieje, Brooke? Pomyśl, może to właśnie ja jestem facetem, który wreszcie namówi cię na jakieś głupstwo? Nie chcesz się przekonać? Naprawdę nie powinna się zatrzymywać. A tym­ czasem stanęła w miejscu jak wryta, spojrzała w głębo­ kie zielone oczy i westchnęła z rezygnacją. - Najgorsze jest to, że nie muszę wiele myśleć, by wiedzieć, iż masz rację. Przez twarz nieznajomego przemknął wyraz za­ skoczenia i jeszcze czegoś więcej, nad czym nie miała czasu się zastanowić. Zdecydowanym krokiem pode­ szła do pierwszej z brzegu taksówki, wsiadła i zatrzas­ nęła za sobą drzwi. Dopiero wtedy odetchnęła z ulgą. Miała wrażenie, że udało jej się uciec przed poważ­ nym niebezpieczeństwem. I jednocześnie czuła, że sromotnie stchórzyła. - Nie! W żadnym wypadku! - Wzburzony głos Matta, który słychać było w całym biurze, sprawił, że jego sekretarka pochyliła się niżej nad biurkiem. Słyszała już swego szefa przemawiającego takim to-

14 • MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU nem i wiedziała, że zwiastuje on ostateczne i nie­ odwołalne rozstrzygnięcie spornej kwestii. Rzuciła okiem na siedzącą na kanapie przystojną młodą kobie­ tę, która czekała na spotkanie z Mattem Jamesem i udawała, że nie słyszy ani słowa z dobiegającej z gabinetu rozmowy. Tymczasem zgrabna blondyneczka siedząca na­ przeciw Matta nawet nie mrugnęła okiem. - Jadę latem do Europy - powtórzyła zdecydo­ wanym głosem. - Z Parkerem Hadleyem. Z plecaka­ mi. Niezależnie od tego, czy pożyczysz mi tę forsę, czy nie. - Po moim trupie. - Jeżeli naprawdę tego sobie życzysz... - odpowie­ działa z niezmąconym spokojem. - Jeśli sobie wyobrażasz, że pozwolę ci wyjechać do Europy z facetem, którego poznałaś przed paroma tygodniami, to musiałaś już kompletnie zwariować. Matt całym ciężarem ciała oparł się o biurko. Jego spojrzenie było równie zacięte, jak wzrok jego roz­ mówczyni. - Słuchaj, Melindo. Spotkałem tego faceta w ubie­ głym tygodniu, kiedy byłem w domu. To cwaniak, który świetnie wie, że masz dwie zamożne siostry i w dodatku przypuszcza chyba, że i ty sama nie jesteś biedna. - Jak śmiesz oceniać moich przyjaciół na podstawie jednego przypadkowego spotkania? - spytała wściek­ łym tonem. - Czy nadzorowanie tu, w tym hotelu, pracy Bóg jeden wie ilu ludzi daje ci poczucie, że potrafisz ocenić każdego na pierwszy rzut oka? Chcia­ łabym ci przypomnieć, że już parę razy zdarzały ci się pomyłki. Połowę moich chłopaków uważałeś za kry­ minalistów. Musisz przyznać, że byłeś w błędzie!

MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU • 15 - Słuchaj, przez ostatnie pięć lat naprawdę na­ uczyłem się czegoś o życiu. - Matt starał się nie stracić panowania nad sobą. Nikt nie wyprowadzał go z równowagi równie łatwo, jak ta dziewiętna­ stoletnia smarkula. - Nieustannie przewija się tu masa ludzi: i tacy, którzy chcą, uczciwie pracując, zarobić na życie, i wszelkiego rodzaju hołota. Trafiają się tu złodzieje, alfonsi, kombinatorzy i cwaniacy, których przyciąga nadzieja na łatwy zarobek. Od razu mogę poznać faceta, który myśli o tym, żeby wyrwać parę dolarów albo przejechać się na cudzy koszt do Europy, tak jak ten twój spryciarz. I tym razem jestem pewny, że się nie mylę! Melinda aż sapnęła ze złości. - Nie będę tego dłużej słuchała! Powinnam była mieć dość rozumu, żeby w ogóle do ciebie nie przy­ chodzić! - Rzeczywiście mogłabyś mieć dość rozumu, że­ by wiedzieć, że jeśli Merry jest przeciwna twoim pla­ nom, to ja tym bardziej ich nie pochwalę - odparł chłodnym tonem. - Przez dziesięć lat, od śmierci rodziców nie zdarzyło się chyba jeszcze, żebym nie zgodził się w jakiejkolwiek sprawie z twoją siostrą, prawda? A poza tym Hadley to nie jest facet, z któ­ rym moglibyśmy puścić cię do Europy. Czy ty nie wiesz, co tam się dzieje? Wszędzie są terroryści, któ­ rzy podkładają bomby i porywają ludzi. Jeżeli tak bardzo zależy ci na tej wycieczce, to ci wszystko zorganizuję: noclegi w porządnych hotelach, pilotów, przewodników... I mogłabyś wtedy pojechać razem z Meaghan. - Chciałbyś, żeby siostrunia miała na mnie oko, co? Dobrze, zapomnijmy o całej rozmowie. Nie potrzebuję ani pilotów, ani Meaghan. I nie widzę powodu, żeby

16 • MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU Parker miał być za mnie odpowiedzialny. Sama mogę za siebie odpowiadać. - No, to jest przynajmniej jakaś pociecha! - Matt nie potrafił powstrzymać sarkazmu, chociaż wiedział, że w ten sposób tylko bardziej rozdrażni siostrę. Miał rację. Melinda trzasnęła dłońmi o biurko. Stała teraz naprzeciw brata jak jego lustrzane odbicie, z zaciśniętymi ze złości ustami i płonącymi gniewem oczami. - Niech to cholera, Matt! Mam prawie dwadzie­ ścia lat. I już mi to wszystko zbrzydło! Mam dosyć studiów i robienia wyłącznie tego, czego chcą ode mnie inni! Muszę coś przeżyć, jakąś przygodę! Bo inaczej zwariuję! Czy wy wszyscy nie możecie tego zrozumieć? - Wydawało mi się, że chcesz być psychologiem. Co z twoimi ideałami? Podobno chciałaś pomagać ludziom? - Jak mogę pomagać innym, skoro sama nigdy jeszcze nie żyłam własnym życiem? - Więc musisz koniecznie sypiać z tym całym Hadleyem w Europie, narażając się nie wiadomo na co, tylko dlatego, że ci się nudzi? No tak, to można nazwać dojrzałą decyzją - powiedział zjad­ liwie. Ku jego zaskoczeniu, na twarzy siostry pojawił się ciemny rumieniec. - Nie sypiam z Parkerem! Ale nawet gdyby tak było, to wyłącznie moja sprawa. Matt westchnął głęboko i zaczął się zastanawiać, co ma właściwie zrobić. Niech to diabli wezmą! Jako dy­ rektor Amber Rose, największego hotelu w Nashville codziennie z powodzeniem stawiał czoło naprawdę po­ ważnym problemom, a teraz nie mógł sobie poradzić

MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU »17 z własną siostrą. I dlaczego w dodatku zrobiło mu się jej nagle żal? Spróbował sobie przypomnieć, jaki sam był w jej wieku przed jedenastu laty. No tak, gdy miał dziewiętnaście lat, rodzice zamartwiali się, że chce startować w wyścigach motocyklowych. Dlaczego mu na tym zależało? Bo chciał coś przeżyć, jakąś przygo­ dę - dokładnie tak samo jak teraz jego siostra. - Melindo - zaczął wreszcie, usiłując przemówić jej do rozumu - mam teraz ważne spotkanie, musimy więc kończyć tę rozmowę. Ale wiedz, że naprawdę uważnie cię wysłuchałem i nie zamierzam lekceważyć twoich potrzeb. Może byś teraz poszła sprawić sobie na mój rachunek jakąś sukienkę? Pokażesz mi się w niej wieczorem, zapraszam cię na kolację, zgoda? - Nic z tego nie będzie, Matt - odpowiedziała pogardliwie. - Nie dam się kupić. Matt znów musiał podjąć poważny wysiłek, żeby się opanować. - Nie próbuję cię kupić. Chcę po prostu, żebyśmy porozmawiali trochę później, kiedy będę miał więcej czasu. Melinda wzniosła oczy, jakby przywołując niebo na świadka swojej wyrozumiałości, ale w końcu zgodziła się na propozycję brata. - Możemy porozmawiać, jeżeli tak ci na tym zależy, ale muszę cię ostrzec, Matthew James, że ostateczna decyzja i tak będzie należała do mnie! Kiedy wyszła, Matt opuścił głowę i zamknął oczy. Boże wielki, wszystkie jego problemy w pracy były po prostu niczym wobec rozmowy z tą smarkulą. Co za diabli ją tu przynieśli? Nie mogła siedzieć dalej z siostrą i szwagrem w Missoull! Melinda i Matthew nigdy nie potrafili się ze sobą dogadać.Ktoś zauważył kiedyś, że za bardzo bylli do siebie podobni. Przypomniał sobie

18 • MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU o umówionym spotkaniu, westchnął i sięgnął po słuchawkę. - Carol, poproś tę panią. Tego mu tylko jeszcze trzeba, pomyślał znużony. Rozmowy z właścicielką kwiaciarni, która chce go przekonać do podjęcia stałej współpracy. Usiłował odesłać ją do działu zakupów, ale uparła się, żeby rozmawiać z dyrektorem. Niechętnie podniósł głowę, aby ją przywitać. Na widok kobiety, która stanęła w drzwiach, aż otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Ona zresztą była równie zaskoczona. Od chwili gdy siedząc w restauracji, Matt podsłuchał niechcący nie­ codzienną propozycję małżeńską, upłynęły dwa ty­ godnie. Sam nie wiedział, dlaczego ciągle myślał o tej dziwnej dziewczynie, która pomimo niewątpliwej urody nie zasługiwała na nic innego niż porządne utarcie nosa. Zirytowała go jej pewność siebie i chłód, z jakim podchodziła do życia. Z prawdziwą przy­ jemnością droczył się z nią, ale kiedy w końcu zo­ stawiła go na chodniku i odjechała, poczuł niespo­ dziewany żal. Teraz znów stali naprzeciwko siebie. Zaskoczenie sprawiło, że piękne brązowe oczy dziewczyny były jeszcze większe niż wtedy, gdy pierwszy raz w nie patrzył. A on poczuł, że nieoczekiwanie uginają się pod nim nogi. Oparł się jedną ręką o biurko, usiłując ukryć wrażenie, jakie zrobiło na nim to spotkanie, a drugą wskazał jej krzesło. - No proszę. Dzień dobry... Brooke. Czy zdecydo­ wała się pani przyjąć moje zaproszenie na drinka, czy od razu chce pani może dowiedzieć się czegoś więcej o moich genach?

ROZDZIAŁ 2 Brooke wzięła głęboki oddech, odwróciła się na pięcie i ruszyła w stronę drzwi. Daj spokój interesom, powiedziała sobie. Zachowanie tego faceta było do­ statecznie obraźliwe już wtedy, przed dwoma tygo­ dniami, gdy podsłuchiwał jej rozmowę z Garym, ale teraz przekroczył wszystkie granice. - Zaraz, chwileczkę. - Mężczyzna ze wspaniałymi zielonymi oczami, wiedziała już, że nazywa się Mat- thew James, natychmiast ruszył za nią. - Dokąd pani idzie? - Wychodzę - odparła krótko. Znów, tak jak w restauracji, zastąpił jej bezceremo­ nialnie drogę. Był szybki, musiała mu to przyznać, ale ta cecha nie budziła w niej najmniejszej sympatii. - Proszę mnie wypuścić - powiedziała chłodno. - Niech pani posłucha, naprawdę mi przykro, że panią uraziłem. - W jego głosie brzmiała szczera skru­ cha. - Byłem tak zaskoczony pani widokiem, że nie wiedziałem, co powiedzieć, i dlatego wyskoczyłem z tym głupim żartem. Brooke uznała, że nawet jego skruszona mina nie zmieni jej postawy.

20 » MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU - Ma pan najwyraźniej skłonność do głupich żar­ tów, panie James - zauważyła oschle. Uśmiechnął się nie zrażony jej tonem. - Tak, to prawda. Ale gdyby mi pani wybaczyła, moglibyśmy przejść do tego, co panią tu sprowadziło, Brooke... pani...? - Matheny - powiedziała z ociąganiem. Powinna była wyjść, robiła sobie w duchu wyrzuty. Jeżeli zostanie, zaczęła się natychmiast usprawiedliwiać przed sobą, to nie z powodu jego przeprosin ani dlatego, że w zielonych oczach widziała prawdziwy żal, ale wyłącznie ze względu na korzystną dla obu stron propozycję, jaką w imieniu swojej kwiaciarni chciała zrobić dyrektorowi hotelu. - Jestem właścicielką kwiaciarni „Kwiaty i wstą­ żki". Chciałabym przedstawić panu ofertę, jaką przy­ gotowałam dla Amber Rose. Matt, który ściskał jej dłoń trochę dłużej, niż wy­ magała tego zwykła uprzejmość, wskazał gestem krzesło. - Proszę usiąść. Sam przeszedł na drugą stronę masywnego biurka i rozparł się wygodnie w skórzanym fotelu. Kiedy siedział, uwidoczniły się jego muskuły, normalnie ukryte pod znakomicie skrojonym garniturem. - Proszę mi powiedzieć, panno Matheny, dlaczego nie chciała pani rozmawiać z kierownikiem działu zakupów? Jak pani na pewno wiadomo, to on załatwia takie sprawy. Ja osobiście nie zajmuję się kupowaniem niczego. Brooke złożyła ręce na kolanach i podziękowała Bogu, że jej rozmówca przeszedł do interesów. Wiele by dała, gdyby z równą łatwością potrafiła się teraz na

MAŁŻEŃSTWO z ROZSĄDKU 21 nich skupić. Tymczasem nagle przypomniały jej się ostatnie słowa, jakie wymienili podczas pierwszego spotkania. „Co się z tobą dzieje, Brooke? Pomyśl, może to właśnie ja jestem facetem, który wreszcie namówi cię na jakieś głupstwo? Nie chcesz się przeko­ nać? Najgorsze jest to, że nie muszę wiele myśleć, by wiedzieć, iż masz rację." Co, na miłość boską, kazało jej wtedy powiedzieć coś takiego? - Kilka razy usiłowałam się dostać do kierownika działu zakupów, pana Quellinga. Ale zawsze był zbyt zajęty, żeby mnie przyjąć. A potem dowiedziałam się, że jego brat jest współwłaścicielem kwiaciarni ob­ sługującej Amber Rose. Pan pewnie zresztą o tym wie... - urwała. - Tak? - Matt nie zareagował w widoczny sposób na jej słowa. - I co dalej? - Wcale mi nie zależy na tym, żeby wtrącać się w cudze sprawy, panie James. Ale często bywam tu w restauracji albo w klubie i z prawdziwą przykrością widzę w pierwszorzędnym pod innymi względami hotelu kwiaty, hm... dość podrzędnej jakości. Matt zmarszczył brwi. - Co ma pani na myśli, mówiąc o podrzędnej jakości? - Choćby dzisiaj rano. Zajrzałam tu, żeby zoba­ czyć, co stoi na stołach, przy których goście jedzą śniadanie. Czy pan wie, co to było? Maleńkie wazoniki z mlecznego szkła ze stokrotkami i bardzo skromnym przybraniem. Coś takiego jest do przyjęcia w taniej jadłodajni, ale nie w najlepszym hotelu w mieście. Goście Amber Rose powinni zaczynać dzień od czegoś szczególnego, egzotycznego, od czegoś, co wpływało­ by na ich dobry nastrój i dodawało im sił przed

22 MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU kolejnym ciężkim dniem. W końcu najczęściej są to biznesmeni, a jak sam pan wie, nie jest to łatwy kawałek chleba. Wracając do rzeczy, myślę, że za te same pieniądze, za które oferujecie im państwo stokro­ tki, mogłabym zaopatrywać Amber Rose w znacznie ciekawsze kwiaty, na przykład frezje. Czy zwrócił pan kiedyś uwagę, jaki frezje mają przyjemny i zarazem pobudzający zapach? Przez cały czas, gdy Brooke przedstawiała możliwo­ ści, jakie stwarza dla Amber Rose współpraca z jej kwiaciarnią, Matt siedział z nieprzeniknioną miną. Kiedy skończyła, wyprostował się i pochylił ku niej nad biurkiem. - Czy ma pani wizytówkę, panno Matheny? - Tak, oczywiście. - Nie na to, prawdę mówiąc, liczyła, ale nie pozostawało jej do zrobienia nic innego, jak wyciągnąć z torebki i wręczyć swemu rozmówcy starannie zaprojektowaną wizytówkę. - Czy ma pan jakieś pytania, na które mogłabym od razu odpowiedziać, panie James? - Na razie dziękuję pani - odparł uprzejmie. - Przekażę pani wizytówkę do działu zakupów. Może być pani pewna, że ktoś stamtąd się do pani zgłosi. No tak, pomyślała, tylko siebie mogła za to wszyst­ ko winić. W czasie pierwszego spotkania na pewno nie zrobiła na nim wrażenia poważnej, zrównoważonej kobiety interesu. Wyraźnie miał ją za idiotkę, której trzeba się grzecznie pozbyć. - Dziękuję, że znalazł pan czas, żeby się ze mną spotkać, panie James. - Może teraz, kiedy mamy już interesy z głowy, moglibyśmy mówić sobie po imieniu? zapytał nie­ oczekiwanie i podszedł do niej. Zatrzymał się zdecydo-

MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU • 23 wanie za blisko i Brooke poczuła, że jej serce zaczyna walić jak szalone. Cofnęła się o krok, starając się, aby wypadło to możliwie naturalnie. Uważała, że teraz, kiedy już załatwili sprawy służbowe, mogliby w ogóle się do sie­ bie więcej nie odzywać, ale na wszelki wypadek wolała tego nie mówić. Uśmiechnęła się tylko i zrobiła krok w kierunku drzwi, - Zegnam - powiedziała, starannie unikając zwró­ cenia się do niego w jakiejkolwiek formie. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że się więcej nie zo­ baczymy. - Matt, nie zrażony zachowaniem Brooke, ani na moment nie pozwolił jej oddalić się od siebie na więcej niż kilkanaście centymetrów. - Zawsze będzie mi miło udzielić odpowiedzi na wszelkie pytania dotyczące naszych interesów. - Nie wierzę specjalnie w los, ale nie mogę się oprzeć wrażeniu, że w fakcie, że się tak nieustannie spotykamy, musi się kryć coś więcej niż tylko przypa­ dek. Może zjadłabyś ze mną dziś kolację, Brooke? Moglibyśmy się wspólnie zastanowić, co nas ku sobie przyciąga. Ku jego zaskoczeniu, Brooke odpowiedziała wybu­ chem śmiechu. - Zabawny pomysł. Ja też nie wierzę w przypadek i w dodatku łatwo mogę panu wyjaśnić, panie James - ciągnęła, celowo zwracając się do niego po nazwisku - co sprawia, że się ciągle spotykamy. Otóż przed dwoma tygodniami stało się tak dlatego, że jedliśmy kolację w tej samej restauracji, a dzisiaj dlatego, że chciałabym, żeby prowadzony przez pana hotel sko­ rzystał z usług mojej kwiaciarni. Oczywiście nie mia­ łam pojęcia, że się tu spotkamy - dodała pośpiesznie.

24 • MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU - A jeżeli chodzi o plany, jakie los nam szykuje na przyszłość, to mam nadzieję, że zadba o długą i owoc­ ną współpracę naszych firm, natomiast co się tyczy życia osobistego, to jestem przekonana, że nie jest nam pisana bliższa znajomość. - Dlaczego? - Bo nie jestem nią zainteresowana, panie James. - Jeszcze się zobaczymy, Brooke. I może będziemy mieli okazję, żeby się przekonać o sile twoich prze­ konań. Poczuła, że ma do wyboru: dać mu w twarz albo odwrócić się i odejść z godnością. Pamiętając cały czas o celu swojej wizyty i przyszłości firmy, Brooke roztropnie wybrała to drugie rozwiązanie. Matt patrzył za nią, ale dziewczyna wyszła, nie rzuciwszy nawet spojrzenia w jego stronę. - Proszę wezwać do mnie Alana Quellinga z działu zakupów. Powiedz mu, Carol, że chcę się z nim zaraz widzieć. Czekając na przyjście Quellinga, Matt bawił się wizytówką Brooke. Stylizowane tulipany i wstążki otaczały adres wydrukowany na kremowożółtym pa­ pierze. Matt czuł coraz większą sympatię do tej dziewczyny. Była ładna, rozsądna i w zabawny sposób usiłowała być praktyczna. Miał wielką ochotę znowu się z nią spotkać. Przypomniał sobie mężczyznę, z którym jadła obiad, ale nie poczuł nawet cienia niepokoju. Takiej propozycji, jaką wtedy usłyszał, nie robi kobieta, która naprawdę kogoś kocha. A tym­ czasem nie miał wątpliwości, że Brooke pomimo swoich dziwacznych poglądów, potrafiłaby naprawdę pokochać. Trzeba jej tylko odpowiedniego mężczyzny. Takiego jak ja, pomyślał. Na widok Quellinga roz­ marzony uśmiech natychmiast zniknął z twarzy Matta.

MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU • 25 - Proszę wejść, Quelling. Chciałem z panem poroz­ mawiać o rachunkach za kwiaty. Mężczyzna pobladł, ale mężnie wszedł do gabinetu szefa i zamknął za sobą drzwi. Wysiadając z windy, Brooke dosłownie trzęsła się ze złości. Nie chciała w tym stanie wracać do firmy, więc kiedy przechodziła koło hotelowego baru, skręciła, żeby zamówić dietetyczną colę. Popijając zimny napój, powoli odzyskiwała równowagę ducha. Przede wszystkim mu­ siała przyznać, że jest równie wściekła na siebie, jak na Matta. Było w nim coś, co ją nieodparcie pociągało i co sprawiało, że aż nadto żywo reagowała na każdy jego gest, nawet wtedy, kiedy ją złościł. James stanowił przypadek wyjątkowo aroganckiego i apodyktycznego mężczyzny. Nawet gdyby - chcąc zachować bezstron­ ność - nie odwoływała się do własnych doświadczeń, to dostatecznie jasno mogła to wywnioskować ze sposobu, w jaki rozmawiał z siostrą. Najwyraźniej był skłonny uważać swoje słowo za ostateczne, niepodważalne pra­ wo. Wynikało to pewnie z tego, że zajmował odpowie­ dzialne stanowisko i nieustannie musiał podejmować decyzje. Zresztą wszystko jedno, jakie były przyczyny, Matthew James należał do tego rodzaju mężczyzn, z którymi zdecydowanie wolała nie mieć nic wspólnego. Co w takim razie miał w sobie, że trzęsła się przy nim jak galareta? Że pomimo upływu dwóch tygodni tak wyraźnie pamiętała jego twarz? Że mimo złości, jaką w niej budził, omal nie przyjęła jego zaproszenia na kolację? - Nie można z nim wytrzymać, no nie? Brooke spojrzała zaskoczona na osobę, która prze­ rwała jej rozmyślania. Obok niej stała pstrokato ubrana blondynka, w której poznała siostrę Jamesa.

26 • MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU - Proszę? - spytała po chwili wahania. - Widziałam, że wchodziłaś do mego brata, jak już skończyliśmy na siebie wrzeszczeć, a teraz widzę, że podobnie jak ja skończyłaś drinkiem. Wcale ci się nie dziwię, gdybym musiała się z nim częściej spotykać, wpadłabym chyba w alkoholizm. Brooke nie mogła powstrzymać śmiechu. - Ja akurat piję colę bez cukru - powiedziała. - Przysiądziesz się do mnie? - dodała po chwili na­ mysłu. Dziewczyna natychmiast usiadła na stołku obok niej. - Cześć - powiedziała. - Jestem Melinda, siostra Matta. - Zorientowałam się z waszej rozmowy. - Nawet nie słysząc jej, domyśliłaby się jednak, że łączy ich pokrewieństwo, w chwili gdy spojrzała w oczy Melindy - równie zielone i przepastne jak oczy brata. - Ja się nazywam Brooke Matheny - dodała. - Proszę mi podać to samo, co pije ta pani - rzuciła w stronę barmana Melinda. - Jesteś przyjaciółką Mat­ ta? - spytała, przyglądając się z ciekawością Brooke. - Nie. - Brooke potrząsnęła energicznie głową. - Mam tu kwiaciarnię i przyszłam do twojego brata, żeby podpisać kontrakt na dostawę kwiatów do Am- ber Rose. Nasza... dzisiejsza... rozmowa miała cał­ kowicie oficjalny charakter. - Oficjalny - powtórzyła dziewczyna i pokiwała głową. - Parę tygodni temu poznaliśmy się zupełnie przy­ padkowo w restauracji. Melinda wydawała się całkowicie usatysfakcjono­ wana jej wyjaśnieniami. - 1 co, podpisaliście kontrakt? - spytała. - Nie, i wątpię, żebyśmy mieli to zrobić.

MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU • 27 - Dlaczego? - zapytała dziewczyna ku zaskocze­ niu Brooke, która dawno już nie spotkała się z podob­ ną bezceremonialnością. - Zdaje się, że nie zrobiłam na twoim bracie najlepszego wrażenia. Melinda lekko wydęła umalowane usta i jeszcze raz zmierzyła Brooke uważnym spojrzeniem. - Trudno mi w to uwierzyć - powiedziała po chwi­ li. - Nie próbował cię zaprosić na kolację? Zdziwiła­ bym się, gdyby tego nie zrobił. - Co masz na myśli? - Naprawdę świetnie wyglądasz i masz wyjątkowo miłą twarz. Należysz do tego rodzaju kobiet, które zawsze bardzo się mojemu bratu podobały. Chyba żebyś była mężatką czy coś takiego. Brooke znowu musiała się roześmiać. Rozmowa z tą ładniutką blondynką, która zachowywała się naturalnie jak dziecko, była przyjemniejsza, niż można by się spodziewać. - Nie, nie jestem mężatką ani niczym takim. - No i nie zaprosił cię na kolację? - Prawdę mówiąc, zaprosił - przyznała Brooke z pogodną rezygnacją. - Ale się z nim nie umówiłam, bo doprowadza mnie do szału. Jest arogancki, obrzyd­ liwie pewny siebie i nie do wytrzymania apodyktyczny. - Tak, to cały Matt - zgodziła się bez zastrzeżeń Melinda. - Ale przy tym wszystkim jest cholernie przystojny, nie? - Mhm... - Wiem, wiem. Na ogół się sądzi, że siostry nie zauważają takich rzeczy, ale w końcu od czego mam oczy. Jest przystojny jak diabli, ale aż dziw, że dożył trzydziestki. Taki z niego potwór, że ktoś go powinien udusić.

28 • MAŁŻEŃSTWO Z ROZSĄDKU - Trzydziestki? - Brooke była szczerze zdumiona. Wydawało jej się, że Matt jest o dobrych kilka lat starszy. Zresztą nie dlatego, żeby na to wyglądał, po prostu do głowy jej nie przyszło, że dyrektor Amber Rose mógłby być tak młody. W końcu zarządzał jednym z największych hoteli w Nashville, mieście będącym głównym ośrodkiem muzyki country i siedzi­ bą niezliczonych wytwórni płytowych. - Świetnie sobie radzi jak na swój wiek - stwier­ dziła. Melinda skinęła głową. - Nienawidzę tych jego nieustannych awansów. Zupełnie uderzyły mu do głowy. - Pociągnęła łyk coli i dodała: - To okropne, co ja gadam. Mogłabyś sądzić, że go nie cierpię. Naprawdę jest odwrotnie, jestem zupełnie zwariowana na punkcie mojego brata. Czasem utopiłabym go w łyżce wody, ale nie robię tego, bo potem zapłakałabym się na śmierć. On jest naprawdę słodki, jak się go bliżej pozna. Słodki? Brooke bez trudu znalazłaby kilka określeń, które jej zdaniem można byłoby zastosować do Mat­ thew Jamesa, ale w żadnym wypadku nie było wśród nich słowa „słodki". - Będę u niego pracowała w tym roku, latem. Myślisz, że wytrzymamy ze sobą? Brooke spojrzała na nią zaskoczona. - Masz zamiar pracować u swego brata? Prze­ praszam, ale słyszałam przypadkiem waszą rozmowę i wydawało mi się, że chcesz jechać na wakacje do Europy. Melinda wybuchnęła śmiechem. - O to mi właśnie chodzi, żeby wszyscy tak myśleli. Ale naprawdę zależy mi na tym, żeby pracować tu z Mattem. Do tej pory pracowałam u Merry, mojej