Gabriel Garcia Marquez
Na fałszywych papierach
w Chile
La aventura de Miguel Littin clandestino en Chile
Przełożyła Agnieszka Rurarz
z posłowiem Roberta Mroziewicza
Wydanie polskie: 2003
Wydanie oryginalne: 1986
2
Wstęp
Na początku 1985 roku Miguel Littin, chilijski reżyser figurujący na liście pięciu ty-
sięcy wygnańców pozbawionych prawa powrotu do kraju, przebywał w Chile przez
sześć tygodni w warunkach absolutnej konspiracji, rejestrując na liczącej ponad sie-
dem tysięcy metrów taśmie filmowej tamtejszą rzeczywistość po dwunastu latach rzą-
dów junty wojskowej. Z ucharakteryzowaną twarzą, poruszający się inaczej niż zwy-
kle i ubrany w kompletnie odmiennym stylu, zaopatrzony w fałszywe dokumenty, osła-
niany i wspomagany przez demokratyczne organizacje działające w podziemiu, Littin
kierował pracą trzech europejskich ekip filmowych przybyłych najzupełniej legalnie
w tym samym co on czasie i kręcących materiał wzdłuż i w głąb Chile, włącznie z wnę-
trzem pałacu La Moneda, a nadto sześciu ekip miejscowych, złożonych z młodych ludzi
działających w konspiracji. W efekcie powstał czterogodzinny film dla telewizji i dwu-
godzinna wersja kinowa, która właśnie teraz wchodzi na ekrany na całym świecie.
Kiedy jakieś pół roku temu w Madrycie Miguel Littin opowiedział mi, czego i jak
udało mu się dokonać, stwierdziłem, że sama historia powstania jego filmu stanowi ma-
teriał na film i jeżeli nikt tego nie zarejestruje, to wszystko pójdzie w niepamięć. Reżyser
zgodził się wobec tego na męczący, trwający niemal tydzień wywiad; nagrany mate-
riał liczy osiemnaście godzin. W ten oto sposób udało się odtworzyć wyczyn Littina ze
szczegółami, nie wyłączając implikacji zawodowych i politycznych. Przedstawiam zwię-
zły zapis tej rozmowy w dziesięciu odcinkach.
Niektóre nazwiska i okoliczności zostały zmienione, żeby nie ujawniać tożsamości
ludzi mieszkających nadal w Chile. Postanowiłem też zachować narrację w pierwszej
osobie, tak by brzmiała jak relacja samego Littina, starając się zachować jej osobisty ton
— czasami wręcz poufały i nie wdawać się w banalne udramatyzowania i odniesienia
historyczne.
Ostateczny szlif tekstu jest, oczywiście, mój, nie sposób bowiem porzucić własny pi-
sarski styl, zwłaszcza gdy historię na sześćsetstronicową powieść trzeba zawrzeć w stu
pięćdziesięciu. Starałem się jednak zachować chilijskie wyrażenia i zwroty językowe
pierwotnej relacji, a także oddać wiernie sposób rozumowania narratora, który nie do
końca podzielam.
Biorąc pod uwagę rodzaj materiału oraz okoliczności,w jakich został zebrany,Miguel
Littin: w Chile na fałszywych papierach można by uznać za typowy reportaż.Ale to coś
więcej: nie wolne od emocji odtworzenie działań, które w ostatecznym rachunku przy-
niosły dużo więcej wzruszeń i osobistego zaangażowania, niż to zakładał pierwotny,
w pełni zresztą zrealizowany projekt nakręcenia filmu bez względu na zagrożenie czy-
hające w kraju rządzonym przez juntę. Sam Littin stwierdził w pewnym momencie: To
nie żadne bohaterstwo z mojej strony, po prostu udało mi się raz w życiu zrobić coś na-
prawdę przyzwoitego. To prawda i na tym polega ogromna wartość jego czynu.
4
Na fałszywych papierach w Chile
Samolot linii Ladeco rejs numer 115, lecący z Asunción, stolicy Paragwaju, podcho-
dził właśnie do lądowania na lotnisku w Santiago de Chile z ponadgodzinnym opóź-
nieniem. Z prawej strony, w oślepiającym świetle księżyca rysowała się niczym stalowy
cypel sięgająca niemal siedmiu tysięcy metrów sylwetka Aconcagua. Samolot zgrabnie,
acz niepewnie przechylił się na lewe skrzydło, w chwilę później wyrównał położenie,
czemu towarzyszyło ponure trzeszczenie metalu, po czym niespodziewanie w trzech
kangurzych susach siadł kołami na pasie. Ja, Miguel Littin, syn Hernana i Cristiny, re-
żyser filmowy, jeden z pięciu tysięcy Chilijczyków pozbawionych prawa powrotu do oj-
czyzny, po dwunastu latach wygnania znalazłem się oto ponownie we własnym kraju,
tyle że pozbawiony własnej skóry: fałszywa była moja tożsamość, paszport, nawet żona.
Moja twarz i sylwetka zostały tak odmienione przez charakteryzację i ubranie, że kilka
tygodni później miała nie rozpoznać mnie nawet własna matka.
Zaledwie parę osób zostało wtajemniczonych, a jedna z nich leciała ze mną tym
samym rejsem: Elena, działaczka chilijskiego ruchu oporu, młoda i szalenie atrakcyj-
na, której organizacja powierzyła zadanie utrzymywania łączności z podziemiem, na-
wiązywania kontaktów, oceniania warunków działania, umawiania spotkań i czuwania
nad naszym bezpieczeństwem. W przypadku gdyby policja wpadła na mój trop, gdy-
bym zniknął bądź przez ponad dwadzieścia cztery godziny nie nawiązał umówionego
przedtem kontaktu,miała ujawnić,że przebywam w Chile,po to,by sprawa nabrała roz-
głosu w całym świecie. Choć nasze dokumenty nie wskazywały, że coś nas może łączyć,
lecieliśmy razem z Madrytu przez pół świata, przesiadając się na siedmiu lotniskach, jak
stare dobre małżeństwo.W tej ostatniej podróży, trwającej półtorej godziny, postanowi-
liśmy zająć miejsca daleko od siebie i wysiąść, jakbyśmy się nie znali. Ja miałem pierw-
szy przejść przez kontrolę paszportową, a ona po mnie, aby w razie jakichś kłopotów
natychmiast zawiadomić kogo trzeba. Gdyby wszystko poszło dobrze, mieliśmy wyjść
z lotniska i znów udawać parę kochających się małżonków.
Cel, jaki sobie obraliśmy, w teorii był łatwy do osiągnięcia, w praktyce natomiast
wiązał się z olbrzymim ryzykiem: mieliśmy po kryjomu nakręcić dokument rejestru-
5
jący rzeczywistość chilijską po dwunastu latach rządów junty wojskowej. Od lat marzy-
łem, że zrealizuję ten pomysł, który od dawna chodził mi po głowie, ponieważ obraz
kraju, przesłonięty tęsknotą, zaczynał mi się już zacierać w pamięci, a dla reżysera naj-
pewniejszym sposobem odzyskania utraconej ojczyzny jest ponownie sfilmować ją „od
środka”. Pragnienie to nasiliło się, kiedy chilijski rząd przystąpił do publikowania list
z nazwiskami emigrantów, którym zezwolono na powrót i na żadnej z nich nie znala-
złem swojego, a czarna rozpacz ogarnęła mnie, gdy pojawiła się lista z nazwiskami pię-
ciu tysięcy emigrantów bez prawa powrotu: byłem jednym z nich. Natomiast cały pro-
jekt przybrał konkretną formę zupełnie przypadkowo i to wtedy, gdy się tego w ogóle
nie spodziewałem, po dwóch latach od chwili, gdy zupełnie straciłem nadzieję na jego
realizację.
Było to jesienią 1984 roku w baskijskim mieście San Sebastian. Zamieszkałem tam
pół roku wcześniej z Ely i trójką naszych dzieci, żeby spokojnie kręcić film fabularny,
z którego, jak to nieraz bywało w tajnej historii kina, producent wycofał się zaledwie na
tydzień przed rozpoczęciem zdjęć. Zostałem na lodzie. Za to w trakcie festiwalu filmo-
wego, przy kolacji w gronie przyjaciół w uczęszczanym lokalu, powróciłem do moich
dawnych marzeń. Wysłuchano mnie i nawet omówiono projekt z niejakim zaciekawie-
niem, nie tyle z uwagi na ewidentny aspekt polityczny sprawy, ile ze względu na rysu-
jącą się możliwość zakpienia sobie z wszechwładnego Pinocheta. Tyle że nikt nie sądził,
iż kryje się w tym coś więcej niż najczystsze rojenia snute przez wygnańca. A jednak,
gdy o świcie wracaliśmy do domu uśpionymi uliczkami starego miasta, włoski produ-
cent Luciano Balducci, który przy stole prawie się nie odzywał, ujął mnie pod ramię
i zatrzymał jak gdyby nigdy nic, czekając, aż grupa nas minie.
— Człowiek, jakiego ci trzeba — powiedział — czeka na ciebie w Paryżu.
Tak było. Człowiek, którego potrzebowałem, piastował wysokie stanowisko w we-
wnątrzchilijskim ruchu oporu, a jego projekt różnił się od mojego zaledwie w nielicz-
nych szczegółach formalnych. Jedyna, za to blisko czterogodzinna rozmowa w między-
narodowym klimacie La Coupole, w asyście entuzjastycznie nastawionego Balducciego
wystarczyła, by urzeczywistnić te fantastyczne, niestworzone marzenia, jakie snułem
w najdrobniejszych szczegółach w kapryśne, bezsenne noce na wygnaniu.
Pierwszym krokiem miało być przerzucenie do Chile trzech ekip filmowych: wło-
skiej, francuskiej i jakiejś trzeciej europejskiej, dysponującej holenderskimi papierami.
Wszystkie miały działać legalnie, zaopatrzone w oficjalne pozwolenie władz na kręcenie
filmu i otoczone zwyczajową pomocą ze strony swoich ambasad. Ekipa włoska, najle-
piej pod kierunkiem jakiejś dziennikarki, miałaby za zadanie kręcić dokument poświę-
cony losom włoskiej emigracji w Chile, ze specjalnym naciskiem na twórczość Joaquina
Toesca, architekta, który zbudował pałac La Moneda. Ekipa francuska miałaby uzyskać
zgodę na kręcenie filmu dokumentalnego o wydźwięku ekologicznym na temat chilij-
6
skiej geografii. Trzecia ekipa miałaby zbierać materiał dokumentujący skutki ostatniego
trzęsienia ziemi. Żadna z tych trzech ekip nie miała wiedzieć nic o pozostałych dwóch
— ani tego, o co naprawdę chodzi, ani kto nimi z ukrycia kieruje. Wyjątkiem mieli być
ich szefowie, z założenia zawodowcy znani w środowisku, dobrze zorientowani w świe-
cie polityki i świadomi ryzyka.Najtrudniejszym zadaniem było znalezienie takich ludzi,
ale błyskawiczne podróże do trzech europejskich krajów przyniosły rozwiązanie pro-
blemu. W noc mojego przyjazdu wszystkie trzy ekipy, z kontraktami bez zarzutu i ofi-
cjalnie akredytowane, przebywały już w Chile, czekając na instrukcje.
Koszmarne zadanie: zmiana osobowości
Tak naprawdę najtrudniejszą dla mnie sprawą było przeistoczenie się w kogoś zupeł-
nie innego. Zmiana osobowości wymaga ciągłej walki z samym sobą, bo w człowieku
kłócą się dwa uczucia: determinacja, by zmienić skórę i pragnienie pozostania we wła-
snej. Najtrudniej przyszło mi nawet nie tyle przeistoczyć się w kogoś innego, tylko po-
konać własny, nieświadomy opór wobec koniecznych zmian w wyglądzie i w zachowa-
niu. Musiałem przestać być kimś, kim zawsze byłem, i zmienić się w innego człowieka,
zupełnie ode mnie różnego, takiego, który nie wzbudzi najmniejszych podejrzeń taj-
nej policji, która swego czasu zmusiła mnie do opuszczenia kraju, w faceta, którego nie
poznają nawet najbliżsi przyjaciele. Po niemal trzech tygodniach dwóch psychologów
i filmowa charakteryzatorka, pod kierunkiem specjalisty od tajnych misji specjalnych,
sprowadzonego specjalnie z Chile, dokonali cudu, pokonując mój upór i instynktowną
determinację, by nadal pozostawać sobą.
Na pierwszy ogień poszła broda. Nie chodziło po prostu o to, by ją zgolić, tylko
żebym wyzwolił się z osobowości, jaką właśnie dzięki niej zyskałem. Zapuściłem ją we
wczesnej młodości, kiedy miałem rozpocząć pracę nad pierwszym filmem, i potem
wiele razy goliłem, ale nigdy nie przystępowałem bez niej do zdjęć. Stanowiła ona jakby
nieodłączną cechę mojej reżyserskiej osobowości. Moi wujowie także nosili brody, co
dodatkowo zwiększało mój sentyment. Kiedy wiele lat temu w Meksyku na jakiś czas ją
zgoliłem, nie mogłem przyzwyczaić do mojej nowej twarzy ani przyjaciół, ani rodziny,
ani tym bardziej siebie samego.Wszyscy odnosili wrażenie, że widzą kogoś obcego, a ja
z uporem nie dopuszczałem do tego,by broda odrosła,sądząc,że dzięki temu wyglądam
młodziej. Z błędu wyprowadziła mnie dopiero moja córka Catalina:
— Może i młodziej wyglądasz — powiedziała — ale brzydziej.
7
W rezultacie ponowne zgolenie brody przed podróżą do Chile nie okazało się by-
najmniej kwestią mydła i brzytwy; był to cały, głęboki proces odchodzenia od własnej
osobowości. Przystrzygano mi brodę stopniowo, przypatrywano się starannie zmia-
nom na każdym etapie i oceniano efekty, jakie kolejne zmiany jej kształtu wywierały na
moim wyglądzie i charakterze. W końcu brody nie było. Dopiero po wielu dniach od-
ważyłem się w ogóle spojrzeć w lustro.
Potem przyszła kolej na fryzurę.Mam włosy intensywnie czarne,po matce Greczynce
i ojcu Palestyńczyku, który w genach przekazał mi również skłonność do przedwcze-
snego łysienia.Pierwszym krokiem było przefarbowanie ich na jasny kasztan.Następnie
wypróbowywano na mnie niezliczone fryzury, aż wreszcie uznano, że najlepiej nie wal-
czyć z naturą i zamiast ukrywać łysinę, jak zamierzano na początku, podkreślono ją.
Mało, że zaczesano mi włosy do tyłu, to jeszcze usunięto zbędne resztki pęsetą...
Trudno uwierzyć, że dzięki pewnym drobnym zabiegom mogą się tak bardzo zmie-
nić rysy twarzy. Moje oblicze niczym księżyc w pełni, nawet mimo znacznie mniejszej
niż teraz tuszy, zrobiło się prawie że owalne tylko dzięki odpowiedniej depilacji końcó-
wek brwi. Co ciekawe, zyskałem przez to w rysach akcenty bardziej wschodnie niż te,
jakie mam od urodzenia, co zresztą lepiej pasuje do mojego pochodzenia. Ostatnim za-
biegiem był dobór soczewek kontaktowych: przez pierwsze dni potwornie bolała mnie
od nich głowa, ale zmieniły one zarówno kształt moich oczu, jak też ich wyraz.
Z sylwetką było mniej kłopotów, choć wymagało to ode mnie większego wysiłku
umysłowego. O ile zmiana twarzy to w gruncie rzeczy kwestia charakteryzacji, o tyle
figura wymagała specjalnego treningu psychologicznego i o wiele wyższej koncentra-
cji. To sylwetka musiała pokornie przyjąć zmianę mego statusu. Zamiast bowiem dżin-
sów i skórzanych kurtek, które dotychczas nosiłem, musiałem przyzwyczaić się do gar-
niturów z angielskiej wełny dobrych europejskich firm, do szytych na miarę koszul, za-
mszowych butów i ręcznie malowanych w kwiaty włoskich krawatów. Zamiast typo-
wego dla mnie akcentu chilijskiego chłopa, zamiast szybkich, agresywnych wypowie-
dzi, musiałem nauczyć się mówić jak zamożny Urugwajczyk, ta bowiem narodowość
najlepiej pasowała do mojej nowej tożsamości. Musiałem też nauczyć się śmiać w spo-
sób mniej charakterystyczny, nauczyć się chodzić wolno i gestykulować przy rozmowie,
żeby to brzmiało bardziej przekonująco. Słowem: z biednego, niepokornego reżysera,
jakim dotąd byłem, musiałem przeistoczyć się w kogoś, kim najmniej chciałbym być:
w zadowolonego z siebie burżuja.W mumię, wedle chilijskiego określenia.
Równocześnie uczyłem się wspólnego życia z Eleną w rezydencji w XVI dzielnicy
Paryża, poddawszy się po raz pierwszy rygorom narzuconym z góry przez kogoś, kim
przecież nie byłem, oraz diecie dobrej chyba dla żebraka, niezbędnej jednak, bym stra-
cił dziesięć kilo z osiemdziesięciu. Nie był to mój dom i w żadnym szczególe nie przy-
pominał mojego, ale jako mój własny miałem go zapamiętać, chodziło bowiem o to,
8
by utrwaliły się nam obojgu szczegóły pozwalające uniknąć ewentualnych sprzeczno-
ści. To jedno z najdziwniejszych doświadczeń, jakie przeżyłem, bo szybko zdałem sobie
sprawę, że Elena jest sympatyczna i taka też by zapewne była prywatnie, ale nigdy nie
mógłbym z nią mieszkać. Została wybrana przez grono specjalistów ze względu na
kwalifikacje zawodowe i polityczne, a ja miałem tylko iść obraną przez nią drogą, nie
mając nawet minimum marginesu na własną inspirację. Później, już po wszystkim, mia-
łem zdać sobie sprawę, że nie byłem wobec Eleny sprawiedliwy, może dlatego, że w ja-
kiś nieświadomy sposób identyfikowałem ją ze światem mojego drugiego ja, przed wej-
ściem w który tak się broniłem, mimo że był to warunek życia lub śmierci. Teraz, kiedy
wracam pamięcią do tego dziwnego doświadczenia, zastanawiam się, czy w tej przygo-
dzie nie staliśmy się na koniec małżeństwem doskonałym: ledwie się znosiliśmy pod
wspólnym dachem.
Elena nie miała kłopotów ze zmianą tożsamości. Jest Chilijką, choć nie mieszka
w Chile na stałe od piętnastu lat z górą, nigdy jednak nie musiała emigrować i nie po-
szukuje jej żadna policja świata. Pasowała idealnie. Uczestniczyła w wielu poważnych
misjach politycznych w różnych krajach, a pomysł nakręcenia po kryjomu materiału
filmowego w jej własnym chyba ją zafascynował. O wiele trudniej było ze mną, bo na-
rodowość, jaka wydawała się najsensowniejsza z przyczyn taktycznych, zobowiązywała
mnie do przyswojenia sobie cech charakteru zupełnie różnych od mojego i do wymy-
ślenia sobie całej przeszłości w kraju, którego kompletnie nie znam. Mimo wszystko
jeszcze przed czasem nauczyłem się odruchowo odwracać głowę, słysząc swoje fałszywe
imię, i umiałem odpowiedzieć na najdziwaczniejsze pytania dotyczące Montevideo, po-
cząwszy od numerów autobusów, jakie dowiozą mnie do domu, skończywszy na cza-
sach szkolnych i kolegach z klasy sprzed dwudziestu lat w XI Liceum przy Avenida
Italia, dwie przecznice od apteki i o przecznicę od ostatnio postawionego supermarke-
tu. Powinienem był tylko uważać na śmiech, bo mój jest tak charakterystyczny, że zdra-
dziłby mnie mimo wszelkiej charakteryzacji.Człowiek odpowiedzialny za zmianę mojej
tożsamości ostrzegł mnie wręcz, najdramatyczniej jak umiał: „Jeśli tylko zaczniesz się
śmiać, zginiesz”. Pozostało uznać, że kamienna twarz, niezdolna do uśmiechu, nie po-
winna dziwić u rekina światowej finansjery.
Jednak możliwość realizacji naszych planów stanęła nagle pod znakiem zapytania,
bo mniej więcej wtedy w Chile kolejny raz ogłoszono stan wyjątkowy. W ten sposób
zareagował rząd, osłabiony spektakularną klęską gospodarczego eksperymentu szkoły
chicagowskiej, na połączoną akcję opozycji, zjednoczonej po raz pierwszy we wspól-
nym froncie.W maju 1983 roku doszło do pierwszych protestów ulicznych, które mimo
represji i tłumienia ich w okrutny sposób powtarzały się potem przez cały rok, przy żar-
liwym poparciu młodzieży, zwłaszcza dziewcząt.
9
Ugrupowania opozycyjne, te legalne i te nielegalne, do których przyłączyły się po
raz pierwszy postępowe warstwy społeczeństwa, ogłosiły jednodniowy strajk general-
ny.Była to demonstracja siły i determinacji społecznej,która zaskoczyła rząd i przyspie-
szyła wprowadzenie stanu wyjątkowego. Zdesperowany Pinochet skomentował to zda-
niem, które odbiło się w świecie szerokim echem:
— Jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie powtórzyć jedenasty września.
Bez wątpienia owa sytuacja sprzyjała tematyce takiego filmu jak nasz, mającego wy-
dobyć na światło dzienne najmniej widoczne aspekty wewnętrznego życia kraju, zara-
zem jednak groziły nam o wiele bardziej szczegółowe kontrole policyjne i brutalniejsze
represje, a czas pracy z kamerą ograniczała godzina policyjna. W końcu jednak chilij-
ski ruch oporu, rozważywszy wszystkie argumenty za i przeciw, uznał, że można zaczy-
nać działać zgodnie z moim planem. Rozwinęliśmy więc żagle przy spokojnym morzu
i sprzyjającym wietrze w zaplanowanym dniu.
Długachny ośli ogon dla Pinocheta
Pierwsza ciężka próba nastąpiła na madryckim lotnisku w dniu wyjazdu.
Od ponad miesiąca nie widziałem Ely ani dzieci: Pochi, Miguelita i Cataliny. Nie
miałem z nimi żadnego kontaktu, a wśród osób odpowiedzialnych za moje bezpieczeń-
stwo panowało przekonanie, że powinienem wyjechać, nie informując o tym rodziny,
by przypadkiem pożegnanie czegoś nie zepsuło. Co więcej, na początku uważano, że dla
większego spokoju wszystkich lepiej, by moi bliscy nie znali prawdy, szybko jednak zda-
liśmy sobie sprawę, że to nie ma sensu. Przeciwnie: nikt nie mógł lepiej niż Ely zabez-
pieczać nam tyłów. Podróżując wciąż między Madrytem a Paryżem i Paryżem a Rzy-
mem, bywając w Buenos Aires była najodpowiedniejszą osobą do kontrolowania od-
bioru i wywoływania materiału, który miałem nadsyłać z Chile, a nawet do zdobywania
dodatkowych funduszy — gdyby zaszła taka potrzeba. I tak właśnie się to odbywało.
Natomiast moja córka Catalina już w pierwotnym stadium przygotowań zoriento-
wała się, że w mojej sypialni rośnie oto stos nowej garderoby, kompletnie innej niż ta,
jaką dotąd nosiłem, nie pasującej do mojego stylu bycia. Tak wielka była jej konsterna-
cja i tak olbrzymia ciekawość, że przyparty do ściany wyjawiłem całej mojej czwórce
powzięty plan.Wywołało to niekłamaną radość i zrodziło pewne poczucie uczestnictwa
we wspólnym projekcie, jak gdyby dzieci weszły nagle w akcję jednego z tych filmów,
jakie wymyślaliśmy sobie zwykle we czworo dla zabawy. Mimo to jednak, gdy ujrzały
na lotnisku świętoszkowatego Urugwajczyka, który niewiele miał wspólnego ze mną,
10
zarówno one jak i ja uświadomiliśmy sobie, że ten film staje się dramatem, jaki prze-
żywamy naprawdę, dramatem poważnym i niebezpiecznym, w którym uczestniczymy
wszyscy. Odezwały się niemal równocześnie:
— Najważniejsze, żebyś przyczepił Pinochetowi długachny ośli ogon.
Jak w dziecięcej zabawie, kiedy dzieciak z zawiązanymi oczami musi przyczepić kar-
tonowemu osłu ogon dokładnie we właściwym miejscu.
— Zrobione!
I obliczywszy, ile metrów taśmy mam nakręcić, dodałem:
— Będzie to ogon długości siedmiu tysięcy metrów.
Tydzień później Elena i ja lądowaliśmy w Santiago de Chile. Podróż — także z przy-
czyn technicznych — stanowiła peregrynację bez wcześniej ustalonej trasy przez sie-
dem miast europejskich, dzięki czemu powoli oswajałem się ze swoją nową tożsamo-
ścią, podkreśloną niebudzącym podejrzeń paszportem. Był to w samej rzeczy auten-
tyczny paszport urugwajski, zawierający najprawdziwsze dane prawowitego właścicie-
la, który przekazał go nam w geście politycznej solidarności, z pełną świadomością, że
ktoś się nim posłuży, by legalnie przekroczyć granice Chile. Zmieniona została jedynie
fotografia posiadacza: wklejono tam moją, zrobioną już po zmianie osobowości. Moje
rzeczy też przygotowano w zgodzie z inicjałami właściciela paszportu: monogram na
koszulach i na neseserze, nagłówek wizytówek, papier listowy. Po wielu godzinach ćwi-
czeń nauczyłem się bezbłędnie podrabiać podpis. Jedyną rzeczą, jakiej z powodu braku
czasu nie zdołaliśmy rozwiązać, była kwestia kart kredytowych, co mogło mieć niebez-
pieczne konsekwencje, bo przecież niepojęte, by człowiek taki jak ten, za którego się po-
dawałem, kupował sobie kolejne bilety lotnicze, płacąc żywą gotówką.
Mimo niebywałej niezgodności charakterów,co w życiu prawdziwym dawałoby nam
powody do rozwodu, po dwóch dniach Elena i ja nauczyliśmy się zachowywać niczym
małżeństwo potrafiące przetrwać wszelkie, nawet najgorsze domowe katastrofy. Każde
z nas znało fałszywy życiorys partnera, fałszywą przeszłość tudzież fałszywe mieszczań-
skie upodobania i nie sądzę,byśmy mogli popełnić jakiś poważny błąd w przypadku in-
tensywnego śledztwa.Nasza historia była bez zarzutu.Staliśmy na czele dużej agencji re-
klamowej z siedzibą w Paryżu i wraz z ekipą filmową jechaliśmy nakręcić promocyjny
film o nowych perfumach, jakie w przyszłym roku pojawią się na rynku europejskim.
Wybraliśmy Chile, bo to jeden z niewielu krajów, gdzie w każdej chwili można znaleźć
pejzaże i klimaty typowe dla wszystkich czterech pór roku — od rozgrzanych plaż po
wieczne śniegi. Elena nosiła z godną pozazdroszczenia swobodą swoje kosztowne euro-
pejskie sukienki, jak gdyby nie była tą samą kobietą, jaką przedstawiono mi w Paryżu:
uczennicą w spódniczce w szkocką kratę,w mokasynach,z rozpuszczonymi włosami.Ja
zresztą także czułem się równie swobodnie w nowej skórze speca od reklamy, póki nie
ujrzałem własnego odbicia w szybie wystawowej na madryckim lotnisku: ciemny gar-
nitur, sztywny kołnierzyk i krawat, słowem: rekin finansjery, którego wygląd przypra-
wił mnie o mdłości. „Koszmar — pomyślałem — gdybym nie był sobą, mógłbym być
na przykład kimś takim”. W tym czasie jedyną rzeczą tak naprawdę moją był podnisz-
czony egzemplarz Podróży do źródeł czasu, wspaniałej powieści Alejo Carpentiera, która
spoczywała w moim neseserze, jak przy każdej podróży nieodmiennie od lat piętnastu,
stanowiąc remedium na niekontrolowany strach przed lataniem. Natomiast musiałem
przejść przez cały szereg kontroli paszportowych na rozmaitych lotniskach tego świa-
ta, zanim nauczyłem się powstrzymywać nerwowy lęk przed okazaniem cudzego prze-
cież paszportu.
Pierwszą próbę przeszedłem w Genewie i mimo że wszystko przebiegło jak najzwy-
czajniej, wiem, że nie zapomnę tego do końca życia, ponieważ urzędnik imigracyjny
przejrzał mój paszport bardzo dokładnie, niemalże strona po stronie, a na koniec spoj-
rzał mi prosto w twarz, żeby porównać zdjęcie z oryginałem. Popatrzyłem mu w oczy,
wstrzymując oddech, mimo że przecież zdjęcie było w tym paszporcie jedyną moją rze-
czą własną. Po tej drastycznej kuracji nigdy już nie doświadczyłem podobnych mdło-
ści i równie przyspieszonego bicia serca, aż do chwili, gdy otworzono drzwi samolotu
na lotnisku w Santiago de Chile i w śmiertelnej ciszy po upływie dwunastu lat poczu-
łem powiew lodowatego powietrza z andyjskich grzbietów. Na frontonie budynku wid-
niał gigantyczny napis wypisany niebieskimi literami:„Pokój i porządek gwarancją po-
stępu Chile”. Spojrzałem na zegarek: pozostało niespełna trzydzieści minut do godziny
policyjnej.
12
Pierwszy zawód: okazałość Santiago
Kiedy funkcjonariusz straży granicznej otworzył mój paszport, ogarnęło mnie
dziwne przeczucie, że gdy tylko podniesie wzrok i spojrzy mi prosto w oczy, odkryje
cały kamuflaż. Na lotnisku znajdowały się trzy stanowiska kontroli paszportów, wszyst-
kie obsługiwane przez ludzi w cywilu, i skierowałem się tam, gdzie szło to najsprawniej,
bo funkcjonariusz był chyba najmłodszy. Elena stanęła w innej kolejce, jakbyśmy się nie
znali, gdyby bowiem jedno z nas napotkało jakieś kłopoty, drugie miało opuścić lotni-
sko i powiadomić o tym, co się stało. Do niczego jednak nie doszło, bo też było oczy-
wiste, że straż graniczna spieszy się tak samo jak pasażerowie, żeby tylko zdążyć przed
godziną policyjną: ledwie rzucali okiem na dokumenty. Ten, który sprawdzał mój pasz-
port, nie zerknął nawet na wizy, wiedząc, że sąsiedzi z Urugwaju ich nie potrzebują.
Przystawił pieczątkę wjazdową na pierwszej pustej stronie, jaką znalazł, i oddał pasz-
port, spoglądając mi twarz z mrożącą krew w żyłach uwagą.
— Dziękuję — powiedziałem pewnie.
— Miłego pobytu — odparł z promiennym uśmiechem.
Walizki zaczęły właśnie wjeżdżać na taśmociąg z szybkością, jaka zdumiałaby na
każdym lotnisku, bo widocznie celnicy też chcieli zdążyć do domu przed godziną poli-
cyjną. Zdjąłem swoją, potem Eleny — ustaliliśmy bowiem, że ja wyjdę pierwszy z baga-
żami, aby nie tracić czasu — i poniosłem obie ku stanowisku kontroli celnej. Z powodu
bliskości godziny policyjnej celnik spieszył się tak samo jak pasażerowie i zamiast
sprawdzać bagaże poganiał nas do wyjścia. Nie starałem się nawet umieścić swoich na
ławie służącej do kontroli, usłyszałem tylko pytanie:
— Podróżuje pan sam?
Odparłem, że tak. Celnik spojrzał przelotnie na moje dwie walizki i rozkazującym
tonem rzucił: „Pan przechodzi”. Natomiast jakaś jego przełożona, której dotąd nie za-
uważyłem — taki klasyczny cerber, w mundurze, blondynka o męskim typie urody
— poleciła mu krótko:„Sprawdź go”. Uświadomiłem sobie nagle, że nie będę umiał wy-
jaśnić, po co mi walizka z damską garderobą. Byłem przy tym przekonany, że skoro
przełożona właśnie mnie wyłapała spośród setki pasażerów, to chyba nie z powodu wa-
13
lizek. Celnik przeglądał moje ubrania, a ona wzięła ode mnie paszport i starannie go
studiowała. Przypomniałem sobie, że mam cukierek, jaki dostałem przed startem, roz-
winąłem go i włożyłem do ust, wiedząc, ze padną jakieś pytania, a ja czuję się niezbyt
pewnie,ukrywając własną,chilijską tożsamość pod wątpliwym,urugwajskim akcentem.
Najpierw zapytał celnik:
— Zamierza pan zostać u nas dłużej?
— Dość długo — odparłem.
Z cukierkiem w ustach sam siebie ledwie zrozumiałem, ale jemu to nie przeszkadza-
ło, poprosił natomiast o otwarcie drugiej walizki. Zamknięta była na kluczyk. Nie wie-
dząc, co robić, gorączkowo wypatrywałem Eleny, póki nie dojrzałem jej spokojnie stoją-
cej w kolejce do kontroli paszportowej, kompletnie nieświadomej dramatu, jaki rozgry-
wał się dosłownie tuż obok. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, jak bardzo jej potrze-
buję, nie tylko w tej chwili, ale podczas całej naszej podróży. Już miałem oznajmić, że
to ona jest właścicielką walizki, nie zastanawiając się nawet nad konsekwencjami mojej
bezmyślnej decyzji, kiedy celniczka oddała mi paszport i zajęła się następnym bagażem.
Wówczas ponownie rozejrzałem się za Eleną, ale nigdzie jej nie było.
Powstała jakaś sytuacja magiczna, której nie umieliśmy sobie wyjaśnić: Elena stała
się niewidzialna. Potem wyjaśniła mi, że widziała, jak ustawiam się w kolejce do cła,
taszcząc jej walizkę, i nawet przeszło jej przez myśl, że to lekkomyślność, ale kiedy zo-
baczyła mnie ponownie, już po kontroli, uspokoiła się. Przeszedłem przez niemal pusty
hall, pół kroku za bagażowym, który przy wyjściu wziął ode mnie walizki i postawił je
na wózku, i po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że wróciłem.
Nigdzie nie widać było oznak zmilitaryzowania, jakich się spodziewałem, ani też naj-
mniejszego śladu nędzy. Faktem jest, że nie znajdowaliśmy się na ogromnym i ponurym
lotnisku Los Cerrillos, gdzie pewnej deszczowej październikowej nocy dziesięć lat temu
rozpoczynało się moje wygnanie,w koszmarnym poczuciu,jakie niesie świadomość ko-
nieczności natychmiastowej ucieczki, tylko na nowoczesnym lotnisku Pudahuel, gdzie
byłem tylko raz, i to na krótko przed zamachem stanu.Ale bynajmniej nie były to jakieś
moje subiektywne wrażenia. Po prostu nigdzie nie dostrzegałem oznak, że znajduję się
w państwie, gdzie panuje stan wyjątkowy, a tego właśnie się spodziewałem. Czyściutkie
lotnisko było rzęsiście oświetlone, pełne kolorowych reklam i sklepów — dużych i do-
brze zaopatrzonych w towary importowane — i w zasięgu oka nie znalazłem nawet po-
licjanta, który by łaskawie udzielił informacji roztargnionemu pasażerowi. Taksówki
czekające na postoju to nie wysłużone wozy sprzed lat, tylko najnowsze modele japoń-
skie, jednakowe i o nienagannym wyglądzie.
Nie był to jednak właściwy moment na przedwczesne refleksje: nigdzie nie widzia-
łem Eleny, bagaże leżały już w taksówce, a wskazówki zegarka z nieubłaganą szybkością
przesuwały się ku godzinie policyjnej. Nie bardzo wiedziałem, co robić. Zgodnie z przy-
14
jętymi przez nas zasadami, gdyby jedno gdzieś się zawieruszyło, drugie miało postępo-
wać według planu i tylko zostawić wiadomość pod umówionym — na wypadek sytu-
acji nieprzewidzianej — numerem telefonu. Trudno jednak było mi zdecydować, że po-
jadę sam, tym bardziej że nie ustaliliśmy wcześniej, w jakim hotelu się zatrzymamy. Na
formularzu wjazdowym wpisałem El Conquistador, wiedząc, że tam właśnie zwykli za-
trzymywać się biznesmeni, byłby więc on zatem najodpowiedniejszy dla naszej fałszy-
wej tożsamości. Tam zresztą ulokowała się ekipa włoskiej telewizji, obawiałem się jed-
nak, że Elena tego nie wie.
Miałem właśnie przeprosić taksówkarza za zwłokę, trzęsąc się z niepokoju i chłodu,
kiedy ujrzałem Elenę biegnącą ku mnie. Za nią pędził jakiś cywil, wymachując ciem-
nym prochowcem. Zamarłem, przygotowany na najgorsze, ale mężczyzna, dogoniwszy
Elenę, po prostu wręczył jej prochowiec, który zostawiła przy stanowisku kontroli cel-
nej. Jej spóźnienie miało swoje powody: celniczka zwróciła na nią uwagę, bo podróżo-
wała bez bagażu, sprawdzono zatem dokładnie wszystko, co miała w podręcznym nese-
serze, począwszy od dokumentów tożsamości, kończąc na przyborach toaletowych.
Nie wpadło im przecież na myśl, że maleńki japoński odbiornik radiowy, jaki ma
przy sobie, jest naszą bronią, bo na ściśle określonej częstotliwości umożliwia nam kon-
takt z ruchem oporu wewnątrz kraju. Chyba w końcu to ja niepokoiłem się bardziej, bo
wedle moich wyliczeń jej spóźnienie trwało dobre pół godziny, a ona, już w taksówce,
udowodniła mi, że nie było jej zaledwie przez sześć minut. Najbardziej uspokoił mnie
taksówkarz, zauważając, że do godziny policyjnej brakuje nie, jak sądziłem, dwudziestu
minut, lecz godziny i dwudziestu minut. Mój zegarek wskazywał po prostu czas w Rio
de Janeiro. W rzeczywistości była dopiero za dwadzieścia jedenasta w nocy — nocy
mroźnej i gęstniejącej.
To po to przyjechałem?
W miarę zbliżania się do miasta, zamiast spodziewanego wzruszenia i radości z po-
wrotu, odczuwałem coraz większą niepewność. Na dawne lotnisko w Los Cerrillos je-
chało się starą drogą przez dzielnice przemysłowe i slumsy dotknięte najbardziej krwa-
wymi represjami w okresie zamachu stanu; teraz na nowe lotnisko międzynarodowe
pędzi się doskonale oświetloną autostradą, jak w najbardziej rozwiniętych państwach
świata. Kiepski to początek dla kogoś, kto jak ja nie tylko był przekonany o okrucień-
stwie rządzącej junty, ale także potrzebował oznak jej klęski widocznych na ulicy, w co-
dziennym życiu mieszkańców i w ludzkich zachowaniach, miał to sfilmować i zade-
15
monstrować światu. Z każdym metrem moje pierwotne przygnębienie zmieniało się
w najszczersze rozczarowanie. Elena wyznała mi później, że ona również, mimo iż do-
piero od niedawna bywa regularnie w Chile, odczuwa podobne zakłopotanie.
Istniały ku temu powody. Santiago, wbrew temu, co opowiadano na emigracji, wy-
glądało olśniewająco, budynki o wyjątkowym znaczeniu podświetlono, a na ulicach pa-
nował ład i spokój. Stróże porządku mniej rzucali się w oczy niż w Paryżu czy Nowym
Jorku. Nieskończenie długa Aleja Bernarda O’Higginsa rozpościerała się przed nami ni-
czym struga światła, poczynając od zabytkowego Dworca Centralnego, autorstwa tegoż
Gustave’a Eiffela, który jest twórcą słynnej paryskiej wieży. Nawet kurewki spaceru-
jące po nocy po przeciwległym chodniku wyglądały mniej nędznie i nie tak smętnie
jak dawnymi czasy. I nagle, tuż przy mnie wyrósł niczym niepożądana zjawa pałac La
Moneda. Kiedy go widziałem po raz ostatni, stanowił stos spopielałych zgliszcz. Teraz,
odbudowany i ponownie oddany do użytku, w głębi ogrodu w stylu francuskim spra-
wiał wrażenie baśniowej siedziby.
Mijaliśmy kolejno najważniejsze symbole miasta: Club Union, gdzie zbierały się naj-
starsze mumie, żeby tradycyjnie manipulować sznurkami polityki; uniwersytet z ciem-
nymi oknami, kościół pod wezwaniem Świętego Franciszka, imponującą bryłę pałacu
mieszczącego Bibliotekę Narodową, domy towarowe Paris. Siedząca obok mnie Elena
omawiała z szoferem istotną kwestię: przekonywała go, by jednak zawiózł nas do El
Conquistador, on bowiem namawiał nas na inny hotel, zapewne ten, w którym dosta-
wał napiwek za przywiezienie gości. Zachowywała się z dużym taktem, nie czyniąc i nie
mówiąc nic, czym mogłaby go urazić bądź zwrócić jego uwagę — wielu taksówkarzy
w Santiago jest na usługach policji. Sam byłem zbyt oszołomiony, by się w to wtrącać.
W miarę zbliżania się do centrum przestałem się przyglądać i podziwiać materialną
okazałość miasta, czym dyktatorski rząd usiłował przesłonić swoje krwawe oblicze na-
znaczone śmiercią czterdziestu tysięcy ludzi, zaginięciem dwóch tysięcy i usunięciem
z kraju miliona. Zacząłem natomiast przypatrywać się ludziom, idącym z dziwnym po-
śpiechem, co zapewne wiązało się z bliskością godziny policyjnej.Ale nie tylko to mnie
poruszyło: na obliczach smaganych mroźnym wiatrem malował się ich stan ducha. Nikt
się nie odzywał. Nikt nie spoglądał w konkretnym kierunku, nikt się nie uśmiechał, nikt
najdrobniejszym gestem czy wyrazem twarzy nie zdradzał, co czuje, otulony ciemnym
płaszczem, jak gdyby każdy z nich znajdował się sam w obcym mieście. Były to twarze
puste i zupełnie pozbawione wyrazu. Nawet bez cienia lęku. To wtedy mój stan ducha
uległ nagłej zmianie i podkusiło mnie, by wysiąść z taksówki z samej chęci wtopienia
się w ten tłum. Elena nie skąpiła mi mnóstwa ostrzeżeń, słusznych skądinąd, nie tak jed-
nak ostrych jak by chciała, z obawy, że szofer usłyszy. Pokusa jednak była tak silna, że
niemal mnie sparaliżowała. Kazałem kierowcy zatrzymać się i wysiadłem, zatrzaskując
drzwi.
16
Nie uszedłem więcej niż dwieście metrów, lekceważąc zbliżającą się godzinę policyj-
ną, ale już pierwsze sto wystarczyło, bym pojął, jak odżyło moje miasto. Ulicami Estado
i Huérfanos dotarłem do wydzielonej strefy przeznaczonej tylko dla pieszych, zamknię-
tej dla ruchu samochodowego, i oto miałem przed sobą ulice Florida de Buenos Aires
i Via Condotti de Roma, place Beaubourg de Paris i Zona Rosa de la Ciudad de México.
Był to kolejny rewelacyjny pomysł władz, ale mimo ławek kuszących, by przysiąść i po-
gadać, mimo migocących świateł i donic z zadbanymi kwiatami to właśnie tutaj uwi-
daczniały się pewne ciemne aspekty rzeczywistości. Nieliczni ludzie stojący na rogach
i zajęci rozmową mówili bardzo cicho, tak by ich słów nie pochwyciło niepożądane
ucho — jedno z tysięcy na usługach władzy; wszędzie rzucali się w oczy sprzedawcy
wszelkiej tandety i dzieci żebrzące o jałmużnę. Ale najbardziej przykuli moją uwagę
kaznodzieje próbujący sprzedać sposób na wieczne szczęście każdemu, kto tylko ze-
chciałby ich wysłuchać. Skręciwszy za róg, natknąłem się nagle na pierwszego karabi-
niera, jakiego zobaczyłem po przylocie. Z niezmąconym spokojem przechadzał się po
chodniku w tę i z powrotem; paru jego kolegów siedziało w budce strażniczej na rogu
ulicy Huérfanos. Poczułem suchość w ustach i drżenie kolan i ogarnęła mnie wście-
kłość na samą myśl, że ilekroć natknę się na karabiniera, będzie podobnie. Jednak
szybko zauważyłem, że oni również są spięci i z niepokojem przypatrują się przechod-
niom; świadomość, że oni boją się bardziej, pocieszyła mnie. Trudno zresztą im się dzi-
wić. Kilka dni po moim wyjeździe z Chile ludzie z ruchu oporu wysadzili w powietrze
właśnie tę budkę strażniczą.
W sidłach nostalgii
Odnajdywałem klucze do przeszłości. Tu stał pamiętny dla mnie budynek, gdzie
dawnej mieściła się Telewizja i Departament Sztuk Audiowizualnych, w którym roz-
poczynałem filmową karierę. Tam Szkoła Teatralna, do której mając lat siedemnaście,
przyjechałem z prowincjonalnego miasteczka na egzamin wstępny, jak się okazało de-
cydujący dla całego mego dalszego życia.
Tam właśnie organizowaliśmy polityczne zebrania Unidad Popular — Jedności
Ludowej — i tam przeżyłem najtrudniejsze i najważniejsze dla mnie lata. Wszedłem
do budynku kina City, gdzie oglądałem po raz pierwszy te arcydzieła filmowe, które do
dzisiaj podtrzymują we mnie wiarę we własne powołanie, wśród nich niezapomniana:
Hiroszima, moja miłość. Nagle minął mnie ktoś nucąc znaną piosenkę Pablo Milanesa:
Yo pisaré las calles nuevamente de lo quo fue Santiago ensangrentado. Było to coś tak nie-
17
prawdopodobnego, że chyba każdy na moim miejscu poczułby dławienie w gardle. Do
głębi poruszony zapomniałem o godzinie policyjnej, o fałszywej tożsamości, o konspi-
racyjnym pobycie i na chwilę stałem się na powrót sobą i tylko sobą, we własnym od-
zyskanym mieście, i z trudem powstrzymałem irracjonalny odruch, by się przedstawić,
wykrzykując na cały głos prawdziwe imię, i zmierzyć się z kimkolwiek w imię prawa do
życia we własnym domu.
Wszedłem do hotelu z wilgotnymi oczami dosłownie w ostatniej sekundzie przed
godziną policyjną; portier musiał otworzyć mi drzwi, które zdążył już zamknąć. Elena
zarejestrowała nas oboje w recepcji i teraz, w pokoju, ustawiała antenę przenośnego od-
biornika radiowego.Wyglądała na opanowaną, ale na mój widok wybuchnęła gniewem
jak typowa żona. Nie była w stanie pojąć, że świadom ryzyka samotnie włóczyłem się
po ulicach, póki nie wybiła godzina policyjna.Wyszedłem, trzaskając drzwiami, i ruszy-
łem na poszukiwania włoskiej ekipy rezydującej w tym samym hotelu.
Zapukałem do pokoju 306, dwa piętra niżej, szykując się do recytowania długiej li-
tanii haseł i odzewów, których uczyliśmy się na pamięć wraz z szefową ekipy dwa mie-
siące temu w Rzymie. Zaspany głos — ciepły głos Grazii, który rozpoznałbym bez żad-
nego hasła — zapytał zza drzwi:
— Kto tam?
— Gabriel.
— Kto jeszcze?
— I archanioły.
— Święty Jerzy i święty Michał?
Jej głos, zamiast uspokajać się, kiedy słysząc właściwe odpowiedzi, upewniała się, że
to rzeczywiście ja, drżał coraz silniej. Dziwne, bo przecież po tylu naszych długich roz-
mowach we Włoszech ona również musiała rozpoznać mój głos, a mimo to przedłużała
wymianę haseł i odpowiedzi — nie wystarczyło nawet potwierdzenie, że archanioły to
istotnie święty Jerzy i święty Michał.
— Sarco — powiedziała.
Było to nazwisko bohatera filmu, który miałem nakręcić w San Sebastian — Podróż
przez cztery pory roku — w odpowiedzi dorzuciłem więc jego imię:
— Nicolas.
Mimo tylu dowodów Grazia, dziennikarka zaprawiona w trudnych misjach, nadal
nie była usatysfakcjonowana.
— Ile metrów taśmy? — spytała.
Zrozumiałem, że zamierza ciągnąć zabawę w hasła i odzewy aż do końca, do którego
było jeszcze daleko, i zacząłem się obawiać, że tę podejrzaną wymianę zdań mogą po-
słyszeć lokatorzy sąsiednich pokoi.
— Odpieprz się i otwórz — powiedziałem.
18
Ale Grazia z uporem, który w ciągu następnych dni miał się coraz silniej ujawniać,
nie otworzyła, póki nie wyczerpaliśmy listy haseł. „Niech was szlag trafi — zakląłem,
mając na myśli nie tylko Elenę, ale też Ely — wszystkie baby są takie same”, i chcąc
nie chcąc odpowiadałem na pytania z kwestionariusza z poczuciem, że ulegam jak
krótko trzymany mąż, czego najbardziej w życiu nienawidzę. Kiedy wreszcie dobrnę-
liśmy do końca, Grazia — tak samo młodzieńcza i czarująca jak wówczas, gdy ją po-
znałem w Rzymie — osobiście i bez wahania otworzyła mi drzwi, spojrzała na mnie,
jakby ujrzała ducha, i zatrzasnęła je z powrotem, przerażona. Potem miała mi powie-
dzieć:„Patrzyłam na ciebie jak na kogoś, kogo widziałam wcześniej, ale nie miałam po-
jęcia, kto to jest”. Całkiem zrozumiałe. We Włoszech poznała przecież Miguela Littina
zaniedbanego jak zawsze, z brodą, bez okularów i odzianego byle jak, a tu dobija się do
niej łysiejący, wygolony facet o oczach krótkowidza i w garniturze w sam raz dla urzęd-
nika banku.
— Nie bój się, otwieraj — uspokajałem — to naprawdę ja, Miguel.
Otaksowała mnie dokładnie wzrokiem i wpuściła, ale nadal patrzyła na mnie
z pewną rezerwą. Zanim się ze mną przywitała, nastawiła radio na cały regulator, żeby
przypadkiem naszej rozmowy nie podsłuchał ktoś z sąsiedniego pokoju, albo nie wyła-
pały ukryte mikrofony. Była jednak spokojna. Przyleciała tydzień wcześniej wraz z trzy-
osobową ekipą; mieli już akredytację i dokumenty uprawniające do kręcenia filmu, a to
dzięki sprawności personelu włoskiej ambasady, której urzędnicy nie mieli oczywiście
pojęcia, jaki jest prawdziwy cel naszej pracy. Co więcej: ekipa zdołała już nakręcić mate-
riał przedstawiający czołowe osobistości władz, bo parę wieczorów wcześniej pojawiły
się one na galowym przedstawieniu Madame Butterfly, jakie odbyło się staraniem wło-
skiej ambasady w Teatrze Miejskim. Zaproszony był sam generał Pinochet, ale w ostat-
niej chwili zawiadomił, że nie przybędzie. Skądinąd obecność włoskiej ekipy filmowej
na tym przedstawieniu miała dla nas istotne znaczenie, dzięki temu bowiem została ofi-
cjalnie zaanonsowana w Santiago jej obecność; przez następne dni widok filmowców na
ulicach nie budził niczyich podejrzeń. Pozwolenie na nakręcenie materiału wewnątrz
pałacu La Moneda było w trakcie załatwiania, a ludzie, którzy się o nie starali, otrzymali
zapewnienie, że nie wystąpią żadne trudności.
Wiadomość ta wprawiła mnie w taki entuzjazm, że chciałem zabrać się do pracy na-
tychmiast. Gdyby nie godzina policyjna poprosiłbym Grazie, żeby zbudziła pozostałych
członków ekipy: poszlibyśmy upamiętnić moją pierwszą noc po powrocie do kraju.
Zgodnie z naszymi wstępnymi planami mieliśmy zacząć kręcić tuż po moim przylo-
cie, uznaliśmy jednak, że lepiej, by członkowie ekipy nie dowiedzieli się przedwcześnie
o konkretnych projektach i pracowali w przekonaniu, że to Grazia nimi kieruje. Z kolei
ona nie miała się nigdy dowiedzieć, że przy tym samym filmie pracują jeszcze dwie inne
ekipy. Zdążyliśmy omówić wiele szczegółów, popijając grappę, mocną jak ogień wło-
ską wódkę, którą Grazia nosi zawsze przy sobie niczym talizman, kiedy zadzwonił te-
19
lefon. Poderwaliśmy się równocześnie, Grazia chwyciła słuchawkę, chwilę trzymała ją
przy uchu i odłożyła. Recepcja prosiła o ściszenie radia, bo gość z sąsiedniego pokoju
zadzwonił do nich ze skargą.
Pamiętam tę złowrogą ciszę
Jak na jeden dzień — emocji było zbyt wiele. Kiedy wróciłem do siebie, zasta-
łem Elenę pogrążoną w spokojnym śnie, ale na moim stoliku paliła się nocna lampka.
Rozebrałem się po cichu, gotów zasnąć jak Bóg przykazał, ale okazało się to niemożliwe.
Gdy tylko wyciągnąłem się na łóżku, zdałem sobie sprawę z panującej wokół złowrogiej
ciszy spowodowanej godziną policyjną. Nie umiem wyobrazić sobie drugiej podobnej
ciszy na świecie. Zdawała się trwać bez końca i dosłownie czułem jej przytłaczający cię-
żar uciskający mi piersi. Z rozległego, ciemnego miasta nie dochodził najlżejszy hałas.
Nie docierał do mnie ani szum wody w kanalizacji, ani oddech Eleny, ani nawet najlżej-
sze odgłosy mego własnego organizmu.
Wstałem pełen obaw i wyjrzałem przez okno, usiłując odetchnąć świeżym powie-
trzem ulicy; próbowałem dojrzeć to miasto wyludnione, lecz prawdziwe i nigdy jesz-
cze — od dnia, gdy tu przybyłem po raz pierwszy w niespokojnych latach młodości
— nie widziałem go tak opustoszałym i smutnym. Okno znajdowało się na piątym pię-
trze i wychodziło na ślepy zaułek z wysokimi osmalonymi murami, nad którymi przez
popielatoszarą mgłę przebijał ledwie skrawek nieba. Nie czułem, że jestem na własnej
ziemi, nie czułem nawet, że to wszystko dzieje się naprawdę, czułem się jak osaczony
zbieg z któregoś ze starych, mrożących krew w żyłach filmów Marcela Carne.
Dwanaście lat wcześniej, o siódmej rano, jakiś sierżant na czele patrolu posłał serię
w moją stronę, tuż nad głową, i rozkazał mi dołączyć do grupy więźniów pędzonych
w kierunku siedziby Chile Films, gdzie pracowałem. Całe miasto drżało od bombardo-
wań, strzałów karabinowych i wycia przelatujących samolotów wojskowych. Sierżant,
który mnie zatrzymał, szedł jak ślepy i zacząłem się zastanawiać, co się właściwie dzie-
je.„My jesteśmy neutralni”— odezwał się.Ale nie dowiedziałem się, czemu to mówi ani
do kogo odnosi się ta liczba mnoga. Gdy w pewnej chwili znaleźliśmy się sam na sam,
zapytał:
— To pan zrobił Szakala z Nahualtorot?
Przytaknąłem, a on jakby nagle zapomniał o wszystkim: o strzałach, bombardo-
waniach i bombach zapalających lecących na pałac prezydencki, bo poprosił mnie,
żeby mu opowiedzieć, jak to się robi, że fałszywym trupom na filmach cieknie krew.
Wyjaśniłem, słuchał jak urzeczony. Ale natychmiast potem wrócił do rzeczywistości.
20
— Nie gapić się za siebie — wrzasnął — bo wam łby porozwalam!
Mogłoby się zdawać,że to tylko pogróżki,gdyby nie fakt,że parę minut wcześniej wi-
dzieliśmy na ulicy pierwsze trupy, rannego, który na chodniku umierał z upływu krwi,
pozbawiony jakiejkolwiek pomocy, i grupy cywilów, okładające kijami zwolenników
prezydenta Salvadora Allende. Widzieliśmy więźniów stojących plecami do muru i od-
dział żołnierzy symulujących egzekucję.A ci, co nas eskortują, pytają, co się dzieje, i po-
wtarzają z uporem: „My jesteśmy neutralni”. Zamęt, hałas i chaos przyprawiały o sza-
leństwo.
Siedzibę Chile Films otaczał kordon żołnierzy uzbrojonych w karabiny na trójno-
gach wycelowane w kierunku głównego wejścia. Wyszedł do nas jakiś portier w czar-
nym berecie, z odznaką Partii Socjalistycznej.
— A! — wrzasnął na mój widok — ten młody człowiek to pan Littin, to on odpo-
wiada za wszystko, co się tu wyrabia.
Sierżant silnym ciosem powalił go na ziemię.
— Idź pan do diabła! — ryknął. — Gnojek zasrany.
Portier próbował wstać i przerażony, na czworakach, pytał:
— Napije się pan kawki, panie Littin? Filiżankę kawki?
Sierżant poprosił, żebym wziął telefon i sprawdził, co się tam dzieje. Usiłowałem się
do kogoś dodzwonić, ale bez skutku. Co chwilę właził jakiś oficer, wydawał jakiś roz-
kaz, po czym następny rozkazywał coś wręcz przeciwnego: a to żebyśmy sobie zapali-
li, a to żebyśmy nie palili, a to żebyśmy usiedli, a to żebyśmy wstali. Po upływie pół go-
dziny wszedł młody żołnierz i karabinem wskazał na mnie.
— Pan posłucha, sierżancie — odezwał się — tam stoi jakaś blondynka i pyta o tego
pana.
To mogła być tylko Ely. Sierżant poszedł z nią porozmawiać.
Żołnierze tymczasem opowiadali nam, że o świcie wyciągnięto ich z łóżek, że nie
jedli śniadania, że mają rozkaz nic od nikogo nie przyjmować, że jest im zimno i że są
głodni. Jedyne, co mogliśmy dla nich zrobić, to zostawić im nasze papierosy.
Wtedy to wrócił sierżant z jakimś porucznikiem, który zaczął pytać nas o nazwi-
ska przed przewiezieniem na stadion. Kiedy przyszła kolej na mnie, sierżant nie dał mi
czasu na odpowiedź.
— Ten, panie poruczniku — odezwał się do oficera — nie ma z tym nic wspólnego,
przyjechał tu złożyć skargę, bo sąsiedzi rozwalili mu kijami samochód.
Porucznik spojrzał na mnie ze zdumieniem.
— Składać skargi w takiej chwili? — wykrzyknął. — Nie wstyd panu?! Znikaj pan
stąd, ale migiem!
Wybiegłem, przekonany, że zaraz dostanę kulę w plecy pod odwiecznym pretekstem
próby ucieczki. Nic takiego jednak nie zaszło. Ely, której jeden z kolegów powiedział, że
zastrzelono mnie przed siedzibą Chile Films, przyszła zabrać zwłoki. W wielu domach
wzdłuż ulicy powiewały flagi — ustalony znak rozpoznawczy dla wojska, że tu mają
zwolenników. Na nas zdążyła już donieść sąsiadka, znająca nasze kontakty z rządem,
poinformowana o moim zaangażowaniu w kampanię prezydencką Salvadora Allende
i zorientowana w spotkaniach, jakie odbywały się u nas w domu, kiedy pucz stawał się
coraz bardziej nieuchronny.W tej sytuacji nie wróciliśmy do domu, tylko przez miesiąc
przenosiliśmy się z kryjówki do kryjówki, z trójką naszych dzieci i tobołkiem rzeczy
najbardziej niezbędnych, wymykając się śmierci depcącej nam po piętach, aż w końcu
obława wokół nas zacieśniła się tak bardzo, że zapędziła nas w tunel wiodący na wy-
gnanie.
22
Ci, co pozostali, też są wygnańcami
O ósmej rano poprosiłem Elenę, by zadzwoniła pod pewien tylko mnie znany
numer i zapytała o człowieka, którego wolę tu nazywać fałszywym imieniem: po-
wiedzmy Franz. Telefon odebrał on sam, a Elena bez zbędnych wyjaśnień przekazała
w imieniu Gabriela, żeby przyszedł do pokoju numer 501 w hotelu El Conquistador.
Zjawił się, nim upłynęło pół godziny. Elena była już gotowa do wyjścia, ja natomiast le-
żałem jeszcze w łóżku i kiedy usłyszałem pukanie do drzwi, przykryłem się prześciera-
dłem po czubek głowy. Tak naprawdę Franz nie miał pojęcia, z kim się zobaczy, ustali-
liśmy bowiem, że każdy, kto do niego zadzwoni w imieniu Gabriela, będzie moim wy-
słannikiem. W ostatnich dniach dzwoniło do niego trzech Gabrieli — szefów ekip fil-
mowych, z Grazią włącznie, nie podejrzewał więc nawet, że tym kolejnym Gabrielem
okażę się ja sam.
Byliśmy przyjaciółmi jeszcze sprzed czasów Unidad Popular; pracowaliśmy razem
przy moich pierwszych filmach, spotykaliśmy się na wielu festiwalach filmowych, a po
raz ostatni widzieliśmy się w ubiegłym roku w Meksyku. Odsłoniłem twarz, ale i tak
mnie nie rozpoznał, póki nie wybuchnąłem śmiechem, bo to dopiero jest mój znak roz-
poznawczy. Pozwoliło mi to nabrać większego zaufania do mojego nowego wyglądu.
Franza zwerbowałem pod koniec ubiegłego roku. Miał za zadanie odbierać wszyst-
kie wstępne instrukcje — każdą oddzielnie — i przekazywać je poszczególnym ekipom,
a także pozałatwiać wiele istotnych spraw, które miały nam ułatwić pracę, niezależnie
od działań Eleny. Życiorys miał czysty: Chilijczyk, po zamachu stanu z własnej woli
na emigracji w Caracas, choć nie było przeciwko niemu żadnych zarzutów, i od tamtej
pory uczestnik niezliczonych tajnych misji w Chile, gdzie poruszał się z absolutną swo-
bodą, całkowicie i wzorowo kryty. Jego popularność w filmowym światku umacniana
wdziękiem osobistym, jego wyobraźnia i odwaga sprawiały, że stawał się dla nas ideal-
nym partnerem w całym przedsięwzięciu.I nie pomyliłem się.Ustaliliśmy,że przyjedzie
do Chile lądem z Peru, tydzień wcześniej, żeby po kolei przyjąć trzy ekipy i skoordyno-
wać ich działania; ekipy te już pracowały.
23
Ekipa francuska znajdowała się na północy kraju, kręcąc materiał na obszarze od
Arica do Valparaiso, zgodnie ze szczegółowym planem, który opracowaliśmy z szefem
ekipy kilka miesięcy wcześniej w Paryżu. Ekipa holenderska pracowała na południu,
a włoska w Santiago pod moim osobistym nadzorem, przygotowana też na to, by w ra-
zie jakiegokolwiek nieprzewidzianego wydarzenia natychmiast znaleźć się na miejscu.
Wszystkie trzy otrzymały polecenie, by wypytywać ludzi o Salvadora Allende, ilekroć
nadarzy się ku temu sprzyjająca okazja, nie narażając się jednak na ryzyko i starając się
nie wzbudzać podejrzeń; sądziliśmy, że prezydent męczennik stanowi najlepszy punkt
odniesienia, pozwalający określić postawę każdego Chilijczyka wobec teraźniejszej sy-
tuacji kraju i jego przyszłości.
Franz znał dokładnie program każdej ekipy. Dysponował także spisem hoteli, w któ-
rych miały one się zatrzymywać, mógł zatem porozumiewać się z nimi w dowolnej
chwili, co mnie z kolei umożliwiało przekazywanie osobistych instrukcji przez telefon.
Dla większego bezpieczeństwa Franz występował w roli mojego szofera, prowadząc wy-
najęte samochody, które mieliśmy zmieniać co trzy-cztery dni w różnych agencjach.
W czasie mojego pobytu w Chile rzadko mieliśmy się rozstawać.
Trzy ofiary obciążają generała
Zaczęliśmy pracę o dziewiątej rano. Plaza de Armas, o parę przecznic od naszego ho-
telu, zalana bladym letnim słońcem tej południowej jesieni, prześwitującym przez roz-
łożyste korony drzew, w rzeczywistości była bardziej wzruszająca niż to, co zachowało
się w moich wspomnieniach.Wiecznie zdobiące ją kwiaty,co tydzień zmieniane,wydały
mi się świeższe i piękniejsze niż kiedykolwiek. Ekipa włoska zaczęła filmować już go-
dzinę wcześniej typowe poranne życie na placu: emerytów siedzących na drewnianych
ławkach, czytających gazetę, staruszków karmiących gołębie, sprzedawców tandety, fo-
tografów wyposażonych w anachroniczne aparaty z czarnym rękawem, rysowników
tworzących karykatury w trzy minuty, czyścibutów podejrzewanych o to, że są infor-
matorami junty, dzieci z kolorowymi balonikami przy wózkach z lodami, ludzi wycho-
dzących z katedry. Na skraju placu zebrała się jak zwykle grupka artystów w oczekiwa-
niu, że ktoś ich zatrudni przy jakiejś nieprzewidzianej imprezie. Byli tam znani muzycy,
iluzjoniści i clowny bawiące dzieci oraz transwestyci ekstrawagancko odziani i wyma-
lowani, których prawdziwą płeć nie sposób odgadnąć. W przeciwieństwie do poprzed-
niego wieczora w ten cudowny poranek krążyły po placu patrole policji-karabinierów,
gorliwych i dobrze uzbrojonych. Z furgonetek wyposażonych w dużej mocy sprzęt mu-
zyczny dochodziły dźwięki modnych piosenek puszczonych na cały regulator.
24
Później odkryłem, że tylko ten, co dopiero przyjechał, ulega złudzeniu, że na ulicach
jest mało policji. W każdej chwili może się pojawić specjalna grupa interwencyjna re-
zydująca na głównych stacjach metra, jak również samochody wyposażone w armatki
wodne czekające na bocznych ulicach, gotowe brutalnie stłumić w zarodku wszelki od-
ruch protestu — do czego zresztą dochodzi codziennie.Najpilniej strzeżona jest właśnie
Plaza de Armas, newralgiczny punkt Santiago, gdzie znajduje się siedziba Wikariatu
Solidarności, potężnego bastionu oporu przeciwko dyktaturze, działającego pod auspi-
cjami kardynała Silvy Henriqueza, cieszącego się poparciem nie tylko katolików, ale
wszystkich ludzi walczących o przywrócenie w Chile demokracji. Dzięki temu Wikariat
zdobył sobie autorytet, któremu trudno się przeciwstawiać, a obszerny, zalany słońcem
dziedziniec kolonialnego pałacu bez względu na porę wygląda jak targowisko. To tutaj
znajdują schronienie i opiekę ludzie prześladowani bez względu na przekonania i tu
wypracowano sposoby niesienia pomocy potrzebującym, ze stuprocentową pewnością,
że dotrze ona, gdzie powinna, przede wszystkim do więźniów politycznych i ich rodzin.
Tu również docierają informacje o torturach i tu obmyśla się działania na rzecz zaginio-
nych oraz akcje mające powstrzymać nieprawości.
Na kilka miesięcy przed moim nielegalnym przybyciem do Chile rząd rzucił
Wikariatowi krwawe wyzwanie, które z kolei obróciło się przeciwko dyktaturze i za-
groziło jej stabilności. Otóż pod koniec lutego 1985 roku aresztowano trzech działa-
czy opozycji i potraktowano w sposób tak bestialski, że nie ulegało wątpliwości, na czyj
rozkaz. Socjologa Jose Manuela Paradę, pracownika Wikariatu, zatrzymano na oczach
trojga jego małych dzieci, przed szkołą, do której uczęszczały. Policja wstrzymała ruch
w promieniu trzech przecznic, a nad całą dzielnicą krążyły wojskowe helikoptery.
Dwóch pozostałych zatrzymano w różnych punktach miasta w odstępie kilku godzin.
Jednym z nich był Manuel Guerrero, szef Asociación Gremial de Educación de Chile,
drugim — Santiago Nattino, grafik cieszący się dużym uznaniem w środowisku, w któ-
rym dotychczas nie wiedziano, że jest on aktywnym działaczem podziemia. Nim naród
otrząsnął się z osłupienia, 2 marca 1985 roku na rzadko uczęszczanej drodze w pobliżu
międzynarodowego lotniska w Santiago znaleziono trzy ciała, zmasakrowane i ze śla-
dami wyjątkowego okrucieństwa. Generał Cesar Mendoza Duran, dowódca sił poli-
cyjnych i członek rządzącej junty złożył prasie oświadczenie, że owa potrójna zbrod-
nia jest wynikiem partyjnych porachunków w gronie komunistów, działających z roz-
kazu Moskwy. Wobec tak niebywałego wyjaśnienia ludzie nagle pozbyli się lęku, a ge-
nerał Mendoza Duran, uznany przez opinię publiczną za prowodyra zbrodni, musiał
odejść z rządu. To mniej więcej wtedy czyjeś nieznane ręce zamazały na tabliczce Calle
del Puente, nazwę jednej z czterech ulic wychodzących z Plaza de Armas, i na jej miej-
scu wpisały imię nowego patrona, Jose Manuela Parady; tak się ją zwie obecnie.
25
„Ma pan szczęście, że jest Urugwajczykiem”
Gniew wywołany tamtą brutalną zbrodnią wisiał jeszcze w powietrzu owego ranka,
gdy przyszliśmy z Franzem na Plaza de Armos, niczym dwaj zwykli przechodnie.
Zauważyłem, że ekipa włoska znajduje się dokładnie tam, gdzie ustaliliśmy z Grazią po-
przedniego wieczoru,i że nasze przybycie nie uszło uwagi szefowej.Póki jeszcze nie wy-
dawała żadnych poleceń kamerzyście, Franz stanął z boku, a ja sam zacząłem dawać re-
żyserskie wskazówki, zgodnie z tym, co wcześniej ustaliłem z szefami wszystkich trzech
ekip. Najpierw przespacerowałem się po placu, a przystając tu i ówdzie, wskazywałem
Grazii, kiedy i w którą stronę powinna być ustawiona kamera, gdy będę spacer powta-
rzał. Na razie ani ona, ani ja nie musieliśmy szukać dowodów na to, jak bezwzględnie
panujący reżim terroryzuje ulicę. Tego ranka chodziło nam jedynie o uchwycenie na-
stroju panującego w zwykły dzień, a przede wszystkim o zachowania ludzi, którzy, jak
zauważyłem poprzedniego wieczoru, byli chyba mniej rozmowni niż dawniej. Poruszali
się z większym pośpiechem, niemal nie zwracając uwagi na to, co dzieje się obok, a ci,
którzy w ogóle rozmawiali, zachowywali ostrożność i unikali podkreślania słów ge-
stami jak kiedyś, co mi utkwiło w pamięci i co wciąż się widywało u Chilijczyków na
emigracji.Przechadzałem się tak wśród grupek ludzi z prościutkim,miniaturowym ma-
gnetofonem w kieszeni koszuli, chcąc pochwycić strzępy rozmów, bynajmniej nie po to,
by sobie zapełnić pierwszy dzień, ale żeby je potem wykorzystać w filmie.
Wskazawszy ekipie główne punkty do filmowania, przysiadłem na ławce obok ja-
kiejś opalającej się pani, chcąc spisać na gorąco spostrzeżenia; pomalowane na zielono,
drewniane deski całe były pokryte wyrytymi nożem napisami, dziełem kilku pokoleń
zakochanych. Ponieważ ciągle zapominam notatnika, pisałem na odwrocie pudełek po
gitane’ach, znanych francuskich papierosach, których spory zapas przywiozłem z Pary-
ża. Robiłem tak przez cały czas pracy nad tym filmem i choć nie dlatego zachowałem
puste pudełka, te notatki były moim dziennikiem podróży i posłużyły mi do odtworze-
nia szczegółów wyprawy w tej książce.
Notując coś pilnie na Plaza de Armas tamtego poranka, zauważyłem, że siedząca tuż
obok kobieta obserwuje mnie kątem oka. Była w słusznym wieku, ubrana w sposób
nieco staroświecki, typowy dla klasy średniej, w futerku i w mocno znoszonym kape-
luszu. Nie bardzo wiedziałem, co tu robi samotna i milcząca, bo ani nie patrzyła w żad-
nym konkretnym kierunku, ani nie reagowała na gołębie przelatujące nad naszymi gło-
wami czy dziobiące nam czubki butów. Gdyby mi sama nie wyjaśniła, nigdy bym się
Gabriel Garcia Marquez Na fałszywych papierach w Chile La aventura de Miguel Littin clandestino en Chile Przełożyła Agnieszka Rurarz z posłowiem Roberta Mroziewicza Wydanie polskie: 2003 Wydanie oryginalne: 1986
2 Wstęp Na początku 1985 roku Miguel Littin, chilijski reżyser figurujący na liście pięciu ty- sięcy wygnańców pozbawionych prawa powrotu do kraju, przebywał w Chile przez sześć tygodni w warunkach absolutnej konspiracji, rejestrując na liczącej ponad sie- dem tysięcy metrów taśmie filmowej tamtejszą rzeczywistość po dwunastu latach rzą- dów junty wojskowej. Z ucharakteryzowaną twarzą, poruszający się inaczej niż zwy- kle i ubrany w kompletnie odmiennym stylu, zaopatrzony w fałszywe dokumenty, osła- niany i wspomagany przez demokratyczne organizacje działające w podziemiu, Littin kierował pracą trzech europejskich ekip filmowych przybyłych najzupełniej legalnie w tym samym co on czasie i kręcących materiał wzdłuż i w głąb Chile, włącznie z wnę- trzem pałacu La Moneda, a nadto sześciu ekip miejscowych, złożonych z młodych ludzi działających w konspiracji. W efekcie powstał czterogodzinny film dla telewizji i dwu- godzinna wersja kinowa, która właśnie teraz wchodzi na ekrany na całym świecie. Kiedy jakieś pół roku temu w Madrycie Miguel Littin opowiedział mi, czego i jak udało mu się dokonać, stwierdziłem, że sama historia powstania jego filmu stanowi ma- teriał na film i jeżeli nikt tego nie zarejestruje, to wszystko pójdzie w niepamięć. Reżyser zgodził się wobec tego na męczący, trwający niemal tydzień wywiad; nagrany mate- riał liczy osiemnaście godzin. W ten oto sposób udało się odtworzyć wyczyn Littina ze szczegółami, nie wyłączając implikacji zawodowych i politycznych. Przedstawiam zwię- zły zapis tej rozmowy w dziesięciu odcinkach. Niektóre nazwiska i okoliczności zostały zmienione, żeby nie ujawniać tożsamości ludzi mieszkających nadal w Chile. Postanowiłem też zachować narrację w pierwszej osobie, tak by brzmiała jak relacja samego Littina, starając się zachować jej osobisty ton — czasami wręcz poufały i nie wdawać się w banalne udramatyzowania i odniesienia historyczne. Ostateczny szlif tekstu jest, oczywiście, mój, nie sposób bowiem porzucić własny pi- sarski styl, zwłaszcza gdy historię na sześćsetstronicową powieść trzeba zawrzeć w stu pięćdziesięciu. Starałem się jednak zachować chilijskie wyrażenia i zwroty językowe pierwotnej relacji, a także oddać wiernie sposób rozumowania narratora, który nie do końca podzielam.
Biorąc pod uwagę rodzaj materiału oraz okoliczności,w jakich został zebrany,Miguel Littin: w Chile na fałszywych papierach można by uznać za typowy reportaż.Ale to coś więcej: nie wolne od emocji odtworzenie działań, które w ostatecznym rachunku przy- niosły dużo więcej wzruszeń i osobistego zaangażowania, niż to zakładał pierwotny, w pełni zresztą zrealizowany projekt nakręcenia filmu bez względu na zagrożenie czy- hające w kraju rządzonym przez juntę. Sam Littin stwierdził w pewnym momencie: To nie żadne bohaterstwo z mojej strony, po prostu udało mi się raz w życiu zrobić coś na- prawdę przyzwoitego. To prawda i na tym polega ogromna wartość jego czynu.
4 Na fałszywych papierach w Chile Samolot linii Ladeco rejs numer 115, lecący z Asunción, stolicy Paragwaju, podcho- dził właśnie do lądowania na lotnisku w Santiago de Chile z ponadgodzinnym opóź- nieniem. Z prawej strony, w oślepiającym świetle księżyca rysowała się niczym stalowy cypel sięgająca niemal siedmiu tysięcy metrów sylwetka Aconcagua. Samolot zgrabnie, acz niepewnie przechylił się na lewe skrzydło, w chwilę później wyrównał położenie, czemu towarzyszyło ponure trzeszczenie metalu, po czym niespodziewanie w trzech kangurzych susach siadł kołami na pasie. Ja, Miguel Littin, syn Hernana i Cristiny, re- żyser filmowy, jeden z pięciu tysięcy Chilijczyków pozbawionych prawa powrotu do oj- czyzny, po dwunastu latach wygnania znalazłem się oto ponownie we własnym kraju, tyle że pozbawiony własnej skóry: fałszywa była moja tożsamość, paszport, nawet żona. Moja twarz i sylwetka zostały tak odmienione przez charakteryzację i ubranie, że kilka tygodni później miała nie rozpoznać mnie nawet własna matka. Zaledwie parę osób zostało wtajemniczonych, a jedna z nich leciała ze mną tym samym rejsem: Elena, działaczka chilijskiego ruchu oporu, młoda i szalenie atrakcyj- na, której organizacja powierzyła zadanie utrzymywania łączności z podziemiem, na- wiązywania kontaktów, oceniania warunków działania, umawiania spotkań i czuwania nad naszym bezpieczeństwem. W przypadku gdyby policja wpadła na mój trop, gdy- bym zniknął bądź przez ponad dwadzieścia cztery godziny nie nawiązał umówionego przedtem kontaktu,miała ujawnić,że przebywam w Chile,po to,by sprawa nabrała roz- głosu w całym świecie. Choć nasze dokumenty nie wskazywały, że coś nas może łączyć, lecieliśmy razem z Madrytu przez pół świata, przesiadając się na siedmiu lotniskach, jak stare dobre małżeństwo.W tej ostatniej podróży, trwającej półtorej godziny, postanowi- liśmy zająć miejsca daleko od siebie i wysiąść, jakbyśmy się nie znali. Ja miałem pierw- szy przejść przez kontrolę paszportową, a ona po mnie, aby w razie jakichś kłopotów natychmiast zawiadomić kogo trzeba. Gdyby wszystko poszło dobrze, mieliśmy wyjść z lotniska i znów udawać parę kochających się małżonków. Cel, jaki sobie obraliśmy, w teorii był łatwy do osiągnięcia, w praktyce natomiast wiązał się z olbrzymim ryzykiem: mieliśmy po kryjomu nakręcić dokument rejestru-
5 jący rzeczywistość chilijską po dwunastu latach rządów junty wojskowej. Od lat marzy- łem, że zrealizuję ten pomysł, który od dawna chodził mi po głowie, ponieważ obraz kraju, przesłonięty tęsknotą, zaczynał mi się już zacierać w pamięci, a dla reżysera naj- pewniejszym sposobem odzyskania utraconej ojczyzny jest ponownie sfilmować ją „od środka”. Pragnienie to nasiliło się, kiedy chilijski rząd przystąpił do publikowania list z nazwiskami emigrantów, którym zezwolono na powrót i na żadnej z nich nie znala- złem swojego, a czarna rozpacz ogarnęła mnie, gdy pojawiła się lista z nazwiskami pię- ciu tysięcy emigrantów bez prawa powrotu: byłem jednym z nich. Natomiast cały pro- jekt przybrał konkretną formę zupełnie przypadkowo i to wtedy, gdy się tego w ogóle nie spodziewałem, po dwóch latach od chwili, gdy zupełnie straciłem nadzieję na jego realizację. Było to jesienią 1984 roku w baskijskim mieście San Sebastian. Zamieszkałem tam pół roku wcześniej z Ely i trójką naszych dzieci, żeby spokojnie kręcić film fabularny, z którego, jak to nieraz bywało w tajnej historii kina, producent wycofał się zaledwie na tydzień przed rozpoczęciem zdjęć. Zostałem na lodzie. Za to w trakcie festiwalu filmo- wego, przy kolacji w gronie przyjaciół w uczęszczanym lokalu, powróciłem do moich dawnych marzeń. Wysłuchano mnie i nawet omówiono projekt z niejakim zaciekawie- niem, nie tyle z uwagi na ewidentny aspekt polityczny sprawy, ile ze względu na rysu- jącą się możliwość zakpienia sobie z wszechwładnego Pinocheta. Tyle że nikt nie sądził, iż kryje się w tym coś więcej niż najczystsze rojenia snute przez wygnańca. A jednak, gdy o świcie wracaliśmy do domu uśpionymi uliczkami starego miasta, włoski produ- cent Luciano Balducci, który przy stole prawie się nie odzywał, ujął mnie pod ramię i zatrzymał jak gdyby nigdy nic, czekając, aż grupa nas minie. — Człowiek, jakiego ci trzeba — powiedział — czeka na ciebie w Paryżu. Tak było. Człowiek, którego potrzebowałem, piastował wysokie stanowisko w we- wnątrzchilijskim ruchu oporu, a jego projekt różnił się od mojego zaledwie w nielicz- nych szczegółach formalnych. Jedyna, za to blisko czterogodzinna rozmowa w między- narodowym klimacie La Coupole, w asyście entuzjastycznie nastawionego Balducciego wystarczyła, by urzeczywistnić te fantastyczne, niestworzone marzenia, jakie snułem w najdrobniejszych szczegółach w kapryśne, bezsenne noce na wygnaniu. Pierwszym krokiem miało być przerzucenie do Chile trzech ekip filmowych: wło- skiej, francuskiej i jakiejś trzeciej europejskiej, dysponującej holenderskimi papierami. Wszystkie miały działać legalnie, zaopatrzone w oficjalne pozwolenie władz na kręcenie filmu i otoczone zwyczajową pomocą ze strony swoich ambasad. Ekipa włoska, najle- piej pod kierunkiem jakiejś dziennikarki, miałaby za zadanie kręcić dokument poświę- cony losom włoskiej emigracji w Chile, ze specjalnym naciskiem na twórczość Joaquina Toesca, architekta, który zbudował pałac La Moneda. Ekipa francuska miałaby uzyskać zgodę na kręcenie filmu dokumentalnego o wydźwięku ekologicznym na temat chilij-
6 skiej geografii. Trzecia ekipa miałaby zbierać materiał dokumentujący skutki ostatniego trzęsienia ziemi. Żadna z tych trzech ekip nie miała wiedzieć nic o pozostałych dwóch — ani tego, o co naprawdę chodzi, ani kto nimi z ukrycia kieruje. Wyjątkiem mieli być ich szefowie, z założenia zawodowcy znani w środowisku, dobrze zorientowani w świe- cie polityki i świadomi ryzyka.Najtrudniejszym zadaniem było znalezienie takich ludzi, ale błyskawiczne podróże do trzech europejskich krajów przyniosły rozwiązanie pro- blemu. W noc mojego przyjazdu wszystkie trzy ekipy, z kontraktami bez zarzutu i ofi- cjalnie akredytowane, przebywały już w Chile, czekając na instrukcje. Koszmarne zadanie: zmiana osobowości Tak naprawdę najtrudniejszą dla mnie sprawą było przeistoczenie się w kogoś zupeł- nie innego. Zmiana osobowości wymaga ciągłej walki z samym sobą, bo w człowieku kłócą się dwa uczucia: determinacja, by zmienić skórę i pragnienie pozostania we wła- snej. Najtrudniej przyszło mi nawet nie tyle przeistoczyć się w kogoś innego, tylko po- konać własny, nieświadomy opór wobec koniecznych zmian w wyglądzie i w zachowa- niu. Musiałem przestać być kimś, kim zawsze byłem, i zmienić się w innego człowieka, zupełnie ode mnie różnego, takiego, który nie wzbudzi najmniejszych podejrzeń taj- nej policji, która swego czasu zmusiła mnie do opuszczenia kraju, w faceta, którego nie poznają nawet najbliżsi przyjaciele. Po niemal trzech tygodniach dwóch psychologów i filmowa charakteryzatorka, pod kierunkiem specjalisty od tajnych misji specjalnych, sprowadzonego specjalnie z Chile, dokonali cudu, pokonując mój upór i instynktowną determinację, by nadal pozostawać sobą. Na pierwszy ogień poszła broda. Nie chodziło po prostu o to, by ją zgolić, tylko żebym wyzwolił się z osobowości, jaką właśnie dzięki niej zyskałem. Zapuściłem ją we wczesnej młodości, kiedy miałem rozpocząć pracę nad pierwszym filmem, i potem wiele razy goliłem, ale nigdy nie przystępowałem bez niej do zdjęć. Stanowiła ona jakby nieodłączną cechę mojej reżyserskiej osobowości. Moi wujowie także nosili brody, co dodatkowo zwiększało mój sentyment. Kiedy wiele lat temu w Meksyku na jakiś czas ją zgoliłem, nie mogłem przyzwyczaić do mojej nowej twarzy ani przyjaciół, ani rodziny, ani tym bardziej siebie samego.Wszyscy odnosili wrażenie, że widzą kogoś obcego, a ja z uporem nie dopuszczałem do tego,by broda odrosła,sądząc,że dzięki temu wyglądam młodziej. Z błędu wyprowadziła mnie dopiero moja córka Catalina: — Może i młodziej wyglądasz — powiedziała — ale brzydziej.
7 W rezultacie ponowne zgolenie brody przed podróżą do Chile nie okazało się by- najmniej kwestią mydła i brzytwy; był to cały, głęboki proces odchodzenia od własnej osobowości. Przystrzygano mi brodę stopniowo, przypatrywano się starannie zmia- nom na każdym etapie i oceniano efekty, jakie kolejne zmiany jej kształtu wywierały na moim wyglądzie i charakterze. W końcu brody nie było. Dopiero po wielu dniach od- ważyłem się w ogóle spojrzeć w lustro. Potem przyszła kolej na fryzurę.Mam włosy intensywnie czarne,po matce Greczynce i ojcu Palestyńczyku, który w genach przekazał mi również skłonność do przedwcze- snego łysienia.Pierwszym krokiem było przefarbowanie ich na jasny kasztan.Następnie wypróbowywano na mnie niezliczone fryzury, aż wreszcie uznano, że najlepiej nie wal- czyć z naturą i zamiast ukrywać łysinę, jak zamierzano na początku, podkreślono ją. Mało, że zaczesano mi włosy do tyłu, to jeszcze usunięto zbędne resztki pęsetą... Trudno uwierzyć, że dzięki pewnym drobnym zabiegom mogą się tak bardzo zmie- nić rysy twarzy. Moje oblicze niczym księżyc w pełni, nawet mimo znacznie mniejszej niż teraz tuszy, zrobiło się prawie że owalne tylko dzięki odpowiedniej depilacji końcó- wek brwi. Co ciekawe, zyskałem przez to w rysach akcenty bardziej wschodnie niż te, jakie mam od urodzenia, co zresztą lepiej pasuje do mojego pochodzenia. Ostatnim za- biegiem był dobór soczewek kontaktowych: przez pierwsze dni potwornie bolała mnie od nich głowa, ale zmieniły one zarówno kształt moich oczu, jak też ich wyraz. Z sylwetką było mniej kłopotów, choć wymagało to ode mnie większego wysiłku umysłowego. O ile zmiana twarzy to w gruncie rzeczy kwestia charakteryzacji, o tyle figura wymagała specjalnego treningu psychologicznego i o wiele wyższej koncentra- cji. To sylwetka musiała pokornie przyjąć zmianę mego statusu. Zamiast bowiem dżin- sów i skórzanych kurtek, które dotychczas nosiłem, musiałem przyzwyczaić się do gar- niturów z angielskiej wełny dobrych europejskich firm, do szytych na miarę koszul, za- mszowych butów i ręcznie malowanych w kwiaty włoskich krawatów. Zamiast typo- wego dla mnie akcentu chilijskiego chłopa, zamiast szybkich, agresywnych wypowie- dzi, musiałem nauczyć się mówić jak zamożny Urugwajczyk, ta bowiem narodowość najlepiej pasowała do mojej nowej tożsamości. Musiałem też nauczyć się śmiać w spo- sób mniej charakterystyczny, nauczyć się chodzić wolno i gestykulować przy rozmowie, żeby to brzmiało bardziej przekonująco. Słowem: z biednego, niepokornego reżysera, jakim dotąd byłem, musiałem przeistoczyć się w kogoś, kim najmniej chciałbym być: w zadowolonego z siebie burżuja.W mumię, wedle chilijskiego określenia. Równocześnie uczyłem się wspólnego życia z Eleną w rezydencji w XVI dzielnicy Paryża, poddawszy się po raz pierwszy rygorom narzuconym z góry przez kogoś, kim przecież nie byłem, oraz diecie dobrej chyba dla żebraka, niezbędnej jednak, bym stra- cił dziesięć kilo z osiemdziesięciu. Nie był to mój dom i w żadnym szczególe nie przy- pominał mojego, ale jako mój własny miałem go zapamiętać, chodziło bowiem o to,
8 by utrwaliły się nam obojgu szczegóły pozwalające uniknąć ewentualnych sprzeczno- ści. To jedno z najdziwniejszych doświadczeń, jakie przeżyłem, bo szybko zdałem sobie sprawę, że Elena jest sympatyczna i taka też by zapewne była prywatnie, ale nigdy nie mógłbym z nią mieszkać. Została wybrana przez grono specjalistów ze względu na kwalifikacje zawodowe i polityczne, a ja miałem tylko iść obraną przez nią drogą, nie mając nawet minimum marginesu na własną inspirację. Później, już po wszystkim, mia- łem zdać sobie sprawę, że nie byłem wobec Eleny sprawiedliwy, może dlatego, że w ja- kiś nieświadomy sposób identyfikowałem ją ze światem mojego drugiego ja, przed wej- ściem w który tak się broniłem, mimo że był to warunek życia lub śmierci. Teraz, kiedy wracam pamięcią do tego dziwnego doświadczenia, zastanawiam się, czy w tej przygo- dzie nie staliśmy się na koniec małżeństwem doskonałym: ledwie się znosiliśmy pod wspólnym dachem. Elena nie miała kłopotów ze zmianą tożsamości. Jest Chilijką, choć nie mieszka w Chile na stałe od piętnastu lat z górą, nigdy jednak nie musiała emigrować i nie po- szukuje jej żadna policja świata. Pasowała idealnie. Uczestniczyła w wielu poważnych misjach politycznych w różnych krajach, a pomysł nakręcenia po kryjomu materiału filmowego w jej własnym chyba ją zafascynował. O wiele trudniej było ze mną, bo na- rodowość, jaka wydawała się najsensowniejsza z przyczyn taktycznych, zobowiązywała mnie do przyswojenia sobie cech charakteru zupełnie różnych od mojego i do wymy- ślenia sobie całej przeszłości w kraju, którego kompletnie nie znam. Mimo wszystko jeszcze przed czasem nauczyłem się odruchowo odwracać głowę, słysząc swoje fałszywe imię, i umiałem odpowiedzieć na najdziwaczniejsze pytania dotyczące Montevideo, po- cząwszy od numerów autobusów, jakie dowiozą mnie do domu, skończywszy na cza- sach szkolnych i kolegach z klasy sprzed dwudziestu lat w XI Liceum przy Avenida Italia, dwie przecznice od apteki i o przecznicę od ostatnio postawionego supermarke- tu. Powinienem był tylko uważać na śmiech, bo mój jest tak charakterystyczny, że zdra- dziłby mnie mimo wszelkiej charakteryzacji.Człowiek odpowiedzialny za zmianę mojej tożsamości ostrzegł mnie wręcz, najdramatyczniej jak umiał: „Jeśli tylko zaczniesz się śmiać, zginiesz”. Pozostało uznać, że kamienna twarz, niezdolna do uśmiechu, nie po- winna dziwić u rekina światowej finansjery. Jednak możliwość realizacji naszych planów stanęła nagle pod znakiem zapytania, bo mniej więcej wtedy w Chile kolejny raz ogłoszono stan wyjątkowy. W ten sposób zareagował rząd, osłabiony spektakularną klęską gospodarczego eksperymentu szkoły chicagowskiej, na połączoną akcję opozycji, zjednoczonej po raz pierwszy we wspól- nym froncie.W maju 1983 roku doszło do pierwszych protestów ulicznych, które mimo represji i tłumienia ich w okrutny sposób powtarzały się potem przez cały rok, przy żar- liwym poparciu młodzieży, zwłaszcza dziewcząt.
9 Ugrupowania opozycyjne, te legalne i te nielegalne, do których przyłączyły się po raz pierwszy postępowe warstwy społeczeństwa, ogłosiły jednodniowy strajk general- ny.Była to demonstracja siły i determinacji społecznej,która zaskoczyła rząd i przyspie- szyła wprowadzenie stanu wyjątkowego. Zdesperowany Pinochet skomentował to zda- niem, które odbiło się w świecie szerokim echem: — Jak tak dalej pójdzie, trzeba będzie powtórzyć jedenasty września. Bez wątpienia owa sytuacja sprzyjała tematyce takiego filmu jak nasz, mającego wy- dobyć na światło dzienne najmniej widoczne aspekty wewnętrznego życia kraju, zara- zem jednak groziły nam o wiele bardziej szczegółowe kontrole policyjne i brutalniejsze represje, a czas pracy z kamerą ograniczała godzina policyjna. W końcu jednak chilij- ski ruch oporu, rozważywszy wszystkie argumenty za i przeciw, uznał, że można zaczy- nać działać zgodnie z moim planem. Rozwinęliśmy więc żagle przy spokojnym morzu i sprzyjającym wietrze w zaplanowanym dniu. Długachny ośli ogon dla Pinocheta Pierwsza ciężka próba nastąpiła na madryckim lotnisku w dniu wyjazdu. Od ponad miesiąca nie widziałem Ely ani dzieci: Pochi, Miguelita i Cataliny. Nie miałem z nimi żadnego kontaktu, a wśród osób odpowiedzialnych za moje bezpieczeń- stwo panowało przekonanie, że powinienem wyjechać, nie informując o tym rodziny, by przypadkiem pożegnanie czegoś nie zepsuło. Co więcej, na początku uważano, że dla większego spokoju wszystkich lepiej, by moi bliscy nie znali prawdy, szybko jednak zda- liśmy sobie sprawę, że to nie ma sensu. Przeciwnie: nikt nie mógł lepiej niż Ely zabez- pieczać nam tyłów. Podróżując wciąż między Madrytem a Paryżem i Paryżem a Rzy- mem, bywając w Buenos Aires była najodpowiedniejszą osobą do kontrolowania od- bioru i wywoływania materiału, który miałem nadsyłać z Chile, a nawet do zdobywania dodatkowych funduszy — gdyby zaszła taka potrzeba. I tak właśnie się to odbywało. Natomiast moja córka Catalina już w pierwotnym stadium przygotowań zoriento- wała się, że w mojej sypialni rośnie oto stos nowej garderoby, kompletnie innej niż ta, jaką dotąd nosiłem, nie pasującej do mojego stylu bycia. Tak wielka była jej konsterna- cja i tak olbrzymia ciekawość, że przyparty do ściany wyjawiłem całej mojej czwórce powzięty plan.Wywołało to niekłamaną radość i zrodziło pewne poczucie uczestnictwa we wspólnym projekcie, jak gdyby dzieci weszły nagle w akcję jednego z tych filmów, jakie wymyślaliśmy sobie zwykle we czworo dla zabawy. Mimo to jednak, gdy ujrzały na lotnisku świętoszkowatego Urugwajczyka, który niewiele miał wspólnego ze mną,
10 zarówno one jak i ja uświadomiliśmy sobie, że ten film staje się dramatem, jaki prze- żywamy naprawdę, dramatem poważnym i niebezpiecznym, w którym uczestniczymy wszyscy. Odezwały się niemal równocześnie: — Najważniejsze, żebyś przyczepił Pinochetowi długachny ośli ogon. Jak w dziecięcej zabawie, kiedy dzieciak z zawiązanymi oczami musi przyczepić kar- tonowemu osłu ogon dokładnie we właściwym miejscu. — Zrobione! I obliczywszy, ile metrów taśmy mam nakręcić, dodałem: — Będzie to ogon długości siedmiu tysięcy metrów. Tydzień później Elena i ja lądowaliśmy w Santiago de Chile. Podróż — także z przy- czyn technicznych — stanowiła peregrynację bez wcześniej ustalonej trasy przez sie- dem miast europejskich, dzięki czemu powoli oswajałem się ze swoją nową tożsamo- ścią, podkreśloną niebudzącym podejrzeń paszportem. Był to w samej rzeczy auten- tyczny paszport urugwajski, zawierający najprawdziwsze dane prawowitego właścicie- la, który przekazał go nam w geście politycznej solidarności, z pełną świadomością, że ktoś się nim posłuży, by legalnie przekroczyć granice Chile. Zmieniona została jedynie fotografia posiadacza: wklejono tam moją, zrobioną już po zmianie osobowości. Moje rzeczy też przygotowano w zgodzie z inicjałami właściciela paszportu: monogram na koszulach i na neseserze, nagłówek wizytówek, papier listowy. Po wielu godzinach ćwi- czeń nauczyłem się bezbłędnie podrabiać podpis. Jedyną rzeczą, jakiej z powodu braku czasu nie zdołaliśmy rozwiązać, była kwestia kart kredytowych, co mogło mieć niebez- pieczne konsekwencje, bo przecież niepojęte, by człowiek taki jak ten, za którego się po- dawałem, kupował sobie kolejne bilety lotnicze, płacąc żywą gotówką. Mimo niebywałej niezgodności charakterów,co w życiu prawdziwym dawałoby nam powody do rozwodu, po dwóch dniach Elena i ja nauczyliśmy się zachowywać niczym małżeństwo potrafiące przetrwać wszelkie, nawet najgorsze domowe katastrofy. Każde z nas znało fałszywy życiorys partnera, fałszywą przeszłość tudzież fałszywe mieszczań- skie upodobania i nie sądzę,byśmy mogli popełnić jakiś poważny błąd w przypadku in- tensywnego śledztwa.Nasza historia była bez zarzutu.Staliśmy na czele dużej agencji re- klamowej z siedzibą w Paryżu i wraz z ekipą filmową jechaliśmy nakręcić promocyjny film o nowych perfumach, jakie w przyszłym roku pojawią się na rynku europejskim. Wybraliśmy Chile, bo to jeden z niewielu krajów, gdzie w każdej chwili można znaleźć pejzaże i klimaty typowe dla wszystkich czterech pór roku — od rozgrzanych plaż po wieczne śniegi. Elena nosiła z godną pozazdroszczenia swobodą swoje kosztowne euro- pejskie sukienki, jak gdyby nie była tą samą kobietą, jaką przedstawiono mi w Paryżu: uczennicą w spódniczce w szkocką kratę,w mokasynach,z rozpuszczonymi włosami.Ja zresztą także czułem się równie swobodnie w nowej skórze speca od reklamy, póki nie ujrzałem własnego odbicia w szybie wystawowej na madryckim lotnisku: ciemny gar-
nitur, sztywny kołnierzyk i krawat, słowem: rekin finansjery, którego wygląd przypra- wił mnie o mdłości. „Koszmar — pomyślałem — gdybym nie był sobą, mógłbym być na przykład kimś takim”. W tym czasie jedyną rzeczą tak naprawdę moją był podnisz- czony egzemplarz Podróży do źródeł czasu, wspaniałej powieści Alejo Carpentiera, która spoczywała w moim neseserze, jak przy każdej podróży nieodmiennie od lat piętnastu, stanowiąc remedium na niekontrolowany strach przed lataniem. Natomiast musiałem przejść przez cały szereg kontroli paszportowych na rozmaitych lotniskach tego świa- ta, zanim nauczyłem się powstrzymywać nerwowy lęk przed okazaniem cudzego prze- cież paszportu. Pierwszą próbę przeszedłem w Genewie i mimo że wszystko przebiegło jak najzwy- czajniej, wiem, że nie zapomnę tego do końca życia, ponieważ urzędnik imigracyjny przejrzał mój paszport bardzo dokładnie, niemalże strona po stronie, a na koniec spoj- rzał mi prosto w twarz, żeby porównać zdjęcie z oryginałem. Popatrzyłem mu w oczy, wstrzymując oddech, mimo że przecież zdjęcie było w tym paszporcie jedyną moją rze- czą własną. Po tej drastycznej kuracji nigdy już nie doświadczyłem podobnych mdło- ści i równie przyspieszonego bicia serca, aż do chwili, gdy otworzono drzwi samolotu na lotnisku w Santiago de Chile i w śmiertelnej ciszy po upływie dwunastu lat poczu- łem powiew lodowatego powietrza z andyjskich grzbietów. Na frontonie budynku wid- niał gigantyczny napis wypisany niebieskimi literami:„Pokój i porządek gwarancją po- stępu Chile”. Spojrzałem na zegarek: pozostało niespełna trzydzieści minut do godziny policyjnej.
12 Pierwszy zawód: okazałość Santiago Kiedy funkcjonariusz straży granicznej otworzył mój paszport, ogarnęło mnie dziwne przeczucie, że gdy tylko podniesie wzrok i spojrzy mi prosto w oczy, odkryje cały kamuflaż. Na lotnisku znajdowały się trzy stanowiska kontroli paszportów, wszyst- kie obsługiwane przez ludzi w cywilu, i skierowałem się tam, gdzie szło to najsprawniej, bo funkcjonariusz był chyba najmłodszy. Elena stanęła w innej kolejce, jakbyśmy się nie znali, gdyby bowiem jedno z nas napotkało jakieś kłopoty, drugie miało opuścić lotni- sko i powiadomić o tym, co się stało. Do niczego jednak nie doszło, bo też było oczy- wiste, że straż graniczna spieszy się tak samo jak pasażerowie, żeby tylko zdążyć przed godziną policyjną: ledwie rzucali okiem na dokumenty. Ten, który sprawdzał mój pasz- port, nie zerknął nawet na wizy, wiedząc, że sąsiedzi z Urugwaju ich nie potrzebują. Przystawił pieczątkę wjazdową na pierwszej pustej stronie, jaką znalazł, i oddał pasz- port, spoglądając mi twarz z mrożącą krew w żyłach uwagą. — Dziękuję — powiedziałem pewnie. — Miłego pobytu — odparł z promiennym uśmiechem. Walizki zaczęły właśnie wjeżdżać na taśmociąg z szybkością, jaka zdumiałaby na każdym lotnisku, bo widocznie celnicy też chcieli zdążyć do domu przed godziną poli- cyjną. Zdjąłem swoją, potem Eleny — ustaliliśmy bowiem, że ja wyjdę pierwszy z baga- żami, aby nie tracić czasu — i poniosłem obie ku stanowisku kontroli celnej. Z powodu bliskości godziny policyjnej celnik spieszył się tak samo jak pasażerowie i zamiast sprawdzać bagaże poganiał nas do wyjścia. Nie starałem się nawet umieścić swoich na ławie służącej do kontroli, usłyszałem tylko pytanie: — Podróżuje pan sam? Odparłem, że tak. Celnik spojrzał przelotnie na moje dwie walizki i rozkazującym tonem rzucił: „Pan przechodzi”. Natomiast jakaś jego przełożona, której dotąd nie za- uważyłem — taki klasyczny cerber, w mundurze, blondynka o męskim typie urody — poleciła mu krótko:„Sprawdź go”. Uświadomiłem sobie nagle, że nie będę umiał wy- jaśnić, po co mi walizka z damską garderobą. Byłem przy tym przekonany, że skoro przełożona właśnie mnie wyłapała spośród setki pasażerów, to chyba nie z powodu wa-
13 lizek. Celnik przeglądał moje ubrania, a ona wzięła ode mnie paszport i starannie go studiowała. Przypomniałem sobie, że mam cukierek, jaki dostałem przed startem, roz- winąłem go i włożyłem do ust, wiedząc, ze padną jakieś pytania, a ja czuję się niezbyt pewnie,ukrywając własną,chilijską tożsamość pod wątpliwym,urugwajskim akcentem. Najpierw zapytał celnik: — Zamierza pan zostać u nas dłużej? — Dość długo — odparłem. Z cukierkiem w ustach sam siebie ledwie zrozumiałem, ale jemu to nie przeszkadza- ło, poprosił natomiast o otwarcie drugiej walizki. Zamknięta była na kluczyk. Nie wie- dząc, co robić, gorączkowo wypatrywałem Eleny, póki nie dojrzałem jej spokojnie stoją- cej w kolejce do kontroli paszportowej, kompletnie nieświadomej dramatu, jaki rozgry- wał się dosłownie tuż obok. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę, jak bardzo jej potrze- buję, nie tylko w tej chwili, ale podczas całej naszej podróży. Już miałem oznajmić, że to ona jest właścicielką walizki, nie zastanawiając się nawet nad konsekwencjami mojej bezmyślnej decyzji, kiedy celniczka oddała mi paszport i zajęła się następnym bagażem. Wówczas ponownie rozejrzałem się za Eleną, ale nigdzie jej nie było. Powstała jakaś sytuacja magiczna, której nie umieliśmy sobie wyjaśnić: Elena stała się niewidzialna. Potem wyjaśniła mi, że widziała, jak ustawiam się w kolejce do cła, taszcząc jej walizkę, i nawet przeszło jej przez myśl, że to lekkomyślność, ale kiedy zo- baczyła mnie ponownie, już po kontroli, uspokoiła się. Przeszedłem przez niemal pusty hall, pół kroku za bagażowym, który przy wyjściu wziął ode mnie walizki i postawił je na wózku, i po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że wróciłem. Nigdzie nie widać było oznak zmilitaryzowania, jakich się spodziewałem, ani też naj- mniejszego śladu nędzy. Faktem jest, że nie znajdowaliśmy się na ogromnym i ponurym lotnisku Los Cerrillos, gdzie pewnej deszczowej październikowej nocy dziesięć lat temu rozpoczynało się moje wygnanie,w koszmarnym poczuciu,jakie niesie świadomość ko- nieczności natychmiastowej ucieczki, tylko na nowoczesnym lotnisku Pudahuel, gdzie byłem tylko raz, i to na krótko przed zamachem stanu.Ale bynajmniej nie były to jakieś moje subiektywne wrażenia. Po prostu nigdzie nie dostrzegałem oznak, że znajduję się w państwie, gdzie panuje stan wyjątkowy, a tego właśnie się spodziewałem. Czyściutkie lotnisko było rzęsiście oświetlone, pełne kolorowych reklam i sklepów — dużych i do- brze zaopatrzonych w towary importowane — i w zasięgu oka nie znalazłem nawet po- licjanta, który by łaskawie udzielił informacji roztargnionemu pasażerowi. Taksówki czekające na postoju to nie wysłużone wozy sprzed lat, tylko najnowsze modele japoń- skie, jednakowe i o nienagannym wyglądzie. Nie był to jednak właściwy moment na przedwczesne refleksje: nigdzie nie widzia- łem Eleny, bagaże leżały już w taksówce, a wskazówki zegarka z nieubłaganą szybkością przesuwały się ku godzinie policyjnej. Nie bardzo wiedziałem, co robić. Zgodnie z przy-
14 jętymi przez nas zasadami, gdyby jedno gdzieś się zawieruszyło, drugie miało postępo- wać według planu i tylko zostawić wiadomość pod umówionym — na wypadek sytu- acji nieprzewidzianej — numerem telefonu. Trudno jednak było mi zdecydować, że po- jadę sam, tym bardziej że nie ustaliliśmy wcześniej, w jakim hotelu się zatrzymamy. Na formularzu wjazdowym wpisałem El Conquistador, wiedząc, że tam właśnie zwykli za- trzymywać się biznesmeni, byłby więc on zatem najodpowiedniejszy dla naszej fałszy- wej tożsamości. Tam zresztą ulokowała się ekipa włoskiej telewizji, obawiałem się jed- nak, że Elena tego nie wie. Miałem właśnie przeprosić taksówkarza za zwłokę, trzęsąc się z niepokoju i chłodu, kiedy ujrzałem Elenę biegnącą ku mnie. Za nią pędził jakiś cywil, wymachując ciem- nym prochowcem. Zamarłem, przygotowany na najgorsze, ale mężczyzna, dogoniwszy Elenę, po prostu wręczył jej prochowiec, który zostawiła przy stanowisku kontroli cel- nej. Jej spóźnienie miało swoje powody: celniczka zwróciła na nią uwagę, bo podróżo- wała bez bagażu, sprawdzono zatem dokładnie wszystko, co miała w podręcznym nese- serze, począwszy od dokumentów tożsamości, kończąc na przyborach toaletowych. Nie wpadło im przecież na myśl, że maleńki japoński odbiornik radiowy, jaki ma przy sobie, jest naszą bronią, bo na ściśle określonej częstotliwości umożliwia nam kon- takt z ruchem oporu wewnątrz kraju. Chyba w końcu to ja niepokoiłem się bardziej, bo wedle moich wyliczeń jej spóźnienie trwało dobre pół godziny, a ona, już w taksówce, udowodniła mi, że nie było jej zaledwie przez sześć minut. Najbardziej uspokoił mnie taksówkarz, zauważając, że do godziny policyjnej brakuje nie, jak sądziłem, dwudziestu minut, lecz godziny i dwudziestu minut. Mój zegarek wskazywał po prostu czas w Rio de Janeiro. W rzeczywistości była dopiero za dwadzieścia jedenasta w nocy — nocy mroźnej i gęstniejącej. To po to przyjechałem? W miarę zbliżania się do miasta, zamiast spodziewanego wzruszenia i radości z po- wrotu, odczuwałem coraz większą niepewność. Na dawne lotnisko w Los Cerrillos je- chało się starą drogą przez dzielnice przemysłowe i slumsy dotknięte najbardziej krwa- wymi represjami w okresie zamachu stanu; teraz na nowe lotnisko międzynarodowe pędzi się doskonale oświetloną autostradą, jak w najbardziej rozwiniętych państwach świata. Kiepski to początek dla kogoś, kto jak ja nie tylko był przekonany o okrucień- stwie rządzącej junty, ale także potrzebował oznak jej klęski widocznych na ulicy, w co- dziennym życiu mieszkańców i w ludzkich zachowaniach, miał to sfilmować i zade-
15 monstrować światu. Z każdym metrem moje pierwotne przygnębienie zmieniało się w najszczersze rozczarowanie. Elena wyznała mi później, że ona również, mimo iż do- piero od niedawna bywa regularnie w Chile, odczuwa podobne zakłopotanie. Istniały ku temu powody. Santiago, wbrew temu, co opowiadano na emigracji, wy- glądało olśniewająco, budynki o wyjątkowym znaczeniu podświetlono, a na ulicach pa- nował ład i spokój. Stróże porządku mniej rzucali się w oczy niż w Paryżu czy Nowym Jorku. Nieskończenie długa Aleja Bernarda O’Higginsa rozpościerała się przed nami ni- czym struga światła, poczynając od zabytkowego Dworca Centralnego, autorstwa tegoż Gustave’a Eiffela, który jest twórcą słynnej paryskiej wieży. Nawet kurewki spaceru- jące po nocy po przeciwległym chodniku wyglądały mniej nędznie i nie tak smętnie jak dawnymi czasy. I nagle, tuż przy mnie wyrósł niczym niepożądana zjawa pałac La Moneda. Kiedy go widziałem po raz ostatni, stanowił stos spopielałych zgliszcz. Teraz, odbudowany i ponownie oddany do użytku, w głębi ogrodu w stylu francuskim spra- wiał wrażenie baśniowej siedziby. Mijaliśmy kolejno najważniejsze symbole miasta: Club Union, gdzie zbierały się naj- starsze mumie, żeby tradycyjnie manipulować sznurkami polityki; uniwersytet z ciem- nymi oknami, kościół pod wezwaniem Świętego Franciszka, imponującą bryłę pałacu mieszczącego Bibliotekę Narodową, domy towarowe Paris. Siedząca obok mnie Elena omawiała z szoferem istotną kwestię: przekonywała go, by jednak zawiózł nas do El Conquistador, on bowiem namawiał nas na inny hotel, zapewne ten, w którym dosta- wał napiwek za przywiezienie gości. Zachowywała się z dużym taktem, nie czyniąc i nie mówiąc nic, czym mogłaby go urazić bądź zwrócić jego uwagę — wielu taksówkarzy w Santiago jest na usługach policji. Sam byłem zbyt oszołomiony, by się w to wtrącać. W miarę zbliżania się do centrum przestałem się przyglądać i podziwiać materialną okazałość miasta, czym dyktatorski rząd usiłował przesłonić swoje krwawe oblicze na- znaczone śmiercią czterdziestu tysięcy ludzi, zaginięciem dwóch tysięcy i usunięciem z kraju miliona. Zacząłem natomiast przypatrywać się ludziom, idącym z dziwnym po- śpiechem, co zapewne wiązało się z bliskością godziny policyjnej.Ale nie tylko to mnie poruszyło: na obliczach smaganych mroźnym wiatrem malował się ich stan ducha. Nikt się nie odzywał. Nikt nie spoglądał w konkretnym kierunku, nikt się nie uśmiechał, nikt najdrobniejszym gestem czy wyrazem twarzy nie zdradzał, co czuje, otulony ciemnym płaszczem, jak gdyby każdy z nich znajdował się sam w obcym mieście. Były to twarze puste i zupełnie pozbawione wyrazu. Nawet bez cienia lęku. To wtedy mój stan ducha uległ nagłej zmianie i podkusiło mnie, by wysiąść z taksówki z samej chęci wtopienia się w ten tłum. Elena nie skąpiła mi mnóstwa ostrzeżeń, słusznych skądinąd, nie tak jed- nak ostrych jak by chciała, z obawy, że szofer usłyszy. Pokusa jednak była tak silna, że niemal mnie sparaliżowała. Kazałem kierowcy zatrzymać się i wysiadłem, zatrzaskując drzwi.
16 Nie uszedłem więcej niż dwieście metrów, lekceważąc zbliżającą się godzinę policyj- ną, ale już pierwsze sto wystarczyło, bym pojął, jak odżyło moje miasto. Ulicami Estado i Huérfanos dotarłem do wydzielonej strefy przeznaczonej tylko dla pieszych, zamknię- tej dla ruchu samochodowego, i oto miałem przed sobą ulice Florida de Buenos Aires i Via Condotti de Roma, place Beaubourg de Paris i Zona Rosa de la Ciudad de México. Był to kolejny rewelacyjny pomysł władz, ale mimo ławek kuszących, by przysiąść i po- gadać, mimo migocących świateł i donic z zadbanymi kwiatami to właśnie tutaj uwi- daczniały się pewne ciemne aspekty rzeczywistości. Nieliczni ludzie stojący na rogach i zajęci rozmową mówili bardzo cicho, tak by ich słów nie pochwyciło niepożądane ucho — jedno z tysięcy na usługach władzy; wszędzie rzucali się w oczy sprzedawcy wszelkiej tandety i dzieci żebrzące o jałmużnę. Ale najbardziej przykuli moją uwagę kaznodzieje próbujący sprzedać sposób na wieczne szczęście każdemu, kto tylko ze- chciałby ich wysłuchać. Skręciwszy za róg, natknąłem się nagle na pierwszego karabi- niera, jakiego zobaczyłem po przylocie. Z niezmąconym spokojem przechadzał się po chodniku w tę i z powrotem; paru jego kolegów siedziało w budce strażniczej na rogu ulicy Huérfanos. Poczułem suchość w ustach i drżenie kolan i ogarnęła mnie wście- kłość na samą myśl, że ilekroć natknę się na karabiniera, będzie podobnie. Jednak szybko zauważyłem, że oni również są spięci i z niepokojem przypatrują się przechod- niom; świadomość, że oni boją się bardziej, pocieszyła mnie. Trudno zresztą im się dzi- wić. Kilka dni po moim wyjeździe z Chile ludzie z ruchu oporu wysadzili w powietrze właśnie tę budkę strażniczą. W sidłach nostalgii Odnajdywałem klucze do przeszłości. Tu stał pamiętny dla mnie budynek, gdzie dawnej mieściła się Telewizja i Departament Sztuk Audiowizualnych, w którym roz- poczynałem filmową karierę. Tam Szkoła Teatralna, do której mając lat siedemnaście, przyjechałem z prowincjonalnego miasteczka na egzamin wstępny, jak się okazało de- cydujący dla całego mego dalszego życia. Tam właśnie organizowaliśmy polityczne zebrania Unidad Popular — Jedności Ludowej — i tam przeżyłem najtrudniejsze i najważniejsze dla mnie lata. Wszedłem do budynku kina City, gdzie oglądałem po raz pierwszy te arcydzieła filmowe, które do dzisiaj podtrzymują we mnie wiarę we własne powołanie, wśród nich niezapomniana: Hiroszima, moja miłość. Nagle minął mnie ktoś nucąc znaną piosenkę Pablo Milanesa: Yo pisaré las calles nuevamente de lo quo fue Santiago ensangrentado. Było to coś tak nie-
17 prawdopodobnego, że chyba każdy na moim miejscu poczułby dławienie w gardle. Do głębi poruszony zapomniałem o godzinie policyjnej, o fałszywej tożsamości, o konspi- racyjnym pobycie i na chwilę stałem się na powrót sobą i tylko sobą, we własnym od- zyskanym mieście, i z trudem powstrzymałem irracjonalny odruch, by się przedstawić, wykrzykując na cały głos prawdziwe imię, i zmierzyć się z kimkolwiek w imię prawa do życia we własnym domu. Wszedłem do hotelu z wilgotnymi oczami dosłownie w ostatniej sekundzie przed godziną policyjną; portier musiał otworzyć mi drzwi, które zdążył już zamknąć. Elena zarejestrowała nas oboje w recepcji i teraz, w pokoju, ustawiała antenę przenośnego od- biornika radiowego.Wyglądała na opanowaną, ale na mój widok wybuchnęła gniewem jak typowa żona. Nie była w stanie pojąć, że świadom ryzyka samotnie włóczyłem się po ulicach, póki nie wybiła godzina policyjna.Wyszedłem, trzaskając drzwiami, i ruszy- łem na poszukiwania włoskiej ekipy rezydującej w tym samym hotelu. Zapukałem do pokoju 306, dwa piętra niżej, szykując się do recytowania długiej li- tanii haseł i odzewów, których uczyliśmy się na pamięć wraz z szefową ekipy dwa mie- siące temu w Rzymie. Zaspany głos — ciepły głos Grazii, który rozpoznałbym bez żad- nego hasła — zapytał zza drzwi: — Kto tam? — Gabriel. — Kto jeszcze? — I archanioły. — Święty Jerzy i święty Michał? Jej głos, zamiast uspokajać się, kiedy słysząc właściwe odpowiedzi, upewniała się, że to rzeczywiście ja, drżał coraz silniej. Dziwne, bo przecież po tylu naszych długich roz- mowach we Włoszech ona również musiała rozpoznać mój głos, a mimo to przedłużała wymianę haseł i odpowiedzi — nie wystarczyło nawet potwierdzenie, że archanioły to istotnie święty Jerzy i święty Michał. — Sarco — powiedziała. Było to nazwisko bohatera filmu, który miałem nakręcić w San Sebastian — Podróż przez cztery pory roku — w odpowiedzi dorzuciłem więc jego imię: — Nicolas. Mimo tylu dowodów Grazia, dziennikarka zaprawiona w trudnych misjach, nadal nie była usatysfakcjonowana. — Ile metrów taśmy? — spytała. Zrozumiałem, że zamierza ciągnąć zabawę w hasła i odzewy aż do końca, do którego było jeszcze daleko, i zacząłem się obawiać, że tę podejrzaną wymianę zdań mogą po- słyszeć lokatorzy sąsiednich pokoi. — Odpieprz się i otwórz — powiedziałem.
18 Ale Grazia z uporem, który w ciągu następnych dni miał się coraz silniej ujawniać, nie otworzyła, póki nie wyczerpaliśmy listy haseł. „Niech was szlag trafi — zakląłem, mając na myśli nie tylko Elenę, ale też Ely — wszystkie baby są takie same”, i chcąc nie chcąc odpowiadałem na pytania z kwestionariusza z poczuciem, że ulegam jak krótko trzymany mąż, czego najbardziej w życiu nienawidzę. Kiedy wreszcie dobrnę- liśmy do końca, Grazia — tak samo młodzieńcza i czarująca jak wówczas, gdy ją po- znałem w Rzymie — osobiście i bez wahania otworzyła mi drzwi, spojrzała na mnie, jakby ujrzała ducha, i zatrzasnęła je z powrotem, przerażona. Potem miała mi powie- dzieć:„Patrzyłam na ciebie jak na kogoś, kogo widziałam wcześniej, ale nie miałam po- jęcia, kto to jest”. Całkiem zrozumiałe. We Włoszech poznała przecież Miguela Littina zaniedbanego jak zawsze, z brodą, bez okularów i odzianego byle jak, a tu dobija się do niej łysiejący, wygolony facet o oczach krótkowidza i w garniturze w sam raz dla urzęd- nika banku. — Nie bój się, otwieraj — uspokajałem — to naprawdę ja, Miguel. Otaksowała mnie dokładnie wzrokiem i wpuściła, ale nadal patrzyła na mnie z pewną rezerwą. Zanim się ze mną przywitała, nastawiła radio na cały regulator, żeby przypadkiem naszej rozmowy nie podsłuchał ktoś z sąsiedniego pokoju, albo nie wyła- pały ukryte mikrofony. Była jednak spokojna. Przyleciała tydzień wcześniej wraz z trzy- osobową ekipą; mieli już akredytację i dokumenty uprawniające do kręcenia filmu, a to dzięki sprawności personelu włoskiej ambasady, której urzędnicy nie mieli oczywiście pojęcia, jaki jest prawdziwy cel naszej pracy. Co więcej: ekipa zdołała już nakręcić mate- riał przedstawiający czołowe osobistości władz, bo parę wieczorów wcześniej pojawiły się one na galowym przedstawieniu Madame Butterfly, jakie odbyło się staraniem wło- skiej ambasady w Teatrze Miejskim. Zaproszony był sam generał Pinochet, ale w ostat- niej chwili zawiadomił, że nie przybędzie. Skądinąd obecność włoskiej ekipy filmowej na tym przedstawieniu miała dla nas istotne znaczenie, dzięki temu bowiem została ofi- cjalnie zaanonsowana w Santiago jej obecność; przez następne dni widok filmowców na ulicach nie budził niczyich podejrzeń. Pozwolenie na nakręcenie materiału wewnątrz pałacu La Moneda było w trakcie załatwiania, a ludzie, którzy się o nie starali, otrzymali zapewnienie, że nie wystąpią żadne trudności. Wiadomość ta wprawiła mnie w taki entuzjazm, że chciałem zabrać się do pracy na- tychmiast. Gdyby nie godzina policyjna poprosiłbym Grazie, żeby zbudziła pozostałych członków ekipy: poszlibyśmy upamiętnić moją pierwszą noc po powrocie do kraju. Zgodnie z naszymi wstępnymi planami mieliśmy zacząć kręcić tuż po moim przylo- cie, uznaliśmy jednak, że lepiej, by członkowie ekipy nie dowiedzieli się przedwcześnie o konkretnych projektach i pracowali w przekonaniu, że to Grazia nimi kieruje. Z kolei ona nie miała się nigdy dowiedzieć, że przy tym samym filmie pracują jeszcze dwie inne ekipy. Zdążyliśmy omówić wiele szczegółów, popijając grappę, mocną jak ogień wło- ską wódkę, którą Grazia nosi zawsze przy sobie niczym talizman, kiedy zadzwonił te-
19 lefon. Poderwaliśmy się równocześnie, Grazia chwyciła słuchawkę, chwilę trzymała ją przy uchu i odłożyła. Recepcja prosiła o ściszenie radia, bo gość z sąsiedniego pokoju zadzwonił do nich ze skargą. Pamiętam tę złowrogą ciszę Jak na jeden dzień — emocji było zbyt wiele. Kiedy wróciłem do siebie, zasta- łem Elenę pogrążoną w spokojnym śnie, ale na moim stoliku paliła się nocna lampka. Rozebrałem się po cichu, gotów zasnąć jak Bóg przykazał, ale okazało się to niemożliwe. Gdy tylko wyciągnąłem się na łóżku, zdałem sobie sprawę z panującej wokół złowrogiej ciszy spowodowanej godziną policyjną. Nie umiem wyobrazić sobie drugiej podobnej ciszy na świecie. Zdawała się trwać bez końca i dosłownie czułem jej przytłaczający cię- żar uciskający mi piersi. Z rozległego, ciemnego miasta nie dochodził najlżejszy hałas. Nie docierał do mnie ani szum wody w kanalizacji, ani oddech Eleny, ani nawet najlżej- sze odgłosy mego własnego organizmu. Wstałem pełen obaw i wyjrzałem przez okno, usiłując odetchnąć świeżym powie- trzem ulicy; próbowałem dojrzeć to miasto wyludnione, lecz prawdziwe i nigdy jesz- cze — od dnia, gdy tu przybyłem po raz pierwszy w niespokojnych latach młodości — nie widziałem go tak opustoszałym i smutnym. Okno znajdowało się na piątym pię- trze i wychodziło na ślepy zaułek z wysokimi osmalonymi murami, nad którymi przez popielatoszarą mgłę przebijał ledwie skrawek nieba. Nie czułem, że jestem na własnej ziemi, nie czułem nawet, że to wszystko dzieje się naprawdę, czułem się jak osaczony zbieg z któregoś ze starych, mrożących krew w żyłach filmów Marcela Carne. Dwanaście lat wcześniej, o siódmej rano, jakiś sierżant na czele patrolu posłał serię w moją stronę, tuż nad głową, i rozkazał mi dołączyć do grupy więźniów pędzonych w kierunku siedziby Chile Films, gdzie pracowałem. Całe miasto drżało od bombardo- wań, strzałów karabinowych i wycia przelatujących samolotów wojskowych. Sierżant, który mnie zatrzymał, szedł jak ślepy i zacząłem się zastanawiać, co się właściwie dzie- je.„My jesteśmy neutralni”— odezwał się.Ale nie dowiedziałem się, czemu to mówi ani do kogo odnosi się ta liczba mnoga. Gdy w pewnej chwili znaleźliśmy się sam na sam, zapytał: — To pan zrobił Szakala z Nahualtorot? Przytaknąłem, a on jakby nagle zapomniał o wszystkim: o strzałach, bombardo- waniach i bombach zapalających lecących na pałac prezydencki, bo poprosił mnie, żeby mu opowiedzieć, jak to się robi, że fałszywym trupom na filmach cieknie krew. Wyjaśniłem, słuchał jak urzeczony. Ale natychmiast potem wrócił do rzeczywistości.
20 — Nie gapić się za siebie — wrzasnął — bo wam łby porozwalam! Mogłoby się zdawać,że to tylko pogróżki,gdyby nie fakt,że parę minut wcześniej wi- dzieliśmy na ulicy pierwsze trupy, rannego, który na chodniku umierał z upływu krwi, pozbawiony jakiejkolwiek pomocy, i grupy cywilów, okładające kijami zwolenników prezydenta Salvadora Allende. Widzieliśmy więźniów stojących plecami do muru i od- dział żołnierzy symulujących egzekucję.A ci, co nas eskortują, pytają, co się dzieje, i po- wtarzają z uporem: „My jesteśmy neutralni”. Zamęt, hałas i chaos przyprawiały o sza- leństwo. Siedzibę Chile Films otaczał kordon żołnierzy uzbrojonych w karabiny na trójno- gach wycelowane w kierunku głównego wejścia. Wyszedł do nas jakiś portier w czar- nym berecie, z odznaką Partii Socjalistycznej. — A! — wrzasnął na mój widok — ten młody człowiek to pan Littin, to on odpo- wiada za wszystko, co się tu wyrabia. Sierżant silnym ciosem powalił go na ziemię. — Idź pan do diabła! — ryknął. — Gnojek zasrany. Portier próbował wstać i przerażony, na czworakach, pytał: — Napije się pan kawki, panie Littin? Filiżankę kawki? Sierżant poprosił, żebym wziął telefon i sprawdził, co się tam dzieje. Usiłowałem się do kogoś dodzwonić, ale bez skutku. Co chwilę właził jakiś oficer, wydawał jakiś roz- kaz, po czym następny rozkazywał coś wręcz przeciwnego: a to żebyśmy sobie zapali- li, a to żebyśmy nie palili, a to żebyśmy usiedli, a to żebyśmy wstali. Po upływie pół go- dziny wszedł młody żołnierz i karabinem wskazał na mnie. — Pan posłucha, sierżancie — odezwał się — tam stoi jakaś blondynka i pyta o tego pana. To mogła być tylko Ely. Sierżant poszedł z nią porozmawiać. Żołnierze tymczasem opowiadali nam, że o świcie wyciągnięto ich z łóżek, że nie jedli śniadania, że mają rozkaz nic od nikogo nie przyjmować, że jest im zimno i że są głodni. Jedyne, co mogliśmy dla nich zrobić, to zostawić im nasze papierosy. Wtedy to wrócił sierżant z jakimś porucznikiem, który zaczął pytać nas o nazwi- ska przed przewiezieniem na stadion. Kiedy przyszła kolej na mnie, sierżant nie dał mi czasu na odpowiedź. — Ten, panie poruczniku — odezwał się do oficera — nie ma z tym nic wspólnego, przyjechał tu złożyć skargę, bo sąsiedzi rozwalili mu kijami samochód. Porucznik spojrzał na mnie ze zdumieniem. — Składać skargi w takiej chwili? — wykrzyknął. — Nie wstyd panu?! Znikaj pan stąd, ale migiem! Wybiegłem, przekonany, że zaraz dostanę kulę w plecy pod odwiecznym pretekstem próby ucieczki. Nic takiego jednak nie zaszło. Ely, której jeden z kolegów powiedział, że
zastrzelono mnie przed siedzibą Chile Films, przyszła zabrać zwłoki. W wielu domach wzdłuż ulicy powiewały flagi — ustalony znak rozpoznawczy dla wojska, że tu mają zwolenników. Na nas zdążyła już donieść sąsiadka, znająca nasze kontakty z rządem, poinformowana o moim zaangażowaniu w kampanię prezydencką Salvadora Allende i zorientowana w spotkaniach, jakie odbywały się u nas w domu, kiedy pucz stawał się coraz bardziej nieuchronny.W tej sytuacji nie wróciliśmy do domu, tylko przez miesiąc przenosiliśmy się z kryjówki do kryjówki, z trójką naszych dzieci i tobołkiem rzeczy najbardziej niezbędnych, wymykając się śmierci depcącej nam po piętach, aż w końcu obława wokół nas zacieśniła się tak bardzo, że zapędziła nas w tunel wiodący na wy- gnanie.
22 Ci, co pozostali, też są wygnańcami O ósmej rano poprosiłem Elenę, by zadzwoniła pod pewien tylko mnie znany numer i zapytała o człowieka, którego wolę tu nazywać fałszywym imieniem: po- wiedzmy Franz. Telefon odebrał on sam, a Elena bez zbędnych wyjaśnień przekazała w imieniu Gabriela, żeby przyszedł do pokoju numer 501 w hotelu El Conquistador. Zjawił się, nim upłynęło pół godziny. Elena była już gotowa do wyjścia, ja natomiast le- żałem jeszcze w łóżku i kiedy usłyszałem pukanie do drzwi, przykryłem się prześciera- dłem po czubek głowy. Tak naprawdę Franz nie miał pojęcia, z kim się zobaczy, ustali- liśmy bowiem, że każdy, kto do niego zadzwoni w imieniu Gabriela, będzie moim wy- słannikiem. W ostatnich dniach dzwoniło do niego trzech Gabrieli — szefów ekip fil- mowych, z Grazią włącznie, nie podejrzewał więc nawet, że tym kolejnym Gabrielem okażę się ja sam. Byliśmy przyjaciółmi jeszcze sprzed czasów Unidad Popular; pracowaliśmy razem przy moich pierwszych filmach, spotykaliśmy się na wielu festiwalach filmowych, a po raz ostatni widzieliśmy się w ubiegłym roku w Meksyku. Odsłoniłem twarz, ale i tak mnie nie rozpoznał, póki nie wybuchnąłem śmiechem, bo to dopiero jest mój znak roz- poznawczy. Pozwoliło mi to nabrać większego zaufania do mojego nowego wyglądu. Franza zwerbowałem pod koniec ubiegłego roku. Miał za zadanie odbierać wszyst- kie wstępne instrukcje — każdą oddzielnie — i przekazywać je poszczególnym ekipom, a także pozałatwiać wiele istotnych spraw, które miały nam ułatwić pracę, niezależnie od działań Eleny. Życiorys miał czysty: Chilijczyk, po zamachu stanu z własnej woli na emigracji w Caracas, choć nie było przeciwko niemu żadnych zarzutów, i od tamtej pory uczestnik niezliczonych tajnych misji w Chile, gdzie poruszał się z absolutną swo- bodą, całkowicie i wzorowo kryty. Jego popularność w filmowym światku umacniana wdziękiem osobistym, jego wyobraźnia i odwaga sprawiały, że stawał się dla nas ideal- nym partnerem w całym przedsięwzięciu.I nie pomyliłem się.Ustaliliśmy,że przyjedzie do Chile lądem z Peru, tydzień wcześniej, żeby po kolei przyjąć trzy ekipy i skoordyno- wać ich działania; ekipy te już pracowały.
23 Ekipa francuska znajdowała się na północy kraju, kręcąc materiał na obszarze od Arica do Valparaiso, zgodnie ze szczegółowym planem, który opracowaliśmy z szefem ekipy kilka miesięcy wcześniej w Paryżu. Ekipa holenderska pracowała na południu, a włoska w Santiago pod moim osobistym nadzorem, przygotowana też na to, by w ra- zie jakiegokolwiek nieprzewidzianego wydarzenia natychmiast znaleźć się na miejscu. Wszystkie trzy otrzymały polecenie, by wypytywać ludzi o Salvadora Allende, ilekroć nadarzy się ku temu sprzyjająca okazja, nie narażając się jednak na ryzyko i starając się nie wzbudzać podejrzeń; sądziliśmy, że prezydent męczennik stanowi najlepszy punkt odniesienia, pozwalający określić postawę każdego Chilijczyka wobec teraźniejszej sy- tuacji kraju i jego przyszłości. Franz znał dokładnie program każdej ekipy. Dysponował także spisem hoteli, w któ- rych miały one się zatrzymywać, mógł zatem porozumiewać się z nimi w dowolnej chwili, co mnie z kolei umożliwiało przekazywanie osobistych instrukcji przez telefon. Dla większego bezpieczeństwa Franz występował w roli mojego szofera, prowadząc wy- najęte samochody, które mieliśmy zmieniać co trzy-cztery dni w różnych agencjach. W czasie mojego pobytu w Chile rzadko mieliśmy się rozstawać. Trzy ofiary obciążają generała Zaczęliśmy pracę o dziewiątej rano. Plaza de Armas, o parę przecznic od naszego ho- telu, zalana bladym letnim słońcem tej południowej jesieni, prześwitującym przez roz- łożyste korony drzew, w rzeczywistości była bardziej wzruszająca niż to, co zachowało się w moich wspomnieniach.Wiecznie zdobiące ją kwiaty,co tydzień zmieniane,wydały mi się świeższe i piękniejsze niż kiedykolwiek. Ekipa włoska zaczęła filmować już go- dzinę wcześniej typowe poranne życie na placu: emerytów siedzących na drewnianych ławkach, czytających gazetę, staruszków karmiących gołębie, sprzedawców tandety, fo- tografów wyposażonych w anachroniczne aparaty z czarnym rękawem, rysowników tworzących karykatury w trzy minuty, czyścibutów podejrzewanych o to, że są infor- matorami junty, dzieci z kolorowymi balonikami przy wózkach z lodami, ludzi wycho- dzących z katedry. Na skraju placu zebrała się jak zwykle grupka artystów w oczekiwa- niu, że ktoś ich zatrudni przy jakiejś nieprzewidzianej imprezie. Byli tam znani muzycy, iluzjoniści i clowny bawiące dzieci oraz transwestyci ekstrawagancko odziani i wyma- lowani, których prawdziwą płeć nie sposób odgadnąć. W przeciwieństwie do poprzed- niego wieczora w ten cudowny poranek krążyły po placu patrole policji-karabinierów, gorliwych i dobrze uzbrojonych. Z furgonetek wyposażonych w dużej mocy sprzęt mu- zyczny dochodziły dźwięki modnych piosenek puszczonych na cały regulator.
24 Później odkryłem, że tylko ten, co dopiero przyjechał, ulega złudzeniu, że na ulicach jest mało policji. W każdej chwili może się pojawić specjalna grupa interwencyjna re- zydująca na głównych stacjach metra, jak również samochody wyposażone w armatki wodne czekające na bocznych ulicach, gotowe brutalnie stłumić w zarodku wszelki od- ruch protestu — do czego zresztą dochodzi codziennie.Najpilniej strzeżona jest właśnie Plaza de Armas, newralgiczny punkt Santiago, gdzie znajduje się siedziba Wikariatu Solidarności, potężnego bastionu oporu przeciwko dyktaturze, działającego pod auspi- cjami kardynała Silvy Henriqueza, cieszącego się poparciem nie tylko katolików, ale wszystkich ludzi walczących o przywrócenie w Chile demokracji. Dzięki temu Wikariat zdobył sobie autorytet, któremu trudno się przeciwstawiać, a obszerny, zalany słońcem dziedziniec kolonialnego pałacu bez względu na porę wygląda jak targowisko. To tutaj znajdują schronienie i opiekę ludzie prześladowani bez względu na przekonania i tu wypracowano sposoby niesienia pomocy potrzebującym, ze stuprocentową pewnością, że dotrze ona, gdzie powinna, przede wszystkim do więźniów politycznych i ich rodzin. Tu również docierają informacje o torturach i tu obmyśla się działania na rzecz zaginio- nych oraz akcje mające powstrzymać nieprawości. Na kilka miesięcy przed moim nielegalnym przybyciem do Chile rząd rzucił Wikariatowi krwawe wyzwanie, które z kolei obróciło się przeciwko dyktaturze i za- groziło jej stabilności. Otóż pod koniec lutego 1985 roku aresztowano trzech działa- czy opozycji i potraktowano w sposób tak bestialski, że nie ulegało wątpliwości, na czyj rozkaz. Socjologa Jose Manuela Paradę, pracownika Wikariatu, zatrzymano na oczach trojga jego małych dzieci, przed szkołą, do której uczęszczały. Policja wstrzymała ruch w promieniu trzech przecznic, a nad całą dzielnicą krążyły wojskowe helikoptery. Dwóch pozostałych zatrzymano w różnych punktach miasta w odstępie kilku godzin. Jednym z nich był Manuel Guerrero, szef Asociación Gremial de Educación de Chile, drugim — Santiago Nattino, grafik cieszący się dużym uznaniem w środowisku, w któ- rym dotychczas nie wiedziano, że jest on aktywnym działaczem podziemia. Nim naród otrząsnął się z osłupienia, 2 marca 1985 roku na rzadko uczęszczanej drodze w pobliżu międzynarodowego lotniska w Santiago znaleziono trzy ciała, zmasakrowane i ze śla- dami wyjątkowego okrucieństwa. Generał Cesar Mendoza Duran, dowódca sił poli- cyjnych i członek rządzącej junty złożył prasie oświadczenie, że owa potrójna zbrod- nia jest wynikiem partyjnych porachunków w gronie komunistów, działających z roz- kazu Moskwy. Wobec tak niebywałego wyjaśnienia ludzie nagle pozbyli się lęku, a ge- nerał Mendoza Duran, uznany przez opinię publiczną za prowodyra zbrodni, musiał odejść z rządu. To mniej więcej wtedy czyjeś nieznane ręce zamazały na tabliczce Calle del Puente, nazwę jednej z czterech ulic wychodzących z Plaza de Armas, i na jej miej- scu wpisały imię nowego patrona, Jose Manuela Parady; tak się ją zwie obecnie.
25 „Ma pan szczęście, że jest Urugwajczykiem” Gniew wywołany tamtą brutalną zbrodnią wisiał jeszcze w powietrzu owego ranka, gdy przyszliśmy z Franzem na Plaza de Armos, niczym dwaj zwykli przechodnie. Zauważyłem, że ekipa włoska znajduje się dokładnie tam, gdzie ustaliliśmy z Grazią po- przedniego wieczoru,i że nasze przybycie nie uszło uwagi szefowej.Póki jeszcze nie wy- dawała żadnych poleceń kamerzyście, Franz stanął z boku, a ja sam zacząłem dawać re- żyserskie wskazówki, zgodnie z tym, co wcześniej ustaliłem z szefami wszystkich trzech ekip. Najpierw przespacerowałem się po placu, a przystając tu i ówdzie, wskazywałem Grazii, kiedy i w którą stronę powinna być ustawiona kamera, gdy będę spacer powta- rzał. Na razie ani ona, ani ja nie musieliśmy szukać dowodów na to, jak bezwzględnie panujący reżim terroryzuje ulicę. Tego ranka chodziło nam jedynie o uchwycenie na- stroju panującego w zwykły dzień, a przede wszystkim o zachowania ludzi, którzy, jak zauważyłem poprzedniego wieczoru, byli chyba mniej rozmowni niż dawniej. Poruszali się z większym pośpiechem, niemal nie zwracając uwagi na to, co dzieje się obok, a ci, którzy w ogóle rozmawiali, zachowywali ostrożność i unikali podkreślania słów ge- stami jak kiedyś, co mi utkwiło w pamięci i co wciąż się widywało u Chilijczyków na emigracji.Przechadzałem się tak wśród grupek ludzi z prościutkim,miniaturowym ma- gnetofonem w kieszeni koszuli, chcąc pochwycić strzępy rozmów, bynajmniej nie po to, by sobie zapełnić pierwszy dzień, ale żeby je potem wykorzystać w filmie. Wskazawszy ekipie główne punkty do filmowania, przysiadłem na ławce obok ja- kiejś opalającej się pani, chcąc spisać na gorąco spostrzeżenia; pomalowane na zielono, drewniane deski całe były pokryte wyrytymi nożem napisami, dziełem kilku pokoleń zakochanych. Ponieważ ciągle zapominam notatnika, pisałem na odwrocie pudełek po gitane’ach, znanych francuskich papierosach, których spory zapas przywiozłem z Pary- ża. Robiłem tak przez cały czas pracy nad tym filmem i choć nie dlatego zachowałem puste pudełka, te notatki były moim dziennikiem podróży i posłużyły mi do odtworze- nia szczegółów wyprawy w tej książce. Notując coś pilnie na Plaza de Armas tamtego poranka, zauważyłem, że siedząca tuż obok kobieta obserwuje mnie kątem oka. Była w słusznym wieku, ubrana w sposób nieco staroświecki, typowy dla klasy średniej, w futerku i w mocno znoszonym kape- luszu. Nie bardzo wiedziałem, co tu robi samotna i milcząca, bo ani nie patrzyła w żad- nym konkretnym kierunku, ani nie reagowała na gołębie przelatujące nad naszymi gło- wami czy dziobiące nam czubki butów. Gdyby mi sama nie wyjaśniła, nigdy bym się