Wprowadzenie:
Jak zapewnia Autor, elementy magii w „Doktorze
Illuminatusie" — zaklęcia, zioła, mikstury czy przy
bory — są prawdziwe. Pojawiający się w powieści
znak [«§*] to starodawny symbol oznaczający w alchemii
powtórne narodzenie czy odrodzenie. Był on także znany
jako c n a dissimulata — pod taką nazwą służył za tajny sym
bol pierwszym chrześcijanom. Z kolei znak [COf-] jest jed
nym z wielu, które stosowano w alchemii na określenie
złota.
Alchemia — osobliwe połączenie magii oraz wiedzy
naukowej — była chemią czasów średniowiecza. Ludzie,
którzy ją praktykowali, nazywani byli alchemikami. Dążyli
oni do tego, by uzyskać „eliksir życia", a także odkryć
metodę przemiany zwykłego metalu, takiego jak żelazo,
w złoto. Trzecim marzeniem alchemików był homunkulus
— człowiek sztucznie stworzony z martwych organów.
Ro^cfei^ł pierwszy
VoY7ĄópaY kawałek hi$torii
o ciężkich dębowych drzwi przyklejona była fos
foryzująca zielona karteczka, na której m a m a Fili
Ł y grubym mazakiem napisała „Pokój córki". Fila
zauważyła, że na innych drzwiach też wiszą podobne
karteczki: „Pokój syna", „Sypialnia", „Pokój gościnny 1"
i „Ubikacja". W panującym półmroku karteczki wyglądały
jak błyszczące zielonkawe oczy.
Fila otworzyła drzwi i weszła do swojej nowej sypialni.
W porównaniu z jej poprzednim pokojem, ten był olbrzy
mi, oparty na planie kwadratu o boku co najmniej cztero
metrowej długości. Starodawne okna dzieliły wyciosane
z brył piaskowca kolumienki. Dwie ściany pokrywała ciem
na dębowa boazeria, a sufit podtrzymywały masywne dre
wniane belki, tak czarne, jakby osmalone w pożarze. Deski
podłogowe miały różną szerokość, w zależności od tego,
z jakiej części drzewa je wycięto. Fila przeszła w stronę
ściany okiennej. Podłoga zaskrzypiała.
— No i co, jak tam pierwsze wrażenia?
Odwróciła się. W drzwiach stał tata.
— To jest... — Fila nie mogła znaleźć odpowiednich
słów.
— D o m jest po prostu rewelacyjny, prawda? — wyrę
czył ją w odpowiedzi tata. — A ten pokój — rozejrzał się
po pustej sypialni — jest naprawdę przeogromny.
Fila się uśmiechnęła. „Rewelacyjny" należał do kilku
ulubionych przymiotników taty. „Przeogromny" też zali
czał się do tej kategorii.
— Twoja poprzednia sypialnia w porównaniu z obecną
przypominała klatkę dla królika — powiedział tata, pod
chodząc do Fili i wyglądając przez okno. — I pomyśleć, że
ten krajobraz prawie w ogóle nie zmieniał się przez ostat
nich pięćset lat — dodał. — Wszystkie drzewa, co do jed
nego, objęte są ochroną konserwatorską. Bez zezwolenia
miejscowych władz gminnych nie można przyciąć choćby
jednej gałązki.
Podobnie jak tata, Fila napawała się widokiem starannie
utrzymanego ogrodu z zadbanymi kwietnikami, równo
przyciętą trawą i rosnącą pośrodku, bardzo starą morwą.
Z okna rozciągał się widok na zakręcający wokół trawias
tego klombu żwirowy podjazd, a także łąkę, po której tu
i ówdzie rozrzucone były potężne dęby, wiązy i buki. Dalej
płynęła rzeka, której brzegi porastały ogłowione wierzby.
— Niegdyś dom otaczała fosa — powiedział tata. — Wi
dzisz tę linię, gdzie kończy się ogród i teren się obniża?
Przebiegała właśnie tam. Ale w osiemnastym wieku zo
stała prawie całkowicie zasypana. Chodziło o to, żeby od
grodzić się od zwierząt.
Fila, która nigdy nie była do końca pewna, kiedy tata
żartuje, a kiedy mówi serio, rzuciła mu jedno ze swoich
teatralnie pogardliwych spojrzeń. — Cha, cha! Bardzo
śmieszne! — zawołała z sarkazmem.
— Naprawdę! — obruszył się tata, przez chwilę udając
oburzonego. — Był to charakterystyczny dla dawnych cza
sów element architektury krajobrazu. Naokoło d o m u po
zostawiano porośnięty trawą rów, z lekkim spadkiem
w kierunku budynku. Od strony domu brzeg fosy wzmac-
ni ano kamiennym m u r e m . Dzięki temu do ogrodu nie mo
gły się dostać zwierzęta, a ponad ziemię nie wystawał ża
den płot, który mógłby zakłócać harmonię krajobrazu.
Tata odwrócił się od okna i ruszył w stronę drzwi.
— Mama już wstawiła wodę w czajniku. Za dziesięć m i n u t
będzie herbata z ciastem.
Kiedy tata wyszedł, Fila wyjęła z kieszeni folder, który
dał im pośrednik z agencji nieruchomości. Rozłożyła
i — nie po raz pierwszy tego dnia — przeczytała notkę
reklamową, widniejącą na pierwszej stronie pod koloro
wym zdjęciem przedstawiającym fronton domu.
Rawne Barton — przepięknie położona posiadłość, odległa
o niespełna pięć kilometrów od uroczego miasteczka Brampton. Ta
oferta to rzadka okazja, by kupić zachowany w nienaruszonym
stanie majątek ziemski z 1422 roku, obiekt zabytkowy pierwszej
klasy, składający się z zabudowań dworskich oraz otaczających je
łąk o powierzchni 32 arów (niegdyś tworzących park leśny).
W skład rozbudowywanej na przestrzeni kilkuset lat posiadłości
wchodzi przestronny i luksusowo wyposażony dom z sześcioma
sypialniami oraz wieloma stylowymi elementami, takimi jak lniane
obicia ścian, belkowane sufity ozdobione sztukaterią czy wspaniałe
kominki. Niedawną kompleksową modernizację przeprowadzono
zgodnie z najwyższymi standardami w tej dziedzinie, dbając o za
chowanie szczegółów architektonicznych oraz historycznych.
Na zabudowania gospodarcze składają się: stajnia (po remoncie;
może służyć jako garaż), powozownia oraz słodownia (oba budyn
ki wymagają remontu, uzyskano pozwolenie na rozbudowę).
Zdjęcie przedstawiało budynek wzniesiony częściowo
z plecionki pokrytej gliną, a częściowo z cegły. Ze ścian
wystawały czarne belki stropowe. Ponad krytym dachówką
dachem wyrastały dwa kominy, dobudowane w szesnas
tym wieku z tego samego piaskowca, którego użyto do
obramowania okien. Oba kominy były spiralnie skręcone
niczym cukierki, jakie czasem sprzedaje się na odpustach.
— Wiesz, co znaczyło kiedyś po angielsku słowo „bar-
ton"?
Fila obejrzała się. Jej brat-bliźniak, Tim, miał wybrudzo-
ne na kolanach dżinsy i wysmarowany czymś T-shirt, a je
go brązowe włosy sprawiały wrażenie, jakby ktoś delikat
nie przyprószył je mąką.
— Mógłbyś pukać! — zwróciła mu uwagę Fila.
— Drzwi były otwarte — odparł Tim. — A poza tym
wcale nie wchodzę do środka — dodał, zsuwając się na
podłogę i opierając się plecami o framugę. — Kiedyś „bar-
t o n " znaczyło „obora" — wrócił do tematu.
— Właśnie że nie — poprawiła go Fila. — To było okre
ślenie farmy, która nie jest nikomu dzierżawiona, a nadzór
nad nią sprawuje sam właściciel. Specjalnie sprawdzałam.
— Fila przyjrzała się dokładnie swemu bratu. — Dlaczego
jesteś taki brudny?
Tim zignorował jej pytanie.
— No i pewnie wiesz, co to znaczy „obiekt zabytkowy
pierwszej klasy"? — ciągnął. — To znaczy, że nie można
założyć anteny satelitarnej. A więc żegnajcie MTV i Carto-
on Channel!
— Możemy zainstalować sobie na strychu taką w kształcie
kwadratu. „Obiekt zabytkowy pierwszej klasy" znaczy tylko
tyle, że nie można zmieniać wyglądu budynku ani usuwać
jakichkolwiek elementów związanych z jego historią.
— Anteny, o których mówisz, dają gorszy odbiór — rzu
cił w odpowiedzi Tim. — Poza tym byłem już na strychu
i marnie to widzę. Resztę domu może i zmodernizowano,
ale nie strych. Są tam pajęczyny, które wyglądają jak siatki
do tenisa.
— A jak wszedłeś na górę?
— Na końcu korytarza są drzwi — wyjaśnił Tim.
Myślałem, że to szarka do przesuszania bielizny, bo
w środku są półki i miedziany bojler, ale z tyłu odkryłem
.starą ścianę, wyłożoną panelami. Jeden z tych paneli ma
zamocowaną rączkę i można go odsunąć na bok. Przejś
cie jest bardzo ciasne, więc pewnie dlatego robotnikom
z ekipy remontowej nie chciało się tam pchać. Za ścianą
znalazłem schodki. Podłoga na strychu jest wyłożona
deskami, ale nie ma tam żadnych pokoi — duża otwarta
przestrzeń z jednym okienkiem na końcu, mnóstwo be
lek pod dachem, brud i pajęczyny. No i zasuszony zdech
ły nietoperz.
W drzwiach pojawił się jeden z pracowników firmy prze-
prowadzkowej. Dźwigał olbrzymie kartonowe pudło, do
którego przyklejona była kolejna zielona karteczka.
— Ty jesteś córką? Czy to twój pokój? — zapytał tra
garz. Nie czekając na odpowiedź, sam zerknął, czy napis
na pudle zgadza się z tym na drzwiach, wkroczył do po
koju, przechodząc nad siedzącym w drzwiach Timem, i ro
zejrzał się dookoła.
— Mmm, ładnie! Bardzo ładnie. Całkiem niezły dom
kupili ci wasi rodzice — ocenił, po czym postawił pudło
na podłodze i wyjrzał przez okno.
— Mam nadzieję, że wiecie, co tu macie. Porządny ka
wałek historii.
*
Ogród po obu stronach odgradzał prawie dwumetrowy,
kamienny mur, po którym pięły się róże i kapryfolium. Na
klombach dość gęsto rosły drzewka i niskie krzewy
— w większości rośliny wieloletnie. Część z nich miała
grube pnie — b y ł o oczywiste, że są bardzo stare i że musiano
je starannie przycinać przez wiele lat. Sporo roślin właśnie
rozkwitało, a jedna z nich, jaśmin o niewielkich białych
kwiatkach w kształcie gwiazdek, roztaczała oszałamiającą,
boską wręcz woń. Porastająca ogród trawa sięgała do kostek.
Nawet teraz, wczesnym popołudniem, była lekko wilgotna.
Fila przeszła przez trawnik w stronę samotnej morwy.
Zapewne rosła ona w tym miejscu od wielu, wielu lat. Była
lekko pochylona, tak jakby zmęczyło ją ciągłe stawianie
oporu wiatrom historii. Drzewo zabezpieczono przed upad
kiem, podpierając pień solidną dębową kłodą. Morwa wy
glądała trochę niczym zielona parasolka w cętki: liściaste
gałęzie odchodziły od sękatych i powykręcanych konarów,
pokrytych twardą, spękaną i starą korą. Ten widok skoja
rzył się Fili z artretycznymi palcami jej dziadka.
Wychodząc z przyjemnego cienia, jaki dawała morwa,
Fila powędrowała na skraj dawnej fosy. Wszystko wyglą
dało dokładnie tak, jak opisał tata. Rów porastała trawa,
pośród której pobłyskiwały wysokie margerytki oraz jask
ry. W miejscu, gdzie teren wyglądał na bardziej podmokły
i lekko podchodził pod obruszony kamienny m u r okalający
ogród, wyrastała kępa bylic.
Fila znała się na roślinach. Kiedyś nawet wpadła na po
mysł, by studiować ogrodnictwo i zostać sławną projektan
tką, pracującą na zlecenie gwiazd filmowych, arystokratów
i milionerów. Marzyła o tym, by objąć kiedyś stanowisko
pierwszego ogrodnika w jakimś pałacu albo wytwornej ary
stokratycznej rezydencji. Jednak nigdy, nawet w najśmiel
szych snach, nie przypuszczała, że pewnego dnia zamiesz
ka w domu, który jest co prawda mniejszą, ale jednak
rezydencją.
Kierując się ku ciężkim dębowym drzwiom wychodzą
cym z holu na ogród, Fila zauważyła nagle pewną dziw
ną roślinę. Czegoś takiego nie widziała nigdy dotąd.
Mniej więcej dwumetrowej wysokości krzak o wielkich
ciemnych liściach, które wyglądały, jakby były z aksami
tu, rósł tuż przy murze, schowany za innymi krzewami.
Jednak nie liście przyciągnęły uwagę Fili, ale kwiaty.
W kolorze kości słoniowej, miały długość około piętnas
tu centymetrów i uginały się pod własnym ciężarem.
Kształtem przypominały trąbkę — płatki tworzyły coś
w rodzaju falbanki na jej brzegu. Na krzaku pozostały
trzy takie kwiaty, chociaż na ziemi leżały gnijące resztki
kilku innych. Pięć albo sześć pąków wkrótce miało się
otworzyć.
Fila nachyliła się nad kremowym kielichem i delikatnie
go uniosła. Był zadziwiająco ciężki. Najwyraźniej posilały
się na nim owady, gdyż pręciki pokrywał jeszcze zielon
kawy pyłek. Fila powąchała roślinę. Momentalnie poczuła,
że kręci jej się w głowie — wypuściła kwiat z ręki i zato
czyła się do tyłu o kilka kroków. Dziwne uczucie szybko
przeminęło, okazało się jednak bardzo intrygujące. Prze
cież ten zapach z pewnością nie mógł tak na mnie po
działać — pomyślała Fila. I powąchała kwiat po raz drugi,
tym razem z nieco większą ostrożnością. W o ń była osob
liwa — coś jakby kwaśne mleko zmieszane z sokiem jabł
kowym. Ledwo Fila zdążyła wciągnąć powietrze w nozd
rza, a znowu zakręciło się jej w głowie.
Z twardym postanowieniem, że musi ustalić, cóż to za
botaniczny dziwoląg, skierowała się w stronę domu. W po
bliżu drzwi rosła kwitnąca budleja. Jej ciasno zakręcone,
spiralne kwiaty o głębokiej, fioletoworóżowej barwie, zwa
biły kilka motyli. Pośród nich krążyło parę pszczół i trzmieli
— przelatywały z kwiatka na kwiatek w poszukiwaniu re
sztek nektaru, pozostawionych przez motyle.
Kiedy Fila przechodziła obok budlei, jeden z motyli
usiadł jej na ręce. Był niewielki, niepozorny, a m i m o to,
gdy wylądował, wydał się jej dość ciężki. Miał nijaki brą
zowy kolor, a przy brzegach skrzydełek kilka białawych
plamek. Jedyny mocniejszy akcent kolorystyczny tworzyły
pojedyncze żółtawe kropki na każdym z tylnych skrzyde
łek, w pobliżu odwłoka. Gdy tylko motyl dotknął jej skóry,
zanurzył łebek we włoski na ręce Fili i wściekle ją ukłuł.
To było gorsze niż użądlenie osy — Fila poczuła ból tak
ostry, jak przy wbijaniu igły do zastrzyków podskórnych.
Chciała go pacnąć, ale owad okazał się szybszy. Zanim
zdążyła rozkwasić go na ręku, wystartował i wzniósł się
w górę z prędkością, o jaką Fila nigdy nie podejrzewałaby
tak delikatnego stworzenia. Po chwili napastnik zniknął
nad dachem domu.
W miejscu ukąszenia powstało okrągłe zaczerwienienie
o rozmiarach niewielkiej monety. Pośrodku widniała plam
ka krwi.
— Musiało ci się coś pomylić, kochanie — powiedziała
m a m a Fili, przecierając ślad po ukłuciu spirytusem i ciepłą
wodą. — To pewnie była jakaś osa, szerszeń albo coś tym
rodzaju.
— To był motyl — nie ustępowała Fila. Czuła nieodpar
tą chęć, żeby podrapać się w ramię, które strasznie ją swę
działo.
— Być może — zgodziła się mama, sięgając do łazien
kowej szafki po tubkę z maścią odkażającą. — Czasami
jakiś egzotyczny gatunek motyla, który faktycznie potrafi
ukłuć, pojawia się przywiany wiatrem. Zdarzają się takie
historie. W zeszłym roku w hrabstwie Kent ktoś zaobser-
w i »wal dudka, a zdaje się, że ten ptak występuje wyłącznie
w Afryce*. Podobno na skutek globalnego ocieplenia kli-
niłilu już niedługo w Anglii pojawią się moskity przeno-
•./.|( c m a l a r i ę .
Dziękuję ci, m a m o ! — wypaliła w odpowiedzi Fila.
- To, co mówisz, jest bardzo pocieszające.
— Nie drap się w tym miejscu — nakazała mama.
Godzinę później po użądleniu nie pozostał nawet naj
mniejszy ślad.
Nim zapadł zmierzch, Fila zdążyła zaprowadzić w swo
im pokoju jako taki ład. Miała już podłączony telewizor
i odtwarzacz płyt CD, meble stały na swoich miejscach,
książki były poukładane na półkach w porządku alfabety
cznym, a łóżko Fili przykrywała jej własna kołdra.
Chociaż czuła się bardzo zmęczona, nie położyła się od
razu. Otworzyła okno, by popatrzeć, jak nad łąkami i drze
wami zapada noc. To dziwne — pomyślała — wszystkie
barwy przygasły, nie jest możliwe, bym mogła rozróżnić
kontury drzew, a mimo to nadal je widzę, zupełnie jakby
ich kształty odcisnęły się na trwałe w mojej pamięci.
Ale odkryła coś znacznie bardziej dziwnego. W okolicy
zdawała się panować niemal doskonała cisza. Przed prze
prowadzką mieszkali całą rodziną w dużej wsi i nocą do
ich domu zawsze docierały jakieś hałasy — słychać było
odległy szmer rozmów i śmiechów dobiegający z miejs
cowego pubu, stłumiony łoskot toczących się drewnianych
* Mama Fili jest w błędzie. Dudek występuje w lasach euro
pejskich. W Polsce rzadki, pod ścisłą ochroną (przyp. red.).
kul z położonej na tyłach pubu kręgielni, przejeżdżające
samochody albo czyjeś kroki. Ten dom natomiast zdawał
się istnieć w świecie pozbawionym dźwięków.
Jednak im dłużej Fila stała w oknie i nasłuchiwała, tym
więcej niewyraźnych odgłosów docierało do jej uszu. Naj
pierw był to nieokreślony, subtelny szelest, tak jakby ktoś
pocierał ręką o jedwab. Od strony łąki wyłapywała coś, co
przypominało chrząkanie starszej osoby, która nie może
dobrze odkaszlnąć. Trzeci dźwięk, całkiem bliski, brzmiał
jak odgłos palących się liści.
Fila spojrzała w górę i zauważyła, że na wysokości okapu
dachu, tuż nad jej głową, coś się poruszyło. To coś było
małe i czarne. Znikło w mgnieniu oka, ale zaraz zastąpiła
je kolejna zjawa, a potem jeszcze jedna i jeszcze jedna. Za
każdym razem Fila czuła na policzku ciepły powiew, tak
jakby duch chciał ją pocałować. Z wrażenia włosy zjeżyły
jej się na karku. Raptem przypomniała sobie, co Tim zna
lazł na strychu. Nie były to żadne duchy, tylko nietoperze,
które wylatywały ze swojego schronienia pod dachem, by
udać się na nadrzeczne łąki i zapolować na muszki. Właś
nie ich skrzydła, jak uświadomiła sobie Fila, wydawały
szeleszczący odgłos, kojarzący się z pocieraniem ręką o je
dwab.
Chwilę później Fila zauważyła, że coś pojawiło się na
skraju dawnej fosy. Nie miało określonego kształtu i — gdy
znalazło się w zasięgu jej wzroku — nie wykonywało prak
tycznie żadnych ruchów. A kiedy Fila miała już skierować
swoją uwagę w inną stronę, wydało dźwięk, przypominają
cy chrząkanie, i chyłkiem się wycofało. Sądząc po ruchach
zwierzęcia, był to lis, który wybrał się na nocne łowy.
Dziewczynka zamknęła okno, przeszła przez cały pokój
w stronę łóżka i wśliznęła się pod kołdrę. Ułożyła się na
plecach i obserwowała podpierające sufit belki. Były tak
ciemne, że nawet w nocy wyraźnie odcinały się od białego
tynku.
Tak jak przyzwyczajała się do nocnych odgłosów zza
okna, Fila zaczęła stopniowo wsłuchiwać się w dźwięki,
docierające z wnętrza domu. Ponieważ do jego budowy
użyto dużej ilości drewna, spracowane belki i deski trzesz
czały i skrzypiały w miarę, jak ochładzały się ściany, wcześ
niej przez wiele godzin nagrzewane przez słońce. Fila po
myślała, że dom przypomina człowieka, który przed
pójściem spać rozluźnia mięśnie i rozprostowuje kości po
całodziennym wysiłku.
Bardzo wcześnie, tuż przed świtem, przebudziła się ze
snu, w którym krążyła po jakimś dziwnym domostwie,
stale gubiąc się w labiryncie długich, krętych korytarzy
oraz mrocznych pomieszczeń z poustawianymi bezładnie
meblami. Gdy otworzyła oczy, w pierwszej chwili ogarnął
ją strach, bo nie poznała swojego pokoju. Przemknęło jej
przez myśl, że może wcale nie śniła, tylko naprawdę prze
niosła się do dziwnego labiryntu. Po chwili lęk zaczął ustę
pować — Fila dostrzegła małą, świecącą na czerwono dio
dę odtwarzacza płyt CD, dotarło do niej, co to takiego
i przypomniała sobie, że po wielu miesiącach, kiedy rodzi
ce ciągali ją wraz z bratem na oglądanie różnych domów,
w końcu wprowadzili się do jednego z nich.
Fila szybko zorientowała się, że obudził ją nie koszmar
ny sen o wędrówce przez labirynt, ale odgłosy dochodzące
zza ściany przy łóżku. Z początku słyszała delikatne i nie
regularne skrobanie, które skłonna była przypisać nietope
rzom powracającym do swoich kryjówek przed nastaniem
całe wieki zdążyły wygryźć lub wydrążyć całe mnóstwo
dziur i korytarzy. Jednak po chwili skrobanie ustało, a za
stąpił je miarowy stukot, jakby grzeczne pukanie. Fila
stwierdziła, że jest mało prawdopodobne, aby myszy nosi
ły ciężkie kamasze albo drążyły nowy tunel w ścianie przy
pomocy miniaturowych toporków. Uznała, że musi to być
odgłos wydawany przez nagrzewające się rury centralnego
ogrzewania. Kiedy zerknęła na budzik, zdała sobie sprawę,
że do świtu pozostało niecałe pół godziny. Wiedziała też,
że rodzice zawsze lubili, aby w domu rano było ciepło.
Miarowy stukot wkrótce przeszedł w nieregularne pu
kanie, a po jakichś dziesięciu minutach całkowicie ustał.
Nie zastanawiając się dłużej nad tym, co jest jego przy
czyną, Fila naciągnęła kołdrę pod brodę, przekręciła się na
łóżku i ponownie zapadła w sen.
*
Szkolna sekretarka, dość sztywna kobieta o włosach cia
sno zebranych w kok, która — jak głosił przypięty na jej
wydatnej piersi identyfikator — nosiła nazwisko Rigg, ot
worzyła drzwi gabinetu.
— Panie dyrektorze, przyszli państwo Ledger z dziećmi,
Filipa i Timothym.
Fila uśmiechnęła się w duchu, słysząc swoje imię w peł
nym brzmieniu. Tim porozumiewawczo wyszczerzył zęby
i szturchnął siostrę łokciem.
Gdy już zostali wprowadzeni do gabinetu, dyrektor
wstał na powitanie zza wielkiego biurka o pokrytym skórą
blacie, na którym piętrzyły się różne dokumenty i formu
larze. Pomiędzy nie wciśnięty był telefon i przenośny kom
puter.
— Doktor Singall, miło mi — przedstawił się dyrektor.
— Proszę bardzo, proszę usiąść — zachęcił, wskazując
iiNiawione koliście wygodne fotele i bezceremonialnie
przysiadając na rogu biurka.
Fila i Tim wymienili spojrzenia i rozejrzeli się po gabi-
nrc k\ Na jednej ze ścian wisiały fotografie przedstawiające
kolejne szkolne roczniki wraz z nauczycielami, a także
pi /.nożne zespoły sportowe w chwilach triumfu. Było tam
i < >wnież zdjęcie mężczyzny w szarym garniturze, który wy-
n umiał z dyrektorem uścisk dłoni. W rogu zdjęcia widniał
zamaszysty autograf, a podpis umieszczony na ramce gło-
Nił: „Wizyta Jego Królewskiej Wysokości księcia Walii
w państwowej szkole średniej Bourne End, lipiec 2 0 0 0 " .
Tuż obok wisiała mapa miasteczka i okolic. Czerwonym
llamastrem obrysowano na niej różne obszary obsługiwa
ne przez szkolne autobusy, natomiast trasy przejazdu
i numery poszczególnych linii zaznaczono flamastrem nie
bieskim. Na innej ścianie stały regały z książkami i seg
regatorami, a także przeszklona gablota.
— Jak przekazał mi pan Bradley — zaczął dyrektor
— który jest odpowiedzialny za nabór uczniów, zwiedzili
już państwo szkołę, zapoznali się z naszym folderem,
w którym są zawarte wszelkie podstawowe informacje.
Wiem też, że wypełnili państwo niezbędne formularze.
Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko was powitać.
— Pan Singalł uśmiechnął się szeroko. — W nawiązaniu
do naszej rozmowy telefonicznej, panie Ledger, sądzę, że
nie ma większego sensu, aby Filipa i Timothy rozpoczynali
naukę teraz, na dziesięć dni przed wakacjami. Będzie zna
cznie lepiej — dyrektor przeniósł spojrzenie z Fili na Tima
i z powrotem — jeżeli zaczniecie od nowego roku szkol
nego. — Pan Singall przebiegł jeszcze wzrokiem formula-
rze przyjęć, leżące na biurku. — Och! — zawołał. — Wi
dzę, że jesteście Państwo nowymi właścicielami Rawne
Barton!
— Właśnie wczoraj się wprowadziliśmy — potwierdził
pan Ledger. — Zna pan to miejsce?
— Owszem, znam — odparł dyrektor. — Świętej pa
mięci pan Rawne był dobroczyńcą naszej szkoły. Przeja
wiał duże zainteresowanie edukacją młodzieży i co roku
organizował zwiedzanie swego d o m u dla tych uczniów
dziewiątej klasy, którzy jako swoją specjalizację wybierali
historię. Niedługo przed śmiercią pozwolił nam przepro
wadzić badania archeologiczne na jednej z łąk, należących
do posiadłości. Nie były to żadne poważne wykopaliska,
sami Państwo rozumieją... ale dzięki nim historia stała się
dla uczniów czymś namacalnym. Prace, które napisali
w ramach dokumentacji projektu, stały na wyjątkowo dob
rym poziomie, a oceny na egzaminach końcowych z histo
rii były również rekordowo wysokie. Z kolei uczniowie
wybierający przedmioty ścisłe mieli wstęp do Edenu, gdzie
mogli prowadzić własne projekty związane z przyrodozna
wstwem.
— Do Edenu? — powtórzyła zaciekawiona Fila.
— Na terenach wiejskich, Filipo, wszystkie grunty rol
ne — a dotyczy to także wielu obszarów leśnych — są
ponumerowane i urzędowo ewidencjonowane — wyjaśnił
pan Singall. — Jednak wiele zachowało też swoje zwycza
jowe, stosowane od wieków nazwy. Nasza szkoła nazywa
się „Bourne End", ponieważ wzniesiono ją na polu o takiej
nazwie. W języku staroangielskim słowo „bourne" ozna
czało strumień. Niegdyś tędy przepływał. Na terenie Raw
ne Barton, tuż nad rzeką, wznosi się pagórek, z niewielką
kępą drzew — to właśnie jest Eden. Rzeka często wystę-
puje z brzegów, ale nigdy, nawet przy najwyższym stanie
wody, nie został on zalany. Pani Hall, nasza nauczycielka
biologii, mówi, że pomiędzy drzewami znajduje się okrągła
polanka, na której rosną egzotyczne gatunki roślin.
— Kiedy zmarł pan Rawne? — zainteresowała się m a m a
Fili.
— Dziesięć albo jedenaście lat temu — odpowiedział
pan Singall. — O ile dobrze pamiętam, dobiegał już dzie-
więćdziesiątki, a po śmierci żony przez ostatnich sześć lat
mieszkał zupełnie sam. Pod koniec zajmował jedynie kilka
pokoi, cała reszta domu nie była ogrzewana i nikt o nią
nie dbał. Nic więc dziwnego, że niszczała w dość szybkim
tempie.
— A kto odziedziczył posiadłość? — zapytał pan Led
ger.
— W zasadzie nikt — odparł dyrektor. — Państwo Raw
ne nie mieli dzieci, chociaż gdy kiedyś wybrałem się na
wycieczkę w tamte okolice, widziałem starszego pana z ja
kimś chłopcem. Chyba powiedział mi wtedy, że to jego
bratanek. Chłopak był blady, niepozorny, nie wyglądał zbyt
dobrze. Można było sądzić, że cały majątek przypadnie
w spadku właśnie jemu albo jego rodzicom, ale jednak nie
— okazało się, że ustanowiono zarząd powierniczy. Spra
wowała go jakaś kancelaria prawna z Londynu, aż w końcu
dwa lata temu zarząd został zniesiony. A przynajmniej tak
słyszałem. Posiadłość przeszła na własność firmy dewelo
perskiej, od której — jak rozumiem — Państwo ją kupili.
Dyrektor zeskoczył z biurka, otworzył szklaną gablotę
pod ścianą i wyjął z niej wypolerowaną drewnianą skrzy
neczkę zamykaną na dwa mosiężne zamki.
— Podczas wykopalisk, prowadzonych na łące położo
nej na północ od domu pana Rawne, udało się odkryć wiele
interesujących przedmiotów. — Pan Singall otworzył
skrzynkę i zaczął wyciągać różne eksponaty. — Na przy
kład te piętnastowieczne nożyce oraz klucz, niestety, dość
przerdzewiały — powiedział, umieszczając wymienione
przedmioty na kartonowej podkładce na biurku. — Mamy
tu też zepsuty moździerz z tłuczkiem, kilka fragmentów
czegoś, co mogło służyć jako retorta, parę glinianych cy
buchów od fajek, no i ten drobiazg... — pan Singall za
prezentował trzymany w palcach niewielki, błyszczący sre
brny krążek — ...czyli angielską jednopensówkę wybitą za
panowania Henryka V. Jednak najbardziej intrygującym
znaleziskiem jest to...
Dyrektor ostrożnie wyjął ze skrzynki wysoką, smukłą
buteleczkę, wykonaną z intensywnie niebieskiego szkła.
Buteleczka zamknięta była ołowianą zatyczką. Kiedy pan
Singall uniósł flakon i oświetliły go promienie słońca,
wpadające przez biurowe okno, Fila zauważyła, że w środ
ku znajduje się jakaś przejrzysta ciecz.
— Co tam jest? — zapytał Tim.
— Tego nie wiemy, Timothy — odpowiedział pan Sin
gall, odwracając buteleczkę do góry dnem i przyglądając
się, jak pęcherzyk powietrza przeciska się z wolna przez
gęsty, kleisty płyn. — Ale ponieważ w ołowiu wytłoczony
jest ten oto osobliwy symbol, zakładamy, że może to być
jakiegoś rodzaju medykament.
Przechylił butelkę tak, żeby widzieli pieczęć. W szaro
burym ołowiu odciśnięty był przedziwny znak:
— I nie chcecie się dowiedzieć, co to za ciecz? — do
pytywał się Tim.
— Ależ oczywiście! — odparł dyrektor, uśmiechając się
protekcjonalnie do Tima. — Ach, ta naukowa pasja badaw
cza... Mimo wszystko uznaliśmy, że szkoda byłoby nisz
czyć pieczęć tylko dlatego, żeby poddać analizie zawartość
butelki, która zapewne nie jest niczym innym, jak tylko
pospolitym lekarstwem w rodzaju oleju rycynowego.
— A czy wiadomo, co oznacza ten symbol? — zapytała
Fila.
— Nie, tego nie wiemy — odparł pan Singall. — Cho
ciaż pan Carson, który uczy geografii, wspominał mi, że
obecnie bywa on wykorzystywany przez meteorologów
i wskazuje, że w danym dniu powietrze jest wyjątkowo
przejrzyste.
Ostrożnie powkładał wszystkie eksponaty z powrotem
do skrzyneczki, a następnie odstawił ją do gabloty.
— A zatem — dyrektor zwrócił się do Fili i Tima — ni
gdy nie wiadomo, co może się w a m trafić, kiedy będziecie
kopać we własnym ogrodzie. Naszym uczniom zawsze po
wtarzamy, żeby z łopatą obchodzili się delikatnie. Aha...
panie Ledger, o ile nie miałby pan nic przeciwko temu,
bardzo chciałbym wskrzesić tradycję zapoczątkowaną za
czasów pana Rawne i w przyszłym roku przysłać do pań
stwa na zwiedzanie klasę historyczną.
— Proszę, będzie nam bardzo miło — zgodził się tata
Fili i Tima, wstając z fotela.
— No cóż, w takim razie widzimy się we wrześniu!
— powiedział dyrektor na odchodnym do dzieci. — Bawcie
się dobrze w czasie wakacji i wracajcie tu wypoczęci i pełni
zapału do nauki!
Fila przyglądała się, jak samochód rodziców odjeżdża
spod domu, a potem wróciła do poprzedniego zajęcia.
Ostrożnie odpakowywała swoje bibeloty, w skupieniu
ustawiając je na regale. Nagle otworzyły się drzwi i do
pokoju wkroczył Tim.
— Czy już nigdy nie nauczysz się pukać? — fuknęła Fila
z wyrzutem.
— Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać — od
parł brat.
Fila rzuciła mu wymowne spojrzenie. Tim wręcz lu
bował się w udzielaniu odpowiedzi nie wprost. Gdyby
go spytać, która godzina, odpowiedziałby, że za dwa
dzieścia minut będzie kolacja, że w telewizji właśnie
nadają wiadomości albo że kiedy ostatnio spoglądał na
zegar, a było to godzinę temu, dochodziło wpół do czwa
rtej.
— Zobacz tylko — zachęcił.
Tim stanął przy drzwiach do pokoju Fili i zaczął odmie
rzać stopami odległość pomiędzy framugą drzwi a oddzie
lającą ich sypialnie ścianą.
— Ano widzisz! — zawołał. — Pięć razy osiemnaście
centymetrów, bo taką m a m długość stopy, daje nam jakieś
dziewięćdziesiąt centymetrów. A teraz chodź ze mną!
Fila poszła za Timem do jego pokoju, gdzie zrobił to
samo, mierząc odległość między ścianą a drzwiami.
— Cztery razy osiemnaście... czyli siedemdziesiąt dwa
centymetry. Dobrze liczę? W takim razie dziewięćdziesiąt
plus siedemdziesiąt dwa...
— Tim — przerwała mu Fila. — Co ty wyrabiasz?
— ...równa się sto sześćdziesiąt dwa.
— Tim!
— Zaraz ci wszystko wytłumaczę.
Tim wyszedł na korytarz i znów zaczął mierzyć odleg
łość. Tym razem pomiędzy drzwiami do jednego i drugiego
pokoju.
— Już kumasz? — zapytał, gdy zakończył pomiar.
— Ale co?! — rzuciła Fila, powoli tracąc cierpliwość.
— Od środka wyszło sto sześćdziesiąt dwa centymetry,
a od strony korytarza dwieście dziewięćdziesiąt. Oznacza
to, że ściana ma sto dwadzieścia osiem centymetrów gru
bości. Prawie półtora metra!
— No i co z tego? Ten d o m jest bardzo stary. Kiedyś
budowano takie grube mury.
Fila wróciła do swojego pokoju, poirytowana gorliwoś
cią Tima w dziedzinie badań nad konstrukcją budynku,
i po raz kolejny zajęła się odpakowywaniem swoich dro
biazgów. Tim jednak nie dawał za wygraną.
— Czy ostatniej nocy słyszałaś stukanie dochodzące zza
ściany? — rzucił znienacka.
— Tak — przyznała nieco zaskoczona tym pytaniem Fila.
— I jak sądzisz, co tak stukało?
— Może rury od centralnego ogrzewania.
— W środku lata? — odezwał się Tim lekko drwiącym
tonem.
— W takim razie rury od ciepłej wody — powiedziała
lekko urażona Fila. — A ty jakie masz wytłumaczenie?
— Wiesz, czym było penetralium? — zapytał we właś
ciwy sobie, irytujący sposób.
Fila musiała przyznać, że nie ma pojęcia, co ma na myśli
jej brat. Kolejny już raz wziął nad nią górę. Zdawał się
nigdy nie czytać żadnych książek, a jednak wielokrotnie
zadziwiał ją swoją wiedzą o mało znanych zjawiskach.
— Była to taka specjalna kryjówka dla księży — wyjaśnił
Tim. — Za czasów Tudorów, kiedy zakazano wyznawania
wiary katolickiej, bogaci katolicy — nie chcąc trafić za kra
tki — ukrywali swoich duchownych, aby nikt nie dowie
dział się, że nadal praktykują. Sądzę, że ta ściana jest pusta
w środku, a dźwięki dobiegają...
— ...z jakiejś ukrytej komnaty? — wpadła mu w słowo
Fila. — No, cóż, Tim, gratuluję ci bujnej wyobraźni!
— skomentowała szyderczo.
— ...A skoro jest tam pusta przestrzeń — ciągnął Tim,
zupełnie niezrażony sarkazmem siostry — musi też gdzieś
tu być jakieś przejście. Sprawdziłem już boazerię w moim
pokoju. Bez rezultatów. Mogę popatrzeć u ciebie?
Fila wzruszyła ramionami i sięgnęła do pudła z bibelo
tami po porcelanową figurkę konia. Malutkie naelektryzo-
wane kulki styropianu przyczepiły się do jej ręki niczym
płatki sztucznego śniegu.
— Jak sobie chcesz — rzuciła.
Tim ukląkł przy ścianie i zaczął opukiwać palcami poje
dyncze deski boazerii, przysuwając do nich ucho, by
wychwycić głuchy odgłos. Kiedy doszedł do panela za sto
likiem nocnym Fili, zastukał dwa razy i usłyszał w odpo
wiedzi dwa powtórzone dźwięki.
— Mówiłem ci! — zakrzyknął triumfująco. — Tu jest
echo.
Ponownie zastukał dwa razy.
Tym razem w odpowiedzi usłyszeli trzy stuknięcia.
— O, jakie echo! — zawołał Tim.
— Zrób tak jeszcze raz, ale wystukaj jakiś rytm — za
proponowała Fila. Nagle poczuła jakiś niewytłumaczalny
lęk.
Tim zastukał dwa razy, odczekał chwilę, a potem zastu
kał jeszcze trzykrotnie.
Odpowiedź brzmiała: stuk-stuk, stuk-stuk-stuk.
i i!< .1/ /.mroziło — poczuła, jakby ktoś przyłożył jej do
i !• i ńw zimne ostrze noża.
Na pewno tata postanowił nam zrobić jakiś głupi
i i 11 — mruknęła.
Przecież oboje z mamą pojechali po zakupy do super-
nnu ketu, nie pamiętasz? — szepnął w odpowiedzi Tim.
Stuk-stuk-stuk.
W< ześniejsze odgłosy dochodziły jakby z poziomu piw
nicy A te były już bliższe.
Stuk. Stuk. Stuk.
Ki dojne dźwięki brzmiały coraz wyraźniej, jakby coś wzras-
i, 111 (wewnątrz ściany, zmierzało w ich stronę. Fila wyobraziła
II 'I iic, że już za chwilę do pokoju wtargnie jakiś prehistorycz-
i iv potwór rodem z horroru, który przebije się przez boazerię,
WMiinie do środka gigantyczną mackę, nawlecze Filę na jeden
c swoich oślizłych pazurów, przeciągnie przez wybitą
w ścianie dziurę, a następnie rozszarpie zębami jej wnętrzno
ści i posili się walącym jeszcze w oszalałym tempie sercem.
Tim zerwał się na równe nogi i szybko odskoczył od ściany.
Stuk-puk.
Cokolwiek to było, znajdowało się teraz za boazerią tuż
przy łóżku Fili. Dzieci spojrzały po sobie z przerażeniem.
— Już nigdy tu nie zasnę — szepnęła Fila.
- Ani ja — zawtórował jej Tim, zwilżając językiem wa-
rgł. Ze strachu zaschło mu w gardle, dłonie zwilgotniały
od potu. — Co robimy?
— Znikamy stąd — zaproponowała półgłosem Fila.
- Po cichu. A kiedy dojdziemy do schodów... — dodała
szeptem — ...dajemy w długą.
Ruszyli na paluszkach w stronę drzwi. Klepki na pod
łodze skrzypiały przy każdym kroku, zdradzając ich poło
żenie. Fila czuła, że serce wali jej jak młotem.
Kiedy doszli do drzwi i już mieli rzucić się pędem do
ucieczki, Tim przystanął.
— Posłuchaj!
Pojedyncze stuknięcia ustały. Zamiast nich słychać było
teraz delikatniejsze, natarczywe pukanie.
— No co, stukanie trochę przycichło — powiedziała Fila.
— Nie, nie o to chodzi! — żachnął się Tim. Odczekał
chwilę, nadstawiając uszu. — O to!
Zza boazerii dochodził czyjś przytłumiony głos.
Tim wrócił do pokoju. Fila złapała go za rękę.
— Co ty wyrabiasz?! — syknęła.
— Posłuchaj! — powtórzył Tim, ale już normalnym to
nem.
— Pomocy! — wołał stłumiony głos spoza ściany.
— Pomocy, proszę!
— Ten głos dochodzi zza twojego łóżka! — stwierdził
Tim. — Chodź, przesuniemy je.
Wbrew temu, co podpowiadał rozsądek, Fila pomogła
bratu odsunąć łóżko od ściany. Przyszło jej do głowy, że
pakują się w pułapkę, przyjmują rolę bezwolnych wyko
nawców, którzy za chwilę wypuszczą na wolność demona
uwięzionego na całe wieki w ścianach domu. Być może
czyha na nich duch jakiegoś księdza, który dawno temu
poniósł męczeńską śmierć za wiarę — został powieszony,
rozpłatano mu brzuch, a następnie poćwiartowano tylko
za to, że koncelebrował mszę. Kiedy się pojawi, z brzucha
— niczym zwoje przegniłych, brunatnozielonych lin — bę
dą mu zwisały jelita, a wydłubane z oczodołu oko będzie
dyndało, obijając się o policzek, utrzymywane jedynie
przez wiązkę nerwu wzrokowego.
Odsunęli łóżko na środek pokoju. Przez chwilę nic się
nie działo. A potem coś cicho szczęknęło i fragment boa-
zerii przy podłodze odchylił się powoli na ciężkich metalo
wych zawiasach. Z otworu wychynęła blada chłopięca
(warz, pełna niepewności i obawy — podobne uczucia ma
lowały się na twarzach Fili i Tima.
— Za pozwoleniem, czy mogę prosić o szklankę wody?
— zapytał grzecznie chłopiec.
OOP
Martin Boofch , DOKKBR ILLUMINATUS J A G U A R
Wprowadzenie: Jak zapewnia Autor, elementy magii w „Doktorze Illuminatusie" — zaklęcia, zioła, mikstury czy przy bory — są prawdziwe. Pojawiający się w powieści znak [«§*] to starodawny symbol oznaczający w alchemii powtórne narodzenie czy odrodzenie. Był on także znany jako c n a dissimulata — pod taką nazwą służył za tajny sym bol pierwszym chrześcijanom. Z kolei znak [COf-] jest jed nym z wielu, które stosowano w alchemii na określenie złota. Alchemia — osobliwe połączenie magii oraz wiedzy naukowej — była chemią czasów średniowiecza. Ludzie, którzy ją praktykowali, nazywani byli alchemikami. Dążyli oni do tego, by uzyskać „eliksir życia", a także odkryć metodę przemiany zwykłego metalu, takiego jak żelazo, w złoto. Trzecim marzeniem alchemików był homunkulus — człowiek sztucznie stworzony z martwych organów.
Ro^cfei^ł pierwszy VoY7ĄópaY kawałek hi$torii o ciężkich dębowych drzwi przyklejona była fos foryzująca zielona karteczka, na której m a m a Fili Ł y grubym mazakiem napisała „Pokój córki". Fila zauważyła, że na innych drzwiach też wiszą podobne karteczki: „Pokój syna", „Sypialnia", „Pokój gościnny 1" i „Ubikacja". W panującym półmroku karteczki wyglądały jak błyszczące zielonkawe oczy. Fila otworzyła drzwi i weszła do swojej nowej sypialni. W porównaniu z jej poprzednim pokojem, ten był olbrzy mi, oparty na planie kwadratu o boku co najmniej cztero metrowej długości. Starodawne okna dzieliły wyciosane z brył piaskowca kolumienki. Dwie ściany pokrywała ciem na dębowa boazeria, a sufit podtrzymywały masywne dre wniane belki, tak czarne, jakby osmalone w pożarze. Deski podłogowe miały różną szerokość, w zależności od tego, z jakiej części drzewa je wycięto. Fila przeszła w stronę ściany okiennej. Podłoga zaskrzypiała. — No i co, jak tam pierwsze wrażenia? Odwróciła się. W drzwiach stał tata. — To jest... — Fila nie mogła znaleźć odpowiednich słów. — D o m jest po prostu rewelacyjny, prawda? — wyrę czył ją w odpowiedzi tata. — A ten pokój — rozejrzał się po pustej sypialni — jest naprawdę przeogromny.
Fila się uśmiechnęła. „Rewelacyjny" należał do kilku ulubionych przymiotników taty. „Przeogromny" też zali czał się do tej kategorii. — Twoja poprzednia sypialnia w porównaniu z obecną przypominała klatkę dla królika — powiedział tata, pod chodząc do Fili i wyglądając przez okno. — I pomyśleć, że ten krajobraz prawie w ogóle nie zmieniał się przez ostat nich pięćset lat — dodał. — Wszystkie drzewa, co do jed nego, objęte są ochroną konserwatorską. Bez zezwolenia miejscowych władz gminnych nie można przyciąć choćby jednej gałązki. Podobnie jak tata, Fila napawała się widokiem starannie utrzymanego ogrodu z zadbanymi kwietnikami, równo przyciętą trawą i rosnącą pośrodku, bardzo starą morwą. Z okna rozciągał się widok na zakręcający wokół trawias tego klombu żwirowy podjazd, a także łąkę, po której tu i ówdzie rozrzucone były potężne dęby, wiązy i buki. Dalej płynęła rzeka, której brzegi porastały ogłowione wierzby. — Niegdyś dom otaczała fosa — powiedział tata. — Wi dzisz tę linię, gdzie kończy się ogród i teren się obniża? Przebiegała właśnie tam. Ale w osiemnastym wieku zo stała prawie całkowicie zasypana. Chodziło o to, żeby od grodzić się od zwierząt. Fila, która nigdy nie była do końca pewna, kiedy tata żartuje, a kiedy mówi serio, rzuciła mu jedno ze swoich teatralnie pogardliwych spojrzeń. — Cha, cha! Bardzo śmieszne! — zawołała z sarkazmem. — Naprawdę! — obruszył się tata, przez chwilę udając oburzonego. — Był to charakterystyczny dla dawnych cza sów element architektury krajobrazu. Naokoło d o m u po zostawiano porośnięty trawą rów, z lekkim spadkiem w kierunku budynku. Od strony domu brzeg fosy wzmac-
ni ano kamiennym m u r e m . Dzięki temu do ogrodu nie mo gły się dostać zwierzęta, a ponad ziemię nie wystawał ża den płot, który mógłby zakłócać harmonię krajobrazu. Tata odwrócił się od okna i ruszył w stronę drzwi. — Mama już wstawiła wodę w czajniku. Za dziesięć m i n u t będzie herbata z ciastem. Kiedy tata wyszedł, Fila wyjęła z kieszeni folder, który dał im pośrednik z agencji nieruchomości. Rozłożyła i — nie po raz pierwszy tego dnia — przeczytała notkę reklamową, widniejącą na pierwszej stronie pod koloro wym zdjęciem przedstawiającym fronton domu. Rawne Barton — przepięknie położona posiadłość, odległa o niespełna pięć kilometrów od uroczego miasteczka Brampton. Ta oferta to rzadka okazja, by kupić zachowany w nienaruszonym stanie majątek ziemski z 1422 roku, obiekt zabytkowy pierwszej klasy, składający się z zabudowań dworskich oraz otaczających je łąk o powierzchni 32 arów (niegdyś tworzących park leśny). W skład rozbudowywanej na przestrzeni kilkuset lat posiadłości wchodzi przestronny i luksusowo wyposażony dom z sześcioma sypialniami oraz wieloma stylowymi elementami, takimi jak lniane obicia ścian, belkowane sufity ozdobione sztukaterią czy wspaniałe kominki. Niedawną kompleksową modernizację przeprowadzono zgodnie z najwyższymi standardami w tej dziedzinie, dbając o za chowanie szczegółów architektonicznych oraz historycznych. Na zabudowania gospodarcze składają się: stajnia (po remoncie; może służyć jako garaż), powozownia oraz słodownia (oba budyn ki wymagają remontu, uzyskano pozwolenie na rozbudowę). Zdjęcie przedstawiało budynek wzniesiony częściowo z plecionki pokrytej gliną, a częściowo z cegły. Ze ścian wystawały czarne belki stropowe. Ponad krytym dachówką dachem wyrastały dwa kominy, dobudowane w szesnas tym wieku z tego samego piaskowca, którego użyto do
obramowania okien. Oba kominy były spiralnie skręcone niczym cukierki, jakie czasem sprzedaje się na odpustach. — Wiesz, co znaczyło kiedyś po angielsku słowo „bar- ton"? Fila obejrzała się. Jej brat-bliźniak, Tim, miał wybrudzo- ne na kolanach dżinsy i wysmarowany czymś T-shirt, a je go brązowe włosy sprawiały wrażenie, jakby ktoś delikat nie przyprószył je mąką. — Mógłbyś pukać! — zwróciła mu uwagę Fila. — Drzwi były otwarte — odparł Tim. — A poza tym wcale nie wchodzę do środka — dodał, zsuwając się na podłogę i opierając się plecami o framugę. — Kiedyś „bar- t o n " znaczyło „obora" — wrócił do tematu. — Właśnie że nie — poprawiła go Fila. — To było okre ślenie farmy, która nie jest nikomu dzierżawiona, a nadzór nad nią sprawuje sam właściciel. Specjalnie sprawdzałam. — Fila przyjrzała się dokładnie swemu bratu. — Dlaczego jesteś taki brudny? Tim zignorował jej pytanie. — No i pewnie wiesz, co to znaczy „obiekt zabytkowy pierwszej klasy"? — ciągnął. — To znaczy, że nie można założyć anteny satelitarnej. A więc żegnajcie MTV i Carto- on Channel! — Możemy zainstalować sobie na strychu taką w kształcie kwadratu. „Obiekt zabytkowy pierwszej klasy" znaczy tylko tyle, że nie można zmieniać wyglądu budynku ani usuwać jakichkolwiek elementów związanych z jego historią. — Anteny, o których mówisz, dają gorszy odbiór — rzu cił w odpowiedzi Tim. — Poza tym byłem już na strychu i marnie to widzę. Resztę domu może i zmodernizowano, ale nie strych. Są tam pajęczyny, które wyglądają jak siatki do tenisa.
— A jak wszedłeś na górę? — Na końcu korytarza są drzwi — wyjaśnił Tim. Myślałem, że to szarka do przesuszania bielizny, bo w środku są półki i miedziany bojler, ale z tyłu odkryłem .starą ścianę, wyłożoną panelami. Jeden z tych paneli ma zamocowaną rączkę i można go odsunąć na bok. Przejś cie jest bardzo ciasne, więc pewnie dlatego robotnikom z ekipy remontowej nie chciało się tam pchać. Za ścianą znalazłem schodki. Podłoga na strychu jest wyłożona deskami, ale nie ma tam żadnych pokoi — duża otwarta przestrzeń z jednym okienkiem na końcu, mnóstwo be lek pod dachem, brud i pajęczyny. No i zasuszony zdech ły nietoperz. W drzwiach pojawił się jeden z pracowników firmy prze- prowadzkowej. Dźwigał olbrzymie kartonowe pudło, do którego przyklejona była kolejna zielona karteczka. — Ty jesteś córką? Czy to twój pokój? — zapytał tra garz. Nie czekając na odpowiedź, sam zerknął, czy napis na pudle zgadza się z tym na drzwiach, wkroczył do po koju, przechodząc nad siedzącym w drzwiach Timem, i ro zejrzał się dookoła. — Mmm, ładnie! Bardzo ładnie. Całkiem niezły dom kupili ci wasi rodzice — ocenił, po czym postawił pudło na podłodze i wyjrzał przez okno. — Mam nadzieję, że wiecie, co tu macie. Porządny ka wałek historii. * Ogród po obu stronach odgradzał prawie dwumetrowy, kamienny mur, po którym pięły się róże i kapryfolium. Na klombach dość gęsto rosły drzewka i niskie krzewy
— w większości rośliny wieloletnie. Część z nich miała grube pnie — b y ł o oczywiste, że są bardzo stare i że musiano je starannie przycinać przez wiele lat. Sporo roślin właśnie rozkwitało, a jedna z nich, jaśmin o niewielkich białych kwiatkach w kształcie gwiazdek, roztaczała oszałamiającą, boską wręcz woń. Porastająca ogród trawa sięgała do kostek. Nawet teraz, wczesnym popołudniem, była lekko wilgotna. Fila przeszła przez trawnik w stronę samotnej morwy. Zapewne rosła ona w tym miejscu od wielu, wielu lat. Była lekko pochylona, tak jakby zmęczyło ją ciągłe stawianie oporu wiatrom historii. Drzewo zabezpieczono przed upad kiem, podpierając pień solidną dębową kłodą. Morwa wy glądała trochę niczym zielona parasolka w cętki: liściaste gałęzie odchodziły od sękatych i powykręcanych konarów, pokrytych twardą, spękaną i starą korą. Ten widok skoja rzył się Fili z artretycznymi palcami jej dziadka. Wychodząc z przyjemnego cienia, jaki dawała morwa, Fila powędrowała na skraj dawnej fosy. Wszystko wyglą dało dokładnie tak, jak opisał tata. Rów porastała trawa, pośród której pobłyskiwały wysokie margerytki oraz jask ry. W miejscu, gdzie teren wyglądał na bardziej podmokły i lekko podchodził pod obruszony kamienny m u r okalający ogród, wyrastała kępa bylic. Fila znała się na roślinach. Kiedyś nawet wpadła na po mysł, by studiować ogrodnictwo i zostać sławną projektan tką, pracującą na zlecenie gwiazd filmowych, arystokratów i milionerów. Marzyła o tym, by objąć kiedyś stanowisko pierwszego ogrodnika w jakimś pałacu albo wytwornej ary stokratycznej rezydencji. Jednak nigdy, nawet w najśmiel szych snach, nie przypuszczała, że pewnego dnia zamiesz ka w domu, który jest co prawda mniejszą, ale jednak rezydencją.
Kierując się ku ciężkim dębowym drzwiom wychodzą cym z holu na ogród, Fila zauważyła nagle pewną dziw ną roślinę. Czegoś takiego nie widziała nigdy dotąd. Mniej więcej dwumetrowej wysokości krzak o wielkich ciemnych liściach, które wyglądały, jakby były z aksami tu, rósł tuż przy murze, schowany za innymi krzewami. Jednak nie liście przyciągnęły uwagę Fili, ale kwiaty. W kolorze kości słoniowej, miały długość około piętnas tu centymetrów i uginały się pod własnym ciężarem. Kształtem przypominały trąbkę — płatki tworzyły coś w rodzaju falbanki na jej brzegu. Na krzaku pozostały trzy takie kwiaty, chociaż na ziemi leżały gnijące resztki kilku innych. Pięć albo sześć pąków wkrótce miało się otworzyć. Fila nachyliła się nad kremowym kielichem i delikatnie go uniosła. Był zadziwiająco ciężki. Najwyraźniej posilały się na nim owady, gdyż pręciki pokrywał jeszcze zielon kawy pyłek. Fila powąchała roślinę. Momentalnie poczuła, że kręci jej się w głowie — wypuściła kwiat z ręki i zato czyła się do tyłu o kilka kroków. Dziwne uczucie szybko przeminęło, okazało się jednak bardzo intrygujące. Prze cież ten zapach z pewnością nie mógł tak na mnie po działać — pomyślała Fila. I powąchała kwiat po raz drugi, tym razem z nieco większą ostrożnością. W o ń była osob liwa — coś jakby kwaśne mleko zmieszane z sokiem jabł kowym. Ledwo Fila zdążyła wciągnąć powietrze w nozd rza, a znowu zakręciło się jej w głowie. Z twardym postanowieniem, że musi ustalić, cóż to za botaniczny dziwoląg, skierowała się w stronę domu. W po bliżu drzwi rosła kwitnąca budleja. Jej ciasno zakręcone, spiralne kwiaty o głębokiej, fioletoworóżowej barwie, zwa biły kilka motyli. Pośród nich krążyło parę pszczół i trzmieli
— przelatywały z kwiatka na kwiatek w poszukiwaniu re sztek nektaru, pozostawionych przez motyle. Kiedy Fila przechodziła obok budlei, jeden z motyli usiadł jej na ręce. Był niewielki, niepozorny, a m i m o to, gdy wylądował, wydał się jej dość ciężki. Miał nijaki brą zowy kolor, a przy brzegach skrzydełek kilka białawych plamek. Jedyny mocniejszy akcent kolorystyczny tworzyły pojedyncze żółtawe kropki na każdym z tylnych skrzyde łek, w pobliżu odwłoka. Gdy tylko motyl dotknął jej skóry, zanurzył łebek we włoski na ręce Fili i wściekle ją ukłuł. To było gorsze niż użądlenie osy — Fila poczuła ból tak ostry, jak przy wbijaniu igły do zastrzyków podskórnych. Chciała go pacnąć, ale owad okazał się szybszy. Zanim zdążyła rozkwasić go na ręku, wystartował i wzniósł się w górę z prędkością, o jaką Fila nigdy nie podejrzewałaby tak delikatnego stworzenia. Po chwili napastnik zniknął nad dachem domu. W miejscu ukąszenia powstało okrągłe zaczerwienienie o rozmiarach niewielkiej monety. Pośrodku widniała plam ka krwi. — Musiało ci się coś pomylić, kochanie — powiedziała m a m a Fili, przecierając ślad po ukłuciu spirytusem i ciepłą wodą. — To pewnie była jakaś osa, szerszeń albo coś tym rodzaju. — To był motyl — nie ustępowała Fila. Czuła nieodpar tą chęć, żeby podrapać się w ramię, które strasznie ją swę działo. — Być może — zgodziła się mama, sięgając do łazien kowej szafki po tubkę z maścią odkażającą. — Czasami jakiś egzotyczny gatunek motyla, który faktycznie potrafi ukłuć, pojawia się przywiany wiatrem. Zdarzają się takie historie. W zeszłym roku w hrabstwie Kent ktoś zaobser-
w i »wal dudka, a zdaje się, że ten ptak występuje wyłącznie w Afryce*. Podobno na skutek globalnego ocieplenia kli- niłilu już niedługo w Anglii pojawią się moskity przeno- •./.|( c m a l a r i ę . Dziękuję ci, m a m o ! — wypaliła w odpowiedzi Fila. - To, co mówisz, jest bardzo pocieszające. — Nie drap się w tym miejscu — nakazała mama. Godzinę później po użądleniu nie pozostał nawet naj mniejszy ślad. Nim zapadł zmierzch, Fila zdążyła zaprowadzić w swo im pokoju jako taki ład. Miała już podłączony telewizor i odtwarzacz płyt CD, meble stały na swoich miejscach, książki były poukładane na półkach w porządku alfabety cznym, a łóżko Fili przykrywała jej własna kołdra. Chociaż czuła się bardzo zmęczona, nie położyła się od razu. Otworzyła okno, by popatrzeć, jak nad łąkami i drze wami zapada noc. To dziwne — pomyślała — wszystkie barwy przygasły, nie jest możliwe, bym mogła rozróżnić kontury drzew, a mimo to nadal je widzę, zupełnie jakby ich kształty odcisnęły się na trwałe w mojej pamięci. Ale odkryła coś znacznie bardziej dziwnego. W okolicy zdawała się panować niemal doskonała cisza. Przed prze prowadzką mieszkali całą rodziną w dużej wsi i nocą do ich domu zawsze docierały jakieś hałasy — słychać było odległy szmer rozmów i śmiechów dobiegający z miejs cowego pubu, stłumiony łoskot toczących się drewnianych * Mama Fili jest w błędzie. Dudek występuje w lasach euro pejskich. W Polsce rzadki, pod ścisłą ochroną (przyp. red.).
kul z położonej na tyłach pubu kręgielni, przejeżdżające samochody albo czyjeś kroki. Ten dom natomiast zdawał się istnieć w świecie pozbawionym dźwięków. Jednak im dłużej Fila stała w oknie i nasłuchiwała, tym więcej niewyraźnych odgłosów docierało do jej uszu. Naj pierw był to nieokreślony, subtelny szelest, tak jakby ktoś pocierał ręką o jedwab. Od strony łąki wyłapywała coś, co przypominało chrząkanie starszej osoby, która nie może dobrze odkaszlnąć. Trzeci dźwięk, całkiem bliski, brzmiał jak odgłos palących się liści. Fila spojrzała w górę i zauważyła, że na wysokości okapu dachu, tuż nad jej głową, coś się poruszyło. To coś było małe i czarne. Znikło w mgnieniu oka, ale zaraz zastąpiła je kolejna zjawa, a potem jeszcze jedna i jeszcze jedna. Za każdym razem Fila czuła na policzku ciepły powiew, tak jakby duch chciał ją pocałować. Z wrażenia włosy zjeżyły jej się na karku. Raptem przypomniała sobie, co Tim zna lazł na strychu. Nie były to żadne duchy, tylko nietoperze, które wylatywały ze swojego schronienia pod dachem, by udać się na nadrzeczne łąki i zapolować na muszki. Właś nie ich skrzydła, jak uświadomiła sobie Fila, wydawały szeleszczący odgłos, kojarzący się z pocieraniem ręką o je dwab. Chwilę później Fila zauważyła, że coś pojawiło się na skraju dawnej fosy. Nie miało określonego kształtu i — gdy znalazło się w zasięgu jej wzroku — nie wykonywało prak tycznie żadnych ruchów. A kiedy Fila miała już skierować swoją uwagę w inną stronę, wydało dźwięk, przypominają cy chrząkanie, i chyłkiem się wycofało. Sądząc po ruchach zwierzęcia, był to lis, który wybrał się na nocne łowy. Dziewczynka zamknęła okno, przeszła przez cały pokój w stronę łóżka i wśliznęła się pod kołdrę. Ułożyła się na
plecach i obserwowała podpierające sufit belki. Były tak ciemne, że nawet w nocy wyraźnie odcinały się od białego tynku. Tak jak przyzwyczajała się do nocnych odgłosów zza okna, Fila zaczęła stopniowo wsłuchiwać się w dźwięki, docierające z wnętrza domu. Ponieważ do jego budowy użyto dużej ilości drewna, spracowane belki i deski trzesz czały i skrzypiały w miarę, jak ochładzały się ściany, wcześ niej przez wiele godzin nagrzewane przez słońce. Fila po myślała, że dom przypomina człowieka, który przed pójściem spać rozluźnia mięśnie i rozprostowuje kości po całodziennym wysiłku. Bardzo wcześnie, tuż przed świtem, przebudziła się ze snu, w którym krążyła po jakimś dziwnym domostwie, stale gubiąc się w labiryncie długich, krętych korytarzy oraz mrocznych pomieszczeń z poustawianymi bezładnie meblami. Gdy otworzyła oczy, w pierwszej chwili ogarnął ją strach, bo nie poznała swojego pokoju. Przemknęło jej przez myśl, że może wcale nie śniła, tylko naprawdę prze niosła się do dziwnego labiryntu. Po chwili lęk zaczął ustę pować — Fila dostrzegła małą, świecącą na czerwono dio dę odtwarzacza płyt CD, dotarło do niej, co to takiego i przypomniała sobie, że po wielu miesiącach, kiedy rodzi ce ciągali ją wraz z bratem na oglądanie różnych domów, w końcu wprowadzili się do jednego z nich. Fila szybko zorientowała się, że obudził ją nie koszmar ny sen o wędrówce przez labirynt, ale odgłosy dochodzące zza ściany przy łóżku. Z początku słyszała delikatne i nie regularne skrobanie, które skłonna była przypisać nietope rzom powracającym do swoich kryjówek przed nastaniem
całe wieki zdążyły wygryźć lub wydrążyć całe mnóstwo dziur i korytarzy. Jednak po chwili skrobanie ustało, a za stąpił je miarowy stukot, jakby grzeczne pukanie. Fila stwierdziła, że jest mało prawdopodobne, aby myszy nosi ły ciężkie kamasze albo drążyły nowy tunel w ścianie przy pomocy miniaturowych toporków. Uznała, że musi to być odgłos wydawany przez nagrzewające się rury centralnego ogrzewania. Kiedy zerknęła na budzik, zdała sobie sprawę, że do świtu pozostało niecałe pół godziny. Wiedziała też, że rodzice zawsze lubili, aby w domu rano było ciepło. Miarowy stukot wkrótce przeszedł w nieregularne pu kanie, a po jakichś dziesięciu minutach całkowicie ustał. Nie zastanawiając się dłużej nad tym, co jest jego przy czyną, Fila naciągnęła kołdrę pod brodę, przekręciła się na łóżku i ponownie zapadła w sen. * Szkolna sekretarka, dość sztywna kobieta o włosach cia sno zebranych w kok, która — jak głosił przypięty na jej wydatnej piersi identyfikator — nosiła nazwisko Rigg, ot worzyła drzwi gabinetu. — Panie dyrektorze, przyszli państwo Ledger z dziećmi, Filipa i Timothym. Fila uśmiechnęła się w duchu, słysząc swoje imię w peł nym brzmieniu. Tim porozumiewawczo wyszczerzył zęby i szturchnął siostrę łokciem. Gdy już zostali wprowadzeni do gabinetu, dyrektor wstał na powitanie zza wielkiego biurka o pokrytym skórą blacie, na którym piętrzyły się różne dokumenty i formu larze. Pomiędzy nie wciśnięty był telefon i przenośny kom puter.
— Doktor Singall, miło mi — przedstawił się dyrektor. — Proszę bardzo, proszę usiąść — zachęcił, wskazując iiNiawione koliście wygodne fotele i bezceremonialnie przysiadając na rogu biurka. Fila i Tim wymienili spojrzenia i rozejrzeli się po gabi- nrc k\ Na jednej ze ścian wisiały fotografie przedstawiające kolejne szkolne roczniki wraz z nauczycielami, a także pi /.nożne zespoły sportowe w chwilach triumfu. Było tam i < >wnież zdjęcie mężczyzny w szarym garniturze, który wy- n umiał z dyrektorem uścisk dłoni. W rogu zdjęcia widniał zamaszysty autograf, a podpis umieszczony na ramce gło- Nił: „Wizyta Jego Królewskiej Wysokości księcia Walii w państwowej szkole średniej Bourne End, lipiec 2 0 0 0 " . Tuż obok wisiała mapa miasteczka i okolic. Czerwonym llamastrem obrysowano na niej różne obszary obsługiwa ne przez szkolne autobusy, natomiast trasy przejazdu i numery poszczególnych linii zaznaczono flamastrem nie bieskim. Na innej ścianie stały regały z książkami i seg regatorami, a także przeszklona gablota. — Jak przekazał mi pan Bradley — zaczął dyrektor — który jest odpowiedzialny za nabór uczniów, zwiedzili już państwo szkołę, zapoznali się z naszym folderem, w którym są zawarte wszelkie podstawowe informacje. Wiem też, że wypełnili państwo niezbędne formularze. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko was powitać. — Pan Singalł uśmiechnął się szeroko. — W nawiązaniu do naszej rozmowy telefonicznej, panie Ledger, sądzę, że nie ma większego sensu, aby Filipa i Timothy rozpoczynali naukę teraz, na dziesięć dni przed wakacjami. Będzie zna cznie lepiej — dyrektor przeniósł spojrzenie z Fili na Tima i z powrotem — jeżeli zaczniecie od nowego roku szkol nego. — Pan Singall przebiegł jeszcze wzrokiem formula-
rze przyjęć, leżące na biurku. — Och! — zawołał. — Wi dzę, że jesteście Państwo nowymi właścicielami Rawne Barton! — Właśnie wczoraj się wprowadziliśmy — potwierdził pan Ledger. — Zna pan to miejsce? — Owszem, znam — odparł dyrektor. — Świętej pa mięci pan Rawne był dobroczyńcą naszej szkoły. Przeja wiał duże zainteresowanie edukacją młodzieży i co roku organizował zwiedzanie swego d o m u dla tych uczniów dziewiątej klasy, którzy jako swoją specjalizację wybierali historię. Niedługo przed śmiercią pozwolił nam przepro wadzić badania archeologiczne na jednej z łąk, należących do posiadłości. Nie były to żadne poważne wykopaliska, sami Państwo rozumieją... ale dzięki nim historia stała się dla uczniów czymś namacalnym. Prace, które napisali w ramach dokumentacji projektu, stały na wyjątkowo dob rym poziomie, a oceny na egzaminach końcowych z histo rii były również rekordowo wysokie. Z kolei uczniowie wybierający przedmioty ścisłe mieli wstęp do Edenu, gdzie mogli prowadzić własne projekty związane z przyrodozna wstwem. — Do Edenu? — powtórzyła zaciekawiona Fila. — Na terenach wiejskich, Filipo, wszystkie grunty rol ne — a dotyczy to także wielu obszarów leśnych — są ponumerowane i urzędowo ewidencjonowane — wyjaśnił pan Singall. — Jednak wiele zachowało też swoje zwycza jowe, stosowane od wieków nazwy. Nasza szkoła nazywa się „Bourne End", ponieważ wzniesiono ją na polu o takiej nazwie. W języku staroangielskim słowo „bourne" ozna czało strumień. Niegdyś tędy przepływał. Na terenie Raw ne Barton, tuż nad rzeką, wznosi się pagórek, z niewielką kępą drzew — to właśnie jest Eden. Rzeka często wystę-
puje z brzegów, ale nigdy, nawet przy najwyższym stanie wody, nie został on zalany. Pani Hall, nasza nauczycielka biologii, mówi, że pomiędzy drzewami znajduje się okrągła polanka, na której rosną egzotyczne gatunki roślin. — Kiedy zmarł pan Rawne? — zainteresowała się m a m a Fili. — Dziesięć albo jedenaście lat temu — odpowiedział pan Singall. — O ile dobrze pamiętam, dobiegał już dzie- więćdziesiątki, a po śmierci żony przez ostatnich sześć lat mieszkał zupełnie sam. Pod koniec zajmował jedynie kilka pokoi, cała reszta domu nie była ogrzewana i nikt o nią nie dbał. Nic więc dziwnego, że niszczała w dość szybkim tempie. — A kto odziedziczył posiadłość? — zapytał pan Led ger. — W zasadzie nikt — odparł dyrektor. — Państwo Raw ne nie mieli dzieci, chociaż gdy kiedyś wybrałem się na wycieczkę w tamte okolice, widziałem starszego pana z ja kimś chłopcem. Chyba powiedział mi wtedy, że to jego bratanek. Chłopak był blady, niepozorny, nie wyglądał zbyt dobrze. Można było sądzić, że cały majątek przypadnie w spadku właśnie jemu albo jego rodzicom, ale jednak nie — okazało się, że ustanowiono zarząd powierniczy. Spra wowała go jakaś kancelaria prawna z Londynu, aż w końcu dwa lata temu zarząd został zniesiony. A przynajmniej tak słyszałem. Posiadłość przeszła na własność firmy dewelo perskiej, od której — jak rozumiem — Państwo ją kupili. Dyrektor zeskoczył z biurka, otworzył szklaną gablotę pod ścianą i wyjął z niej wypolerowaną drewnianą skrzy neczkę zamykaną na dwa mosiężne zamki. — Podczas wykopalisk, prowadzonych na łące położo nej na północ od domu pana Rawne, udało się odkryć wiele
interesujących przedmiotów. — Pan Singall otworzył skrzynkę i zaczął wyciągać różne eksponaty. — Na przy kład te piętnastowieczne nożyce oraz klucz, niestety, dość przerdzewiały — powiedział, umieszczając wymienione przedmioty na kartonowej podkładce na biurku. — Mamy tu też zepsuty moździerz z tłuczkiem, kilka fragmentów czegoś, co mogło służyć jako retorta, parę glinianych cy buchów od fajek, no i ten drobiazg... — pan Singall za prezentował trzymany w palcach niewielki, błyszczący sre brny krążek — ...czyli angielską jednopensówkę wybitą za panowania Henryka V. Jednak najbardziej intrygującym znaleziskiem jest to... Dyrektor ostrożnie wyjął ze skrzynki wysoką, smukłą buteleczkę, wykonaną z intensywnie niebieskiego szkła. Buteleczka zamknięta była ołowianą zatyczką. Kiedy pan Singall uniósł flakon i oświetliły go promienie słońca, wpadające przez biurowe okno, Fila zauważyła, że w środ ku znajduje się jakaś przejrzysta ciecz. — Co tam jest? — zapytał Tim. — Tego nie wiemy, Timothy — odpowiedział pan Sin gall, odwracając buteleczkę do góry dnem i przyglądając się, jak pęcherzyk powietrza przeciska się z wolna przez gęsty, kleisty płyn. — Ale ponieważ w ołowiu wytłoczony jest ten oto osobliwy symbol, zakładamy, że może to być jakiegoś rodzaju medykament. Przechylił butelkę tak, żeby widzieli pieczęć. W szaro burym ołowiu odciśnięty był przedziwny znak: — I nie chcecie się dowiedzieć, co to za ciecz? — do pytywał się Tim.
— Ależ oczywiście! — odparł dyrektor, uśmiechając się protekcjonalnie do Tima. — Ach, ta naukowa pasja badaw cza... Mimo wszystko uznaliśmy, że szkoda byłoby nisz czyć pieczęć tylko dlatego, żeby poddać analizie zawartość butelki, która zapewne nie jest niczym innym, jak tylko pospolitym lekarstwem w rodzaju oleju rycynowego. — A czy wiadomo, co oznacza ten symbol? — zapytała Fila. — Nie, tego nie wiemy — odparł pan Singall. — Cho ciaż pan Carson, który uczy geografii, wspominał mi, że obecnie bywa on wykorzystywany przez meteorologów i wskazuje, że w danym dniu powietrze jest wyjątkowo przejrzyste. Ostrożnie powkładał wszystkie eksponaty z powrotem do skrzyneczki, a następnie odstawił ją do gabloty. — A zatem — dyrektor zwrócił się do Fili i Tima — ni gdy nie wiadomo, co może się w a m trafić, kiedy będziecie kopać we własnym ogrodzie. Naszym uczniom zawsze po wtarzamy, żeby z łopatą obchodzili się delikatnie. Aha... panie Ledger, o ile nie miałby pan nic przeciwko temu, bardzo chciałbym wskrzesić tradycję zapoczątkowaną za czasów pana Rawne i w przyszłym roku przysłać do pań stwa na zwiedzanie klasę historyczną. — Proszę, będzie nam bardzo miło — zgodził się tata Fili i Tima, wstając z fotela. — No cóż, w takim razie widzimy się we wrześniu! — powiedział dyrektor na odchodnym do dzieci. — Bawcie się dobrze w czasie wakacji i wracajcie tu wypoczęci i pełni zapału do nauki!
Fila przyglądała się, jak samochód rodziców odjeżdża spod domu, a potem wróciła do poprzedniego zajęcia. Ostrożnie odpakowywała swoje bibeloty, w skupieniu ustawiając je na regale. Nagle otworzyły się drzwi i do pokoju wkroczył Tim. — Czy już nigdy nie nauczysz się pukać? — fuknęła Fila z wyrzutem. — Właśnie o tym chciałem z tobą porozmawiać — od parł brat. Fila rzuciła mu wymowne spojrzenie. Tim wręcz lu bował się w udzielaniu odpowiedzi nie wprost. Gdyby go spytać, która godzina, odpowiedziałby, że za dwa dzieścia minut będzie kolacja, że w telewizji właśnie nadają wiadomości albo że kiedy ostatnio spoglądał na zegar, a było to godzinę temu, dochodziło wpół do czwa rtej. — Zobacz tylko — zachęcił. Tim stanął przy drzwiach do pokoju Fili i zaczął odmie rzać stopami odległość pomiędzy framugą drzwi a oddzie lającą ich sypialnie ścianą. — Ano widzisz! — zawołał. — Pięć razy osiemnaście centymetrów, bo taką m a m długość stopy, daje nam jakieś dziewięćdziesiąt centymetrów. A teraz chodź ze mną! Fila poszła za Timem do jego pokoju, gdzie zrobił to samo, mierząc odległość między ścianą a drzwiami. — Cztery razy osiemnaście... czyli siedemdziesiąt dwa centymetry. Dobrze liczę? W takim razie dziewięćdziesiąt plus siedemdziesiąt dwa... — Tim — przerwała mu Fila. — Co ty wyrabiasz? — ...równa się sto sześćdziesiąt dwa. — Tim! — Zaraz ci wszystko wytłumaczę.
Tim wyszedł na korytarz i znów zaczął mierzyć odleg łość. Tym razem pomiędzy drzwiami do jednego i drugiego pokoju. — Już kumasz? — zapytał, gdy zakończył pomiar. — Ale co?! — rzuciła Fila, powoli tracąc cierpliwość. — Od środka wyszło sto sześćdziesiąt dwa centymetry, a od strony korytarza dwieście dziewięćdziesiąt. Oznacza to, że ściana ma sto dwadzieścia osiem centymetrów gru bości. Prawie półtora metra! — No i co z tego? Ten d o m jest bardzo stary. Kiedyś budowano takie grube mury. Fila wróciła do swojego pokoju, poirytowana gorliwoś cią Tima w dziedzinie badań nad konstrukcją budynku, i po raz kolejny zajęła się odpakowywaniem swoich dro biazgów. Tim jednak nie dawał za wygraną. — Czy ostatniej nocy słyszałaś stukanie dochodzące zza ściany? — rzucił znienacka. — Tak — przyznała nieco zaskoczona tym pytaniem Fila. — I jak sądzisz, co tak stukało? — Może rury od centralnego ogrzewania. — W środku lata? — odezwał się Tim lekko drwiącym tonem. — W takim razie rury od ciepłej wody — powiedziała lekko urażona Fila. — A ty jakie masz wytłumaczenie? — Wiesz, czym było penetralium? — zapytał we właś ciwy sobie, irytujący sposób. Fila musiała przyznać, że nie ma pojęcia, co ma na myśli jej brat. Kolejny już raz wziął nad nią górę. Zdawał się nigdy nie czytać żadnych książek, a jednak wielokrotnie zadziwiał ją swoją wiedzą o mało znanych zjawiskach. — Była to taka specjalna kryjówka dla księży — wyjaśnił Tim. — Za czasów Tudorów, kiedy zakazano wyznawania
wiary katolickiej, bogaci katolicy — nie chcąc trafić za kra tki — ukrywali swoich duchownych, aby nikt nie dowie dział się, że nadal praktykują. Sądzę, że ta ściana jest pusta w środku, a dźwięki dobiegają... — ...z jakiejś ukrytej komnaty? — wpadła mu w słowo Fila. — No, cóż, Tim, gratuluję ci bujnej wyobraźni! — skomentowała szyderczo. — ...A skoro jest tam pusta przestrzeń — ciągnął Tim, zupełnie niezrażony sarkazmem siostry — musi też gdzieś tu być jakieś przejście. Sprawdziłem już boazerię w moim pokoju. Bez rezultatów. Mogę popatrzeć u ciebie? Fila wzruszyła ramionami i sięgnęła do pudła z bibelo tami po porcelanową figurkę konia. Malutkie naelektryzo- wane kulki styropianu przyczepiły się do jej ręki niczym płatki sztucznego śniegu. — Jak sobie chcesz — rzuciła. Tim ukląkł przy ścianie i zaczął opukiwać palcami poje dyncze deski boazerii, przysuwając do nich ucho, by wychwycić głuchy odgłos. Kiedy doszedł do panela za sto likiem nocnym Fili, zastukał dwa razy i usłyszał w odpo wiedzi dwa powtórzone dźwięki. — Mówiłem ci! — zakrzyknął triumfująco. — Tu jest echo. Ponownie zastukał dwa razy. Tym razem w odpowiedzi usłyszeli trzy stuknięcia. — O, jakie echo! — zawołał Tim. — Zrób tak jeszcze raz, ale wystukaj jakiś rytm — za proponowała Fila. Nagle poczuła jakiś niewytłumaczalny lęk. Tim zastukał dwa razy, odczekał chwilę, a potem zastu kał jeszcze trzykrotnie. Odpowiedź brzmiała: stuk-stuk, stuk-stuk-stuk.
i i!< .1/ /.mroziło — poczuła, jakby ktoś przyłożył jej do i !• i ńw zimne ostrze noża. Na pewno tata postanowił nam zrobić jakiś głupi i i 11 — mruknęła. Przecież oboje z mamą pojechali po zakupy do super- nnu ketu, nie pamiętasz? — szepnął w odpowiedzi Tim. Stuk-stuk-stuk. W< ześniejsze odgłosy dochodziły jakby z poziomu piw nicy A te były już bliższe. Stuk. Stuk. Stuk. Ki dojne dźwięki brzmiały coraz wyraźniej, jakby coś wzras- i, 111 (wewnątrz ściany, zmierzało w ich stronę. Fila wyobraziła II 'I iic, że już za chwilę do pokoju wtargnie jakiś prehistorycz- i iv potwór rodem z horroru, który przebije się przez boazerię, WMiinie do środka gigantyczną mackę, nawlecze Filę na jeden c swoich oślizłych pazurów, przeciągnie przez wybitą w ścianie dziurę, a następnie rozszarpie zębami jej wnętrzno ści i posili się walącym jeszcze w oszalałym tempie sercem. Tim zerwał się na równe nogi i szybko odskoczył od ściany. Stuk-puk. Cokolwiek to było, znajdowało się teraz za boazerią tuż przy łóżku Fili. Dzieci spojrzały po sobie z przerażeniem. — Już nigdy tu nie zasnę — szepnęła Fila. - Ani ja — zawtórował jej Tim, zwilżając językiem wa- rgł. Ze strachu zaschło mu w gardle, dłonie zwilgotniały od potu. — Co robimy? — Znikamy stąd — zaproponowała półgłosem Fila. - Po cichu. A kiedy dojdziemy do schodów... — dodała szeptem — ...dajemy w długą. Ruszyli na paluszkach w stronę drzwi. Klepki na pod łodze skrzypiały przy każdym kroku, zdradzając ich poło żenie. Fila czuła, że serce wali jej jak młotem.
Kiedy doszli do drzwi i już mieli rzucić się pędem do ucieczki, Tim przystanął. — Posłuchaj! Pojedyncze stuknięcia ustały. Zamiast nich słychać było teraz delikatniejsze, natarczywe pukanie. — No co, stukanie trochę przycichło — powiedziała Fila. — Nie, nie o to chodzi! — żachnął się Tim. Odczekał chwilę, nadstawiając uszu. — O to! Zza boazerii dochodził czyjś przytłumiony głos. Tim wrócił do pokoju. Fila złapała go za rękę. — Co ty wyrabiasz?! — syknęła. — Posłuchaj! — powtórzył Tim, ale już normalnym to nem. — Pomocy! — wołał stłumiony głos spoza ściany. — Pomocy, proszę! — Ten głos dochodzi zza twojego łóżka! — stwierdził Tim. — Chodź, przesuniemy je. Wbrew temu, co podpowiadał rozsądek, Fila pomogła bratu odsunąć łóżko od ściany. Przyszło jej do głowy, że pakują się w pułapkę, przyjmują rolę bezwolnych wyko nawców, którzy za chwilę wypuszczą na wolność demona uwięzionego na całe wieki w ścianach domu. Być może czyha na nich duch jakiegoś księdza, który dawno temu poniósł męczeńską śmierć za wiarę — został powieszony, rozpłatano mu brzuch, a następnie poćwiartowano tylko za to, że koncelebrował mszę. Kiedy się pojawi, z brzucha — niczym zwoje przegniłych, brunatnozielonych lin — bę dą mu zwisały jelita, a wydłubane z oczodołu oko będzie dyndało, obijając się o policzek, utrzymywane jedynie przez wiązkę nerwu wzrokowego. Odsunęli łóżko na środek pokoju. Przez chwilę nic się nie działo. A potem coś cicho szczęknęło i fragment boa-
zerii przy podłodze odchylił się powoli na ciężkich metalo wych zawiasach. Z otworu wychynęła blada chłopięca (warz, pełna niepewności i obawy — podobne uczucia ma lowały się na twarzach Fili i Tima. — Za pozwoleniem, czy mogę prosić o szklankę wody? — zapytał grzecznie chłopiec. OOP