ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

Marzenia - Jill Barnett

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Marzenia - Jill Barnett.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK B Barnett Jill
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 158 stron)

Tytuł oryginału DREAMING Londyn, Anglia 1813 Letty Hornsby wierzyła w sny, ale ten wieczór przypomi­ nał koszmar. Stojąc samotnie w kącie zatłoczonej sali balowej, patrzyła na śmietankę towarzyską Londynu, tłumnie podążającą na parkiet taneczny. W powodzi piór i koronek trzepotały wachlarze, słychać było śmiechy i flirty, a wszystko przy dźwiękach orkiestry smyczkowej. Niespokojni dandysi poruszali się wśród tego sezonowego bukietu świeżych panien jak motyle w poszukiwaniu najsłodsze­ go nektaru. Przechadzali się wśród tłumu, kłaniając się i wypełniając karneciki balowe dam, przekomarzając się między sobą, kto porwie do głównego walca królową tego karnawału. Pierwszy bal jej pierwszego karnawału. A jednak nigdy jeszcze nie czuła się tak samotnie i tak daleko od domu. Bardzo pragnęła, by był z nią teraz ojciec. Minęło już tyle miesięcy od czasu, gdy po raz pierwszy rozmawiali o jej „wprowadzeniu w świat". Podniósł wtedy głowę znad ostat- 5

JlLL BARNE7T MARZENIA niego wydania „Roman Antiquities" i stwierdził, że bale i atrakcje karnawału są nie dla niego, więc będzie o wiele lepiej, gdy towarzyszyć jej będzie ciotka jej matki. Ciotka Rosalynde nie przedstawiła jednak Letty nikomu, z wyjątkiem gospodyni, po czym wepchnęła ją w kąt sali, spiesznie oddalając się, by posłuchać najświeższych ploteczek. Dziewczyna została sama w wielkiej sali balowej wypełnionej nieznanymi ludźmi. Stała samotnie w kącie, w myślach jednak wirowała i płynęła wśród dźwięków muzyki. Pod warstwami długiej koronkowej sukni, palce jej nóg obutych w jedwabne pantofelki, ukryte pod satynową halką, poruszały się w takt tańca. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie, że tańczy, śmiejąc się, ona, królowa balu, księżniczka, jaką zawsze pragnęła być, z długimi, rozwianymi tycjanowskimi włosami i jeszcze dłuższą listą wielbicieli oczekujących, by z nią zatańczyć. Muzyka ucichła, skończył się taniec i znikło marzenie. Westchnęła i otworzyła oczy, by wrócić do smutnej rzeczywis­ tości. Nie była rudowłosą księżniczką ani królową balu. Była Letitią Hornsby o włosach koloru orzecha, długich i kręconych jak ogon pudla i na swym pierwszym balu stała w kącie, samotna i zapomniana. Gdzieś w pobliżu zabrzmiał wesoły dziewczęcy śmiech. Zaintrygowana Letty zrobiła parę kroków, wychodząc z ukrycia i pozostawiając marmurowego kupidyna samego w małej niszy. Stanie w pobliżu tego bożka miłości wcale nie polep­ szyło jej sytuacji. Śmiech rozległ się znowu. Letty popatrzyła na śliczną blondynkę, która rozłożywszy wachlarz poruszyła nim leciutko, po czym ująwszy suknię, dygnęła nisko przed grupą za­ chwyconych młodych ludzi, zatrzepotała rzęsami i uśmiechnęła się do adoratorów, którzy prześcigali się, oferując jej pomoc w podniesieniu się. 6 Dziewczyna odmówiła wszystkim i wstała sama tak lekko i zgrabnie, że nawet Letty poczuła chęć aplauzu. Mężczyźni bili brawo i targowali się o prawo porwania uroczej, pełnej wdzięku panny do następnego tańca. Letty marzyła, żeby poznać tę dziewczynę, może mogłaby jej wtedy towarzyszyć. Jeden taniec - to było wszystko, czego pragnęła. Tylko jeden. Jak gdyby w odpowiedzi na jej życzenie, z tłumu wystąpił młody ciemnowłosy mężczyzna i począł rozglądać się po sali. Kiedy jego oczy zatrzymały się na Letty, pojawił się w nich błysk zainteresowania. Wszystkie jej mięśnie stężały w oczekiwaniu. Mężczyzna powoli ruszył w jej stronę. Och, tak! Oddech zamarł jej w piersiach, modliła się, żeby nie zrobić czegoś okropnego, na przykład wybuchnąć płaczem albo zemdleć, zwłaszcza zanim młodzieniec do niej dotrze. Czuła, że jej skóra pokrywa się potem. Pomyślała, że powinna się wachlować - próbowała już opanować tę sztukę - ale w tej chwili jej wachlarz wisiał bezużytecznie na wyciągniętej strzale kupidyna. Z każdym krokiem młodego człowieka serce Letty biło coraz głośniej. Wyobraziła sobie, że to werble zwiastujące radosną chwilę, której tak oczekiwała. Och, wreszcie za­ tańczyć! Skrzypce zabrzmiały wstępem do następnego tańca. Mło­ dzieniec był już koło niej. Mimo woli uczyniła krok w jego kierunku i potknęła się. Poczuła na ramieniu rękawiczkę, jego dłoń podtrzymała ją. Podniosła na niego oczy i uśmiechnęła się z wdzięcznością. - Przepraszam panią. Po dwóch godzinach milczenia ludzki głos był dźwiękiem słodkim i wyczekiwanym, jednak nawet nie w połowie tak wyczekiwanym, jak możność zatańczenia. 7

JlLL BARNETT MARZENIA Wciąż uśmiechając się z wdzięcznością, Letty podniosła lewą dłoń, do której na różowej jedwabnej wstążce przywią­ zany był karnecik balowy. - Przepraszam - powtórzył. - To moja wina - powiedziała trochę za szybko. - Nadep­ nęłam na rąbek spódnicy. Jest nieco za długa. Mówiłam ciotce Rosalynde, ona jest z Hollingsworthów, tych Holling- sworthów z Exeter, mówiłam, że jest za długa, ale nie chciała słuchać i kazała mi być cicho, ponieważ zawsze gadam za dużo, i powiedziała, że zajmie się wszystkim, bo wie, co robi. Letty nabrała oddechu, którego już rozpaczliwie potrzebo­ wała, i uniosła nieco wyżej rękę z karnecikiem. Stojąc teraz w napięciu tak blisko niego, czekała na pytanie, które tak chciała usłyszeć przez cały wieczór. - Naprawdę, przepraszam, panno Hollingsworth... Jej uśmiech jaśniał szczerą radością. - Och, nie nazywam się Hollingsworth. Nazywam się Hornsby. Jego głos stał się bardziej oziębły. - Panno Hornsby - skinął głową — chciałbym przejść. Przejść? Letty spojrzała mu w oczy i zmarszczyła brwi. Patrzył ponad jej ramieniem. Z rosnącym przerażeniem podążyła za jego wzrokiem. Nie patrzył na nią, lecz na stojącą z tyłu dziewczynę o kruczoczar­ nych włosach. - To z nią pan chce... - wyrwało się jej. Jego wzrok stał się kamienny. Nie chciał tańczyć z Letty. Odwróciła się szybko i zeszła mu z drogi. - Przepraszam. - Jej głos był tak cichy, że sama ledwo go usłyszała. Odwróciła oczy, by ukryć upokorzenie. Czuła, jak wypeł- 8 niają się łzami i w jednej chwili małe różyczki ozdabiające brzeg jej sukni zlały się w różową plamę. Orkiestra znów zaczęła grać, a Letty wciąż stała, gwałtownie łapiąc oddech i rozpaczliwie szukając sił, by przetrwać tę koszmarnie samotną noc. Jeszcze przed nią wiele bali i rautów, pojawiła się myśl, która w żadnym stopniu nie zmniejszyła ucisku w żołądku. Przeciwnie, poczuła mdłości na myśl o wielu wieczorach takich jak ten. Może to lepiej, że była sama. Nic sądziła, by mogła teraz rozmawiać z kimkolwiek nie robiąc z siebie skończonej idiotki, to znaczy nie szlochając rozpaczliwie komuś w rękaw. Odetchnęła głęboko dwa razy i podniosła znów oczy. Wzrok jej przyciągali tancerze na parkiecie, patrzyła na nich z takim samym oczarowaniem i zachłannością, z jaką sierota patrzy na rodzinę obchodzącą święta Bożego Na­ rodzenia. Po chwili złapała się na tym, że obserwuje młodego człowieka, z powodu którego przeżyła tyle nadziei i tyle rozczarowania, oraz jego wybrankę. Ich ciemne włosy połys­ kiwały złotym blaskiem setek świec płonących wysoko ponad ich głowami. Było coś magicznego w sposobie, w jaki płynęli i wirowali w zawiłych figurach tanecznych. W pewnym momencie Letty napotkała wzrok dziewczyny i nagle zapragnęła, by ziemia się pod nią zapadła. W oczach tańczącej była litość. Litość. Przygryzając wargę odwróciła się szybko, by odejść." Gdzie­ kolwiek. Zerknęła na drzwi prowadzące na taras, ale na dworze wciąż padał rzęsisty deszcz. Podnosząc wysoko głowę wyszarpnęła kupidynowi swój wachlarz i udała się do stolika z napojami, z właściwą - miała nadzieję - dozą obojętności. Znalazłszy się koło stołu stanęła. Nie chciała popełnić gały sięgając sama po filiżankę. Ciotka wbijała jej do głowy zasady 9

JlLL BARNETT MARZENIA etykiety tak długo, aż mogłaby je powtarzać przez sen: młoda dama zawsze czeka, by dżentelmen pomógł jej wysiąść z powozu. Młoda dama zawsze czeka, by dżentelmen otworzył jej drzwi. Młoda dama zawsze czeka, by dżentelmen ją obsłużył. Letty miała wrażenie, że głównym celem życia młodej damy jest oczekiwanie, by jakiś dżentelmen czytał w jej myślach. Do stołu podszedł młody człowiek. Chwilę później od­ wrócił się, trzymając w obydwu dłoniach filiżanki z lemo­ niadą. Letty zerknęła na napój, po czym spojrzała mu w oczy z uśmiechem. Odwzajemnił uśmiech. I odszedł. Najwyraźniej nie czytał w jej myślach. Niecierpliwie postukała palcami w wachlarz z kości słonio­ wej i odwróciła się do stołu. Filiżanki z lemoniadą stały jak straże pałacowe w równych szeregach. Zastanawiała się, co strasznego stałoby się, gdyby po prostu sama sięgnęła po coś do picia. Rzuciła szybkie spojrzenie na ścianę, pod którą siedziały plotkujące przyzwoitki w czepcach. Określany przez wielu jako gniazdo starych wron, kąt ten za jedno dostrzeżone uchybienie, jedno faux pas mógł zrujnować towarzyską karierę dziewczyny. Przesuwając od niechcenia wachlarz po obrusie Letty szła wzdłuż stołu do chwili, gdy była pewna, że starsze damy już jej nie widzą. Koniuszkiem wachlarza nieznacznie popchnęła filiżankę w kierunku krawędzi stołu, skąd, od­ powiednio powolnym ruchem, mogłaby sięgnąć po lemoniadę nie zauważona. Jeden głęboki oddech i bardzo powoli wyciągnęła rękę w kierunku stołu. Bliżej. Jeszcze bliżej. I jeszcze bliżej. - Półdiablę spragnione? Gwałtownie wciągnęła powietrze i cofnęła rękę. Była tylko jedna osoba, która nazywała ją „Półdiablę". Tylko jeden człowiek miał taki głos. Słysząc go zawsze czuła się tak, jakby wypiła przed chwilą filiżankę gorącej czekolady. Ciepło. Słodko i troszeczkę grzesznie. Odwróciła się i wyszeptała: - Richard.., Podniosła oczy na lorda Downe, mężczyznę, którego kochała tak dawno, jak tylko sięgnęła pamięcią. Stał pod żyrandolem, w jego ciemnoblond włosach błysz­ czały kropelki deszczu. Miała wrażenie, że przybył do niej w chmurze gwiazd. Wziął filiżankę z lemoniadą i podał jej. Letty stała jak sparaliżowana, nieświadoma, że wszystkie uczucia widoczne były w jej oczach. - Czy weźmiesz to ode mnie, czy też mam tak stać całą noc? Podniósł napój do poziomu jej oczu i spojrzał na nią rozbawiony. - Och... dziękuję - odparła głosem, który zabrzmiał chryp- łiwie.- Wzięła filiżankę, uniosła ją do ust i wypiła wszystko w dwóch potężnych łykach. Patrzyła w puste naczynie, gorączkowo szukając w myślach jakichś błyskotliwych i dow­ cipnych słów. Zanim jednak zdążyła otworzyć usta, wyciągnął rękę i ujął jej karnecik balowy. Z całych sił powstrzymała się od wyszarpnięcia mu kartki, nim zobaczy upokarzający fakt, że karnecik jest pusty. Wyraz jego twarzy był nieodgadniony, patrzył jednak na nią całą wieczność. Potem, jak to czynił tysiące razy w jej 10 11

J/ll BARNETT MARZENIA marzeniach, napisał swoje imię dużym, męskim bazgrołem w poprzek karteczki. Zwrócił jej karnet i podał ramię. Stała nieruchomo, wpatrując się w niego. - Ten taniec należy do mnie, nieprawdaż? Spojrzała mu w oczy. Mało brakowało, by rzuciła mu się w ramiona i rozpłakała z wdzięczności. Jednak raz w życiu, i to w obecności Richarda Lennoxa, zachowała się właściwie. Podała mu rękę i poczuła przenika­ jący ją dreszcz. Po lekkim ukłonie pozwoliła się poprowadzić na parkiet, modląc się gorąco, by nie upaść i nie zepsuć wszystkiego. Muzyka wypełniła jej uszy dźwiękami piękniejszymi niż chóry anielskie. Poruszała się powoli, czując się jak w jednym ze swych najbardziej czarownych snów. Gdy dotknął jej ręki, omal nie krzyknęła, tak gwałtownych doznała uczuć. Jak gdyby ktoś przypiął jej skrzydła, wszystkie wrażenia potęgowały się dziesięciokrotnie. Powietrze było gęste, światło świec ciepłe jak uścisk ramion. Każdy oddech pachniał miodem, każda nuta melodii wydawała się najsłod­ szym z dźwięków. I oto już tańczyła. Z Richardem. Nie mogła się zmusić, by spojrzeć na niego, poza tym była tak zdenerwowana, że musiała się skupić na krokach tańca. - Źle obliczyłaś, Półdiablę. Potknęła się, lecz on wprowadził ją w obrót, podtrzymując silną ręką. Spojrzała na niego, trochę zażenowana, a trochę wdzięczna, całkiem zbita z tropu, i szepnęła: - Skąd pan wiedział, milordzie? Pochylił się lekko i szepnął jej do ucha: - Twoje usta się poruszają. Spłonęła rumieńcem i speszyła się tak, że pomyliła kierunek tańca, burząc całą linię tancerzy. Czekając, aż do niego wróci. Richard czynił wysiłki, by ukryć rozbawienie. Nikt inny jednak go nie krył. Pochyliła głowę, by nie patrzeć na drwiące twarze i przy następnym obrocie jej wachlarz zaczepił o jego aksamitną marynarkę. Połączona ze swym partnerem, musiała wykonać ukłon wraz z męską połową tancerzy, próbując jednocześnie uwolnić swój wa­ chlarz. Podczas reszty tańca trzy razy nastąpiła mu na nogę. Przynajmniej jednak nie upadła. Pozostały czas spędziła na modlitwie, by Bóg pozwolił jej zapamiętać ten taniec jakoś romantyczniej. Po dziesięciu minutach muzyka, niestety, umilkła. Z za­ mkniętymi oczami i bijącym sercem Letty zakończyła taniec głębokim ukłonem. Za szybko, o wiele za szybko. Nie zdawała sobie nawet sprawy, że wstrzymuje oddech, dopóki go nie wypuściła. W najgłębszej ciszy odprowadził ją do wnęki z kupidy- nem. Odwróciła się, podziękowała mu, po czym cicho dodała: - Przepraszam za deptanie po nogach, milordzie. Nie odpowiedział. Jego twarz wyrażała niedbałą obojętność. Zastanawiała się, o czym myśli, mając taki wyraz twarzy. Ledwo dosłyszała, jak oświadcza, że było mu miło, i szybko się skłoniwszy, odchodzi. Przywarła wzrokiem do jego szerokich pleców, odzianych w ciemnozieloną aksamitną marynarkę, która podkreślała głęboki kolor jego oczu. Nawet gdy dołączył do grupy mężczyzn w drugim końcu sali, nie mogła się zmusić, by odwrócić oczy. Przyjaciele poklepywali go po plecach, roz­ mawiając i śmiejąc się. Nie spojrzał już na nią ani razu, ale to nie miało znaczenia. Richard Lennox, od niedawna lord Downe, książę z jej marzeń i obiekt jej uczuć od sześciu długich lat, właśnie z nią zatańczył. Na balu. Na oczach wszystkich! 12 13

JlLL BARNETT Spojrzała na kupidyna, stojącego na cokole z naciągniętym łukiem. Potem długo wpatrywała się w swój karnecik, jakby w obawie, że podpis Richarda zniknie, jak wiele jej snów w okrutnym świetle poranka. Dotknęła palcami napisu. Nie zniknął. Jego imię wyraźnie, czarno na białym widniało przed jej oczami. Wiedziała, że to nie sen. To była rzeczywistość. Devon, Anglia 1815 Liord Downe znany był z tego, że świetnie jeździł konno - co zresztą szczęśliwie się złożyło dla niego, gdyż diabelnie trudno utrzymać się na koniu, gdy jest się pijanym. Jeszcze trudniej dokonać tego nocą, a ta noc była ciemniejsza niż przeszłość przestępcy. Richard Lennox i jego wierzchowiec znali jednak podmokłe wrzosowiska lepiej niż własną kieszeń. Przez wszystkie te lata jeździli setki razy do tego urwiska i małej zatoczki poniżej, gdzie znajdował ukojenie z dala od siedziby, która nigdy nie była jego domem. Teraz jechał znów przez wrzosowiska, aż wreszcie przestało mu ciążyć zatęchłe powietrze przeszłości i czuł tylko słony zapach morza. Znowu mógł oddychać. Koń i jeździec zwolnili zbliżając się do urwiska. Richard odprężył się. Dwa lata temu inaczej wyglądało to wybrzeże. Anglia była w stanie wojny z Francją. Teraz jednak kanał La Manche był 15

JILL BARNETT MARZENIA cichy i spokojny. Żadnych sztormów, żadnych ciemnych chmur, francuskich okrętów węszących przy wrogim wybrzeżu, nie było też brytyjskich statków broniących swego terytorium. Jeszcze miesiąc temu Richard, tak jak wszyscy inni, myślał, że wojna jest skończona. A jednak Napoleon uciekł z Elby. Wedle ostatnich pogłosek maszerował przez Francję, formując nową armię. Richard wpatrywał się w wody kanału i nagle uderzyło go, że zachowuje się jak idiotyczny marzyciel, który chciałby choć przez chwilę zobaczyć, co dzieje się na drugim brzegu. Widział tylko czerń - rozlewającą się szeroko ciemną wodę i nocne niebo. Była to pora, gdy księżyc odwracał się do świata plecami. Księżyc przemytników. Potrząsnął drwiąco głową i skierował konia wzdłuż urwiska. Księżyc przemytników i francuska armia. Musi być diabelnie pijany, plotąc od rzeczy jak przesądny stary rybak ze wsi. Roześmiał się, lecz w jego śmiechu nie było wesołości. Marzyciele i głupcy, wszyscy. Spojrzał na południowe urwisko, gdzie połyskiwały światła posiadłości Hornsbych. Nagle w jego myślach pojawiła się twarz dziewczyny obramowana burzą brązowych włosów. Letitia Hornsby. Boże... to była myśl. Zbladł leciutko i potarł ramię, to, które przypadkiem mu zwichnęła. Instynktownie podniósł dłoń do prawego oka, które podbiła mu piłką do krykieta. Jego stopa drgnęła, jak gdyby przypomniała sobie ból zadany jej w tańcu i ten świeższy, gdy Letty przejechała po niej swoją kariolką. Po tym wypadku przez dwa miesiące musiał korzystać z laski. Pochylając się w siodle, patrzył na światła posiadłości zastanawiając się, czy Letty jest w którymś z oświetlonych pokoi. Razem z tą myślą poczuł gwałtowną, instynktowną chęć oddzielenia się od niej jakąś ogromną liczbą mil, która zapewniłaby mu bezpieczeństwo. 16 Nie, pomyślał. Nie mil... kontynentów. Półdiablę Hornsbych - zapłata za wszystkie grzechy, które popełnił. Jej karnawał w Londynie był po prostu katastrofalny, a nieskrywana namiętność do niego walnie się do tego przyczyniła. Tak wyraźnie, jakby to było wczoraj, zobaczył ją, stojącą w kącie podczas pierwszego balu. Próbowała wyglądać na zadowoloną, choć wypadało to dość żałośnie. Galanteria była jedną z tych zalet moralnych, których Richard zwykle unikał. Miał swoje powody. Wysoka moral­ ność, galanteria i uprzejmość nie ochroniła jego ojca przed śmiercią. Przez lata buntu Richard wyrobił sobie własną opinię, jakie cechy chciałby odziedziczyć. A jednak w tamten wieczór na balu poprosił Półdiablę do tańca. Przyczyna, dla której to zrobił, jakoś wciąż była dla niego niejasna. Logika wskazywałaby na to, że w wieku siedemnastu lat dziewczyna powinna wyrosnąć z dziecięcego uczucia do niego. Nic podobnego. Taniec ów pogorszył tylko sprawę. Za każdym razem, podczas wszystkich towarzyskich okazji, gdy się spotykali, zdarzała się jakaś katastrofa. Złośliwy świat nie czekał długo, by uznać Letty za odmień- ca. W towarzystwie uważano ją za wybryk natury i wy­ śmiewano okrutnie. Pamiętał nagłe poczucie winy, kiedy trafem losu właśnie on, obiekt jej ile ulokowanych uczuć, wygrał dwa tysiące funtów właśnie w dniu jej towarzyskiej klęski. Odwrócił oczy od świateł domu w chwili, gdy krzyk mężczyzny, nadspodziewanie głośny w ciszy, odbił się echem od skały za nim. Odwrócił się gwałtownie w kierunku, z którego dochodził krzyk, znieruchomiał na chwilę, na­ słuchując, po czym podjechał kawałek, zatrzymując się przy krawędzi północnego klifu, gdzie gąszcz krzewów janowca i duża granitowa skała dawały schronienie. 17

JILL BARNETT Występ skalny poniżej zasłaniał mu widok na zatoczkę, skierował więc konia na wąską ścieżkę biegnącą po urwisku i prowadzącą nad brzeg morza. Mniej więcej w połowie drogi, tuż koło występu, zatrzymał się. Na zatoce poruszały się niczym świetliki przyćmione latarnie. Spojrzał znów na morze, szukając statków, lecz wciąż nic nie było widać. Przeszukał wzrokiem brzeg i do­ strzegł dwie małe łódeczki na plaży poniżej. Mała grupka mężczyzn wyładowywała skrzynie z przemy­ tem. Niewątpliwie były to belgijskie koronki, koniak i sól. Kilku innych ciemno ubranych ludzi wyłoniło się z groty skalnej u stóp urwiska, niosąc do łodzi długie drewniane skrzynie. Dziwne. Czy mogła to być... Nad nim trzasnęła gałązka. Zamarł. Coś poruszyło się nagle w krzewach ponad jego głową. Wierzchowiec drgnął lekko. Richard powoli wsunął rękę pod płaszcz i wyciągnął pistolet, po czym ścisnął udami konia, dając mu znak, by ruszył naprzód. Patrząc w górę, odchylił się do tyłu i wycelował broń. Kolejny głośny trzask... i krzaki rozchyliły się. Z gąszczu wyjrzało Półdiablę Hornsbych. Ich oczy spotkały się. Spojrzał na nią z przerażeniem. Ona patrzyła na niego jak na plaster miodu. Jęknął, zamknął oczy i opuścił pistolet. - Richard.... - wyszeptała jego imię jak modlitwę. Gdy ona znajdowała się w pobliżu, potrzebował modlitwy - i to długiej. Usłyszał kolejny gwałtowny szelest krzaków i zajadłe warczenie. Richard stłumił ponowny jęk, gdy z tych samych krzaków wyłoniła się ogromna psia morda. Jej ulubieniec. 18 MARZENIA Modlitwa to mało. Potrzebował błogosławieństwa. Pies spojrzał na niego i warknął. Koń Richarda spłoszył się. Z trudem udało mu się uspokoić wierzchowca i utrzymać go na wąskiej ścieżce. Ziemia i kamienie posypały się w dół. Przeklęty pies zaszczekał. Szybko odwrócił się w siodle, obserwując plażę. Przemyt­ nicy musieli to usłyszeć. Do stu diabłów, Napoleon by to usłyszał! Jedna z latarni zatrzymała się tuż pod nim, po niej pojawiła się następna, i jeszcze jedna. Richard zmartwiał. Mężczyźni w dole patrzyli na urwisko. Lord Downe znalazł się między młotem a kowadłem - przemytnicy z jednej, a tych dwoje z piekła rodem z drugiej strony. Diabelski pies znów szczeknął. Koń stanął na luźnym kamieniu, tak że omal nie spadli w dół skalistego urwiska. - Och, nie! - krzyknęła Letty, wyciągając do niego rękę. Jej twarz stężała w przerażeniu. - Richard! Pies naturalnie warknął. Koń cofnął się. Z dziwną mieszaniną rezygnacji i prze­ rażenia Richard poczuł, jak cugle wypadają mu z rąk. Zsunął się z siodła. Spadając słyszał jedynie własne siarczyste przekleństwo. W dół... W dół... Jego ostatnia przytomna myśl? * Ze wśród przemytników będzie bezpieczniejszy. Letitia Olive Hornsby wierzyła w przeznaczenie, w serca sobie przypisane, w miłość od pierwszego wejrzenia. 1 kochała go od zawsze. 19

J/LL BARNETT Może nie od zawsze, ale przy jej dziewiętnastu latach osiem stanowiło prawie połowę jej życia. Ledwo pamiętała czas, kiedy jej serce nie należało do Richarda Lennoxa, ich sąsiada i od niedawna lorda Downe. Jego wspaniały tytuł nie miał nic wspólnego z jej uczuciem. Godność ta zresztą nie należała mu się. Słyszała, że Richard żywił pogardę dla swego ojca i jego tytułu. Był drugim synem, pozbawionym wszelkich przywilejów, jeśli wierzyć pogłoskom, jakie krążyły w sąsiedztwie. Dwa lata temu wszystko to zmieniły dwa strzały z broni bandytów. Jego ojciec i starszy brat zginęli, a Richard nagle został lordem. Nie, dla Letty tytuł był niczym. Człowiek, który go nosił, był wszystkim. Nikt bardziej niż Letty, chociaż z tak marnym skutkiem, nie starał się urzeczywistnić swoich marzeń. Miała jednak nadzieję i wiarę, że Bóg nigdy nie zamyka jednych drzwi nie otworzywszy innych. Siła tej wiary i własna nieustępliwość podtrzymywały ją na duchu, gdy kolejne drzwi zatrzaskiwały się jej przed nosem. Matka zmarła, gdy Letty miała siedem lat. Ojciec, mimo że ją kochał, nie potrafił jej zapewnić wychowania, jakie córce dać może tylko matka. Nie było dnia, w którym nie tęskniłaby okrutnie za matką i nie zastanawiała się, czy mogłaby być inna - lepsza, subtelniejsza, nic tak niezręczna i mniej samotna - gdyby matka żyła. Jej ojciec spędzał większość życia wśród zabytków staro­ żytności - uwielbiał wszystko, co miało związek z tamtymi czasami, wykopaliskami i Rzymem, co odzwierciedliło się też w jej okropnym imieniu. Letitia znaczyło po łacinie „za­ chwycająca" i rodzice uznali je za najbardziej odpowiednie. Ojciec ochrzcił ją dodatkowo koszmarnym imieniem 01ive, 20 MARZENIA które było rzymskim symbolem pokoju - czymś, czego brakowało jej od dnia, w którym się urodziła. pierwsza katastrofa, jaką pamiętała, zdarzyła się, gdy miała osiem lat. To był trudny i samotny rok dla dziewczynki nagle pozbawionej matki. Troska ojca była jej wówczas tak bardzo potrzebna. Godzinami ćwiczyła się w mówieniu, dopóki nie nauczyła się wypowiadać całych kwestii i myśli na jednym oddechu. Chcąc zadziwić ojca swoim - w jej mniemaniu - kunsztem oratorskim, postanowiła urządzić przedstawienie wygłaszając przemowę słynnego rzymskiego mówcy Cycerona. Włożyła togę — jedno z białych prześcieradeł leżących w szafie z bielizną - starannie wycięte z ojcowego siodła rzymskie sandały, których zapięcie pomysłowo wykonane było z jego ostatnio naprawionych hiszpańskich cugli. Za pomocą nożyc krawieckich przycięła swe długie włosy, by tworzyły aureolę loków, jak na rzymskim popiersiu stojącym w gabinecie ojca. Uwieńczyła skroń wieńcem oliwnym, który z powodzeniem splotła z wiązu. Uznawszy, że wygląda wprost idealnie, przygładziła swą nową fryzurę, ostatni raz spojrzała na rzymski kostium i wkroczyła do ogromnego salonu, w którym jej ojciec podejmował luminarza kręgu angielskich historyków i swego honorowego gościa, znanego archeologa. Zrobiwszy niecałe dziesięć kroków, Letty zahaczyła zama­ szystą togą o ramię świecznika, przewracając go na drugi, stojący obok, ten zaś upadł na następny, który pochylił się w stronę palm doniczkowych, które okazały się zadziwiająco łatwopalne. Z palm ogień przerzucił się na aksamitne draperie na ścianie. Było tyle dymu, że przedstawienie, które Letty dała ojcu i jego szanownym gościom, mogło się równać jedynie z po­ żarem Rzymu. 21

JILL BARNETT Gdy miała lat dziewięć, podjęła próbę zbudowania modelu rzymskiego akweduktu. Jak się okazało, była zdolnym in­ żynierem. Osuszyła całe jezioro. Złożyło się jednak tak nieszczęśliwie, że wodę z jeziora skierowała do stajni. Później przyszedł incydent z murem Hadriana, zbyt skom­ plikowany i katastrofalny w skutkach, by go opisać, można go sobie jednak wyobrazić jako najgorszy koszmar. Setki kamieni z hukiem spadających w dół marmurowych schodów. Do dziś słyszała ten grzmot. Letty walczyła tak o miejsce w myślach ojca do chwili, gdy przeniosła swe uczucia na syna sąsiadów, Richarda Lennoxa. Większość młodych angielskich dam spotykała wybrańców swego serca na zatłoczonych salach balowych, podczas przejażdżki w parku lub poznawała ich dzięki uzgodnionemu przez rodziców małżeństwu. Nie dotyczyło to jednak Letty. Jej ścieżki życiowe były zawsze bardziej skomplikowane. Miała jedenaście lat, gdy pierwszy raz ujrzała Richarda Lennoxa. Był to jeden z jasnych angielskich dni, gdy niebo nad Devon było błękitne jak jaja płochacza, a chmurki na nim białe i lekkie jak gęsi puch. Gończe psy jej ojca poszczekiwały wesoło na świergocące ptaki, koty ze stajni goniły cienie trzepoczących motyli. Letty wraz z kuzynami zamieniła duszne wnętrze sali szkolnej na tchnące wolnością zachodnie pastwisko, gdzie jedyne spojrzenie, jakie od czasu do czasu spotykali, było spojrzeniem mlecznych krów. Wszystko zaczęło się od zakładu. Jej nieznośni kuzyni, Isabel i James, wyzwali ją, by przejechała się na krowie. Szatański błysk w ich oczach powinien był ją ostrzec, że coś wisi w powietrzu. Ale ambicja, niestety, zaślepia. Pewna, że z łatwością da sobie radę z tak prostym zadaniem, Letty wkroczyła pomiędzy przeżuwające stado ze sznurem 22 MARZENIA w dłoni i przyjrzała się dokładnie krowom, szukając zwierzęcia o najłagodniejszych oczach. Jedna sztuka rasy Jersey o oczach jak święty Mikołaj wydała jej się wprost idealna. Miała nawet małe wgłębienie na brązowym grzbiecie, które Letty oceniła jako dokładnie dopasowane do jej własnego siedzenia. Sądząc z wyglądu można by pomyśleć, że krowy są spokojnymi, łagodnymi i niezwykle posłusznymi stworzeniami, zadowolonymi z życia, gdy pasą się na łące, żując swój pokarm i od czasu do czasu odganiając ogonem dokuczliwe muchy. Tak bywa na ogół. Kuzyni przechadzali się w pobliżu, gdy Letty łagodnie przemawiała do krowy, zakładając jej pętlę na szyję. Nie zdawała sobie sprawy, że w rzeczywistości zakłada ją sobie. Krótka modlitwa, głęboki oddech i dziewczynka zręcznie wskoczyła na kościsty grzbiet. Drogi kuzyn James uderzył zwierzę w zad rękojeścią, w której ukrył gwóźdź. Nie wiedziała, że krowy potrafią krzyczeć. Zwierzę ryczało, wierzgało i skakało tak, że Letty dzwoniły zęby. Słysząc szyderczy śmiech kuzynów chwyciła sznur jeszcze mocniej w swe małe ręce i zdołała się utrzymać, walcząc zarówno o swą godność, jak i o życie. W tej chwili to pierwsze było dla niej ważniejsze. Jedno spojrzenie na ich twarze wystarczyło, by zrozumiała, że będzie jechać na tej bestii tak długo, jak tylko wystarczy jej sił. Dzwoniąc zębami i obijając siedzenie o grzbiet krowy, pomknęła w dół zbocza w dzikim pędzie, przeskoczyła strumyk i pogalopowała w górę drogi prowadzącej do starego mostu spinającego brzegi rzeki. Tam właśnie, na spróchniałym drewnianym moście, jadąc na ryczącej wniebogłosy krowie Letty Hornsby pierwszy raz spotkała Richarda Lennoxa, który, jak chciała Opatrzność, wracał akurat z uniwersytetu do domu. 23

JlLL BARNETT MARZENIA Nawet Opatrzność czasami ulega schematom, jechał bowiem na białym koniu. Richard Lennox, rycerz poskramiający smoki. Niczego nie spodziewający się młody człowiek, nagle został zepchnięty z mostu wprost w mętne wody rzeki Heddon. Letty przylgnęła do belki mostu, obserwując, jak jej krowa galopuje w dal w ślad za przerażonym koniem. Uwagę jej odwróciły nagle dwa dość siarczyste przekleństwa, przeniosła więc wzrok na rzekę pod mostem. Do śmierci pamiętać będzie jego twarz, gdy wynurzył się, rzucając jej wściekłe spojrzenie. Twarz o klasycznych rysach: wydatne kości policzkowe, mocna kwadratowa szczęka z cie­ niem ciemnego zarostu i prosty, nieco może jastrzębi nos. Opalony był na złotobrązowo, a jego włosy - w tej chwili mokre, przylizane i ozdobione zielonymi wodorostami - miały kolor francuskiego koniaku jej ojca. Ciemne, gęste, mocno zarysowane męskie brwi zmarszczone były nad oczami o ko­ lorze trudnym do określenia z tej odległości, błyszczały jednak ku niej z twarzy, na której wyraźnie malowała się chęć mordu. Wypadek ten niejako ustalił schemat ich przyszłych spotkań. Niektóre były bardziej katastrofalne w skutkach, inne mniej, jednak przez te wszystkie lata, wśród nadziei i niepowodzeń, wierność Letty pozostała niezłomna. Z wiarą silną jak głaz oczekiwała dnia, w którym Richard będzie należał do niej. Był wszystkim w jej samotnym świecie. Marzyła, by jej włosy nagle przemieniły się w rude loki, które przyciągnęłyby jego oko - które, nawiasem mówiąc, było zielone. Kolor ten odkryła przy okazji nieszczęśliwego wypadku z piłką do krykieta. Oczywiście, Richard nie miał jednego zielonego oka, gdyby bowiem miał tylko jedno, nosiłby opaskę - jak romantyczny pirat. Richard Lennox miał dwoje zielonych oczu, a nie była to zieleń wiosennej trawy ani jasny kolor stroju elfa, ale 24 ciemna zieleń wrzosowisk Devon, zieleń morza przed za­ chodem słońca, niebezpiecznej puszczy, w której niewinna księżniczka z bajki mogła beznadziejnie zabłądzić. Zieleń ta pozwalała samotnej dziewczynce snuć fantastyczne marzenia. A była to jedna z niewielu rzeczy, które robiła dobrze, ponieważ marzenia zawsze kończyły się happy endem. W marzeniach mogła snuć nieprawdopodobne historie, naj­ bardziej nawet absurdalne, a co najważniejsze - nikt o nich nie wiedział. W swych marzeniach Letty była niemal ideałem, co nigdy nie mogło się zdarzyć w rzeczywistości. Wyobrażała sobie więc, że pewnego dnia Richard Lennox obudzi się z nagłą świadomością, że nie może bez niej żyć. Doświadczała pierwszego pocałunku - który ćwiczyła przycis­ kając usta do drzwi swojej sypialni - i wspominała wszystkie, tak rzadkie uśmiechy, każde ich spotkanie i ten jeden raz, gdy z nią zatańczył. O tak, pamiętała to dobrze. Każda dziewczyna pamięta swój pierwszy bal, a Letty wspominała go jak coś znacznie ważniejszego. Była damą, którą rycerz w lśniącej zbroi uratował z opresji. Cóż za chwila! Zamknąwszy oczy, wciąż czuła jego zapach. Pachniał drzewem sandałowym, kroplami deszczu... i bohaterstwem. W specjalnej szkatułce przechowywała wciąż ów karnecik balowy, razem z perłami matki, gwoździem, którym James ukłuł krowę, i małą serwetką, na której mama uczyła ją wyszywać. Napis na niej głosił: „Słuchaj głosu swego serca". Po żałosnym końcu karnawału londyńskiego i upokorzeniu, jakie przeżyła, chciała, by chociaż ojciec ją zrozumiał. Jak wszyscy, wiedział, co czuje do Richarda. Nie była to tajemnica. Znał również katastrofalne skutki ich spotkań, wiedział o każdym jej planie, który zawiódł, o wszystkich głupich przedsięwzięciach, które podejmowała, aby wzbudzić zainte- 25

J/LL BARNETT resowanie tego człowieka. Człowieka, który uparł się, by zniszczyć siebie, zanim ona zdoła mu pomóc. Miłość była klęską, ale Letty kłóciła się z ojcem, gdy próbował z nią rozmawiać. Czy nie mógł chociaż trochę jej zrozumieć? Przecież kochała Richarda przez połowę swego życia. Jej papa odparł, że jeśli tak dalej pójdzie, Richardowi z pewnością nie uda się przeżyć więcej niż połowę jego życia. I oto w rok później Letty patrzyła na swego ukochanego, leżącego nieruchomo z głową na jej łonie. W brwiach miał piasek, a ciemnozielone oczy były zamknięte. Modliła się z całych sił, by żart jej ojca nie okazał się proroczy. Upadek Richarda był niewątpliwie dość niebezpieczny. - Richard... - szepnęła. Jej angielski ogar, Cezar August, obnażył kły i warknął. - Cicho bądź, Gus - zbeształa go. Pies zamrugał oczami, zaskomlał i opuścił swój brązowy łeb z oklapłymi uszami o czarnych końcach, na wyciągnięte łapy, obserwując ją nabiegłymi krwią orzechowymi oczami. Odwróciła się i przyjrzała twarzy Richarda, szukając oznak powrotu do przytomności. Nic dostrzegła ich jednak. Było dość ciemno - opodal stała jedna mała migocząca świeczka. Wpatrywała się z napięciem w jego pierś, która leciutko unosiła się i opadała. Letty westchnęła z ulgą i przysunęła twarz do jego twarzy. - Proszę, obudź się, milordzie. Proszę. Jest pan nieprzytom­ ny już tak długo. Poruszył się, mamrocząc coś niewyraźnie. Patrzyła na niego z bliska, podziwiając mocne rysy jego twarzy, kwadratową szczękę, pokrytą lekkim zarostem, o tyle ciemniejszym niż złote kosmyki w jego włosach. Powoli MARZENIA przeciągnęła palcem po jego szorstkim podbródku, po czym dotknęła swojej brody. Przez chwilę siedziała nieruchomo w zamyśleniu. Gdzieś na dnie duszy poczuła dziwne drżenie, odkrywając najprostsze różnice pomiędzy mężczyzną i kobietą. Nie mogąc się powstrzymać, wsunęła rękę w jego dużą dłoń i przytrzymała ją leciutko. Przez długą, słodką chwilę wpatrywała się w ich połączone ręce, zauważając różnicę w wielkości, ciemną twardość jego dłoni i bladą miękkość jej własnej. Westchnęła. - Jestem tutaj, milordzie... ukochany. Powoli, z wysiłkiem, otworzył jedno oko, potem drugie. Były lekko zamglone, po chwili jednak rozjaśniły się. Po­ znawszy ją, jęknął jak człowiek konający. - Czy boli pana, milordzie? Wyciągnęła dłoń i delikatnie strzepnęła piasek z jego czoła. - Co, u diabła, zrobiłaś mi tym razem? - Spadł pan... - Sypiesz mi piasek do oczu. Cofnęła rękę. - Przepraszam. Mrugał przez chwilę. - Spadłem — powtórzył, jakby coś sobie przypomniał. -Z konia? Skinęła głową. - Ze ścieżki na urwisku? Znów skinęła. Spróbował podnieść głowę i skrzywił się z bólu. - Na co upadłem? - Na głowę. Podniósł dłoń i dotknął głowy, jakby szukał ran. - Dobry Boże - jęknął nagle. - Co za guz! Leżał przez chwilę z zamkniętymi oczami, po czym zapytał: - Czy jestem ranny? 26 27

JlLL BARNETT MARZENIA - Nie. Otworzył oczy i spojrzał na nią ostro. - Coś złamałem? - Nie sądzę, milordzie, ale mogę pomóc sprawdzić, czy coś pan złamał. Jęczał pan, gdy się przebudził. - To nie z bólu. Bardzo powoli usiadł i spojrzał prosto na nią. - Spodziewałem się bólu, to dlatego. Skrzywił się, rozcierając ramiona, jak gdyby były zesztyw- niałe. Potrząsnął głową, zamrugał i rozejrzał się po ciemnym pomieszczeniu. W jego oczach pojawił się lęk. Odwracając się, chwycił ją mocno za ramię. - Gdzie my, u diabła, jesteśmy? Gus zerwał się i stanął w obronnej pozie, niemal dotykając nosem twarzy Richarda, który szybko puścił jej rękę. - Nieważne. Już wiem, gdzie jestem. - Rzucił psu chmurne spojrzenie. - Zapewne w piekle. - Myślę, że jest pan trochę oszołomiony, milordzie. - Zdarza mi się to zawsze, gdy jesteśmy razem, panno Hornsby. Nazwał ją „panną Hornsby" i jej serce drgnęło niespokojnie. Kiedy mówił do niej „Półdiablę", działo się z nią zawsze coś cudownego. Nie nazywał jej tak jednak już od okropnie długiego czasu. - Mówiono mi wiele razy, że mam paskudny zwyczaj stwarzania kłopotliwych sytuacji. Nie staram się specjalnie - westchnęła. - Nie sądziłam, że jest pan oszołomiony, milordzie, może dlatego, że kiedy pan krzyczy, ma pan niezwykle jasny wzrok. Rzucił jej ciężkie spojrzenie, po czym cofnął się lekko. - Czy głowa wciąż pana boli? - Tak. - Tak myślałam. Wygląda pan, jakby mu było słabo. Mętnym spojrzeniem ogarnął ładownię statku. - Zdaje się, że jest mi mdło. - Och - odparła współczująco. - Mal de mer. - Nie. Mal de la femme - mruknął pod nosem i dodał: - Jesteśmy na statku? Skinęła głową. Pochylając się w jego kierunku i zniżając głos do szeptu, powiedziała: - Myślę, że to statek przemytników, milordzie. Zamknął oczy i parokrotnie głęboko odetchnął. Cisza szarpała nerwy Letty. Splatała niespokojnie palce rąk złożo­ nych na kolanach. W końcu spojrzał na nią. - Co robiłaś na tym urwisku? Zarumieniła się i spuściła wzrok. - Śledziłam pana. - Nie było mnie w Lockett Manor od ponad dwóch lat. Skąd, na Boga, dowiedziałaś się, że wróciłem? - Słyszałam, jak służba o tym mówiła. Jedna z pomocy kuchennych widziała, jak wychodził pan z tawerny i powie­ działa o tym kucharzowi, a ja... och, podsłuchałam. - Ukrywając się na kuchennych schodach? Spojrzała na niego zdziwiona. - Skąd pan wie? Zaśmiał się pustym śmiechem bez radości. - Nietrudno zgadnąć. Znów zapadła cisza, przerywana tylko pluskiem fal uderza­ jących w boki statku. Czekała, by coś powiedział. Cokolwiek. Nic, tylko plusk, szum i od czasu do czasu skrzypienie. Nie mogąc znieść tej ciszy, odezwała się: - Biorąc pod uwagę sytuację, sądzę, milordzie, że będziemy przebywać w swoim towarzystwie jakiś czas. Roześmiał się sucho. - Jest to, panno Hornsby, niewątpliwie prawda. 28 29

JlLL BARNETT MARZENIA - Tak też uważam - odparła z westchnieniem. - Ponieważ więc mamy być razem, moglibyśmy nie przejmować się formalnościami. Powinieneś nazywać mnie Letty lub Letitia. choć wolałabym Letty. Tylko nie 01ive, bardzo proszę. Nie znoszę tego imienia. W głębi duszy pragnęła, by nazywał ją Półdiablęciem, ale nie odważyła się wyznać mu, jak wiele to przezwisko dla niej znaczy. Czekała, co odpowie. Nie odezwał się jednak, patrzył tylko na nią tak, jak kucharz patrzy na zapadnięty suflet. Przechyliła głowę i powiedziała; - Słucham... milordzie? Odwrócił się i potarł głowę. - Dobrze. Uśmiechnęła się, czekając, że powie coś jeszcze. Milczał jednak. Po karnawale, mimo że był tak krótki, stwierdziła, że mężczyźni w ogóle nie potrafią czytać w myślach. A od dam oczekiwano cierpliwości. Była pewna, że to mężczyzna ukuł sentencję, iż cierpliwość jest cnotą-jeden z męskich sposobów na wmówienie kobietom, że ich rolą jest cierpliwe czekanie na miłość do chwili gdy oni, mężczyźni, raczą jej ulec. Cierpliwość nie leżała jednak w charakterze Letty. Gdy była cierpliwa i czekała, by coś się stało, kiedy życie biegło naprzód jakby bez jej udziału, uważała ten czas za stracony. Być cierpliwą oznaczało dla niej to samo, co pozwolić, by jej marzenia i ona sama rozpływały się w nicość. Obserwowała Richarda jeszcze chwilę, po czym poddała się. - Biorąc pod uwagę zasady etykiety, sądzę, iż powinnam nadal tytułować pana „milordem". Ale tak krótko jest pan lordem, zaledwie dwa lata, a poza tym słyszałam, że nie chce pan nim być... - Tu musiała przerwać, by nabrać oddechu. Potrząsnął głową ze zdziwieniem. Doskonała okazja, by wygrać punkt dla siebie. - Skoro więc nie chce nim pan być, to znaczy lordem, mogę chyba mówić Richard? Gus warknął głucho. Odwróciła się do niego. - Bądź grzeczny! Znów się odwróciła. Richard spojrzał chmurnie na Gusa, który odwzajemnił spojrzenie i znów zawarczał. - Gus... to niegrzecznie warczeć za każdym razem, gdy słyszysz jego imię. Gus spojrzał na Richarda, szczeknął, po czym opuścił łeb na łapy i tylko patrzył na nich ponuro. Letty odwróciła się do Richarda i posłała mu niepewny uśmiech, mając nadzieję, że go odwzajemni. Nie miała pojęcia, że jej oczy ofiarowywały mu serce jak na dłoni. Richard wyglądał, jakby cierpiał. To był rzeczywiście fatalny upadek. - Tak mi przykro, że cię boli. Spojrzał na nią obojętnie i na długie minuty odwrócił oczy w stronę drzwi. Jej uśmiech powoli gasł. Wreszcie rzucił przelotne spojrzenie i przeniósł wzrok na psa. Richard zadrżał lekko, co przypisała wilgoci panującej w ładowni, po czym przez długą chwilę przyglądał się ciemnym ścianom pomieszczenia, skrzyniom poustawianym wokół i zaryglowanym drzwiom. Minęła cała minuta, zanim spojrzał na belki statku ponad ich głowami i odezwał się. - I pomyśleć, że mówią, iż Bóg jest dobrocią. Nie była pewna, co miał na myśli. Po chwili odpowiedziała cicho: - Bóg jest dobry. Richard rzucił jej niepewne spojrzenie. - Bardzo dobry. Widzisz... On dał mi ciebie. 30

MARZENIA Prezent od Boga. Ona naprawdę wierzyła w te brednie. Spojrzał na nią ciężkim wzrokiem. Odpowiedziała uśmiechem, jak gdyby patrzył co najmniej czule. Zamknął oczy i poczuł, że huczy mu w głowie. Nie było w tym nic dziwnego. Przecież upadł na nią. Co prawda przyjaciele twierdziliby zapewne, iż to jego organizm buntuje się przeciw tej ilości brandy, jaką w niego wlał, wiedział, że jest inaczej. Z uporem angielskiego wołu wpatrywał się w twarz Półdiablęcia i upewniał się, że mogłaby każdego przyprawić o ból głowy. Byli zamknięci w ładowni statku przemytniczego, prawdopodobnie w drodze do Francji, gdzie Napoleon był znów na wolności, wzniecając nową wojnę. Ona tymczasem siedziała o parę stóp od niego i z rękami złożonymi w małdrzyk plotła o prezentach od Boga i innych bzdurach, jak gdyby mieli właśnie usiąść do popołu­ dniowej herbatki. Cóż za obrazek! Patrzył, jak strzepuje piasek ze zmoczonego 32 rąbka niebieskiej sukienki. Jej płaszczyk wisiał na jednym ramieniu, a orzechowobrązowe włosy opadały dziką i skręconą masą, splątaną tak, jak i jej myśli. Aż za dobrze wiedział, co dzieje się w tej głowie. Jej miłość do niego wręcz z niej krzyczała, wywołując same kłopoty: szpiegowała go zza drzew, ratowała od pojedynków, prowo­ kowała sytuacje, w których, jak sądziła, zrobi na nim wrażenie. Nie poddawała się nigdy. Spojrzał na nią jeszcze raz i zobaczył to, czego nie chciał widzieć: jej serce leżało u jego stóp. Wprawiało go to w większe zakłopotanie niż spotkanie z najbardziej bezwstydną z londyńskich dziewcząt, z którymi flirtował. W przeciwień­ stwie do tych osóbek, w twarzy Letty nie było wyrachowania, żadnego z tych znanych tak dobrze wabiących spojrzeń, których większość Angielek długimi godzinami uczy się przed lustrem, a które większość Anglików wykorzystuje z upodobaniem. Półdiablę było całkowicie nieświadome tych gier, a on nie wiedział, jak z nią postępować. W jej twarzy nie było tajemnic, a jego nie obchodziło to, co w niej wyczytał: uwielbienie, niewinność i szczerość. Była zbyt otwarta, zbyt szczera, a cechy te obce były ich sferze. To z powodu owej szczerości zaczęto o niej plotkować. Na pewnym przyjęciu karcianym u swojej ciotki podeszła i niewin­ nie oznajmiła całemu stolikowi, że Sally Jersey ma w sobie coś z tragicznej królowej i nie jest w połowie tak źle wychowana i despotyczna, jak to twierdzi jej ciotka. Lady Jersey grała w karty przy stoliku za nią. Półdiablę wyraziło głośno to, co wszyscy myśleli, ale nigdy nie odważyli się powiedzieć. Letty nie została zaakceptowana, ponieważ nie pasowała do ustalonych ram. To byłby ciekawy widok, pomyślał ze złością. Półdiablę Hornsbych w ramach. Najprawdopodobniej skruszyłaby swe 33

J/LL BARNETT MARZENIA okowy, a jeśli byłyby ciężkie - niezwykle ciężkie - nie wątpił, że w jakiś sposób wylądowałyby na nim. Zwrócił wzrok na dziewczynę i uderzył go kontrast między tym, co widział, i tym, co wiedział. Siedząc tak ze swym sercem na wyciągniętej dłoni wyglądała tak niewinnie, że nikt nie uwierzyłby, że potrafi siać wokół siebie takie spustoszenie. Potrafiła jednak. I robiła to. I prawdopodobnie będzie robiła, zanim ten dzień się skończy. - Panno Hornsby... Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. - Letty. - Letty. Jak długo tu jesteśmy? - Nie jestem pewna. Może godzinę. Dlaczego pytasz? Potarł w zamyśleniu brodę, zastanawiając się nad sposobem ucieczki. - Próbuję obliczyć, jak daleko odpłynęliśmy od brzegu. - Nie wiem. Nigdy nie byłam na statku - zniżyła głos do szeptu - zwłaszcza na statku przemytników. - Oni wiedzą, jak sądzę, iż tu jesteśmy, nie musisz więc szeptać. Potrząsając głową, zajął się oglądaniem belek w poszuki­ waniu drogi ucieczki. Widział jednak tylko drewno pociem­ niałe pod wpływem wilgoci i czasu. - Nie uważasz, że to podniecające? - Nie. - Och. - W jej głosie brzmiał zawód. - Ja uważam, że bardzo. Przerwał swe zajęcie i spojrzał na nią. - Jakoś nie udaje mi się dostrzec w tym nic podniecającego. - Och. dla mnie to niesamowite. Jak jakaś powieść, która stała się rzeczywistością. Prawdziwa przygoda. Moglibyśmy być Tristanem i Izoldą, Robinsonem Crusoe i Piętaszkiem, każdą z tych romantycznych postaci. Rozumiesz, co mam na myśli? - Nie. Pochyliła głowę, jak gdyby starała się go zrozumieć. Do diabła, sam siebie nie rozumiał. Po chwili odezwała się: - Myślę, że to dlatego, iż jesteś mężczyzną. - A cóż złego jest w byciu mężczyzną? - Nie ma w tym nic złego - odparła. - Moje doświadczenia wskazują jedynie, że czasami mężczyźni nie są zbyt spo­ strzegawczy. - Twoje doświadczenia? - Było coś sardonicznego w tym pytaniu. - Och, teraz cię obraziłam, prawda? Nie chciałam sugero­ wać, że jest coś złego w mężczyznach. Mogą być absolutnie cudowni. Nasz monarcha jest przecież też mężczyzną, chociaż to może nie najlepszy przykład. I regent.. Zasłoniła usta ręką i spłonęła rumieńcem. Widok, który znał tak dobrze - twarz Półdiablęcia pełna poczucia winy. - Vauxhall - powiedział. Wyglądała tak, jakby chciała zapaść się pod ziemię. - Byłeś tam? - Nie, ale połowa towarzystwa była. - To doprawdy okropne. - Domyślam się. Spojrzała na niego z pytaniem w oczach. - Nigdy nie zrozumiem, w jaki sposób, przy tej liczbie służby pomagającej mu się ubrać, tasiemki od gorsetu jego wysokości mogły ciągnąć się za nim po ziemi. Doprawdy, każdemu mogło się zdarzyć, że na nie nadepnie. Do dzisiaj nic jestem pewna, co było głośniejsze, krzyki regenta czy trzask pękających tasiemek i prującego się aksamitu. Incydent ten był tematem tylu żartów, że Richard nie potrafił ich zliczyć. Dwa najbardziej znane opublikowano „Timesie", jeden zatytułowano „Oda do Prującej Miss", a drugi, parodię Miltona, „Ubranie nagiego króla". 34 35

JlLL BARNEIT MARZENIA Zamilkła, przygnieciona niemiłym wspomnieniem swej klęski, zapominając o rozważaniach na temat mężczyzn i bohaterów. Richard zastanawiał się, co dzieje się w jej głowie, gdy wspomina Londyn i ten karnawał. Patrząc na nią poczuł nagłe zakłopotanie, uczucie dotąd mu nie znane. Sądził zawsze, ze jego obycie we wszystkich sferach towarzyskich, a także cechujący go sarkazm, wystar­ czają, by dawał sobie radę w każdej sytuacji. A jednak wciąż pamiętał ten błysk oczekiwania i emocji, który zobaczył w jej oczach podczas tamtego pierwszego balu. Widział wówczas, że wszystkie obowiązki towarzyskie, które dla niego były nieznośnie męczące, dla niej miały ogromne znaczenie. Wiedział wystarczająco wiele o kobietach, by zrozumieć, że bale, przyjęcia i herbatki były dla nich o wiele ważniejsze niż dla mężczyzn. Może to właśnie było powodem, dla którego z nią wtedy zatańczył. Wydawało się, że rozpaczliwie oczekiwała tego tańca. Teraz również zdawała się tak bardzo czegoś oczekiwać. Richard nie czuł się jednak rycerzem poskramiającym smoki, nie był Aniołem Stróżem, który spełniłby jej marzenia. Powrócił do przeszukiwania ładowni. Nie dało to jednak żadnych rezultatów, zaczął więc przechadzać się po pomiesz­ czeniu. Zatrzymał go szelest jej sukni. Patrzyła na niego jakby był bańką mydlaną gotową w każdej chwili pęknąć. Oparł się ramieniem o ścianę i założył ręce na piersi. - Mam wrażenie, że chcesz coś powiedzieć. Spojrzała na niego uważnie i skinęła głową. Machnął ręką. - Mów więc. Jej zachowanie świadczyło, że jest to dla niej bardzo ważne. Przez chwilę przygryzała dolną wargę, wreszcie nabrała powietrza i uniosła ku niemu zatroskaną twarz. 36 - Chciałabym wiedzieć, dlaczego tak długo nie wracałeś do domu. Nie było to pytanie, którego oczekiwał i nie był pewien, czy chce na nie odpowiedzieć. Prawda była taka, że nie mógł zmusić się do powrotu, odkąd pochował brata i ojca. Nazwał to miejsce „domem", ale Lockett Manor nigdy nie było jego domem. Był to dom jego ojca. Dom jego brata. Ale nie jego, dlatego nie wracał tam aż do wczoraj. Wrócił jednak, ponieważ jedyne dwie osoby, które coś znaczyły w jego życiu - jego przyjaciele Belmore i Seymour - wezwali go, by wrócił. Przyglądał się jej pochylonej głowie i zastanawiał się, co jej odpowiedzieć. Nie przychodziło mu do głowy nic wystar­ czająco grzecznego dla jej niewinnych uszu. Wciąż nie podnosiła wzroku, bawiąc się kwiatkami przy swej sukience. W końcu musiała wyczuć jego spojrzenie, uniosła bowiem głowę, jednak szybko odwróciła oczy wiedząc, że wyrażają uczucia, zbyt bolesne, by je okazać. Kiedy przemówiła, głos miała tak cichy, że musiał przysunąć się bliżej, by ją usłyszeć. - Czy nie przyjeżdżałeś przeze mnie? - Przez ciebie? - powtórzył. - Przez ciebie? 1 nie mogąc się powstrzymać, wybuchnął śmiechem. Otworzyła usta, i zmarszczyła brwi, gdy śmiał się coraz głośniej. Widać było, że nie wie, czy się obrazić, czy śmiać razem z nim. Po chwili uniosła wyżej głowę i wyprostowała s i ę nieco. W jej oczach widniało zarówno zdziwienie, jak i ból. Wreszcie jego śmiech ucichł. Biorąc pod uwagę naszą przeszłość, miałbym rzeczywiście powód, by tu nie wracać. Skinęła poważnie głową, wciąż skubiąc sukienkę. - Nie sądzę jednak, bym mógł złożyć winę na ciebie, Półdiablę. Jej głowa poderwała się, a oczy przywarły do niego, jak

JlLL BARNETT MARZENIA gdyby ofiarował jej niespodziewany prezent. Jej uśmiech był tak promienny, że zaparło mu dech. - Dlaczego więc nie wracałeś? Dlaczego? Jego przyjaciele uważali, że zajmował się przez te lata wyłącznie piciem i hazardem, pojedynkami i uwodze­ niem każdej chętnej kobiety w Anglii. Jakby chciał zniszczyć sam siebie. Zastanawiał się, jak zareagowałaby, gdyby powie­ dział prawdę. Jej bohater nie miał po prostu dość odwagi, by wrócić do domu. - Wróciłbym, gdybym mógł - powiedział w końcu, wzru­ szając obojętnie ramionami. Widział po wyrazie jej twarzy, że tej odpowiedzi nie uważa za przekonującą. - Nie chcesz mi powiedzieć, gdzie byłeś, prawda? - Nie chcę. - Widocznie szanowna pani Poppit miała rację. - Cóż takiego mówiła szanowna pani Poppit? - Och, wiele różnych rzeczy. Jesteś jej ulubionym te­ matem podczas herbatek z okazji cotygodniowych spotkań Ligi Dam Broniących Moralności. Ona twierdzi, że do niczego nie dojdziesz, bo pijesz, uprawiasz hazard i włóczysz się z różnymi hulakami. - Spojrzała mu w oczy. - Oczy­ wiście wiesz, że ona uważa się za autorytet w kwestii rozpustników. Twierdzi, że i ty do nich należysz. Nikt nie śmie jej zaprzeczyć. - Przerwała na chwilę, myśląc nad czymś, dotykając palcem wciąż przygryzanej dolnej wargi. - Muszę powiedzieć, że często się zastanawiałam nad przyzwoitością żony pastora, która tak wiele wie o grze­ chu. Nie sądzę jednak, by ktoś miał odwagę podać w wąt­ pliwość jej prestiż. Odczekał chwilę, zanim zapytał: - Co byś powiedziała, gdybym stwierdził, że miała rację? Popatrzyła mu uważnie w oczy, szukając w nich Bóg jeden wie czego. Później na jej twarzy pojawił się wyraz uporu i potrząsnęła głową. , Nie wierzę, że jesteś zły. Roześmiał się. - Cóż, przypuszczam, że dla pani Poppit i owej ligi dam stanowię esencję zepsucia. Jej oczy rozszerzyły się tak, że siedzący w nim diabeł kazał mu wyciągnąć rękę i przesunąć palcem po jej podbródku. - Nie stroniłem zbytnio od grzechu. Jej wargi rozchyliły się; wstrzymała oddech. Leniwym wzrokiem wpatrywał się w jej usta przez długą chwilę, czując niewytłumaczalną chęć dotknięcia tych pełnych warg, zwłaszcza dolnej, którą tak często przygryzała. Może nawet wsunąłby palec w tę wilgotną, kuszącą różowość. Mimowolnym odruchem przesunął rękę na jej kark i po­ gładził jej ucho. Raz, potem drugi. - Powinnaś o tym pamiętać, Półdiablę. - Musnął ją ponow­ nie. - Jestem zepsuty. - Zrobił efektowną pauzę. - Bardzo, bardzo zepsuty. Patrzyła na jego twarz z otwartymi ustami i niepewnością w oczach. Powoli Richard wysunął dłoń i ujął ją pod brodę. - Bądź więc grzeczną dziewczynką i usiądź koło tego potwora, którego zwiesz swym ulubieńcem, a ja spróbuję znaleźć jakąś drogę ucieczki. Zamrugała oczami. Roześmiał się znowu. Zaczerwieniła się gwałtownie, słysząc jego śmiech, i odwróciła wzrok, usiłując ukryć rozczarowanie. Richard poczuł się nagle tak, jakby przed chwilą utopił parę kociąt. Było to tak obce mu uczucie, że stanął na chwilę i odruchowo obejrzał się na nią. Cofnęła się i usiadła koło swego potwora z zadumą na twarzy. Możliwe, że udało mu się ją przestraszyć. Taki miał zamiar. Nie czuł jednak specjalnej ulgi. 38 39

JILL BARNETT MARZENIA Po chwili ciszy poruszyła się i znów usłyszał szelest jej sukni. Zignorował ten dźwięk i zaczął ostukiwać ściany, szukając ukrytych drzwi. Czuł na sobie jej wzrok, któremu towarzyszyło niepokojące milczenie. - Myślę, że na tym właśnie polega twój urok. - Na czym mianowicie? - Na twoim zepsuciu. Znieruchomiał. - Pomyślałam, że ta przygoda może być bardziej roman­ tyczna niż marzenie. Odwrócił się. - Uważasz, że to romantyczne? Skinęła głową. - Kiedy byłeś nieprzytomny, zastanawiałam się, czy może to być najromantyczniejsza przygoda w moim życiu. - W jej głosie brzmiała szczerość. - Ty i ja, razem, porwani przez przemytników. - To nie jest jakaś głupawa powieść, Półdiablę. Odwrócił się, gdyż wolał już stukać na oślep w deski ścian pomieszczenia. - Nie dziwi mnie, że uznajesz przemyt za romantyczny, jakkolwiek uważam, że mogłabyś spojrzeć na naszą sytuację odrobinę bardziej realistycznie. Jesteśmy uwięzieni w ładowni przemytniczego statku. Nie znalazłszy nic na ścianach, odwrócił się i zaczął sprawdzać ładunek. - Oni byli całkiem mili, kiedy nas tu zamykali - powie­ działa beztroskim tonem. Wyprostował się. - Jakże to się szczęśliwie dla nas złożyło! Mili przemytnicy! Czy ty przypuszczasz, że urządzą nam piknik, gdy już dopłyniemy, gdziekolwiek, u diabła, to będzie? A jeśli byli tak piekielnie mili, dlaczego zamknęli nas tutaj? Spojrzała na niego ciekawie i lekko podrapała psa za uchem. _ To oczywiste, że musieli nas tu zamknąć. Wiesz przecież, że przemycają towary. Przemyt jest nielegalny... a my widzie­ liśmy, jak to robili. To całkiem naturalne, że nas zamknęli. - Nie jesteś zbytnio zmartwiona tym faktem. - Bardziej martwiłam się o ciebie. Tak długo leżałeś nieprzytomny. Chociaż muszę się przyznać, że przez chwilę naprawdę byłam przerażona. Trzeba mieć niezwykle mocne nerwy, by nie przestraszyć się, gdy się zostało schwytanym przez przemytników. Ale potem sobie przypomniałam. - Co sobie przypomniałaś? • - Ze jestem z tobą, a ty mnie obronisz. Widziała w nim bohatera. Cóż za ironia losu! On, który tak bardzo pragnął zostać żołnierzem i któremu tej szansy od­ mówiono, gdyż najpierw na jego drodze stanął ojciec, a później sam los. Nie przypuszczał, że pierwszą walkę stoczy z zako­ chanym Półdiablęciem szukającym bohatera z marzeń. - Prawdę mówiąc, jeśli się martwiłam, to tylko tym, czy nic jesteś poważnie ranny. Ja czuję się jak najlepiej. Muszę powiedzieć, że przemytnicy wyglądali na zdumionych, gdy biegłam do ciebie, zamiast uciekać w drugą stronę. Myślałam tylko o tobie - do tego stopnia, że przebiegłam obok dwóch mężczyzn, których wysłano, by mnie złapali. Wpadli na siebie, chcąc mnie pochwycić. Pewnie spodziewali się, że wpadnę w histerię. - Większość kobiet zachowałaby się histerycznie. Jestem jednak świadom faktu, że ty nie należysz do „większości kobiet". Jej jasne spojrzenie spochmurniało. Na twarzy pojawił się wyraz skruchy. - Nigdy nie zachowywałam się tak, jak powinnam. - Wes­ tchnęła, przyglądając się swoim złożonym rękom. - To moje Przekleństwo. - Podniosła na niego oczy. - Chociaż sądzę, że 40 41

J/LL BARNETT MARZENIA mogłabym wpaść w histerię, gdyby tobie coś się stało. Wystarczy, że przypomnę sobie, jak leżałeś tam, na plaży, tak nieruchomo, że zastanawiałam się, czy żart mojego taty nie stał się rzeczywistością. - Co za żart? - Powiedział, że jeśli nie dam ci spokoju, skrócę ci życie o połowę. Roześmiał się drwiąco. - Tatuś też się śmiał - powiedziała cicho. - Nie traktuje mnie poważnie. Myślę, że ty także. Ale to i tak nie zmieni moich uczuć. Jej wiara w niego była tak silna, że czuł, jak rośnie w nim napięcie. W głębi duszy buntował się przeciw odpowiedzialności za losy innego człowieka. Nie zasługiwał na takie ślepe zaufanie i nie chciał go przyjąć. Wszystko w niej tchnęło bezbronnością. Znów na niego patrzyła swym szczerym spojrzeniem z odrobiną nadziei. - Czy byłoby lepiej, gdybym wyglądała na przerażoną? Gdyby to miało pomóc, mogłabym spróbować. Równie dobrze mogła powiedzieć, że zrobi dla niego wszystko. Że będzie dokładnie taka, jaką on chce ją widzieć. - To jest bez sensu - odparł ostrzej, niż zamierzał. Złapał się na tym, że wpatruje się w jej pochyloną głowę. - His­ teryczne kobiety nie mają dla mnie żadnego uroku - dodał burkliwie. - Bądź z łaski swojej po prostu sobą. Spojrzała zdziwiona, po czym zwróciła wzrok na zamknięte drzwi. Po chwili zapytała: - Jak sądzisz, co się z nami stanie? - Nie mam pojęcia. - Jestem pewna, że nie zrobią nam krzywdy. Parsknął z irytacją. - Nawet ślepa wiara potrzebuje choć trochę logiki, Pół- diablę. 42 - Kiedy byliśmy na łodzi, płynącej do tego statku, pozwolili mi trzymać twoją głowę na kolanach. - W jej głosie brzmiał zupełnie bezsensowny ton nadziei. - Oświeć mnie, proszę. - Skrzyżował ręce na piersi. - Co to ma do rzeczy? - Cóż, dla mnie bardzo wiele. Nie pozwoliliby mi trzymać twojej głowy na kolanach, gdyby chcieli nas skrzywdzić. Nie obchodziłaby ich twoja głowa. Czy nie wydaje ci się, że ma to jednak sens? - Zaczynam się zastanawiać, czy cokolwiek będzie jeszcze miało jakiś sens - mruknął, odwracając się do skrzyń stojących za nim. Były długie i miały kształt trumien, co uznał za wyrafinowany dowcip losu. Skrzynie tych rozmiarów mogły zawierać niemal wszystko. Zaciekawiony Richard spróbował oderwać wieko jednej z nich, była jednak zabita gwoździami. Obszedł ją wokoło, szukając jakichś znaków na ściankach. - Możliwe, że przyczyną jest twój upadek. - Co takiego? - zapytał, odkrywając jakiś napis na wieku skrzyni. - Zastanawiam się, czy twój upadek na głowę mógł spowodować, że teraz wydaje ci się, iż nic nie ma sensu. - Moja głowa jest w zupełnym porządku. - Och - zamilkła na chwilę - to dobrze, prawda? Uhm. -- Jednym uchem słuchając jej paplaniny oglądał z bliska skrzynię, usiłując przeczytać napis. - Ale przed chwilą twierdziłeś, iż nic nie ma sensu? Wyprostował się. - Powiedziałem tylko... Spojrzał na nią i słowa mu umknęły. Wpatrywała się w niego, jak gdyby oczekiwała najważniejszej odpowiedzi w swoim życiu. Jej oczy zawsze wydawały się prosić go o coś, czego nigdy nie mógł jej ofiarować. 43

JlLL BARNETT MARZENIA Twarz w jakiś sposób różniła się od tej, którą pamiętał. N i e była tak dziecinna i pełna, a jednak wciąż niewinnie ciekawa. W zakłopotaniu przeciągnął ręką po włosach i długą chwilę stał w milczeniu. Czas jakby stanął w miejscu. Wreszcie przyznał: - Zdaje się, że zapomniałem, co mówiłem. - Ja pamiętam! Uniósł rękę. - Niezależnie od tego, co powiedziałem, wciąż nie widzę powodu, dla którego nas tu zamknęli. - Nie rozumiem. - Pozwól więc, że ci wytłumaczę. Mnóstwo ludzi z tego regionu wplątanych jest mniej lub bardziej w przemyt. D l a wielu rodzin kontrabanda jest jedynym sposobem na prze­ trwanie. - Wiem o tym. Ja także wychowałam się w Devon. Dlatego też nie martwiłam się zbytnio. - Nie pozwoliłaś mi skończyć. - Kończ więc. - Machnęła ręką, miał jednak wrażenie, że jej zdanie na ten temat było już wyrobione. - Przemytnicy nie porywają jednak mężczyzn i niewinnych kobiet i nie zamykają ich w ładowni statku. Oparł się o skrzynię, krzyżując nogi i oczekując następnego kontrargumentu. Jej oczy zapłonęły uwielbieniem, a głos zniżył się do dramatycznego szeptu: - Czy znałeś wielu przemytników? Owszem, znał paru. Połowa Devon parała się przemytem. Wiejski kołodziej i kilku rybaków szmuglowało koronki, jedwabie i szkło. Nawet mistrz stajenny w Lockett Manor przemycał koniak. Richard podejrzewał, że od większości alkoholu, który wypił poprzedniego wieczora, nie wpłynął ani pens podatku dla państwa. Pochylił się nad jej zaintrygowaną twarzyczką. - Czyż wszystkowiedząca szanowna pani Poppit nie napeł­ niła twych uszu ponurymi opowieściami? A może ja sam szmugluję koniak, klnę jak szewc i pożeram młode damy, które zadają zbyt wiele pytań? Patrzyła na niego niepewna, czy z niej nie kpi. Próbował wyglądać groźnie. Jak zwykle zareagowała odwrotnie, niż sobie tego życzył. Roześmiała się, delikatnie dotykając jego ramienia. - Potrafisz być taki dowcipny, Richardzie. W tej chwili pies wskoczył na najbliższą skrzynię, podniósł swe obwisłe wargi, obnażając zęby, i przysunął nos do twarzy Richarda, po czym zawarczał głucho. . i 44

MARZENIA Kwadrans później bestia poruszyła się w końcu. Przez pierwsze pięć minut Richard i piekielny pies stali naprzeciwko siebie, mierząc się nawzajem wyzywającym spojrzeniem. przez następne pięć potwór śledził każdy ruch wroga prze­ krwionymi oczami. Teraz Gus leżał w ciemnym kącie wydając dźwięki podobne do tych, jakie wydawałby śpiący b y k dotknięty jakąś płucną chorobą. W ciągu następnego kwadransa Letty na zmianę gromiła psa i proponowała Richardowi pomoc. Szczebiotała bez przerwy, podczas gdy on oglądał każdą skrzynię, szukając jakichś czytelnych znaków. Mieli tylko jedną świeczkę, która dawała słabe światełko. W ładowni było prawie ciemno, Richard przestał więc wysilać wzrok przy ostatniej skrzyni i wyprostował się. Szczęście uśmiechnęło się jednak do niego, zauważył bowiem dwie zardzewiałe lampy olejne w ciemnym kącie pomieszczenia. Obydwie były w połowie napełnione olejem, przeniósł je więc do skrzyń i rozstawił po obu stronach ładunku. Zapalił lampy od świeczki i wkrótce ogarnęła ich przyćmiona żółta poświata. Przysunął światło bliżej krawędzi skrzyni i pochylił się, by przeczytać zamazany napis na wieku. Znienacka na linii jego wzroku pojawiła się burza kręconych włosów. - Co robisz? - Bacznie przyglądała się skrzyni. - Próbuję to przeczytać. - Widział jedynie tył jej głowy. - I co tu jest napisane? - Nie wiem. Nie widzę, bo mi zasłaniasz. - Wobec tego ja ci przeczytam. Zanim zdążył odpowiedzieć, wsunęła się cała między niego a skrzynię, zasłaniając mu wszystko. Jej głowa przekrzywiła się pod dziwnym kątem. - Tu jest napisane... F-o-r - przerwała na chwilę - nie widać, co dalej. - Przysunęła lampę bliżej. - Tu jest ciemniejsza smuga, potem wygląda to jak b-coś tam-d-coś tam-y. ł L-o-n- -d-y-n - aha, Londyn! - Odwróciła się do niego i uśmiechnęła z dumą. - Cokolwiek by to miało być, jest z Londynu. Odwróciła głowę tak szybko, że musiał się odsunąć, by jej włosy nie uderzyły go w twarz. Czytała dalej: - Pod spodem jest z, potem... a-m-k-i- - ...do karabinów - dokończył. Znów odwróciła się do niego, zdziwiona. - Skąd wiesz? Richard odgarnął jej włosy ze swojej twarzy. Forsyth i Purdey robią broń. Sprzedają zamki do karabinów. Patrzyła na niego wyczekująco. - Dzięki tym zamkom karabiny strzelają o wiele szybciej niż dotąd. - Ojej. - Wyprostowała się. - Czy to dobrze? - Dla Napoleona i jego armii prawdopodobnie tak. - Napoleona? - wyszeptała. 46 47

JlLL BARNETT MARZENIA Skinął głową, patrząc na ładunek. - Teraz rozumiem, dlaczego nas tu zamknięto. - Dlaczego? - Ponieważ przemycają broń, a to oznacza zdradę stanu. Letty była zadziwiająco cicha. Jedno spojrzenie na jej twarz pozwoliło mu stwierdzić, że w końcu zdała sobie sprawę, iż to nie jest romantyczna historia z powieści. Bardzo cicho, z lekkim drżeniem w głosie, które go zastanowiło, zapytała: - Jak myślisz, co z nami zrobią? - Przypuszczalnie nic — skłamał. Odetchnęła z niewiarygodną ulgą. - Dostarczą skrzynie do Francji, po czym najpewniej wrócą do Devon. Taka mała przygoda, którą będziesz mogła opowia­ dać swoim wnukom. Wiedział, że to bardzo mało prawdopodobne, ale nic b y ł pewien, jaka jest prawda. Mogli zmierzać ku rychłej śmierci. ale tego nie chciał jej mówić. Zamierzał jednak poważnie pomyśleć o jakimś sposobie ucieczki. W każdym razie nie musiała wiedzieć o niebez­ pieczeństwie, w jakim się znajdują. Spojrzał na nią, zaniepo­ kojony jej przedłużającym się milczeniem. Przyglądała mu się jeszcze przez chwilę, po czym odetchnęła głęboko i wyznała ze skrajną szczerością: - Nie ma osoby, z którą chciałabym być porwana bardziej niż z tobą. Zaśmiał się ironicznie. - Co do tego nie mam wątpliwości. Znowu się do niego uśmiechnęła. Odwrócił wzrok. Jego sarkazm nie miał do niej dostępu. Kiedy znów na nią spojrzał, zaintrygowany kolejną przydługą chwilą milczenia, opierała się plecami o jedną ze skrzyn. zamknąwszy oczy. 48 Nie spała, ponieważ jej ręka znów skubała różyczki przy sukience. _ Co robisz? - Marzę - odparła nie otwierając oczu. - Co takiego? Roześmiała się, podnosząc powieki. - Marzę, głuptasie. Drgnął. Nie uważał się za zbyt sztywnego, jak na przykład jego przyjaciel Belmore, zdecydowanie wolał jednak „milorda" od „głuptasa" - to słowo przywodziło na myśl gęsi i dziew­ częta; zawsze sądził, że nie ma między nimi specjalnej różnicy, a ostatnia godzina nie przyczyniła się do zmiany tej opinii. Siedziała nieruchomo, odprężona, mając na twarzy taki spokój, że zastanowiło go to. - Często to robisz? - Uhmmm. - Znów zamknęła oczy. Potrząsnął głową i chciał się odwrócić, coś jednak kazało mu się zatrzymać. - Dlaczego? - Ponieważ widzę wtedy rzeczy, których nie widzi nikt inny. - Zaczęła nucić Mozarta. - Zamknij oczy. - Poczekaj! - Uniósł rękę. Przestała nucić i spojrzała na niego. - Dlaczego chcesz, bym zamknął oczy? - Bo w ten sposób się marzy, głuptasie. Wolę „milorda" od „głuptasa" - powiedział cierpko. Zarumieniła się, speszona i odwróciła wzrok. - Przepraszam. Patrzył na jej pochyloną głowę i zastanawiał się, dlaczego potrafi wzbudzać w nim poczucie winy częściej niż ktokolwiek inny. Targnęła nim nagła chęć ucieczki. I to szybkiej. Odwrócił się i poszukał wzrokiem luku za stosem drewnianych skrzyń. 49

Jill BARNETT MARZENIA Nie znalazł nic. Niech sobie snuje marzenia. On będzie szukał wyjścia. - Nie chciałam okazać braku szacunku... milordzie. Zapom­ niałam, że nie jesteś już Richardem Lennoxem. - Brzmiało to tak, jakby już nie żył. Powoli policzył do dziesięciu, po czym oparł się o skrzynie, założył ręce na piersi i zamknął oczy. - Proszę. Zamknąłem te cholerne oczy. Jesteś zadowolona? Usłyszał gwałtowny szelest sukni i poczuł, że jej twarz porusza się o cal od jego twarzy. Wyczuł leciutki zapach lawendy, gdy pomachała mu ręką przed nosem, najwyraźniej sprawdzając, czy nie oszukuje. - Dziękuję, milordzie. - Proszę bardzo. - Zawahał się. - I możesz przestać mówić „milordzie". - Ale powiedziałeś przecież... Otworzył oczy. - Wiem, co powiedziałem. - Nabrał powietrza i przyznał: - Myliłem się. Uśmiechnęła się do niego tak promiennie, że nie mógł odwrócić wzroku, zamknął więc oczy. - Uwolnij swoją wyobraźnię... ~ zaczęła niskim i sennym głosem, jakiego używają wróżki. - Po co ja to robię? - Aby wyrzucić zło ze swej znękanej duszy - odparła bardzo powoli. - A ja już wyobraziłem sobie wspaniałą hulankę. - Nie sądzę, żeby rozpusta była dozwolona. - No cóż, wobec tego równie dobrze może to być hazard. Marzę więc o wygraniu małej fortunki. - Hazard też nie jest dozwolony. Otworzył oczy. - Dobre wino... _-Nie. - Francuski koniak? - Nie. - Potrząsnęła głową, wciąż nie otwierając oczu. Zastanawiał się, jak długo jej oczy pozostałyby zamknięte, gdyby wspomniał o uwiedzeniu i użył przy tym najpopularniej­ szego angielskiego słowa. Zapewne niedługo. I niewątpliwie to również było niedozwolone. Mimo wszystko myśl ta wywołała w jego wyobraźni dość ciekawe i zdecydowanie grzeszne obrazy, zamknął więc oczy, tym razem z własnej woli. - Marzysz o czymś? Uśmiechnął się złośliwie. - Owszem. - Czy o czymś osobistym, czego ja nie mogę wiedzieć? - Jestem pewien, że nigdy nie pojawiłoby się to w twoich marzeniach, Półdiablę. - Czy to jest cudowne? - zapytała. Szelest sukni powiedział mu, że odsunęła się nieco. - Uhm... Powiedziałbym, że tak. - To tak, jak moje marzenie. - Nastąpiła chwila ciszy. - Czy chcesz wiedzieć, o czym marzę? - No i co? Ty mi pokażesz swoje, a ja tobie moje? - Nie wiem, co masz na myśli. - Nić sądzę, byś mogła wiedzieć. Marzenia nie są jak życzenia. Można wypowiedzieć je głośno, a one i tak mogą się spełnić. Roześmiał się. - Chcesz więc się dowiedzieć, o czym marzę? - Nic, ale jestem pewien, że to cię nic powstrzyma. - Wyobrażałam sobie, że... - Ha! - Otworzył oczy i spojrzał w kierunku, z którego dochodził jej głos. - Miałem rację. Stała z zamkniętymi oczami zaledwie trzy stopy od niego, kołysząc głową w takt jakiejś niesłyszalnej melodii, a na jej 50 51

Jill BARNETT MARZENIA twarzy wciąż widniał ten sam rozmarzony wyraz. Jak gdyby s t a ł a w świetle gwiazdy, cała skąpana była w mglistej poświacie lamp. Wszystkie łagodne linie i okrągłości jej postaci nagle wyostrzyły się w jego oczach. Po raz pierwszy zobaczył w niej kobietę. Dziki nieład włosów, opadających nieskrępowaną masą aż po pas, nagle wydał mu się zmysłowy. Wywoływał w jego wyobraźni obrazy gorącego poranka po nocy, której każda minuta wypełniona była rozkoszą. Jej postać nie była już postacią dziewczynki, którą znał jako swoje utrapienie. Miała pełne kształty kobiety. Richard zastanawiał się, kiedy ona dorosła. Bezimienna kobieta z jego marzenia o uwiedzeniu nagle zyskała twarz, młodą twarzyczkę o pełnych wargach i roz­ marzonym wyrazie, który budził najintymniejsze doznania. Czuł niemal smak jej ust na swych ustach. Stał jak ogłuszony, nie mogąc się poruszyć ani złapać tchu. Tylko raz w życiu czuł się podobnie, kiedy otrzymał prawy sierpowy od dżentel­ mena nazwiskiem Jackson. - Och, doprawdy? W czymże to miałeś rację? - Jej zaciekawiony głos sprowadził go z powrotem na ziemię. Zamrugał oczami, oszołomiony, nie mogąc pozbyć s i ę zmysłowych myśli i obrazów nagich miękkości oplatających ciasno jego biodra, talię, głowę. - Nie pamiętam. - Szkoda. Teraz już się nigdy nie dowiemy. Zdaje się, że to ci się często zdarza. - Ze mam rację? - Nie. Zaniki pamięci. Ten upadek musiał cię jednak mocno ogłuszyć. Ogłuszyć. Zgadza się, czuł się ogłuszony. Spojrzał na jej twarz i skupił wzrok na ustach. Potrząsnął głową, by pozbyć się tych myśli, ale nie pomagało. Zbyt wiele koniaku wypił poprzedniego wieczora. Jego dłonie drżały lekko, to znak. że stracił panowanie nad sobą. - Ta rozmowa prowadzi donikąd - powiedział zimno tonem, jakiego używał, gdy chciał kogoś odprawić. - Dlatego, że nie chcesz mi odpowiadać - odparła z niewin­ ną szczerością, której nie można było odprawić. Usiadła nagle, opierając się o skrzynię i poprawiając sukienkę. Doprowadziwszy ją do porządku, spojrzała w górę na niego. Zmarszczyła brwi, patrząc na jego twarz. - Nie wyglądasz zbyt dobrze. Czy głowa wciąż cię boli? - Tak - warknął. Gus warknął również. Richard odwrócił się powoli i rzucił psu ciężkie spojrzenie. Bestia odwzajemniła się tym samym. - On zawsze warczy, kiedy krzyczysz. - Przekrzywiła głowę i odezwała się ostrożnie: - Wyglądasz, jakbyś znów cierpiał. Być może to skutki upadku, choć nie chcę poruszać tego tematu, gdyż chyba cię to drażni. Chwila odpoczynku mogłaby ci ulżyć, usiądź więc tutaj. - Wskazała podłogę obok siebie. - Daj odpocząć twym oczom. To mrugające światło musiało je zmęczyć. Nie poruszył się. - Richard? Gus podczołgał się nieco, warcząc i przeszywając Richarda wzrokiem. Jego białe zębiska błyskały w mroku. - Chodź tutaj, Gus. - Klepnęła dłonią w podłogę po swej drugiej stronie. Pies minął go, powarkując i przemknął na drugą stronę swej pani, gdzie wykonawszy kilka obrotów opadł ciężko na podłogę z głośnym łomotem, układając pysk na łapach. Letty uśmiechnęła się wyczekująco do Richarda i ponownie wskazała deski obok siebie. - Usiądź tutaj. Poczujesz się lepiej, jestem pewna. Poddał się i osunął po skrzyni, o którą się opierał. Usiadł koło niej na podłodze i wyciągnąwszy nogi skrzyżował je przed sobą. 52 53