ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 156 085
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 243 099

Miłość na drodze - Horton Naomi

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :576.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Miłość na drodze - Horton Naomi.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK H Horton Naomi
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 122 osób, 90 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 77 stron)

Tytuł oryginału: Lady Liberty Pierwsze wydanie: Silhouette Books, 1986 Przełożyła: Olga Dziaduszko © 1986 by Susan Horton © for the Polish edition by Arlekin - Wydawnictwo Harlequin Enterprises sp. z o.o., Warszawa 1992 Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie. Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Har- lequin Enterprises B.V. Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych - żywych czy umarłych - jest całkowicie przypadkowe. Znak firmowy wydawnictwa Harlequin i znak serii Harlequin Desire są zastrzeżone. Skład i łamanie: PRINT, Warszawa Printed in Germany by ELSNERDRUCK ISBN 83-7070-027-6 ROZDZIAŁ PIERWSZY Z mgły przed maską samochodu Genevieve Jourdan niepodziewanie wynurzył się ogromny srebrzystoczarny motocykl. Jeszcze przed chwilą nie było tam nic prócz ściany zacinającego deszczu. W tym samym ułamku sekundy, w którym motocykl i jego kierowca w skórzanej kurtce zmaterializowali się z szarej pustki, Gen zrozumiała, że jest za późno. Zderzy się z nim. - Och, Boże, nie! - przerażony, zduszony jęk dziewczyny zawtórował piskowi opon, gdy z całej siły nacisnęła hamulce. Motocyklista, jakby przeczuwając niebezpieczeństwo, obejrzał się. Przed oczami Gen mignęła czarna maska kasku, skierowana wprost w jej stronę, potem samochód uderzył. Rozległ się stłumiony deszczem huk, Gen jęknęła, ujrzawszy błysk czarnego metalu i czarnej skóry staczające się do rowu. Potem i motor, i człowiek zniknęli za zasłoną ulewnego deszczu. Samochód zarzuciło na środek szosy. Gen chwilę siedziała jak skamieniała, bezmyślnie patrząc w płynące po szybie strugi wody. Włączyła silnik, wjechała jak najgłębiej na trawiaste pobocze, otworzyła drzwiczki. Ulewny, lodowaty deszcz smagnął ją po twarzy, cofnęła się, zachłysnęła w podmuchach porywistego wiatru. W szalejącej wichurze z trudem udało się jej wysiąść. Kiedy ruszyła z powrotem drogą, oślepiały ją strugi wody i własne przemoczone, rozwiane włosy. Najgorsze w tym koszmarze było, że doskonale wiedziała, iż motocyklista jechał gdzieś przed nią, zagubiony w deszczu i we mgle. Od dwóch i pół dnia bawił się z nią w berka. Po raz pierwszy ujrzała go na obrzeżu małej vermonckiej 5

6 MIŁOŚĆ NA DRODZE wioski, której nazwa wyleciała jej teraz z głowy. Oboje stanęli na jedynych w tej miejscowości świa­ tłach, a Gen zaczęła przyglądać się motorowi. Był ogromny, czarny, rączki i chromowane widełki kół sterczały pod zawadiackim kątem. Dosiadający ją mężczyzna zdawał się emanować podobną aurę groźby, siły, arogancji. Najwyraźniej na wylot znał swój motocykl. Miał na sobie czarną, skórzaną kurtkę, podkreślającą jeszcze jego szerokie ramiona i wąskie biodra. Twarz skrywał kask o przydymionej szybie. Niespodziewanie Gen popatrzyła na niego z podziwem, gdyż przywiódł jej na myśl obraz rycerza na koniu. I wtedy, nagle, mężczyzna odwrócił się i spojrzał prosto na nią. Od tamtej pory często go widywała. Niekiedy zajeżdżała na stację benzynową lub do przydrożnej restauracji i natykała się na czarną maszynę zapar­ kowaną w zawadiacki sposób. Kiedy tylko pomyślała o tym beztroskim, nieszkodliwym flircie na autostradzie, na jej twarzy wykwitał uśmiech. Asysta nieznajomego dziwnie dodawała jej ducha. Łatwiej było znieść koszmar minionego tygodnia. Złapała się, że rzadziej spogląda we wsteczne lusterko, czy nie ujrzy świateł błękitnego Buicka, spokojniej myśli o swoim dziadku i tarapatach, w jakie się wpakował. Ubiegłej nocy zorientowała się, że dłużej już nie pociągnie bez snu. Znalazła niewielki motel na uboczu. Zatrzymała się tam dobrze po północy, parę godzin minęło, nim ostatni raz widziała nieznajomego motocyk­ listę. A jednak, gdy obudziła się po pewnym czasie i wystraszona wyjrzała przez okno, ku swemu zdumieniu ujrzała nie jak się spodziewała Buicka, a ogromną maszynę. Stała pod oknami sąsiedniego pokoju, zgrabna i groźna w szarym świetle poranka. Lśniła od rosy i Gen wydało się, że czuwała tak całą noc na straży snu i jej, i swojego właściciela. Uśmiechnęła się do tej MIŁOŚĆ NA DRODZE 7 myśli, przez sekundę kusiło ją, by zapukać do nieznajomego i zaprosić go na śniadanie. Porzuciła jednak ten zamiar. Gdyby się naprawdę poznali, prysnąłby cały czar. Marzenia zwykle bywają piękniejsze od twardej rzeczywistości. Wyjeżdżając wynajętym samochodem z motelowego parkingu pożegnała motocykl spojrzeniem. Ciekawe, kiedy się tutaj zjawił. Pewnie bardzo późno i musiał się zachowywać niezwykle cicho, gdyż Gen nawet mimo potwornego zmęczenia zerwałaby się ze snu na najlżejszy nawet warkot silnika. Uśmiechnęła się szerzej. Może jej wyostrzony do ostatnich granic zmysł słuchu rozpoznał niski pomruk motoru i dlatego jej nie budził? Kiedy wykręcała na drogę, uwagę jej przykuł prawie niedostrzegalny ruch za oknem. Przyjrzała się baczniej. Uchylił się róg zasłony. Drgnęła, niemal ze strachem zrozumiała, że nieznajomyją obserwuje. Przyjaciel czy wróg? Rozmyślała nad tym ruszając szosą. Czy spotkanie z nim było przypadkowe, czy zaplanowane? Może za następnym zakrętem czyha Henri Broussarde? Nie czyhał. Droga była pusta. Gen wykręciła z zakurzonego podjazdu na autostradę. Godzinę później przystanęła na śniadanie, sącząc drugą filiżankę kawy pojęła, iż celowo opóźnia jazdę. Po pięciu minutach, ruszając dalej, zerknęła w lusterko i zobaczyła jadący za sobą w odległości nie większej niż półtora metra czarny motocykl. Wystraszona, z niepokojem obserwowała go przez parę następnych kilometrów, ale on zachowywał wciąż ten sam dystans. Pomału przywykła do jego obecności, odprężyła się, zadowolona nawet, iż zabezpiecza jej tyły i stwarza w ten sposób poczucie bezpieczeństwa. Mniej więcej po godzinie motocyklistę znudziło konsekwentne przestrzeganie przez nią ograniczenia prędkości i wyprzedził ją z uniesioną na powitanie dłonią. A potem zaczęło padać i straciła go z oczu.

8 MIŁOŚĆ NA DRODZE Aż zmaterializował się przed nią jakąś minutę, dwie temu, a ona wyekspediowała go z motocyklem Bóg jeden wie gdzie... To nieprawda, modliła się przepatrując mgłę i deszcz i rozpaczliwie szukając jakiegokolwiek śladu nie­ znajomego. A jeśli nie żyje? A jeśli... Wtedy zobaczyła ślady poślizgu w miejscu, w którym ciężki motocykl skosił na poboczu trawę. Pas wiódł w dół nasypu. Gen bez tchu ruszyła tym tropem. Zsunęła się aż na dno rowu, jęknęła, gdy po kostki znalazła się w lodowatej wodzie. Przewrócony na bok masywny motocykl, oblepiony błotem i kępkami powyrywanej z korzeniami trawy. Uderzył w granitowy głaz na wpół zagrzebany w ziemi u podstawy nasypu. Przednie koło i ramę miał tak pogięte, że niemal nie rozpoznawalne, odłamki chromo­ wanego metalu zaryły się głęboko w wyżłobionych przez siebie koleinach. Bagażnik, przymocowany przedtem z boku siodełka, pękł, zostawiając za sobą rozsiane po rowie, ubłocone i przesiąknięte wodą ubrania. Coś się poruszyło, Gen dobiegł stłumiony jęk. Motocykl wpasował się między głaz a pochyłe zbocze, toteż by do niego dotrzeć, musiała wdrapać się z powrotem na błotnisty nasyp. Serce jej biło jak oszalałe, gdy ostrożnie wymijała tylne koło, usiłując zachować równowagę na śliskiej trawie i glinie. - Czy nic panu nie jest?! - zawołała rozpaczliwie. - Niech pan się nie rusza! Zaraz tani bę... oj! - Głos uwiązł jej w gardle, straciła grunt pod nogami. Niczym kłoda poturlała się w dół, ciężko lądując na brzuchu tuż koło błotnistej wody. Straciła dech, chwilę leżała oszołomiona, czując smak krwi na przygryzionym języku. - Jak na amatorkę, całkiem niezły rzut ciałem - rozległ się obok przeciągły głos. - Jeśli skończyła MIŁOŚĆ NA DRODZE 9 już pani występy, to może pomogłaby mi z tym motocyklem? Gen popatrzyła przez opadłe na twarz, potargane włosy. Przed nią leżało coś czarnego i nieruchomego. Poruszyło się. Dłoń w rękawicy odgarnęła jej włosy z twarzy, ktoś odchrząknął. - A więc to ty! Tak mi się wydawało, że poznaję te rude włosy. Przyszłaś mi pomóc, czy mnie dobić? - Mój Boże - szepnęła Gen. - Dobrze się pan czuje? - Po prostu wspaniale - padła natychmiastowa, fałszywie wesoła odpowiedź. - Właśnie zostałem zrzuco­ ny z szosy przez babę, która mogłaby udzielać lekcji, jak powodować kraksy na autostradzie, przygniata mnie trzysta kilogramów rozbitego motoru i mam wrażenie, że za jakieś dziesięć minut znajdę się pod wodą. Gen wygramoliła się na czworaka. - Tak mi przykro! Wszystko stało się tak... szybko. Jest pan ranny? Złamał pan coś? Nieznajomy leżał na plecach, obie nogi uwięzły mu pod maszyną. Z trudem, powoli dźwignął się na łokciu i utkwił wzrok w motorze. - Chyba nie. - Zgiął ramię, krzywiąc się z bólu. - Może trochę wybite, ale nie złamane. - Ściągnął kask z ogromnym wysiłkiem i upuścił go. - Zjeżdżałem w dół. Chciałem wyminąć ten głaz, ale trafiłem na rozmiękłą glinę i straciłem panowanie nad kierownicą. Po raz pierwszy widziała jego twarz. Nie mogła oderwać od niej wzroku. Miał bardzo szczupłą twarz, osmaganą wiatrem i spaloną słońcem. Strzechę brązowych włosów. Prawdopodobnie tuż po trzydzies­ tce, choć pewna twardość wokół ust i oczu powodowała, że wydawał się starszy. Było w nim coś drapieżnego, ostrego. Ciekawe, cóż takiego robił i widział podczas tych trzydziestu lat, że w jego spojrzeniu jest tyle czujności? Orzechowe oczy przyglądały się jej z równie nietąjonym zainteresowaniem.

10 MIŁOŚĆ NA DRODZE Gen zarumieniła się. On uśmiechnął. - Cóż, jedno muszę ci przyznać, Wiewiórko. Masz dość niecodzienny sposób nawiązywania znajomości. - Zaciskając zęby, usiadł z trudem. - Chociaż może byłoby prościej, gdybyś mi tylko podstawiła nogę. - Nogę? - Gen uniosła się na kolana, wlepiła w niego wzrok. - Chyba nie myślisz, że zrobiłam to celowo? - Może odłożylibyśmy tę romantyczną pogawędkę na później, Wiewiórko? - jęknął. - Gdybyś nie zauważyła, to informuję cię, że podnosi się poziom wody. I to szybko. Nie byłbym zachwycony, gdybym wyszedł z tego bajzlu - wskazał pokiereszowany motocykl - po to tylko, by utonąć. Nawet w ramionach kobiety, która od trzech dni bezlitośnie igra z moim sercem. Gen jednocześnie ogarnęły uczucia ulgi, że nieznajomy żyje i jest w stosunkowo dobrej formie, wściekłości na jego impertynencję i przerażenia, gdy dotarło do niej, że dalej zagraża mu realne niebezpieczeństwo. Wciąż na kolanach, spróbowała ściągnąć motocykl z jego nóg. Pośliznęła się i runęła jak długa na maszynę, jęknąwszy z bólu, gdy coś ostrego wbiło się jej w żebra. Wymarotała wielce niepochlebną opinię o przodkach maszyny, czym przyprawiła nieznajomego o wybuch śmiechu, potem zebrała wszystkie siły i spróbowała raz jeszcze. - Nie dasz rady wyciągnąć nóg? - Nie, stopa uwięzła mi między obudową silnika a głazem. - Przechylił się i wepchnął dłoń pod siodełko. - Postaraj się jeszcze, Wiewiórko. Dobra... teraz. Motocykl ani drgnął. Nieznajomy dołożył swój równie soczysty komentarz na temat jego rodowodu, potem opadł na łokcie. - Nic z tego. Ten diabeł wklinował się w kamień niczym korek w butelkę. Gen, usłyszawszy w głosie nieznajomego ton cier- MIŁOŚĆ NA DRODZE 11 pienia, spojrzała na niego. Zbladł pod opalenizną, wokół ust pojawiły się głębokie bruzdy. - Jesteś pewien, że dobrze się czujesz? - W porządku, Wiewiórko. - Nie nazywaj mnie „Wiewiórką". - Szarpnęła z furią motocykl, czego jedynym efektem był ból w plecach. - Cholera, nie mogłeś to jeździć rowerem jak porządni ludzie, zamiast tym potworem?! Motocyklista parsknął ochrypłym śmiechem. - A ty nie mogłaś być napastnikiem drużyny „Byków", zamiast prezentować sobą zaledwie metr pięćdziesiąt, rude włosy i złe maniery? - Ależ dowcip - warknęła. - Leż spokojnie i nie ruszaj się. Idę po podnośnik. Jeżeli znajdę na tyle twardy grunt, by go ustawić, zdołam dźwignąć motocykl tak, byś mógł wyciągnąć nogi. Nieznajomy otworzył oczy, spojrzał na nią z nie­ kłamanym uznaniem. Uśmiechnął się lekko. - Jesteś równie bystra jak ładna. - Uśmiech przeistoczył się w grymas bólu. Mężczyzna osunął się w błotniste bajoro. - Przepraszam cię, Wiewiórko. Planowałem dzisiaj przypuścić szturm: kolacja, butelka wina, dansing. - Trzymam cię za słowo - odpowiedziała auto­ matycznie. - I skończ z tą „Wiewiórką". Okryła go jak najszczelniej skórzaną kurtką, by choć trochę osłonić przed wiatrem i deszczem. Przez postrzępioną bawełnianą koszulkę przezierały powstałe na klatce piersiowej i muskularnym brzuchu sińce. - Masz czucie w stopach? W nogach? - Obecne, do użytku - odparł z cieniem uśmiechu. - A nie mógłbym poczuć twoich? - Duża, ubłocona dłoń spoczęła na jej udzie. Gen ujęła jego dłoń w dwa palce, jaby było to coś wyjątkowo paskudnego i bezceremonialnie upuściła ją w błoto.

12 MIŁOŚĆ NA DRODZE - Doprawdy, jesteś odrażający. Wiesz o tym? - spytała pogardliwym tonem. - Skoro masz tyle siły, by obmacywać nieznajomą osobę, to w zasadzie powinieneś sam wydobyć się spod maszyny. - Wcale nie jesteś nieznajomą. Od trzech dni mieszkamy w swoich marzeniach. I śmiem wątpić, czy rzeczywistość mogłaby je przerosnąć. Gen gniewnie wciągnęła powietrze, nie dowierzając własnym uszom. Poczuła, jak na policzki wypływa jej krwisty rumieniec. Jakim cudem odgadł te namiętne, ulotne sny na jawie, które zaprzątały jej wyobraźnię od chwili spotkania na skrzyżowaniu? Nieznajomy roześmiał się, potem skrzywił, zaciskając zęby. Znów przymknął powieki, leżał nienaturalnie nieruchomo, przygryzając z bólu wargi. - Nie ruszaj się! - zapomniała o złości i zażenowaniu. Otarła mu krople deszczu z twarzy, przeraziła się. Zbladł jak kreda, ścięgna szyi napięły się niczym postronki. Jakby całą siłą woli powstrzymywał się przed wyciem z bólu. - Spokojnie! Nie umieraj mi tutaj! Jak się z tego wygrzebiesz, sama zafunduję ci kolację! - Jeżeli z winem, to załatwione - wymamrotał. Już miała go ofuknąć, gdy spostrzegła, że nieznajomy zaciska w paroksyzmie cierpienia oczy, a droczy się z nią jedynie siłą woli. - Z dwoma butelkami najprzedniejszego, jeżeli przyrzekniesz ani drgnąć aż do mojego powrotu. - Uśmiechnęła się miękko, potem zaczęła wdrapywać błotnistym zboczem ku autostradzie. Nim dotarła na górę, dwukrotnie upadła w gąszczu chwastów i trawy. Oślepiona opadniętymi na twarz przemoczonymi włosami zorientowała się, że na szosie ktoś jest, dopiero gdy czyjeś silne ramiona postawiły ją na asfalcie. - Hej - dobiegł ją zaniepokojony głos. - Ludzie, nie trza wam pomóc? MIŁOŚĆ NA DRODZE 13 Gen tylko osunęła się w opiekuńcze objęcia, odgarniając włosy z oczu. - Wypadek. Tam, w dole leży przygnieciony motocyklem mężczyzyna. A ja nie mam siły... nie mogę... - poczuła, że za chwilę wybuchnie płaczem. - Już dobrze - powiedział wybawca z szorstką galanterią, niezgrabnie głaszcząc ją po ramieniu. - Z moimi chłopakami raz dwa wyciągnę tego faceta. Para barczystych wyrostków krzątała się, wyciągając liny i szpadle ze skrzyni sfatygowanej, zaparkowanej na poboczu furgonetki. Jeden z nich uśmiechnął się wstydliwie do Gen, kiwając głową na powitanie. - Zobaczyliśmy pani samochód stojący z zapalonymi światłami. Tato powiedział, że trzeba się zatrzymać. - Może by pani schowała się tam przed deszczem? - spytał łagodnie ojciec. - Sama pani nie najlepiej wygląda. - Nie - ruszyła z powrotem w dół. - Proszę, szybko. Nie ma chwili do stracenia. Kiedy dotarła do motocykla, deszcz trochę zelżał. Przerażona uklękła przy nieznajomym, a dwóch młodzieńców bez najmniejszego wysiłku dźwignęło potężną maszynę. Chlusnęła brudna woda, jeden z chłopaków otrzepał grudki gliny i trawy. - Ale wrak - skonstatował z podziwem. - Cud, żeś się pan nie zabił. - Podzielam tę opinię - wymamrotał motocyklista, patrząc wymownie na Gen. Z trudem usiadł i nim ktokolwiek zdążył zareagować, stanął niepewnie, blady jak kreda. - Nie powinieneś tego robić, póki nie będzie wiadomo... - Doskonale wiem, co mi dolega - zapewnił ją przez zaciśnięte zęby. - Tysiąc, może więcej wgnieceń. Kompletna wymiana układu kierowniczego, filtru powietrza i ramy, zbiornik paliwa wygląda, jakby go

14 MIŁOŚĆ NA DRODZE koń kopnął i prawdopodobnie przecieka, system zapłonowy... - urwał, przymknął oczy, zachwiał się. Gen uchroniła go przed upadkiem. Pod jego ciężarem ugięły się jej kolana. Jakoś wstał, łaskawie godząc się, by objęła go ramieniem. - Oprzyj się - poprosiła. - Dasz radę iść? - Owszem. - Jęknął z bólu, gdy mocniej opasała jego żebra. A potem sam przygarnął ją z całej siły. - Hm, jakieś dwa tygodnie nie będę mógł startować w maratonie, ale iść zdołam. Był wyższy, niż się jej wydawało, i okropnie ciężki. Musiała zebrać wszystkie siły, by pomóc mu wejść na zdradliwe zbocze. - Zwykle nie uskarżam się, jeśli trafię w objęcia niebrzydkiej kobietki - mamrotał, krzywiąc się - ale czy mogłabyś trochę delikatniej obchodzić się z moimi dwoma dolnymi żebrami? Właśnie w nie trafił twój samochód. - Może jeszcze do ciebie nie dotarło - odpaliła Gen - ale robię wszystko, co w mojej mocy. - Prawdziwa, mała samarytanka, co? - sapnął. - Pominąwszy drobiazg, że gdyby nie ty, nie wpakował­ bym się w taką kabałę. Bez tchu dotarli na szosę. Dysząc wsparli się o samochód. Farmer szedł tuż za nimi. Patrzyli teraz, jak jego synowie wciągają do góry motocykl. - Parę kilometrów stąd jest miasteczko Greenboro - powiadomił ich, wskazując głową kierunek we mgle. - I szpital. Wożę tam żonę i chłopaków, jeśli trzeba. Jedźcie za nami. Pana motor wrzucimy na furgonetkę i odstawimy do warsztatu Ralpha. Choć pewnie nie na wiele się to zda. Synu, nie ma co, rozwaliłeś go w drobny mak. Widać ciebie samego nie dobije się nawet siekierą. Motocyklista parsknął gorzkim śmiechem. - Mnie nie da rady nawet walec drogowy. Do MIŁOŚĆ NA DRODZE 15 szpitala mi jednak nie spieszno. Podrzućcie gdzieś mnie i motocykl i wszystko będzie dobrze. - Synu, czy to na pewno mądrze? - Stary spojrzał na niego z troską. - Nieźle stuknąłeś się w czaszkę. - Pan ma rację - wtrąciła Gen bezbarwnym głosem, uchylając drzwiczki. - Zabieram cię do lekarza. - Nie ma mowy - z uporem potrząsnął głową. - Jadę tam, gdzie moja maszyna. - Teraz guziki by mnie obeszło, gdybyś nawet padł trupem na miejscu - powiedziała Gen. - Wyczerpała się cała moja cierpliwość i współczucie. Ale muszę powiado­ mić policję, a zarówno ona, jak i moja firma ubezpiecze­ niowa zażądają świadectwa lekarskiego. Nie uśmiecha mi się proces. Dlatego bez gadania pojedziesz do szpitala. I albo dobrowolnie wsiądziesz do samochodu, albo poproszę tych dwóch, żeby wepchęli cię siłą! - Uwielbiam agresywne kobiety - zakpił. - A co z obiecanymi butelkami wina? - Wyślę je pocztą. Wsiadaj! Po dłuższej chwili i serii przekleństw wgramolił się wreszcie do środka, jeszcze dłużej zajęło mu ułożenie nóg. Kiedy Gen w końcu zatrzasnęła drzwiczki, siedział niezwykle spokojnie, na czoło wystąpiły mu krople potu. Milczał, gdy zasiadała za kierownicą. Gen zobaczywszy w lusterku swoje odbicie jęknęła: gęste, rude włosy zwisały jej mokrymi pasmami na policzki i szyję, rozmazał się tusz i cienie do powiek. I tak już blada cera była jeszcze bardziej przezroczysta. Przy­ pominała zmokłego szczura, a nie wysoko kwalifiko­ waną specjalistkę od dokumentów. I złodziejkę, przypomniała sobie cierpko. Szybkim spojrzeniem omiotła tylne siedzenie, by upewnić się, że nie zniknęła stamtąd torebka wraz z bezcenną zawartością. Niemal parsknęła śmiechem. Gdybyż siedzący u jej boku facet miał pojęcie, że podróżuje z wnuczką światowej klasy fałszerza, która niedawno

16 MIŁOŚĆ NA DRODZE przystała jako amatorka do złodziejskiej braci, to pewnie wolałby pokonać drogę do szpitala pieszo. Ponownie zerknęła w lusterko, tym razem jednak na drogę. Mgła opadła, szosa skąpana była w bladych promieniach słońca. I pusta. Kierowca błękitnego Buicka, ten, któremu coś skradła, albo zgubił jej ślad, albo zmienił plany. Zadrżała. Ni stąd, ni zowąd zaczęły napływać łzy, przeszył ją gwałtowny dreszcz, zaszczekała zębami. - Nie denerwuj się - odezwał się nieznajomy dziwnie łagodnym tonem. Duża ciepła dłoń uspokajająco pogładziła ją po napiętych mięśniach szyi. - Już dobrze? Miała przytaknąć, kiedy lodowatą falą ogarnęły ją mdłości. Dygocąc, przełknęła ślinę. - Nie - szepnęła, przymykając oczy. - Och, chyba... Błyskawicznym ruchem oderwał ją od kierownicy, przygiął głowę do kolan. - Oddychaj głęboko. Za chwilę poczujesz się lepiej. I tak, zważywszy okoliczności, wytrzymałaś nad­ spodziewanie długo. Począł masować jej plecy i ramiona. Po chwili mdłoś­ ci ustąpiły. Gen wyprostowała się powoli, z wdzięcznoś­ cią wsparta o pomocną dłoń. - Już dobrze, dzięki. - Uśmiechnęła się smętnie. - Przepraszam, to ja po­ winnam udzielać ci pierwszej pomocy. Nie wylądowałam przecież w rowie z półtonowym motocyklem na brzuchu. - Długo tego nie zapomnę. Potłukłem się w takim miejscu, w którym dżentelmeni zwykle nie doznają obrażeń. Kurczę, przez jakiś dzień, dwa, miejscowe ślicznotki nie będą miały ze mnie większego pożytku - roześmiał się. Zarumieniona Gen usadowiła się na powrót za kierownicą i skoncentrowała na samochodzie. Coś jej się wydawało, że trzeba by dużo więcej niż półtonowego motocykla i paru siniaków w podejrzanych miejscach, by utemperować tego nieznajomego o sennych oczach. MIŁOŚĆ NA DRODZE 17 - Mieszkasz gdzieś w okolicy? - spytała, by zmienić temat. - Masz tutaj kogoś, kogo można by zawiadomić o wypadku? Zdaje się, że nieprędko będziesz mógł dosiąść motocykla. - Jestem tu tylko przejazdem. Moim celem jest... był Quebec. Gen zamarło serce. - Quebec? - powiedziała to ostrzejszym, niż zamie­ rzała, tonem i spostrzegła, że nieznajomy spogląda na nią zdziwionym wzrokiem. Zmusiła się do uśmiechu. - A to ci zbieg okoliczności. - Motocyklista popatrzył uprzejmie, najwyraźniej nie miał bladego pojęcia, o czym ona mówi. Cały strach prysnął w jednej chwili. - Ja też tam jadę. Do Quebecu. - W interesach czy dla przyjemności? - uśmiechnął się czarująco. - W interesach. - Znowu odpowiedziała zbyt pospiesznie, zbyt ostro. Siłą woli rozluźniła palce kurczowo zaciskające się na kierownicy. - A ty? - Także. - Zmarszczył na ułamek sekundy brwi i zapatrzył się przed siebie. - Wyświadczam przysługę przyjacielowi. - Potem, jakby otrząsając się z ponurych myśli, uśmiechnął się ciepło. - Zdradź mi, o, piękna, jak długo zamierzasz zabawić w tym miasteczku? - Tyle, by odstawić cię bezpiecznie na szpitalne łóżko. - Czyżby to była propozycja? Gen niespodziewanie dla siebie samej roześmiała się. - Jesteś niepoprawny! Nigdy nie dajesz za wygraną? - Bo jeśli to zrobię, to myślę, że prędzej czy później przekroczę magiczną smugę cienia. Cholernie trudno uwodzić damę z motocykla. Nie ułatwiałaś mi tego przez parę ostatnich dni. - Tyś mnie naprawdę uwodził? - zdumiała się. - A jak ci się zdaje? - Zabawiałeś się na autostradzie Lothario - roze­ śmiała się miękko.

18 MIŁOŚĆ NA DRODZE - Kobieto, uwodziłem cię od chwili spotkania na tamtym skrzyżowaniu. Sądziłem, że to pojęłaś. - Spojrzał na nią ciepłymi, rozbawionymi orzechowymi oczami. Gen nie wiadomo dlaczego speszyła się. Znowu oblała się rumieńcem. - Dotąd nikt mnie nie uwodził - wyznała, odwracając spojrzenie. Przed maskę samochodu wysunęła się furgonetka. Leżący na skrzyni motocykl prezentował się jeszcze gorzej. Jeden z młodzieńców gestem polecił ruszyć ich śladem i Gen ostrożnie, usiłując nie narażać na wstrząsy swojego pasażera, wyjechała z pobocza. - Nie do wiary. - Ale to prawda. Jako dziewczynka składałam się wyłącznie z rąk i nóg, byłam chuda jak patyk. Plus cała konstelacja piegów i szopa potarganych włosów. Tak więc niewiele mogłam zdziałać. - Plotła tak, by wymazać z pamięci usłyszane przed chwilą słowa. Zagłuszyć czymś ciszę. Jak długo nieznajomy mówił rozsądnie, wszystko było w porządku. - Byłam niezgrabna i blada, przy byle czym się rumieniłam. - To akurat zauważyłem. A co stało się z piegami? - Bogu dzięki, kiedy podrosłam, większość zniknęła. No i przestałam wyciągać się w górę, więc trochę przytyłam... - Całkiem apetycznie. - Spłoniła się, a on się roześmiał. - Przepraszam. Mów dalej. Cały zamieniam się w słuch. - Raczej w jęzor - poprawiła go. - Na czym to ja stanęłam? - Na przytyciu. - Kiedy poszłam do college'u, pozbyłam się tej niezdatności, ale wciąż byłam taka nieśmiała, że umierałam ze strachu nawet na myśl, że ktoś zechciałby się ze mną umówić. Szczerze mówiąc, rzadko się taki ktoś trafiał. Teraz też nie widuję się z wieloma mężczyznami. Pracuję z moim dziadkiem jako ekspert od dokumentów. MIŁOŚĆ NA DRODZE 19 - To znaczy? Zerknęła na niego z ukosa. Przecież to nic go nie powinno obchodzić. - Przeważnie mam do czynienia z dokumentami natury prawnej, potwierdzam autentyczność testamen­ tów, starych akcji, papierów wartościowych... Wykonuję renowacje dla muzeów... to jest w zasadzie specjalność dziadka, ja wolę dokumenty. Aż wierzyć się nie chce, ile się zdarza wśród nich falsyfikatów... - Gdy pomyślała o znaczkach, znajdujących się w jej posiadaniu, ogarnęły ją wyrzuty sumienia. - Wspomniałaś coś o mężczyznach swojego życia... - Można policzyć ich na palcach jednej ręki - uśmiechnęła się gorzko. - W dzisiejszych czasach mężczyźni przeważnie nie zwracają uwagi na poważne, nieśmiałe dziewczyny. - A może tylko spotykasz niewłaściwych facetów? - zauważył cicho. - Zostaniesz tutaj do jutra? Chciałbym zaprosić cię do najlepszej restauracji w tym miasteczku. Ślimaki, szampan, potem nocny klub i tańce. - Roze­ śmiał się, widząc jej zdumienie. - No dobrze, to może zgodzisz się na hamburgera i piwo? I tak w okolicy nie uda się nam dostać nic wytworniejszego. Dlaczego mocniej zabiło jej serce? - A jeśli zostaniesz w szpitalu? - Skąd! - zaprzeczył z energią, kłócącą się z jego kondycją. - Pizza i butelka winka? - Zgoda - skapitulowała ze śmiechem. - Poddaję się! Zawsze jesteś taki uparty? - Owszem - potwierdził z zaskakującą stanowczoś­ cią. Spojrzał Gen prosto w oczy. - Żyję tylko dlatego, że zdobywam to, czego chcę, Wiewiórko. Za każdym razem.

ROZDZIAŁ DRUGI Dopiero po siódmej wieczorem Gen dotarła do małego, prowincjonalnego szpitala, do którego wcześniej odwiozła nieznajomego. Błąd, poprawiła się znużona, to już nie jest obcy człowiek. Griff Cantreli. Wciąż tam przebywał, poddawany badaniom, prze­ świetleniom, analizom, choć szczerze wątpiła, czy któremukolwiek z tych zabiegów poddał się dobrowol­ nie. Musiała go do szpitala zawlec niemal siłą. Protestował gwałtownie i wniebogłosy. Lekarz dyżurny tylko rzucił na niego okiem i zarządził obserwację oraz szczegółowe badania. Griff poszedł na nie bynajmniej nie w milczeniu. Otępiała z wyczerpania, powoli szła do izolatki Griffa. Wcale nie chciała tu przychodzić. Niewiele brakowało, by w ogóle nie przyszła. Nie musiała przecież oddawać mu rzeczy osobiście. W świetle prawa zrobiła wszystko, do czego była zobowiązana. Policja zadowoliła się złożonym przez nią oświad­ czeniem, towarzystwo ubezpieczeniowe, dla odmiany niezadowolone, przyznało ostatecznie, że formalnościom stało się zadość, w szpitalu zaś zapewniali, że Griff z wypadku wyszedł bez poważniejszych obrażeń. Dlatego też nic nie zmuszało ją do odwiedzin. Wiedziała jednak, że to tylko wymówka. Prawdziwym powodem niechęci był Griff. Coś w jego spojrzeniu, gdy mówił: „Zdobywam to, czego chcę", jakiś gardłowy pomruk w słowach: „Od trzech dni mieszkamy w swoich marzeniach..." Właściwie nie było to pogróżką. A jednak... Wzdrygnęła się, zbeształa za zbyt wybujałą fantazję. To skutek owej ohydnej historii z Broussarde'em, że 20 MIŁOŚĆ NA DRODZE 21 wszędzie wietrzyła niebezpieczeństwo, a w każdym żartobliwym zdaniu groźbę. Griff Cantrell nie stanowił najmniejszego zagrożenia, nawet jeżeli chciał przenieść ich flirt z autostrady w rzeczywistość. Przecież ona za parę godzin i tak znajdzie się daleko stąd. Potrząsnęła niecierpliwie głową, przez uchylone drzwi zajrzała do pokoju Griffa. Może go tu nie ma, zaświtała jej nadzieja. Wtedy zostawiłaby tylko na łóżku torbę i pieniądze i wyniosła się po cichu, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Griff jednak był, czytał wsparty o poduszki. Gdy Gen weszła w krąg jasności, powoli pokiwał głową. - No, no, no. Przecież to nasz kaskader. Przyszłaś dokończyć robotę, Wiewiórko, czy tylko ponapawać się widokiem poczynionych przez siebie szkód? - Ani to, ani to. - Drwina i złość w jego głosie zabrzmiały w uszach Gen niczym muzyka. Najwyraźniej był nie tylko w dobrej formie, ale podobnie jak ona stracił ochotę do kontynuowania porannych zalotów. Spojrzała na siniec na jego policzku, prostokątny opatrunek na skroni, oślepiająco biały przez kontrast z opalenizną i ciemnymi włosami. - W izbie przyjęć powiedziano mi, że jesteś mniej więcej w jednym kawałku. Jak się czujesz? - Jak ryba w wodzie - zapewnił nieco urażonym tonem. - Cały dzień paradowałem półnagi ku niekłama­ nej rozkoszy żeńskiej części personelu tego zakładu, przekazywano mnie z rąk do rąk niczym cuchnącą padlinę, obmacywał mnie i kłuł cały tabun obcych. Wpychano mi w rozmaite zakamarki jakieś dziwne rzeczy, pobrano ilość krwi wystarczającą do wykarmie- nia armii wampirów na urlopie i zaaplikowano taką dawkę promieni rentgena, że pewnie świecę w ciemności. - Spojrzał wściekle. - A na deser zabrano mi ciuchy. Mimo zmęczenia Gen z trudem powstrzymała się od śmiechu.

22 MIŁOŚĆ NA DRODZE - Ja je mam. Koszulka poszła w strzępy, ale dżinsy doczyściłam. Chrząknął. - A reszta bagażu? - Tutaj. - Rzuciła torbę na jedno z krzeseł pod oknem. - Po złożeniu zeznań wróciłam po twoje rzeczy. Pozbierałam wszystko i uprałam. Torba też była na nic, więc kupiłam nową. Wyraźnie się tego nie spodziewał. - Uprałaś?! - Niedaleko jest pralnia samoobsługowa. Ciuchy miałeś tak przemoczone i ubłocone, że pomyślałam... - wzruszyła ramionami. - No i tutaj jest wszystko. - Zapadła chwila niezręcznej ciszy. Gen dobrze wiedziała, co Griffowi chodzi po głowie. - To także. Owinęłam to w koszulę i wpakowałam na dno torby. Zmrużył oczy, potem uśmiechnął się zjadliwie, kiwając głową. - A nie zapytasz na co mi to? Znowu wzruszyła ramionami. - Teraz co drugi człowiek nosi broń. Pewnie masz pozwolenie. I powody. Chrząknął, jak gdyby zdziwiony, że tak obojętnie przyjęła obecność rewolweru w jego bagażu. Nie mógł wiedzieć, że Gen śmiertelnie się wystraszyła, gdy w bocznej kieszeni torby znalazła pieczołowicie ukrytą trzydziestkę ósemkę. - Mam coś jeszcze. - Wziąwszy głęboki oddech wyjęła z torebki czek. - To dla ciebie. Zdumionym spojrzeniem obrzucił najpierw ją, potem czek. Otworzył szeroko oczy, gwizdnął cicho. - A to co, do diabła? - Za motocykl. Czy raczej jego szczątki. Sprze­ dałam go. Jeżeli jest prawdą, że cisza krzyczy, to ta aż ogłuszała. Griff, nie spuszczając oczu z Gen, ujął czek w dwa palce. MIŁOŚĆ NA DRODZE 23 - Co..:? - syknął z niedowierzaniem. Gen odetchnęła głęboko. Podejrzewała, że Griff nie najlepiej zniesie taką nowinę. - Skontaktowałam się z twoim agentem, podałam kosztorys remontu i powtórzyłam słowa mechanika, że po takim zwichrowaniu ramy on osobiście odradzałby naprawę. Z powodu zmęczenia metalu dalsza jazda równałaby się samobójstwu. A koszt remontu najpewniej przerósłby cenę nowej maszyny. Mechnik oferował się odkupić motocykl na części. - Części... - Griff spojrzał na czek. - Sprzedałaś mój motor na części? Ty w ogóle masz pojęcie... ile mnie ten motor kosztował? - Chyba tak. Dzwoniłam niemal do każdego sklepu w tym kraju, żeby zorientować się w cenach. - Wskazała głową czek. - To całkiem przyzwoita suma. - Przyzwoita?! - Niemało kosztował go taki ryk. Skrzywił się z bólu, zaklął, jedną ręką przytrzymał żebra, drugą wymachiwał czekiem. - Przyzwoita, według ciebie? Cholera, dziewczyno, najpierw zmiotłaś mnie z drogi, potem zostawiłaś na wątpliwej łasce prowincjonalnych konowałów, następnie zaś sprzedałaś za moimi plecami motocykl! - Odczep się ode mnie - warknęła z błyskiem w oku Gen. - Ja też nie miałam cudownego dnia! Zeznawałam na policji i w agencji ubezpieczeniowej, wykłócałam się z firmą wynajmu, kto ma zapłacić za stłuczony reflektor w moim samochodzie, załatwiałam odszkodowanie za twój motocykl, prałam twoje ciuchy... -1 wybuchnęła nagle płaczem. Odskoczyła od łóżka, równie wściekła na siebie, że okazała zdenerwowanie, jak i na Griffa, że to sprowokował. - Zobacz, do czego doprowadziłeś! - Ja?! - ryknął, potem umilkł, westchnął. Zaszeleściły prześcieradła. Chwilę później opalona ręka spoczęła na jej ramieniu. - Hej? - Co? - Otarła łzy wierzchem dłoni, odwróciła twarz.

24 MIŁOŚĆ NA DRODZE - Siadaj no tutaj, Wiewiórko. - Delikatnie usadził ją na krześle. Poddała się bez oporu. - Pozwolono ci wstawać z łóżka? - spytała zduszo­ nym szeptem. - Nie. Jadłaś coś dzisiaj? Musiała przez chwilę pomyśleć, nim zaprzeczyła. - Posłuchaj, masz wynająć w jakimś motelu pokój, wziąć długą, gorącą kąpiel i zjeść coś solidnego. Potem marsz do łóżka i spać dwanaście godzin. Wyglądasz okropnie. Gen nawet nie obruszyła się na to aż nazbyt oczywiste stwierdzenie. Szczera prawda. Odkąd wy­ gramoliła się z Griffem z rowu, nie uczesała nawet włosów. Wyschły, tworząc sztywną, lepką chmurę miedzianych loków wokół głowy. Dżinsy i koszulę plamiły błoto i trawa. - Nie miałam czasu - powiedziała zmęczona, drżąc z wyczerpania. - Już i tak przepadł mi tutaj cały dzień, a do piątku muszę być w Quebecu. Nie wyjaśniła wszystkiego do końca: że im dłużej pozostaje w jednym miejscu, tym większe praw­ dopodobieństwo, iż wpadną na jej trop. Jedyna szansa to być w ciągłym ruchu, kryć się, aż dotrze do Quebecu i odnajdzie posiadłość Laporteauxa. - Genny, padasz z nóg - powiedział cicho Griff. - A czemuż to nagle jesteś taki troskliwy? - spojrzała nieprzytomnie. Uśmiechając się, powoli, z trudem, wyciągnął się znowu na łóżku. - Wyobraź sobie, że mam hopla na punkcie niebieskich oczu i rudych włosów. A teraz spać! Wstała, przewiesiła przez ramię torebkę. - Słuchaj, naprawdę okropnie mi głupio, że tak się stało. Agent z twojego towarzystwa ubezpieczeniowego dostał adres mojego agenta, a tutejsza policja ma moje oświadczenie. - Odwróciła się do drzwi. - No to do MIŁOŚĆ NA DRODZE 25 widzenia. Mam nadzieję, że za kilka dni poczujesz się lepiej. Griff parsknął śmiechem. - Żadne do widzenia, Wiewiórko. Tylko dobranoc. Zobaczymy się jutro. Jakaś nuta w jego głosie sprawiła, że Gen obejrzała się i popatrzyła na niego uważnie. - Jutro? - A jakże. Kiedy będziemy ruszać do Quebecu. - My? - przymrużyła oczy. - Jacy my? - My dwoje. Ty i ja. - Nie - potrząsnęła głową. - Wykluczone, panie Cantrell. Pragnę ci pomóc, ale po prostu nie mogę cię ze sobą zabrać. Przykro mi. - Kochanie, ty osobiście rozwaliłaś mój środek transportu. Nie myślisz więc chyba, że będę podróżował na piechotę? - Możesz wynająć samochód albo inny motocykl. Koszty pokrywa ubezpieczenie. Albo pojedziesz autobusem. - Zdaje się, należy mi się coś za szkody, jakie przez ciebie poniosłem, Wiewiórko. Nie mówiąc już o tym, że opyliłaś mój motocykl, nim jeszcze silnik wystygł. I pomijając to, co wycierpiałem od chwili, w której po raz pierwszy spojrzałem we wsteczne lusterko. Od dwóch dni moje serce krwawi. - Teraz uśmiechnął się ciepło, niemal uwodzicielsko. - Zawrzyjmy więc uczciwą transakcję. Gen zdusiła paraliżującą panikę. - Nie jestem już panu nic winna, panie Cantrell - powiedziała nienaturalnie opanowanym głosem. - Świetnie wiem, do czego jestem w tych okolicznościach zobowiązana, i wiem, że z nadwyżką się z tego wywiązałam. - Zmierzyła go lodowatym spojrzeniem. - Przykro mi, ale pana prośba jest niemożliwa do spełnienia. - Obróciwszy się na pięcie ruszyła ku drzwiom.

26 MIŁOŚĆ NA DRODZE - Nie sądzisz chyba, że się mnie tak łatwo po­ zbędziesz? Jakaś ukryta groźba w tych słowach sprawiła, że Gen, nagle czujna, popatrzyła na niego uważnie. Uśmiechał się drwiąco, orzechowe oczy, bardziej zielone niż piwne, na szczupłej twarzy wyglądały jak kocie. Spojrzała mu prosto w twarz. Zadziałał kobiecy instynkt. Mimo że zdawała sobie sprawę, iż ta drapież­ ność, groźba, były zagrywką czysto psychologiczną, to jednak ugięły się pod nią nogi. Wzięła się w karby. - Żegnam, panie Cantreli. - Jeżeli wyjedziesz stąd beze mnie, to naślę na ciebie miejscowego szeryfa. Gen zamarło serce. - A pod jakim zarzutem? - spytała obojętnie. - Nie wiem jeszcze. Usiłowanie morderstwa. Ob­ rażenia ciała. Kradzież. Mimo woli zesztywniała. Odwróciła twarz, modląc się w duchu, by nie zdradziła jej mina. Kocie oczy Griffa pochwyciły jej spojrzenie, były rozbawione i lekko kpiące, jakby czytał w jej myślach. Co on może wiedzieć? - rozzłościła się. Tylko trzy osoby na świecie wiedziały, że Gen ma znaczki ze Statuy Wolności: dziadek, który je sfałszował, Henri Broussarde, mózg zbrodni, i ona sama, która je skradła. - Kradzież? - spytała lekko. - A czegóż to? - Mojego serca. Gen kamień spadł z serca. Roześmiała się głośno, potrząsnęła głową. - Griffie, jesteś czarującym łobuzem, ale nic z tego. Naprawdę żałuję, jednak nie mogę cię zabrać. - Mogę donieść, że sprzedałaś mój motocykl i zwiałaś z forsą. - Nie odważysz się! - prychnęła. Coś jednak mówiło jej, że Griff jest do tego zdolny. - Nie potrafiłbyś tego udowodnić. MIŁOŚĆ NA DRODZE 27 - Może i nie - zgodził się pogodnie. - Niemniej przez kilka dni zatrułoby ci to życie. Szczególnie przy próbie przekroczenia granicy kanadyjskiej. - To... to szantaż! Griff uśmiechnął się jeszcze promienniej. Gen w trzech susach dopadła łóżka. Jej niebieskie oczy ciskały gromy. - Niech cię szlag, Cantrell! Ja nie mam czasu na twoje idiotyczne zagrywki! - A kto mówi, że to zagrywki? W tych słowach kryła się groźba. Gen przemknęło przez głowę, że czegoś tu nie rozumie, a to coś jest bez wątpienia niebezpieczne. - Nie zaliczam się do zboczeńców, którzy dostarczają sobie uciechy mordując rude ślicznotki. Jeżeli tego się boisz- odezwał się całkiem serio, jak gdyby wyczuwając jej niepokój. - Gdy razem wyjedziemy z tego miasta, gliny będą o tym wiedziały. I jeśli w ciągu najbliższego półwiecza zginiesz gwałtowną śmiercią lub rozpłyniesz się w powietrzu, ja będę pierwszym podejrzanym. Możesz więc się nie bać. - Nie o to mi chodzi - wyjaśniła szczerze, wiedząc doskonale, iż w ten sposób można było zinterpretować sobie jej zachowanie. - To o co? - spytał miękko. Pytanie wydało się Gen komiczne. Gdybyś ty wiedział! Gdybyś miał jakiekolwiek pojęcie, co się święci! I nagle przyszło jej do głowy, że można by Griffa wyzyskać. Broussarde ściga samotną kobietę, zdążającą w naj­ większym pośpiechu ku granicy kanadyjskiej, a nie parę nowożeńców spędzających swój oszczędnościowy miodowy miesiąc pośród wzgórz stanu Vermont. - Zgoda. Zawiozę cię do Quebecu. Jutro rano punktualnie o ósmej. Bądź gotów - uśmiechnęła się. Griff aż przymrużył oczy na tak nieoczekiwaną kapitulację.

28 MIŁOŚĆ NA DRODZE - Gdzie ta pułapka? - Nie ma żadnej. - Obdarzywszy go na pożegnanie uśmiechem, pomaszerowała do drzwi. Prawdę powiedziawszy, Gen wcale nie była pewna, czy przystanie na ultimatum Griffa. Gdy dotarła do samochodu, miała pokusę, by stąd odjechać. Jednak usiadłszy już za kierownicą zrozumiała, że nie mylił się. Naprawdę padała z nóg. Przypomniała sobie reklamę motelu przy wjeździe do miasteczka. Odnalazła zjazd do motelu „Pod wysokimi sosnami". Reklama nie kłamała, był rzeczywiście ukryty. Wjeż­ dżając na parking ucieszyła się na widok jednego tylko samochodu. Dopiero kilka minut później w nędznie umeblowanym pokoiku zrozumiała, dlaczego w pełni sezonu turystycznego jest tutaj tak pusto. Oględnie rzecz ujmując, była to nora, jednak odludna i zaciszna. Co z tym Griffem? Ach, zastanowię się nad tym jutro, pomyślała znużona. Za dużo wrażeń, by myśleć rozsądnie, a tym bardziej, by przeanalizować wszystkie aspekty ultima­ tum Griffa. Nie można podejmować zbyt pochopnej, a może i błędnej decyzji. Wątpiła, czy naprawdę poważyłby się iść na policję. Miał jednak w sobie jakąś brawurę, przekorną pogardę dla konwenansów, które sprawiały, iż wydawał się do tego zdolny. Ona natomiast nie mogła pozwolić sobie na najmniejsze nawet ryzyko. Nie teraz, kiedy chciała wyciągnąć dziadka z tarapatów, w jakie udało się mu wpakować, a siebie samą uchronić od więzienia. A wszystko przez Znaczki Wolności. Celna nazwa, pomyślała sennie, nie tylko dlatego, że odkryto je podczas renowacji Statui Wolności, ale także, iż uwolniono od nich właścicieli co najmniej dwukrotnie w ciągu minionego wieku. Po raz pierwszy aż w roku 1885, kiedy skradziono je z kolekcji MIŁOŚĆ NA DRODZE 29 zamożnych paryżan. W maju tegoż roku przemycono je pod pokład małego okrętu „Isere", który przy­ padkiem wiózł także ładunek 214 skrzyń, zawie­ rających elementy Statui Wolności. Podczas dzie­ sięciodniowego rejsu znaczki skrzętnie ukryto wewnątrz jednego z fragmentów monstrualnego posągu. Przesyłki nikt nie odebrał, mały pakiecik złożono wraz ze statuą na Bedloe's Island. Za­ pomniany, przeleżał tam niemal cały wiek. Potem zaś, przypadkowo podczas remontu trafił na nie jakiś robotnik. Bez trudu ustalono rodowód znaczków. Wyjątkowo rzadkie nawet w 1885 roku, miały szczegółową metryczkę. Szybko zidentyfikowano ich pochodzenie i pierwotnych właścicieli. W kręgu filatelistów wybuchła mała burza: mnożyły się oferty kupna, podważano ich autentyczność. Mieszkający w Filadelfii kolekcjoner i jeden z największych światowych autorytetów w tej dziedzinie poświadczył ich autentyczność. Potem zaś pojawił się spadkobierca właścicieli, eliminując wszelkie zakusy na kupno i żądając wyłącznego prawa do bezcennego bloczka. Bezcennego? Gen uśmiechnęła się. Nic nie jest bez ceny. Zawsze znajdzie się ktoś gotowy zapłacić każdą cenę. Henri Broussarde odnalazł takiego kupca, po­ trzebował jednak pomocy, by zrealizować transakcję. Gen zacisnęła wargi na myśl o elokwentnym, wymus­ kanym starszym dżentelmenie, który jakoby zaliczał się do najlepszych przyjaciół jej dziadka. Któregoś dnia, późnym wieczorem, jakiś rok temu, pojawił się w progu domu dziadka ze znaczkami i propozycją nie do odrzucenia. Było to właściwie ultimatum. Szantażem zmusił dziadka do fałszerstwa. Zadanie nie było szczególnie trudne, a w każdym razie nie dla kogoś takiego jak Philippe Jourdan. Potem Broussarde

30 MIŁOŚĆ NA DRODZE przekazał falsyfikaty właścicielowi, oryginały na­ tomiast zachował dla majętnego i równie nieuczciwego klienta. Gdy Gen wspomniała poranek sprzed tygodnia, kiedy to dziadek przyznał się jej do przestępstwa, zamarło jej serce. Tego samego ranka postanowiła, że wykradnie te znaczki. Uśmiechnęła się niedowierzająco, że zdobyła się na coś takiego. To było tak niezgodne z jej charakterem, że aż wydawało się snem. Ukradła Broussarde'owi znaczki nie zważając na konsekwencje. Wiedziała tylko, że musi podmienić je na falsyfikaty, nim się ktokolwiek zorientuje. Ale jak tego dokonać, nie miała bladego pojęcia. Jedno było pewne: podrobione znaczki znajdują się w posiadaniu Williama i Zoe Laporteauxów w Quebecu i musi je odzyskać do piątku. Gdyż w piątek rodzina Laporteauxów wyjeżdża do letniej rezydencji na wyspie Korfu. Znaczki natomiast, czyli falsyfikaty jej dziadka, spoczną wraz z resztą rodzinnych skarbów w bankowym sejfie, niedostępne, póki ktoś nie wpadnie na pomysł, by się baczniej im przyjrzeć. I wtedy wykryje się, że Laporteauxów wystrychnięto na dudka. Potem zaś wyjdzie na jaw ohydna prawda, iż maczał w tym palce jej dziadek. Do piątku musi być w Quebecu. Nikt i nic, nawet Griff Cantrell, nie zdoła jej powstrzymać. Tym bardziej facet z błękitnego Buicka. Gen zmarszczyła czoło. To pewnie Broussarde albo ktoś przez niego wynajęty. Już parę kilometrów za Nowym Jorkiem zorientowała się, że jest śledzona. Nie pozwoliła jednak zbliżyć się Buickowi na tyle, by poznać kierowcę. Cały dzień bawiła się w berka na bocznych drogach stanów New Hampshire i Vermont, aż zaczęło się jej kołować w głowie. Buicka na dobre zgubiła gdzieś koło Springfield. Mimo to była pewna, że jego kierowca wcale nie dał za wygraną. MIŁOŚĆ NA DRODZE 31 - Nie dostaniesz znaczków - przysięgła zdeter­ minowana. - Guzik mnie obchodzi, kim jesteś. I tak mnie nie powstrzymasz. Niedoczekanie, aby się Broussarde'owi upiekło! Rozczesywała chwilę włosy, potem się zamyśliła. Spojrzała na zegarek. Od kanadyjskiej granicy dzieliły ją jeszcze trzy godziny. Jeżeli ruszy o trzeciej nad ranem, to przekroczy ją koło szóstej, a do Quebecu dotrze po południu. Co dałoby jej czas na namierzenie posiadłości Laporteauxa i wymyślenie rozsądnego planu, jak dostać się do środka. Mimo całego zdenerwowania, roześmiała się w głos. Namierzyć? Ależ zaczynam zachowywać się niczym heroina z telewizyjnego romansu kryminalnego. Tylko że to nie film, gdzie dobro nieodmiennie zwycięża zło. To twarda, bezlitosna rzeczywistość. A ona, Gen, znajduje się w samym jej centrum. Rozebrała się, nałożyła piżamę. Potem wśliznęła pod kołdrę, nastawiając podróżny budzik na wpół do trzeciej. Cztery i pół godziny na sen, cóż za rozpusta. A Griff? Roześmiała się, naciągając na głowę prze­ ścieradło i przymykając oczy. Griff musi rozejrzeć się za inną okazją do Quebecu. Gdyż ich drogi nigdy w życiu więcej się nie skrzyżują. Coś wyrwało ją ze snu. Na wpół otumaniona, ale już przytomna, przerażona, wpatrywała się w nie­ przeniknione ciemności. Serce waliło jej jak młotem, spociły się dłonie. Znów usłyszała to skrobanie pod progiem. Wstrzymała oddech. Zamieniona w słuch wysunęła się z łóżka. Ostrożnie uchyliła róg brudnej, pomarańczowej zasłony. Parking skąpany był w pro­ mieniach księżyca. Dokładnie widziała obskurny pokój po przeciwnej stronie, a także zaparkowany trzeci samochód. Przez parking przemknął chudy kot. Przystanął, rozejrzał się wkoło uniósłszy czujnie głowę.

32 MIŁOŚĆ NA DRODZE Nim zniknął w ciemnościach, zauważyła, jak w jego oczach obijają się promienie księżyca. Odetchnęła i spuściła zasłonę. Pomyślała drwiąco, że nie jest stworzona do takich rzeczy. Na filmach wszystko wydaje się o wiele prostsze. Gdy szła do łazienki, jej puls wrócił do normalnego rytmu. Nie zapalając światła, nalała sobie szklankę wody, wypiła ją, potem wracając do sypialni ziewnęła serdecznie. W jej oczach jednocześnie pojawiły się dwa obrazy, oba tak nieoczekiwane, że tylko patrzyła bezmyślnie: srebrna ścieżka promieni księżyca wlewająca się przez otwarte na oścież drzwi i potężny cień mężczyzny, zmierzający zdecydowanie w jej stronę poprzez ciemność. Na moment straciła zdolność ruchu. Zawirowało jej w głowie, gdy usiłowała ogarnąć to, co nie miało sensu: księżyc, drzwi, cień. A potem wszystko zro­ zumiała: w sypialni był ktoś, kto blokował jej drogę ucieczki. Otwarte drzwi! W całym tym koszmarze stały się najważniejsze. Instynkt nakazywał dopaść ich i skryć się w mrokach nocy. Nie pozwól zapędzić się w pułapkę! Cień zagrodził jej drogę. Spróbowała zrobić unik, ale za późno. Zderzywszy się z intruzem, aż jęknęła. A on zawył z bólu i zachwiał się. By nie upaść, przytrzymał się dziewczyny. Drapiąc, próbowała się uwolnić, ale choć zdołała się wyrwać, to jednak jak długa runęła na łóżko. Z trudem chwytała oddech, przeraziła się, gdyż intruz runął na nią całym ciężarem. ROZDZIAŁ TRZECI - Puszczaj! - przyduszona, zaczęła jak oszalała gryźć i drapać. Napastnik zaklął, po czym bez trudu przyszpilił jej ręce do łóżka. - Puść mnie, Broussarde! Nie dostaniesz ich! - Uspokój się, kocico! Dość tego! Wbiła zęby w odsłonięty skrawek ciała i usłyszała, jak tamten syka, a potem soczyście przeklina. Uwolniła ręce i zaczęła grzmocić go pięściami po plecach. - Nie oddam ich! Złapał ją za ręce, unieruchomił, potem ujął oba nadgarstki jedną dłonią, drugą zaś szarpnął za włosy, odciągając głowę, gdyż zęby Gen znalazły się w niebez­ piecznej odległości od jego gardła. Jęknął wściekle, kiedy jej kolano wylądowało we wrażliwym miejscu między jego udami. - Cholera, wystarczy! - Pociągnął ją silnie za włosy i przygwoździł nogi. - Drapanie mogę znieść, nawet gryzienie można wytrzymać, ale kiedy usiłujesz pozbawić mnie męskości, to wtedy zapominam o manierach! Gen zesztywniała, zmieszana. Rozpoznała niski głos Griffa. - To ty? - szepnęła z niedowierzaniem. - We własnej osobie - warknął, ostrożnie rozluźniając chwyt. - Czy jak cię puszczę, to znowu skoczysz mi do gardła? - Niech cię diabli! - niemal szlochając z ulgi i piekącej, dzikiej furii wyrwała dłonie i zaczęła okładać go pięściami. - Niech cię szlag! Wynocha! - Au! Przestań! - znowu unieruchomił jej ręce, przygważdżając je do łóżka. - Powiedziałem: przestań! A spróbuj jeszcze tylko kopać, ruda jędzo, to skręcę ci 33

34 MIŁOŚĆ NA DRODZE twój śliczny kark! Nie życzę sobie spędzić reszty dni w roli kastrata! Poza tym - dodał ze złośliwym uśmieszkiem - nie rób niczego, czego byś potem żałowała. Gen bez skutku próbowała się uwolnić. Griff trzymał ją w żelaznym chwycie, póki się nie zmęczyła. Wreszcie, drżąc z wyczerpania, padła bez sił. - Skończyłaś? - zadrwił. - Kiedy się wreszcie wyładujesz, to może byśmy porozmawiali, Wiewiórko? - W ogóle nie chcę z to... tobą gadać! - wybuchnęła niepohamowanym płaczem. - Prze... przestraszyłeś mnie niemal na śmierć! - Przywarła doń całym ciałem, dygocząc. Usiłowała stłumić szloch. Griff zaczął gładzić ją po ramionach. Wreszcie ogarnęło ją ciepło jego ciała, ucichły łzy, spazmy. - Lepiej? - ogarnął z jej twarzy splątane gęste włosy. Zmarszczył brwi. Przerażenie i furia ustąpiły miejsce zmęczeniu i zażenowaniu. Kiwnęła głową. - Chyba tak - szepnęła. - Przepraszam, że się tak rozkleiłam. Już drugi raz dzisiaj nerwy odmówiły mi posłuszeństwa. - Zważywszy, jaki masz dzień za sobą, możesz pozwolić sobie na szczyptę histerii, Wiewiórko. - Nie twój interes - zmierzyła go palącym spoj­ rzeniem. - Okropnie mnie przeraziłeś! Nikt nicnauczył cię, że należy pukać? - Wydawało mi się, że śpisz - bronił się. - Po takim dniu nie miałem sumienia cię budzić. Spojrzała na niego, potem niespodziewanie wybuch­ nęła śmiechem. - Ależ jesteś troskliwy, Griffie Cantrellu! - Masz rację - przyznał smętnie. - Był to cholernie głupi postępek. - Nie zamierzam się z tobą spierać - fuknęła. - Powiem ci jednak coś, Wiewiórko. Jeżeli zawsze MIŁOŚĆ NA DRODZE 35 w ten sposób traktujesz gości płci odmiennej, nie spodziewaj się wielkich sukcesów. - Ty nie jesteś gościem - zapewniła go. - Dżentelmeni nie wdzierają się do motelowych pokoi w środku nocy... A właściwie, dlaczego to zrobiłeś? - Hm, powiedzmy, iż bałem się, że... zapomnisz mnie zabrać rano ze szpitala. Na szczęście dla Gen, ciemności ukryły rumieniec wstydu. - Przecież przyrzekłam - przypomniała wyniośle. - Cóż, wiadomo, że ludzie co innego mówią, a co innego robią. Odnoszę wrażenie, że uchroniłem cię przed popełnieniem omyłki. - Uśmiechnął się ciepło, rozbrajająco. Czaił się jednak w tym cień groźby. - Mówiłem już, że nie pozwolę ci uciec od siebie. Tylko nie wiedziałem, czyś na pewno dobrze to zrozumiała. Więc aby nam obojgu zaoszczędzić kłopotów, po­ stanowiłem uprzedzić pokusę. Gen popatrzyła na niego. W świetle świtu jego postać nabrała drapieżnych cech. Właściwie to się go nie bała, niepokoiły ją tylko jego oczy. Uniosła brew. - I zamierzasz mnie więzić tak całą noc? - No, może niedokładnie tak - mruknął, przygar­ niając ją do siebie. - Ale skoro o tym wspomniałaś, to nie przeczę, że pomysł ten ma swój urok. Nawet jeśli kolanem chciałaś zrobić ze mnie inwalidę. - Następnym razem - zapewniła go - trafię szybciej i celniej. Spojrzał jej w oczy. Marszcząc brwi przesunął wzrokiem po jej twarzy, jakby ją ujrzał po raz pierwszy. Gen przełknęła ślinę, czując dotyk jego szczupłego, muskularnego ciała. Jej piżamka niespecjalnie nadawała się do nocnych zapasów, toteż w wyniku szarpaniny dziewczyna była prawie naga.

36 MIŁOŚĆ NA DRODZE - Powtarzam ci - szepnął - byś nie robiła niczego, czego byś później miała żałować. - Griff - zaprotestowała gwałtownie, gdy nagle ją pocałował. - Zamilcz na pół minuty, a może to ci się spodoba. - Nie, ja... - Jednakże stłumione przeczenie zostało ucięte w najrozkoszniejszy sposób. Cudownie, namiętnie. Griff miał gorące, spragnione wargi. Gen, zdumiona i przestraszona jednocześnie, zrozumiała, że i tym razem się nie mylił. Spodobało się bardzo. Nikt nigdy dotąd tak jej nie całował. Czuła, jak cała roztapia się w jego ramionach. Gdy uniósł głowę, poczuła, że mocno bije mu serce. - Smakujesz dokładnie tak, jak sobie wyobrażałem - wymruczał. -1 reagujesz, jak się spodziewałem, Gen. Wczoraj w nocy, w tamtym motelu, myślałem o tym, że jesteś tuż za cienką ścianą, naga i miękka. Marzyłem, że się z tobą kocham. - Och, Griff! - Wpiła palce w jego plecy, szeroko otworzyła oczy. Kiedy koniuszkiem języka musnął jej pierś, niemal zamarła. Wilgotne pocałunki mknęły coraz wyżej, Gen drżała, a gdy jej ciało ogarnęło przemożne, bolesne pragnienie, jakiego nigdy dotąd nie zaznała, przymknęła oczy. - Wiem, Gen - odezwał się zduszonym, urwanym głosem. - Wiem, czego pragniesz. To tak, jakbyśmy kochali się od tamtego pierwszego dnia. - Griff, proszę - jęknęła cichutko. Niespodziewanie Griff się odsunął. Jęknął boleśnie, przeszył go skurcz, jakby toczył walkę z sobą samym. - Mój Boże, Genevieve Jourdan, co ty ze mną wyprawiasz? Wsparł głowę o jej ramię, dysząc. A Gen powoli wróciła do przytomności. Zadrżała. - Griff, proszę... - Podniósł pytająco głowę. - Uwiera mnie sprzączka twojego paska. MIŁOŚĆ NA DRODZE 37 - Co? - zamrugał osłupiały oczami. Potem od­ chrząknął, położył się na boku. Dłuższą chwilę wpatrywał się w sufit. Gen usiadła, odgarnęła do tyłu rozwichrzone włosy, z trudem łapała oddech. - Ty... wcale nie wyjaśniłeś, jak się tutaj dostałeś - odezwała się cicho, nie śmiejąc na niego spojrzeć. Obrócił ku niej głowę, dziwnie zamyślony. - Sama mi to ułatwiłaś, Wiewiórko. Nie zamykając się na klucz. - Niemożliwe! - Wlepiła wzrok w drzwi, czując, jak cała krew odpływa jej z twarzy. Griff podniósł się i skrzywił. - Zabawa na autostradzie zabawą, Wiewiórko, ale przeciąganie jej poza te granice jest już niebezpieczne. - Pokuśtykał ku drzwiom, zamknął je, założył łańcuch. Potem obrzucił Gen dziwnym spojrzeniem. - A może wiesz, co robisz. Może już przedtem się tak zabawiałaś. Pamiętaj jednak, że istnieją duże szanse, iż prędzej czy później trafisz na jakiegoś zboczeńca, a później małomiasteczkowy gliniarz strawi parę tygodni na tropieniu tego, kto poderżnął gardło rudowłosej ślicznotce na motelowym łóżku. Gen odebrała te brutalne słowa niczym policzek. Zbladła. - Nie sądzisz chyba, że ja... Griff spojrzał na nią przeciągle, twardo, z niemal bolesnym grymasem na twarzy. - Owszem, coś takiego przemknęło mi przez głowę, kied zastałem otwarte drzwi. - Potem odprężył się, roześmiał miękko. - Przez chwilę żałowałem, że nie przystąpiłem do czynu już wczorajszej nocy... Wtedy byłem jeszcze w formie. - A drzwi były zamknięte - poinformowała go głosem ochrypłym ze zdenerwowania. - I wydawało mi się, że... - umilkła, wbijając wzrok w drzwi.

38 MIŁOŚĆ NA DRODZE Poczuła, że nagle robi się jej zimno. A gdyby to byl Broussarde? Jeżeliby obudziła się czując na sobie jego wzrok. Wzdrygnęła się, przerażona głęboko odetchnęła. Potem spostrzegła, że Griff dziwnie się jej przygląda. - Dziś w nocy nikt więcej już tutaj nie przyjdzie - zapewnił ją cicho, jakby czytając w jej myślach. - A gdyby nawet, to będzie miał ze mną do czynienia. Wracaj więc do łóżka i śpij spokojnie. - Póki czas. - Spojrzała na zegarek, ze zmęczenia zakręciło się jej w głowie. Prawie druga. Wyłączyła budzik, potem zmarszczyła brwi. - A czy ty nie powinieneś leżeć w szpitalu? Lekarz mówił... - Wypisałem się. A potem szukałem cię prawie trzy godziny. - Skrzywiwszy się, przysiadł na brzegu drugiego łóżka. - Ty naprawdę masz upodobanie do bocznych dróg, co? Wzruszyła ramionami. - Nie znoszę hałasu autostrady. - Akurat! - prychnął. Gen patrzyła, jak z trudem ściąga buty. - Chyba nie zamierzasz zostać tutaj na noc? - Taki mam zamiar. - Griff z ulgą cisnął but na bok. - Ależ nie możesz! Spojrzał na nią z ironicznym uśmieszkiem. - Kochanie - powiedział słodko - ani mi się śni o drugiej nad ranem wywlekać z łóżka właściciela tego motelu, by mi wynajął osobny pokój, kiedy u ciebie są dwa miejsca. Poza tym - wyciągnął się z jękiem - dzisiaj jestem raczej niegroźny. Nawet jeśli dusza się rwie... a rwie się... to ciało niestety. - Wyświadcz nam teraz obojgu przysługę. Połóż się, zamknij oczy i zaśnij. Jutro czeka nas daleka droga. A gdybyś chciała odjechać beze mnie, to próżna fatyga. Bez tego daleko nie zawędrujesz. Gen nachyliła się, by spojrzeć, co wyjął z kieszeni. - Cholera! - szepnęła, zobaczywszy świecę zapłonu. MIŁOŚĆ NA DRODZE 39 -Jesteś wyjątkowo przewidujący! - Rozeźlona, nakryła się na głowę kocem. Sama nie wiedziała, co bardziej ją rozzłościło: arogancja Griffa czy fakt, że zawsze uprzedzał jej posunięcia. - Dobranoc, moja słodka - mruknął sennie. - Śpij dobrze. Gen ze zmarszczonym czołem wpatrywała się w sufit. Coś ją niepokoiło. Dręczyło ją pytanie, jak Griffowi udało się ją znaleźć. Przypomniała sobie o rewolwerze i zapaliło się jakby światełko ostrzegawcze. Cóż wiedziała o tym człowieku, prócz tego, że miał talent do wdzierania się do motelowych pokoi w środku nocy i tropienia ludzi? Zamyśliła się głębiej. Albo Griff Cantrell przewyższał innych, albo ona sama jest mniej prze­ biegła, niż się spodziewała. W taki razie i Broussarde mógł bez trudu wpaść na jej ślad. - Griff? - Co... - odezwał się rozespany. W ciemności widziała jedynie niewyraźną sylwetkę. - Jak mnie odnalazłeś? Nie... nie zameldowałam się pod własnym nazwiskiem. - Włosy - mruknął. - Taki kolor trafia się raz na milion. Obdzwoniłem wszystkie motele w promieniu stu kilometrów. - Och! - A kto zacz ten Broussarde? Zesztywniała. Griff uniósł głowę. Wiedziała, że się jej badawczo przygląda. - Kto? - Parę minut temu bałaś się kogoś o nazwisku Broussarde. Śmiertelnie się wystraszyłaś. - Taki jeden - powiedziała wymijająco. - Pewien znajomy. - Były mąż? Kochanek? - Milczała. - Obecny kochanek? - Pudło. Po prostu znajomy.

40 MIŁOŚĆ NA DRODZE Griff nic nie powiedział, ale Gen czuła na sobie zamyślony, wnikliwy wzrok. - Dobranoc - wśliznęła się pod prześcieradło. - Cóż - odezwał się po chwili Griff. Ciekawe, czy cały czas myślał o Broussardzie. - Dobranoc, Wiewiórko. - Skończ z tą „Wiewiórką"! - Nie zmrużę nawet oka, myślała Gen, odwracając się do Griffa plecami i podciągając prześcieradło pod brodę. Spędzę bezsenną noc, wsłuchując się w każde skrzypnięcie podłogi, łóżka. I muszę znaleźć sposób na zmylenie Broussarde'a, i jak się dostać do posiadłości Laporteauxa, i... Ta myśl umknęła w sen. Tym razem też obudził ją jakiś szmer... cichy głos Griffa. Rozespana zmarszczyła brwi, otworzyła oczy, mruknęła coś w proteście, widząc wlewające się do pokoju słoneczne światło poranka. Griff znowu powiedział coś niewyraźnym, stłumionym głosem. Gen obróciwszy się na bok spojrzała na sąsiednie łóżko. - Nie słyszę - warknęła poirytowana. - Co mówisz? - Uważaj! Za tobą! Padnij! Nie! Głos był tak donośny i nakazujący, tak przepeł­ niony przerażeniem, że Gen aż usiadła. Potem dopiero zrozumiała, że on wcale nie do niej mówi. A właściwie do nikogo. Nie do tego, kogo można by zobaczyć. Griff bowiem spał głęboko. Ucichł, koszmar puścił go ze swoich kleszczy. Gen westchnąwszy wzruszyła ramionami. Na Boga, cóż ona robi tutaj z tym facetem? Żaden z jej obłąkanych planów nie pozwalał przecież na obecność Griffa Cantrella. Prawda, że podróż z nim mogłaby ułatwić zmylenie Broussarde'a. Jednak najbliższe dni będą dostatecznie trudne nawet bez przypominania owych namiętnych MIŁOŚĆ NA DRODZE 41 chwil spędzonych w ramionach Griffa. A już z całą pewnością nie uda się im zachowywać tak, jakby się nic nie zdarzyło. Nie potrafi spojrzeć w jego urzekające oczy nie pamiętając, jak łatwo roznieciły w niej pragnienie. Obserwując śpiącego Griffa, Gen wykrzywiła wargi. Spojrzała na niego zamyślona. A dlaczego nie? Ile kobiet nie wdałoby się w tak namiętny, acz przelotny i nieszkodliwy romans? Westchnęła. Kogóż tym oszukuje? To prawdziwe życie, nie żaden Hollywood. Kiedy skończy się ta zwariowana historia, musi wracać do domu i zwyczajnej, nudnej nawet egzystencji. Tam nie ma miejsca na mężczyzn takich jak Griff. W jego zaś życiu nie ma miejsca dla niej. Do tego, przypomniała sobie ponuro, to zbyt ryzykowne - dla nich obojga. Ona sama nie może pozwolić sobie na najmniejszy nawet kaprys, Griffowi natomiast nie należą się dalsze tortury. Przecież i tak skasowała mu motocykl i wpakowała go do szpitala. Jeżeli ruszą wspólnie do Quebecu, to wplącze go w kradzież, wystawi może na niebezpieczeństwo. Kto wie, na co poważy się Broussarde w swojej pogoni za znaczkami? - Przykro mi, ale nie mogę pana ze sobą zabrać, panie Cantrell - szepnęła, wymykając się z łóżka. - Wiem, że to nie fair, ale byłbyś tylko wdzięczny, gdybyś wiedział, co się święci. Powziąwszy decyzję, szybko nałożyła bluzę z kap­ turem i czystą parę dżinsów. Błyskawicznie umyła twarz i zęby, potem spakowała podróżną torbę i na palcach podeszła do drzwi. Ze wstrętem obuła oblepione błotem i źdźbłami trawy tenisówki, potem bezszelestnie otworzyła drzwi i wyszła w ciepły poranek. Cisnęła torbę do samochodu, następnie, dodawszy sobie odwagi głębokim oddechem, wróciła do pokoju.

42 MIŁOŚĆ NA DRODZE Griff ani drgnął. Pochyliła się, nieufnie mierząc go wzrokiem. Czy ten bezczelny łobuz naprawdę spał tak mocno, czy tylko udawał? Zważywszy jego wcześniejsze zachowanie, to możliwe. A jeśli już jesteśmy przy igraszkach, to gdzieżeś schował tę świecę? Wstrzymując oddech delikatnie przesunęła palcami po koszuli. Wymamrotawszy słowo, które przyprawiło­ by o zawał jej dziadka, błyskawicznie zbadała zawartość kieszeni obcisłych dżinsów. Jest! Serce zabiło jej mocniej, potem zmarszczyła brwi. Znalezienie świecy to jedno, ale wyciągnięcie jej z kieszeni, nie budząc przy tym Griffa, to całkiem coś innego. Dalej! Nie myśl o tym. Działaj, tak samo jak w gabinecie Broussarde'a. Przecież jesteś wcale zręczną złodziejką. Wyjęcie czegoś z kieszeni śpiącego faceta to tylko dziecinna igraszka. Wsunęła dwa palce do ciasnej kieszeni, usiłując pochwycić świecę. Griff jęknął, obrócił głowę. Gen zamarła. Nie obudził się jednak. Westchnął, coś zamamrotał. Miał twardy, surowy grymas twarzy, jak gdyby we śnie oglądał coś, co go rozwścieczyło. Ciemne brwi ściągnął w jedną linię, palce prawej dłoni zacisnął na czymś, co widział tylko on. W świetle poranka szczupłe rysy opalonej twarzy wydawały się jeszcze ostrzejsze. Gen wzdrygnęła się mimo woli, zastanowiła się, na co takiego poluje on w swojej wyobraźni. Odetchnęła głęboko i stanowczym ruchem wepchnęła palce do kieszeni Griffa. Niczym błyskawica pochwycił ją za gardło, aż zadławiła się. W jednej sekundzie otworzył oczy, a Gen spojrzała w twarz o nieokiełznanej brutalności i niemal zamarła. Spoglądał na nią bowiem ktoś obcy, okrutnym wzrokiem, zupełnie jej nie poznając. ROZDZIAŁ CZWARTY Wściekłość minęła. Rozwiała się niczym dym. Na łóżku leżał tylko Griff Cantrell, a w orzechowozielonych oczych kryło się jedynie zdumienie. - Nigdy więcej tego nie rób - odezwał się niskim głosem. - Gen, ja mogłem cię zabić. Osłabła, osunęła się obok niego, przymknąwszy powieki usiłowała odzyskać oddech. - Kim ty jesteś? - wykrztusiła. Chwycił ją w ramiona, uchronił przed upadkiem. - Nic ci nie jest? - spytał ochryple. - Nie zrobiłem ci krzywdy. - Nie... - Opuszkami palców dotknęła obolałego gardła. - Cholera. Gen, przepraszam. Piekielnie mnie przeraziłaś! Coś mi się śniło... koszmar... pełen dżungli i ciemności... W jego głosie zadźwięczał taki spazm przerażenia, że Gen zapomniała o własnym strachu. Instynktownie zapragnęła go ukoić. - Przeżyję - uśmiechnęła się blado. - Nie powinnam tak wyrywać cię ze snu. Westchnął cicho, opadł na poduszki. Jego dłonie ześliznęły się po ramionach dziewczyny, splótł z nią palce. - Kochanie, gdybym się w porę nie ocknął... Miłosiernie nie dokończył tego zdania. Gen wolała się nad nim nie zastanawiać. Chwilę patrzyła mu w oczy, potem spytała cicho: - Byłeś w Wietnamie, prawda? - Uśmiechnęła się, widząc jego zdumienie. - Mojego brata jeszcze dwanaście lat po powrocie dręczą koszmary. Też pełne dżungli i mroku. I twarzy. Wspomnień. 43

44 MIŁOŚĆ NA DRODZE W oczach Griffa pojawiło się coś na kształt uznania. - Którejś nocy usłyszałam jego krzyk i poszłam sprawdzić, czy nic mu nie jest. Pochyliłam się nad nim, tak jak nad tobą. - Dotknęła szyi. - A on obudził się podobnie jak ty. Oboje tak się prze­ straszyliśmy, że nie mogliśmy uspokoić się przez parę godzin. - Wyzwolił się z tego? Z tych koszmarów? - Z najgorszych. Rok po powrocie ożenił się, i zdaje się pomogło to, że ktoś przy nim był. Szwagierka opowiadała, że jeszcze jakieś pół roku śnił koszmary, ale coraz rzadziej, aż wreszcie całkiem znikły. Podobno wciąż mówi przez sen, rozmawia z kimś... Przez pewien czas myślała, że sama od tego zwariuje, teraz po prostu nie zwraca na to uwagi. A dzieci mają uciechę. - To chyba wyjątkowa kobieta. - Griff uśmiechnął się. - Owszem. - Spojrzeli sobie prosto w oczy. Gen przeszył dreszcz. Do tej pory nie zauważyła, że oczy Griffa mają wiele odcieni. Lśnią całą gamą brązu, błękitu i polerowanego złota. Z trudem odwróciła wzrok. - Nie wiem sama, dlaczego ci to wszystko opowia­ dam. Nie rozumiem też, jak mogę spokojnie gawędzić z kimś, kto wdarł się do mojego pokoju, dwukrotnie zaatakował... - W nocy to ty na mnie napadłaś, Wiewiórko - zaprotestował. - Ty wyskoczyłaś z łazienki i zbiłaś mnie z nóg. - Uśmiechnął się ciepło. - A co do dzisiejszego ranka... cóż może myśleć mężczyzna, który budząc się widzi, jak ktoś pieści jego... - Niczego nie pieściłam! - wybuchnęła z furią, czerwona jak piwonia. - Ja tylko... szukałam swojej własności! - Nie sądziłem, że istnieje coś takiego jak przed­ małżeńska wspólnota, kotku. A może to znaczy, żeśmy się zaręczyli? MIŁOŚĆ NA DRODZE 45 - Doskonale wiesz, czego szukałam... - Sczerwie- niała jeszcze bardziej. - Tego? - Uniósłszy brew w udanym zdumieniu wciągnął z kieszeni świecę. - Przecież nie chciałaś mi zwiać, co, Wiewiórko? - Oddawaj! - nim zdołała ją wyrwać, Griff zacisnął pięść. - Cholera jasna, Cantrell, przestań się wreszcie wygłupiać! Ja nie mogę zawieźć cię do Quebecu. To... niemożliwe. Nie powinnam zdradzać szczegółów, ale... - Przygryzła wargę. Kiedy przypomniała sobie o długiej podróży, o tym, co czeka ją u jej kresu, wpadła w panikę. - Zafunduję ci bilet na autobus, skoro nie... - Stać mnie na bilet. - Ostrożnie zaczął siadać. Jęknął, zacisnął zęby, zdołał się jednak podnieść. Powoli opuścił nogi na podłogę. - Nie w tym rzecz - poinformował ją zduszonym tonem. Spróbował wstać, ale opadł zakląwszy. - Sama mnie upolowałaś, Wiewiórko. No to teraz jesteś do mnie uwiązana. - Ale... - W tym słowie zadźwięczało przerażenie. Zrozumiała nagle, że nic, żadne argumenty, żadne błaganie, nie zmienią jego decyzji. Zerwała się, ruszyła ku drzwiom. Otworzyła je gwałtownie. - Ale jeśli zaczniesz tego żałować, Cantrell, to pamiętaj, że sam postanowiłeś. I przestań nazywać mnie „Wiewiórką"! - Wypadła z pokoju, trzasnąwszy za sobą drzwiami. Niedaleka była ta pełna furii ucieczka. Nie pozos­ tawało jej nic innego, jak tylko czekać w samochodzie na Griffa. Wyszedł po jakimś kwadransie, umyty i ogolony. Szedł tak boleśnie, że niemal zaczęła mu współczuć. 'Przykuśtykał do samochodu, gestem poprosił, by otworzyła maskę. Współczucie zniknęło. Gdyby jej posłuchał, leżałby sobie wygodnie w szpitalu. Ale on musiał kontynuować tę idiotyczną grę! Wsunął głowę pod maskę. Gen, uśmiechając się złośliwie, odczekała, aż wmontował świecę, potem z całej siły nacisnęła klakson. Griff krzyknął, ku jej

46 MIŁOŚĆ NA DRODZE satysfakcji walnął tyłem głowy w klapę. Kiedy pozbierał się i, spojrzał na nią wściekle, wzruszyła tylko ramionami. Zatrzasnął maskę i rozcierając sobie głowę podszedł do drzwiczek od strony pasażera. - Kiedy po raz ostatni ktoś porządnie złoił ci skórę? - spytał, moszcząc się w fotelu. - Prawdę powiedziawszy, nigdy. - Widać - syknął. Nim ułożył nogi, na twarz wystąpiły mu krople potu. Pobladł. Gen zmarszczyła czoło, znowu wyparowała z niej cała wściekłość. Rana, z której zdjął opatrunek, na opalonej twarzy wydawała się jeszcze jaskrawsza. - Griff, ty naprawdę dobrze się czujesz? Nie musisz wrócić do szpitala? - Przeżyję. - Rękawem otarł pot. - Postaraj się tylko jechać ostrożnie, zgoda? Przekręciła kluczyk, westchnęła, znowu wyłączyła silnik. - Griff, chcę, by jedno było jasne. Wczoraj w nocy... - urwała, niepewna, co naprawdę się wtedy zdarzyło. - Tak czy inaczej, to się nie powtórzy. Tyle wyjaśnień. - Wbiła wzrok w parking. - Byłam przerażona, wyczerpana, a ty... znalazłeś się pod ręką. Kropka. - Zerknęła na Griffa niemal zaczepnie. Uśmiechał się pobłażliwie. Nagle ogarnął ją strach. - Myślałam... że trzeba to powiedzieć, skoro mamy wspólnie po­ dróżować. - Wiedziała, że z własnej woli wkracza na pole minowe. Jej słowa mogły równie dobrze sprowo­ kować go do ataku, jak i odwieść od łowów. - Gen, może po prostu poczekamy na to, co nam przyniesie los? - Nie chcę, by przyniósł cokolwiek! - To niedokładnie była prawda. - Griff, proszę, nie utrudniaj. Już i tak w moje życie wtargnęła burza z piorunami, od której pewnie wolałbyś trzymać się z daleka. MIŁOŚĆ NA DRODZE 47 - Wręcz przeciwnie - wyznał cicho, odgarniając jej włosy z policzka. - Chciałbym być bardzo blisko. - Nie! Ty nic nie rozumiesz! - Spojrzała na niego błagalnie. - Sprawy mogą się zbyt skomplikować. - Chodzi o mężczyznę? - Można i tak powiedzieć - przyznała ostrożnie, nie całkiem mijając się z prawdą. - Broussarde? - Po trosze. - Odwróciła wzrok. - Chciałabyś o tym pogadać? - Nie. - Ruszyła ku autostradzie, czując na sobie badawcze spojrzenie Griffa. Ku jej uldze nie drążył dalej tego tematu. Wróciła myślami do Quebecu, rezydencji Lapor- teauxa, Znaczków Wolności... Co dalej? - zapytywała siebie, nie znajdując odpowiedzi w gąszczu problemów, jakie nieustannie podsuwała jej pamięć: grymas na twarzy dziadka, gdy wyznawał swój czyn i to, co go do niego skłoniło; zimny, twardy uśmiech Henriego Broussarde'a, gdy wprost zapytała go o znaczki. Od tej chwili upłynęły całe wieki. Wspomniała, jak stojąc w jego gabinecie na wydziale historii Uniwersytetu Pensylwańskiego zrozumiała, że musi owe znaczki ukraść. Jak wszyscy chciwcy Broussarde trzymał swój łup przy sobie. Miał nawet czelność pokazać go Gen. Otworzył małą metalową kasetkę na biurku i ostrożnie, niemal z czcią wyjął bezcenne znaczki, zabezpieczone celofanową kopertą. Potem schował je z powrotem, rozdrażniony żądaniem zwrotu ich rodzinie Lapor- teauxów i zniszczenia falsyfikatów. Gen spłakana wybiegła z gabinetu. Zdecydowała się na kradzież. Z perspektywy okazało się to dziecinnie łatwe. Po prostu z najbliższego automatu zadzwoniła do sekretarki Broussarde'a i dowiedziała się, że właśnie wyszedł na wykłady. Upewniwszy się, że jej nie przeszkodzi,

48 MIŁOŚĆ NA DRODZE wróciła na wydział historii i oderwała sekretarkę od biurka następnym sfingowanym wezwaniem. W przyniesionym dla kamuflażu podręczniku historii ukryła celofanową kopertę i z kamienną miną opuściła gabinet, uśmiechając się w korytarzu do sekretarki. Strach pojawił się dopiero później, gdy wieczorem dotarła do mieszkania i zastała je splądrowane. Włamywacz przewrócił wszystko do góry nogami najwyraźniej, by znaleźć coś konkretnego. Dopiero wtedy Gen zrozumiała, że to początek koszmaru. Pospiesznie wepchnęła do torby parę rzeczy i ruszyła w drogę. Nie miała pojęcia, co zrobi. W pewnej chwili spostrzegła, że Griff ją obserwuje. - O co chodzi? - Może wreszcie wyrzucisz z siebie to, co cię dręczy. - Ty mnie dręczysz - odcięła się, niespokojnie zerkając w lusterko. - Jesteś jedną wielką zagadką, Wiewiórko - zamyślił się. - Nigdy dotąd nie spotkałem kobiety, która pod pewnymi względami byłaby tak otwarta i szczera, a jednocześnie tak skryta. Większość kobiet udaje tylko tajemniczość, ty jednak... - Potrząsnął głową, patrząc na nią badawczo. - Zdawało mi się, że już cię rozszyfrowałem, ale teraz stwierdzam, że jesteś bardziej zagadkowa od Sfinksa. Ciekawe, ile czasu zabierze mi dotarcie do samego jądra twojego sekretu. - Jakiego sekretu? - miała nadzieję, że w głosie jej zabrzmiała tylko urażona niewinność. Udała, że całą uwagę skupia na prowadzeniu samochodu. - Ja niczego nie ukrywam. - Gen... - urwał, jakby nagle zreflektował się, co chce powiedzieć. - Może będę w stanie ci pomóc - dokończył. - Bez względu na to, w co się wpakowałaś. Nie musisz zmagać się z tym samotnie. Mocniej zabiło jej serce, kusiło ją, żeby zatrzymać samochód i rzucić się w silne ramiona Griffa, przyznać MIŁOŚĆ NA DRODZE 49 do straszliwego osamotnienia, wyznać wszystko. Opanowała się siłą woli. - Wcale nie jestem tajemnicza, panie Cantrell -ucięła. - Po prostu nie mam nic do powiedzenia. - Hm... W tym jednym mruknięciu zawarł tyle niedowierzania i irytacji, że aż spojrzała na niego ostro. Ale teraz on nie odrywał wzroku od drogi. Miał nachmurzoną twarz. Świetnie, przygadała mu w duchu. Siedź sobie taki nadęty. Do cholery, nie muszę ci niczego wyjaśniać. Jeżeli uważasz, że jazda tym samochodem daje ci prawo do wtykania nosa w moje sprawy, to się grubo mylisz. Potrząsnęła głową, jakby go odpędzając. Dalej jechali w niezręcznej ciszy. W miarę zbliżania się do granicy z Kanadą, była coraz bardziej zdenerwowana. Broussarde bez wątpienia domyślił się już, co Gen zamierza i dokąd jedzie. Do tej pory udawało się jej zmylić pościg, ale prędzej czy później ich drogi się przetną. Granicę stanu Quebec przekroczyli wczesnym popołudniem. Mimo najgorszych obaw Gen przebiegło to gładko. Lękała się, że wysoki, młody, przystojny francuski Kanadyjczyk rozszyfruje ją od pierwszego wejrzenia i aresztuje. Ale tylko pożartowała z nim, gładkimi kłamstwami zbywając jego pytania. - Udzielę ci pewnej rady - odezwał się przeciągle Griff, kiedy pospiesznie odjeżdżali spod małej budki komory celnej. - Tym razem upiekło ci się, bo celnik był zbyt młody i niedoświadczony, by spostrzec, że mydlisz mu oczy. Biedak, kompletnie stracił głowę. Gdyby miał więcej wprawy, pojąłby, że nie bez powodu z nim flirtujesz. Wtedy czekałabyś bez końca, aż rozbiorą ci na części samochód, nie mówiąc już o tobie, by się przekonać, co takiego szmuglujesz. - Szmugluję? - spytała podniesionym tonem. - Nigdy w życiu niczego nie szmuglowałam.

50 MIŁOŚĆ NA DRODZE - Na pewno? - Griff popatrzył na nią przeciągle. W jego oczach czaiła się pobłażliwość, ale też i niedowierzanie. - Nie - zgasiła go zimno. Gdyby znał prawdę? Nie była takim sobie zwyczajnym złodziejaszkiem. Prze­ kroczenie granicy kanadyjskiej ze skradzionymi Znacz­ kami Wolności czyniło ją międzynarodowym przestępcą. Brzmiało to bardzo fachowo, ale uczciwie mówiąc, wcale się tak nie czuła. Z każdym kilometrem ogarniało ją coraz większe przerażenie. Była oszołomiona, bezradna. Porwała się na coś, co przerastało jej siły. Gdyby wcześniej choć na chwilę zastanowiła się nad konsekwencjami! - MogłabyŚLmi coś wyjaśnić, Wiewiórko? - odezwał się chwilę później Griff. - Napędzasz ten pojazd siłą woli, czy też planujesz przystanąć za parę kilometrów po benzynę? Od dłuższego czasu wskazówka paliwa jest na kresce. Wyrwana raptownie ze swoich rozmyślań, Gen spojrzała na wskaźnik. Oscylował poniżej zera. - Dlaczegoś mi wcześniej nie powiedział?! - Ty jesteś kierownikiem tej wycieczki - przypomniał jej. - A poza tym sądziłem, że chcesz skorzystać z pretekstu braku paliwa, by spędzić ze mną namiętne popołudnie. - Z tobą? - parsknęła drwiącym śmiechem. - Gdy­ bym miała na coś takiego ochotę, na pewno nie zabierałabym się za kogoś, kto jest jednym wielkim sińcem. - Są na to sposoby - uśmiechnął się porozumiewaw­ czo. - Przy odrobinie wyobraźni i inwencji moglibyśmy... - Dokończ to zdanie, Cantrell, a resztę drogi odbędziesz pieszo. - Ależ z ciebie zakonnica, Wiewiórko - westchnął z nietajonym żalem. Ku jej uldze jednak zachował swoją myśl dla siebie. MIŁOŚĆ NA DRODZE 51 Z jeszcze większą ulgą powitała po kilku minutach znak, ogłaszający, że sprzedają tutaj benzynę po horrendalnej cenie. Nie mogła jednak grymasić, podjechała więc na stację i poprosiła o napełnienie baku. Potem zaparkowała pod przyległą restauracją i pokazała na automat telefoniczny. - Za sekundę wracam. Griff skinął w kierunku restauracji. - To miejsce wydaje się równie dobre jak inne, by coś przekąsić. Gen wysiadła, przejrzała garść kanadyjskich monet, jakie wydał jej pracownik stacji. - Będę bardzo krótko rozmawiać, Cantrell, i zaraz odjeżdżam. Z tobą czy bez ciebie. - Kurczę, kobieto, nie jedliśmy nawet śniadania, a jest już po drugiej! - Jak nie podoba ci się mój rozkład jazdy, to znajdź sobie inną wycieczkę - poradziła mu niezwykle uprzejmie. - Niedoczekanie. - Ostrożnie, przeklinając, Griff wysiadł. Zignorowała to. Znalazła dwudziestopięciocentówkę, połączyła się z centralą, potem zamówiła rozmowę z dziadkiem. Wsłuchana w buczenie sygnału wciągnęła głęboko w płuca przesycone aromatem sosen powietrze. Nikt nie podnosił słuchawki. - Przykro mi - odezwał się melodyjnym, francusko- kanadyjskim akcentem telefonista. - Ale numer nie odpowiada. - Trudno - mruknęła, przygryzając wargę. - Merci. - Odwiesiła słuchawkę. Nic się dziadkowi nie stało, przekonywała samą siebie. Spróbuję później. Gdyby zatelefonowała do rodziców, musiałaby im nakłamać bardziej niż do tej pory. Nie ma potrzeby ich w to wciągać. Od powijaków była ulubienicą dziadka. Przez lata

52 MIŁOŚĆ NA DRODZE stali się najlepszymi kumplami, współkonspiratorami w każdym możliwym oszustwie - od wykradania się z domu na zakazany film po dzielenie się przed obiadem równie zakazanymi lodami. Gen uśmiechnęła się ciepło myśląc o siwowłosym, łagodnym starszym panu, który parę dni temu jak dziecko płakał w jej ramionach, wyznając swoje przestępstwo. A gdy później szeptem wyjawił, dlaczego to zrobił, na jego twarzy malował się ból i wstyd i nie miał odwagi spojrzeć jej w oczy. Wtedy i ona się rozpłakała, tulili się jak przerażone ciemnością dzieci. A rodzice? Gen uśmiechnęła się szerzej. Z pełnym rozbawienia przyzwoleniem akceptowali jej bliski związek z dziadkiem, choć właściwie nigdy tego nie pojmowali. Ojciec kochał Philippe'a, w istocie jednak go nie rozumiał. I oczywiście nie miał pojęcia o tajemnicy skrywanej przez dziadka od ponad czterdziestu lat. Dostanie ataku, jeżeli dowie się, w co tym razem wpakowali się z Philippe'em. Ta eskapada była dużo groźniejsza niż opychanie się przed obiadem lodami i oglądanie zakazanych filmów grozy. - Tym razem naprawdę wpadliśmy, co, dziadku? - szepnęła, pragnąc gorąco jakimś cudem wrócić do tamtych cielęcych lat. Teraz nawet dziadek nie znał jej planów. Doszła do wniosku, że tak będzie lepiej, bo w razie wpadki nikogo za sobą nie pociągnie. Oznajmiła wszystkim, że wybiera się na wakacje. Rodzice uwierzyli, dziadek sądził, że musi pozbierać się po tym, co od niego usłyszała. Chciała dzisiaj do niego zadzwonić, ale po namyśle postanowiła w ogóle się z nim nie kontaktować. Im mniej wiedział, tym dla niego bezpieczniej. Gen otrząsnęła się ze wspomnień. Rozejrzała za Griffem, stał koło samochodu z jakąś lemoniadą w ręku. Ruszyła ku niemu, lecz coś przykuło jej wzrok. MIŁOŚĆ NA DRODZE 53 Jasnobłękitny Buick z nowojorską rejestracją w cieniu po drugiej stronie restauracji. Zamarła, zabrakło jej tchu. Przerażona rozejrzała się wokół, pewna, że zaraz ujrzy zmierzającego ku niej, chytrze uśmiechniętego Broussarde'a. Ale poza Griffem i pracownikami stacji nie było nikogo. Broussarde musi więc siedzieć w restauracji i choć jej okna nie wychodziły na parking, zakrawało na cud, że nie zobaczył, jak Gen tu zajeżdża. Zelektryzowana, dopadła samochodu. - Wsiadaj! - wrzasnęła na Griffa, szarpiąc drzwiczki. Zastygł z piciem na wpół podniesionym do ust. - Nie stój jak słup! - ponagliła go. - Wsiadaj! Prędzej! - Skąd taki pośpiech? - wymamrotał, usadzając się ostrożnie. - Zamknij się i wsiadaj! - rzuciła przez zaciśnięte zęby, oglądając trwożliwie na drzwi restauracji. Nie trafiła kluczykiem w stacyjkę, spróbowała po raz drugi. Silnik ryknął, a Griff zmęłł przekleństwo, gdyż samochód szarpnął, nim zdołał na dobre usiąść. - Nie możesz prędzej! - wydarła się na niego Gen. Z piskiem opon wyprysnęli na autostradę. Oddychając gwałtownie, Gen nie odrywała oczu od lusterka, przygotowana, że każdej chwili pojawi się tam Buick. Ale Broussarde albo ich nie zauważył, albo pościgi samochodowe nie leżały w jego stylu, gdyż droga pozostawała pusta. Po dłuższej chwili Gen zaczęła się odprężać. Wzięła głęboki oddech, w głowie wirowało jej od natłoku myśli. Co dalej? Jeżeli będzie się trzymać tej trasy, to Broussarde bez wątpienia ją dopadnie. Musi znaleźć inną drogę na północ, i to szybko. Skręciła w pierwsze odgałęzienie, które przpominało raczej ścieżkę wiodącą na pastwisko. Zerknęła ponownie w lusterko i niemal zamarła. W oddali coś błysnęło. Jakaś iskierka daleko z tyłu, odbicie promieni słonecz-