ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 232 230
  • Obserwuję975
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 292 490

Mój własny anioł stróż - McNaught Judith

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Mój własny anioł stróż - McNaught Judith.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M McNaught Judith
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 390 stron)

JUDITH MCNAUGHT MÓJ WŁASNY ANIOŁ STRÓś

Spencerowi Shelleyowi NajdroŜszy Spensie, tradycyjnie juŜ pragnęłam zacząć moją ksiąŜkę od listu z radami dla Ciebie - takiego jaki poprzednio napisałam do Twojego brata. Ale nie mogę. Tak mnie oczarował Twój urok i tak mnie rozbraja Twój śmiech, Ŝe nie mogę się doczekać, kiedy dorośniesz, by to do Ciebie zwracać się o radę. Jak Ty to robisz, Ŝe kaŜdy, na kogo spojrzysz, musi się uśmiechnąć? Wiem, po kim odziedziczyłeś oczy, ale skąd masz tę radość? I skąd u Ciebie ta magia? Tyle pytań ciśnie mi się na usta, ale masz dopiero dwa lata, więc na odpowiedzi przyjdzie mi zaczekać. Jedno nie ulega wątpliwości: będziesz przecierał własne szlaki. A jeśli droga, którą obierzesz, zacznie budzić w sercach Twoich rodziców niepokój, moŜesz na mnie liczyć: ja wszystko wygładzę. Na razie jednak posłuchaj dobrej, babcinej rady: nie pozwól, abyśmy zbytnio Cię zmienili.

PODZIĘKOWANIA Piszę ksiąŜki o niezwykłych męŜczyznach, obdarzonych wyjątkowym charakterem, inteligencją, wraŜliwością i siłą. I znałam takich męŜczyzn. Jednym z nich był Gayle Schroder, mój serdeczny przyjaciel; drugim zaś Michael McNaught, mój mąŜ. KaŜdy, kto znał tych wspaniałych ludzi, boleśnie odczuwa ich brak. Za ich Ŝycia podziwialiśmy obu i ceniliśmy; teraz ich wspomnienie rozjaśnia nasze myśli i wskazuje drogę. MoŜemy uwaŜać się za wybrańców losu, bo mogliśmy z nimi obcować. Pisanie powieści to długa i samotna wędrówka. Wytrzymuję ją tylko dzięki wsparciu i zrozumieniu rodziny oraz najbliŜszych przyjaciół. Dziękuję Wam, Clay, Whit i Rose, Ŝe bez słowa skargi znosiliście moje milczenie, brak telefonów i wizyt. Jestem Wam za to dozgonnie wdzięczna. TakŜe Wam, Carole LaRocco, Judy Schroder i Cathy Richardson, naleŜą się podziękowania za wytrwałość i przyjaźń. Pracując nad ksiąŜką, korzystam z rad i wskazówek wielu osób, które doskonale znają daną tematykę; w tym wypadku szukałam pomocy u jednego człowieka, posiadającego olbrzymią wiedzę, niezliczone kontakty, a nade wszystko anielską cierpliwość - Steve'a Sloata. Steve, jesteś niezrównany. Nigdy nie zdołam Ci się odwdzięczyć.

ROZDZIAŁ 1 Pani Kendall, czy pani mnie słyszy? Jestem doktor Metcalf, a pani znajduje się w szpitalu Dobrego Samarytanina w Mountainside. Zaraz przeniesiemy panią z karetki do gabinetu zabiegowego. Do roztrzęsionej Leigh Kendall docierał natrętny, męski głos, przywołujący ją do świadomości, ale nie mogła się zmusić, aby otworzyć oczy. - Czy pani mnie słyszy, pani Kendall? Z trudem uniosła powieki. Pochylony nad nią lekarz badał jej głowę. Obok niego stała pielęgniarka z kroplówką. - Zaraz przeniesiemy panią z karetki - powtórzył, świecąc małą latarką najpierw w jedno, potem w drugie oko Leigh. - Muszę... zawiadomić... męŜa, Ŝe tu jestem - wyszeptała słabym głosem. Lekarz uspokajająco ścisnął jej dłoń. - Zajmie się tym lokalna policja. A tu, w Dobrym Samarytaninie, ma pani oddanych wielbicieli, do których i ja się zaliczam. Otoczymy panią troskliwą opieką. Wysunięto z karetki nosze i Leigh natychmiast została otoczona przez liczne głosy i obrazy. Czerwono - niebieskie światła ambulansów pulsujące na tle szarego, porannego nieba. Kotłowanina ludzi w mundurach: policjanci konni stanu Nowy Jork, sanitariusze, lekarze, pielęgniarki. Skrzydła drzwi wejściowych, ściany korytarza, zlewające się twarze jakichś osób, zdecydowanym tonem zadających pytania. Leigh usiłowała zebrać myśli, ale głosy zlewały się w bełkot, twarze się rozmazywały, aŜ pochłonął je ten sam mrok, co i resztę pomieszczenia. Kiedy się ocknęła, za oknem była juŜ noc i prószył śnieg. Próbowała otrząsnąć się z oszołomienia wywołanego działaniem leków, które sączyły się do Ŝyły z kroplówki zawieszonej nad głową. Półprzytomnie rozglądała się po pomieszczeniu - chyba pokoju szpi- talnym, w tym momencie jednak bardziej przypominającym kwiaciarnię. W nogach łóŜka stał olbrzymi kosz białych orchidei i wazon jasnoŜółtych róŜ, a wśród nich siedziała siwa pielęgniarka, pogrąŜona w lekturze „New York Post” ze zdjęciem swojej pacjentki na pierwszej stronie. Leigh odwróciła głowę o tyle, o ile pozwalało jej usztywnienie, szukając wzrokiem Logana, ale najwyraźniej chwilowo była sama z pielęgniarką. Nieśmiało poruszyła nogami i podkuliła palce. Z ulgą przekonała się, Ŝe nadal stanowią całość z resztą ciała, a nawet ma w

nich władzę. Ręce były zabandaŜowane, jej głowę ściskał jakiś opatrunek, ale dopóki nie próbowała się poruszyć, czuła jedynie ogólny ból w całym ciele, czasem ukłucie w Ŝebrach i suchość w ustach, jakby najadła się trocin. śyła i juŜ samo to zakrawało na cud! A fakt, Ŝe nadal była w jednym kawałku i w stosunkowo dobrej formie, napełniał Leigh wdzięcznością i niemal euforyczną radością. Przełknęła ślinę i wychrypiała: - Mogę się czegoś napić? Pielęgniarka podniosła oczy i jej twarz natychmiast rozjaśnił dyŜurny, promienny uśmiech. - Obudziła się pani! Szybko zamknęła gazetę i połoŜyła ją pod krzesłem. Kiedy podeszła do stolika przy łóŜku, by nalać wody z róŜowego dzbanka, Leigh zauwaŜyła na jej piersi identyfikator z napisem: „Siostra Ann Mackey, pielęgniarka na prywatnym dyŜurze”. - Wygodniej będzie pani pić przez rurkę, zaraz przyniosę. - Nie trzeba, jestem bardzo spragniona. Kiedy siostra przysunęła Leigh kubek do ust, ranna wyjęła go jej z rąk. - Sama utrzymam - zapewniła pielęgniarkę i nagle ze zdumieniem przekonała się, ile wysiłku kosztowało ją uniesienie zabandaŜowanej ręki, a potem utrzymanie w dłoni kubeczka. Kiedy oddawała go siostrze, ramię jej drŜało, a klatkę piersiową rozsadzał ból. Leigh zaczęła się obawiać, Ŝe obraŜenia są powaŜniejsze, niŜ sądziła. Opadła na poduszkę i zbierała siły, by zadać podstawowe pytanie. - Co ze mną jest? Siostrę Mackey najwyraźniej rozsadzała chęć podzielenia się swoją wiedzą, ale się zawahała. - Powinna pani o to spytać doktora Metcalfa. - Zapytam, ale chciałabym to usłyszeć juŜ teraz od mojej prywatnej pielęgniarki. Nie zdradzę, Ŝe pani mi cokolwiek powiedziała. Siostra tylko takiej zachęty potrzebowała. - Kiedy panią przywieźli, była pani w szoku - wyjaśniła. - Miała pani wstrząśnienie mózgu, hipotermię i złamane Ŝebra. Lekarze podejrzewali teŜ uraz kręgów szyjnych wraz z przyległościami tkanki, czyli, mówiąc po ludzku, problemy z karkiem. Ma pani teŜ liczne głębokie skaleczenia na głowie, rany na ramionach, nogach i klatce piersiowej. Na szczęście

na twarzy jest ich niewiele, poza tym nie są szczególnie głębokie. Oprócz tego siniaki i starta skóra na całym... Leigh uśmiechnęła się o tyle, o ile pozwalała na to opuchnięta warga, i uniosła rękę, przerywając tę litanię obraŜeń. - Czy coś wymaga interwencji chirurgicznej? Pielęgniarkę w pierwszej chwili zaskoczyła ta bezpośredniość, a potem spojrzała na Leigh z uznaniem. - Nie będzie potrzebna operacja - odrzekła, poklepując ją po ramieniu. - A fizykoterapia? - Nie sądzę. Ale niech się pani nastawi, Ŝe przez parę tygodni będzie pani obolała i będą pani doskwierać Ŝebra. Oczywiście, trzeba teŜ bardzo uwaŜać na oparzenia i skaleczenia, nadzorować proces gojenia i zabliźniania się ran, co moŜe przysporzyć problemów... Leigh z uśmiechem przerwała kolejną, przygnębiającą litanię terminów medycznych. - Będę bardzo uwaŜać - zapewniła i przeszła do tematu, który najbardziej zaprzątał jej uwagę. - Gdzie mój mąŜ? Siostra Mackey zawahała się i znowu poklepała ją po ramieniu. - Pójdę się zorientować - oświadczyła i szybko wyszła z pokoju. Leigh została sama, przekonana, Ŝe Logan jest gdzieś w pobliŜu. Wyczerpana tak prostymi czynnościami jak picie i rozmowa, przymknęła oczy i próbowała odtworzyć w pamięci wydarzenia poprzedniego dnia od chwili, gdy rano mąŜ pocałował ją na do widzenia... Był taki podekscytowany, opuszczając ich mieszkanie na Upper East Side, i nie mógł się doczekać, kiedy Leigh przyjedzie do niego do kamiennego domku, gdyŜ mieli tam razem przenocować. Od ponad roku szukał wymarzonej, ustronnej działki w górach, gdzie mógłby wybudować obszerny dom, który dla nich obojga zaprojektował. Znalezienie odpowiedniego miejsca nie było łatwe, bo Logan juŜ rozrysował projekt, więc działka musiała spełniać określone, sztywne wymagania. W czwartek wreszcie trafił na parcelę, dokładnie taką, jak sobie wymarzył. Nie mógł się doczekać, kiedy Leigh ją zobaczy, dlatego uparł się, by ich pierwszą wolną noc z niedzieli na poniedziałek spędzili w domku, naleŜącym do poprzednich właścicieli. - Wprawdzie od lat nikt tam nie mieszkał, ale czekając na ciebie, doprowadzę go do porządku - obiecywał. Leigh rozczulał zapał, z jakim mówił o znienawidzonym sprzątaniu. - Nie ma tam elektryczności ani ogrzewania, napalę jednak w kominku, aŜ będzie huczało, i prześpimy się w śpiworach na podłodze. Zjemy kolację przy świecach, a rano

będziemy podziwiać, jak słońce wschodzi nad wierzchołkami drzew. Naszych drzew. Będzie bardzo romantycznie, obiecuję. Wizje, jakie przed nią roztaczał, napełniały Leigh pełnymi rozbawienia obawami. Grała główną rolę w przedstawieniu, które wczoraj miało premierę na Broadwayu, i spała tylko cztery godziny. Przed wyjazdem w góry musiała jeszcze wystąpić w niedzielnym po- ranku. Potem trzygodzinna podróŜ samochodem do zimnego, opustoszałego, kamiennego domu, a następnie nocleg na podłodze... i pobudka o świcie. - Nie mogę się doczekać - skłamała przekonująco, choć tak naprawdę marzyła, by znowu zapaść w sen. Była dopiero ósma i mogła jeszcze pospać do dziesiątej. Logan połoŜył się równie późno jak ona, ale zdąŜył juŜ się ubrać i palił się do wyjazdu. - Niełatwo tam trafić, więc naszkicowałem ci mapkę z mnóstwem punktów orientacyjnych - powiedział, kładąc kartkę na jej szafce nocnej. - JuŜ załadowałem samochód. Chyba wziąłem wszystko, co trzeba - ciągnął, pochylając się nad Ŝoną i lekko całując ją w policzek. - Plany domu, paliki, sznury, śpiwory. Ale prześladuje mnie poczucie, Ŝe o czymś zapomniałem... - O miotle, mopie i wiadrze? - zaŜartowała sennie Leigh, przekręcając się na brzuch. - Szczotkach ryŜowych i płynach do szorowania? - Zawsze musisz zepsuć mi zabawę - droczył się, łaskocząc wraŜliwe miejsce na jej karku. Leigh ze śmiechem naciągnęła poduszkę na głowę i dalej dyktowała listę sprawunków. - Środki odkaŜające... pułapki na myszy... - Zachowujesz się jak rozbestwiona, wychowana w luksusach gwiazda Broadwayu. - Parsknął śmiechem, przyciskając poduszkę, Ŝeby Leigh nie mogła dalej wyliczać. - A gdzie twoja dusza poszukiwacza przygód? - Zamieszkała w Holiday Inn - odparła spod poduszki. - Kiedyś uwielbiałaś biwaki. To ty nauczyłaś mnie Ŝycia na łonie natury. Nawet proponowałaś, abyśmy spędzili miodowy miesiąc pod namiotem! - Bo wtedy nie było nas stać na Holiday Inn. Ze śmiechem zabrał poduszkę i potargał włosy Leigh. - Wyjedź zaraz po przedstawieniu. Nie spóźnij się. - Wstał i ruszył do drzwi sypialni. - Wiem, Ŝe o czymś zapomniałem.

- Woda pitna, świece, czajnik do kawy? - ochoczo wyliczała Leigh. - Jedzenie na kolację? Gruszka dla mnie na śniadanie? - Koniec z gruszkami. UzaleŜniłaś się - rzucił przez ramię. - Od tej pory wyłącznie kasza manna ze śliwkami. - Sadysta - wymamrotała Leigh w poduszkę. Po chwili usłyszała trzaśnięcie drzwi wyjściowych. UłoŜyła się na wznak i z uśmiechem patrzyła na Central Park, rozciągający się za oknami sypialni. Udzielał jej się zapał Logana, opowiadającego o działce w górach, ale najbardziej cieszyła ją jego beztroska. Trzynaście lat temu, kiedy się pobierali, byli tacy młodzi i biedni. Wtedy praca stanowiła konieczność, potem stała się przyzwyczajeniem. Do małŜeństwa wnieśli wspólnie osiemset dolarów w gotówce, jeszcze ciepły dyplom architekta Logana, duŜy krąg znajomych jego matki i nieodkryty talent aktorski Leigh, a przede wszystkim wzajemną, niezachwianą wiarę we współmałŜonka. Na tych fundamentach zbudowali wspaniały związek, ale od paru miesięcy oboje mieli tyle zajęć, Ŝe ich poŜycie seksualne praktycznie zanikło. Leigh została wciągnięta w wir przygotowań do premiery nowej sztuki, podczas gdy całą uwagę Logana pochłaniały zawiłości najnowszego i jak do tej pory największego przedsięwzięcia finansowego. LeŜąc w łóŜku i wpatrując się w zasnute chmurami, listopadowe niebo, uznała teraz, Ŝe zdecydowanie odpowiada jej perspektywa wieczoru przy kominku, spędzonego na kochaniu się z męŜem. Zamierzali powiększyć rodzinę i Leigh nagle uświadomiła sobie, Ŝe dziś jest nawet odpowiedni moment na poczęcie. Sennie wyobraŜała sobie nadchodzący wieczór, gdy do sypialni weszła ubrana w płaszcz Hilda z tacą. - Pan Manning powiedział, Ŝe pani juŜ nie śpi, więc przed wyjściem przyniosłam śniadanie. Poczekała, aŜ Leigh usiądzie na łóŜku, i podała tacę z ulubionym śniadaniem pracodawczyni: biały ser, gruszka i kawa. - Posprzątałam po przyjęciu. Mam jeszcze coś zrobić? - Wykluczone. Ciesz się wolnym dniem. Przenocujesz dziś u siostry w New Jersey? Hilda skinęła głową. - Mówiła, Ŝe ostatnio miała świetną passę u Harraha. MoŜe się tam wybierzemy. Leigh ukryła uśmiech. Hilda była chodzącym wzorem wszelkich cnót, bez Ŝadnych słabości - z wyjątkiem Jednorękich bandytów” w Atlantic City. - Wrócimy dopiero jutro późnym popołudniem. - Leigh zaświtała nagle doskonała myśl. - Ja pojadę prosto do teatru, a pan Manning umówił się na jakąś słuŜbową kolację, która

na pewno się przeciągnie. Nie ma sensu, Ŝebyś wracała tu jutro wieczorem. Spędź z siostrą dwa dni i sprawdź automaty do gry w innych kasynach. Perspektywa aŜ dwóch wolnych dni zatrzęsła umysłem gospodyni. Na jej wyrazistej twarzy widać było wewnętrzną walkę. Leigh znowu uśmiechnęła się lekko. Hilda Brunner juŜ dawno wypowiedziała wojnę Brudowi i Bałaganowi. Była nieustraszonym Ŝołnierzem, niestrudzonym generałem, który co dzień wkraczał na pole bitwy uzbrojony w odkurzacz i środki czyszczące. Ponura mina gospodyni świadczyła o bezpośrednim zagroŜeniu atakiem ze strony wrogich jednostek. Dla Hildy dwa dni wolne z rzędu równały się tchórzliwej, bezwarunkowej kapitulacji, a to nie mieściło jej się w głowie. Z drugiej jednak strony, gdyby skorzystała z propozycji Leigh, mogłaby spędzić z siostrą całe dwa dni na grze w kasynie. Powiodła wzrokiem po nieskazitelnie czystej sypialni - prywatnym polu bitwy - próbując oszacować prawdopodobny rozmiar strat, gdyby nie sprzątała tu przez całe dwa dni. - Muszę się nad tym zastanowić. - Naturalnie. - Leigh z trudem zachowywała powagę. - Hildo! - zawołała, gdy Niemka ruszyła do drzwi. Gospodyni odwróciła się, zaciskając pasek brązowego płaszcza. - Tak, proszę pani? - Jesteś nieoceniona. Leigh zamierzała wyjść z teatru o czwartej, ale po porannym przedstawieniu reŜyser i autor postanowili wprowadzić drobne korekty do dwóch scen i spierali się w nieskończoność, co zmienić, najpierw sprawdzając jedną wersję, potem kolejną. W rezultacie wyruszyła w drogę po osiemnastej. W mieście jazdę utrudniała fatalna pogoda: mgła i prószący śnieg. Leigh dwukrotnie dzwoniła do Logana, by uprzedzić, Ŝe się spóźni, lecz nie odbierał: albo zostawił komórkę i gdzieś wyszedł, albo w górach nie było zasięgu. Nagrała więc tylko wiadomości w jego poczcie głosowej. W miarę jak zbliŜała się do celu, śnieg gęstniał, sypiąc coraz mocniej, a wiatr dramatycznie przybrał na sile. Mercedes sedan Leigh był dość masywny i dobrze się go prowadziło, ale musiała bardzo uwaŜać na śliskiej drodze, zwłaszcza Ŝe widoczność spadła do około pięciu metrów. Często nie dostrzegała nawet znaków drogowych, a tym bardziej nieduŜych punktów orientacyjnych, które Logan zaznaczył na mapce. PrzydroŜne restauracje i stacje benzynowe, które zwykle o dwudziestej drugiej były jeszcze otwarte, dziś zamknięto wcześniej, a na opustoszałych parkingach nie stały Ŝadne samochody. Leigh dwukrotnie

zawracała, pewna, Ŝe przegapiła jakiś skręt albo drogę. PoniewaŜ jednak nie miała gdzie się spytać o wskazówki, nie pozostawało jej nic innego, tylko podąŜać naprzód i szukać. Kiedy, jak jej się wydawało, znajdowała się juŜ parę kilometrów od celu, skręciła w nieoznakowany podjazd, zagrodzony płotem, zapaliła lampkę samochodową i jeszcze raz przyjrzała się mapce Logana. Była niemal pewna, Ŝe jakieś trzy kilometry temu przegapiła zjazd, który mąŜ opisał następująco: „około sześćdziesięciu metrów na południe przed ostrym zakrętem, tuŜ za nieduŜą, czerwoną stodołą”. Okolicę przykrywała teraz jednolita, gładka śnieŜna poducha. To, co Leigh mogła uznać za niewielką stodołę, równie dobrze mogłoby być duŜą, czarną szopą, niskim silosem albo stadem zamarzniętych krów; mimo to postanowiła jednak zawrócić i jeszcze raz sprawdzić. Wrzuciła wsteczny bieg i ostroŜnie zawróciła. Kiedy pokonała ostry zakręt z mapki Logana, jeszcze bardziej zwolniła, rozglądając się za Ŝwirowanym, bocznym traktem, ale zbocze było zbyt strome, a okolica zbyt dzika, by ktokolwiek zrobił tam sobie drogę dojazdo- wą. Leigh zdjęła nogę z hamulca i zaczęła się rozpędzać, gdy nagle za nią błysnęły światła reflektorów samochodu, który właśnie pokonał zakręt. ZbliŜały się z przeraŜającą, zawrotną prędkością, a Leigh nie mogła szybko się rozpędzić na ośnieŜonej drodze, tamten kierowca zaś najwyraźniej miał problemy z hamowaniem. Zjechał na lewy pas, by nie uderzyć jej w tył, stracił panowanie nad pojazdem i wbił się w mercedesa tuŜ za drzwiczkami Leigh. To, co potem nastąpiło, pamiętała z przeraŜającą dokładnością: wybuch poduszek powietrznych, zgrzyt miaŜdŜonego metalu i trzask szkła, gdy mercedes uderzył w barierkę i wypadł na strome zbocze. Runął w dół, z ogłuszającym łomotem obijając się o pnie drzew i kamienie. Ostatnie odbicie, krótki bezruch i nagle ponaddwutonową masą zmiaŜdŜonej stali wstrząsnęła eksplozja. Przypięta pasem Leigh jak ogłuszony nietoperz wisiała głową w dół w przewróconym samochodzie. Nagle zewsząd otoczyła ją jasność. Jaskrawe światło. Kolorowe refleksy. śółte, pomarańczowe i czerwone. Ogień! PrzeraŜenie wyostrzyło jej zmysły. Namacała przycisk pasa, runęła na sufit przewróconego mercedesa i pojękując zaczęła gramolić się przez otwór, który jeszcze niedawno był szybą od strony pasaŜera. Po ramionach i nogach spływała jej lepka, wilgotna krew, zalewając oczy. Nie mogła się przecisnąć w grubej kurtce i właśnie ją ściągała, gdy zapora, na której zatrzymał się samochód, nagle ustąpiła. Leigh usłyszała swój przenikliwy krzyk, gdy płonący wóz potoczył się w dół. Przez chwilę wydawało jej się, Ŝe leci w powie- trzu, a potem juŜ tylko sunął po zboczu, by wreszcie z ogłuszającym pluskiem wylądować w lodowatej wodzie.

LeŜąc z zamkniętymi oczami na szpitalnym łóŜku, Leigh odtwarzała w pamięci tamtą chwilę i serce znowu waliło jej jak młotem. Ułamki sekund po lądowaniu w wodzie samochód zaczął tonąć. Śmiertelnie przeraŜona Leigh rozpaczliwie dudniła pięściami we wszystko, czego mogła dotknąć. Namacała nad głową duŜy otwór i wysunęła się z auta. Nie zwaŜając na rozdzierający płuca ból, resztkami sił próbowała wydostać się na powierzchnię. Wydawało jej się, Ŝe minęła cała wieczność, nim poczuła na twarzy smagnięcie lodowatego wiatru i zaczerpnęła tchu. Usiłowała płynąć, ale przy kaŜdym ruchu jej klatkę piersiową przeszywał ból, a osłabione ramiona odmawiały posłuszeństwa. Nieskoordynowane ruchy nie posuwały jej naprzód, rozpaczliwie siekła lodowatą wodę, ale mięśnie jej sztywniały, a panika ani upór nie wystarczyły, by wygrać z nurtem i zacząć płynąć. Głowę juŜ miała pod wodą, gdy nagle wyczuła ręką coś szorstkiego i twardego: gałąź częściowo zanurzonego, zwalonego drzewa. Leigh chwyciła ją z całej siły, zamierzając potraktować konar jak koło ratunkowe, ale wtedy uświadomiła sobie, Ŝe owo drzewo wyrastało z brzegu. Podciągnęła się i mozolnie wdrapała na pień. Po chwili woda sięgała jej juŜ tylko do ramion, pasa, a wreszcie do kolan. DrŜąc na całym ciele i szlochając z ulgi, usiłowała przeniknąć wzrokiem gęstą zasłonę padającego śniegu i wypatrzyć szlak, który musiał zostawić po sobie rozbijający się o drzewa mercedes. Niestety, nigdzie nie było widać ani ścieŜki, ani pobocza. Walcząc z przenikliwym zimnem i gałęziami smagającymi jej twarz, Leigh z trudem pięła się po stromym zboczu, którego nie widziała, ku drodze, która wcale nie musiała tam być. Pamiętała, Ŝe wreszcie wspięła się na górę, a potem natychmiast zwinęła się w kłębek na czymś płaskim i wilgotnym. Reszta wydarzeń tonęła we mgle niepamięci. Z wyjątkiem jednego wspomnienia: dziwne, jasne światło i męŜczyzna - wściekły facet, przeklinający ją w Ŝywy kamień. Leigh wyrwał z zamyślenia natarczywy głos męŜczyzny, stojącego obok łóŜka. - Pani Kendall? Pani Kendall, przepraszam, ale musimy z panią porozmawiać. Leigh uchyliła powieki i tępo wpatrywała się w męŜczyznę i kobietę z grubymi, zimowymi kurtkami przewieszonymi przez ramię, stojących przy łóŜku. Krępy męŜczyzna wyglądał na czterdzieści parę lat, miał ciemne włosy i śniadą cerę. Kobieta była znacznie młodsza, nieco wyŜsza i bardzo ładna. Długie, ciemne włosy miała ściągnięte w kucyk. - Jestem detektyw Shrader z nowojorskiej policji - przedstawił się męŜczyzna - a to detektyw Littleton. Mamy do pani kilka pytań. Leigh przypuszczała, Ŝe chcą rozmawiać o wypadku, ale była zbyt znuŜona, by dwukrotnie go opisywać - raz w rozmowie z nimi, a potem Loganowi.

- Mogą państwo zaczekać, aŜ wróci mój mąŜ? - Skąd? - zapytał Shrader. - Stamtąd, dokąd poszedł. - Wie pani, gdzie jest? - Nie, ale siostra juŜ po niego poszła. Detektywi Shrader i Littleton wymienili spojrzenia. - Pielęgniarce polecono, by wezwała nas natychmiast, gdy pani odzyska przytomność - wyjaśnił Shrader i spytał bez ceremonii: - Pani Kendall, kiedy pani ostatnio widziała męŜa? Leigh ogarnęło przeraŜenie - to pytanie nie wróŜyło dobrze. - Wczoraj rano, zanim wyruszył w góry. Miałam do niego dojechać w niedzielę po przedpołudniowym przedstawieniu, ale nie dotarłam na miejsce - wyjaśniła niepotrzebnie. - Wczoraj był poniedziałek, teraz jest wtorek wieczór - odrzekł ostroŜnie Shrader. - Przywieziono panią do szpitala w poniedziałek o szóstej rano. Lęk sprawił, Ŝe Leigh zapomniała o swoim poranionym ciele. - Gdzie mój mąŜ? - spytała ostro, dźwigając się na łokciach. Syknęła, gdy jej klatkę piersiową przeszył ostry ból. - Czemu go tu nie ma? Co się stało? - Najprawdopodobniej nic - pośpiesznie uspokoiła ją detektyw Littleton. - Zapewne odchodzi od zmysłów, zastanawiając się, czemu pani nie dotarła na miejsce. Problem w tym, Ŝe nie moŜemy się z nim skontaktować, by zawiadomić go o pani wypadku. - Od dawna próbujecie? - Od wczoraj rano, gdy zwróciła się do nas o pomoc drogówka - wyjaśnił Shrader. - Natychmiast wysłaliśmy funkcjonariusza do państwa mieszkania w Upper East Side, ale nikogo tam nie było. - Umilkł, jakby chciał dać jej czas na przyswojenie sobie tej informacji. - Funkcjonariusz rozmawiał z portierem - podjął - i dowiedział się, Ŝe mają państwo gospodynię, niejaką Hildę Brunner. Poprosił, by zawiadomić go, gdy tylko się zjawi. Leigh miała wraŜenie, Ŝe pokój zaczyna się kołysać. - Czy ktoś juŜ rozmawiał z Hildą? - Tak. Detektyw Shrader wyjął z kieszeni flanelowej koszuli notatnik i zajrzał do niego. - Pani Brunner weszła do budynku w poniedziałek dwadzieścia po drugiej. Portier zawiadomił Perkinsa, który zjawił się tam o czternastej czterdzieści i porozmawiał z gospodynią. Niestety, pani Brunner nie znała państwa planów na sobotni wieczór. Następnie funkcjonariusz poprosił ją o odsłuchanie wiadomości na automatycznej sekretarce, co teŜ uczyniła. Od trzynastej czternaście w niedzielę do czternastej czterdzieści pięć w poniedziałek

zostawiono siedemnaście wiadomości, ale nie było wśród nich ani jednej od pani męŜa. - Zatrzasnął notatnik. - To, niestety, wszystko, co do tej pory zdołaliśmy ustalić. Ale - zapewnił szybko - burmistrz i kapitan Holland kazali przekazać, Ŝe nowojorska policja udzieli pani wszelkiej niezbędnej pomocy. Dlatego nas tu przysłano. Leigh opadła na poduszki. Ciągle jeszcze nie w pełni ogarniała tę dziwaczną i przeraŜającą sytuację. - Nie znacie miejsca pobytu mojego męŜa. Gdyby sądził, Ŝe coś mi się stało, nie dzwoniłby tylko do domu, ale postawiłby na nogi policję, gubernatora i wszystkie komisariaty w promieniu dwustu kilometrów. Sam takŜe by mnie szukał. Musiało mu się coś stać, coś strasznego, bo inaczej... - Zbyt pochopnie wyciąga pani wnioski - przerwała zdecydowanie detektyw Littleton. - MoŜe nie mógł skorzystać z telefonu ani opuścić tamtego domu. ŚnieŜyca przerwała linie telefoniczne i elektryczne w promieniu stu siedemdziesięciu kilometrów. Jeszcze nie wszędzie przywrócono łączność ze światem. Spadło prawie pół metra śniegu, który wcale się nie topi. Miejscami potworzyły się dwumetrowe zaspy, pługi przetarły dopiero główne arterie. Boczne drogi i trasy dojazdowe są w większości nieprzejezdne. - W tym domku i tak nie ma prądu ani telefonu, a Logan nie rozstaje się z komórką - odparowała Leigh, z minuty na minutę coraz bardziej zaniepokojona. - Zawsze ją przy sobie nosi, a mimo to nie próbował się ze mną skontaktować, nie ostrzegł przed śnieŜycą, nie poradził, abym została w domu. PrzecieŜ widział, co się dzieje. To nie w jego stylu. Spróbowałby się do mnie dodzwonić. - Zapewne nie mógł zatelefonować z komórki - tłumaczyła detektyw Littleton z uspokajającym uśmiechem. - Moja teŜ słabo tu odbiera. Powiedziała pani, Ŝe w domku nie ma elektryczności, więc mógł podłączyć komórkę tylko do ładowarki samochodowej. ŚnieŜyca nadeszła niespodziewanie. Jeśli mąŜ akurat wtedy się zdrzemnął albo robił coś innego, to kiedy zdał sobie sprawę z powagi sytuacji, było juŜ za późno, by dostać się do samochodu i telefonu. Nie ma pani pojęcia, jak olbrzymie potworzyły się zaspy. - MoŜe i ma pani rację. - Leigh ustąpiła, kurczowo trzymając się niezbyt przekonującej, lecz w miarę prawdopodobnej teorii, Ŝe Loganowi nic się nie stało, tylko nie moŜe zadzwonić ani wykopać dŜipa ze śniegu. Shrader wyjął z kieszeni długopis i znowu otworzył notes. - MoŜe nam pani wytłumaczy, gdzie jest ów domek, to pojedziemy tam i skontrolujemy sytuację. Leigh znowu poczuła przeraŜenie.

- Nie wiem, gdzie jest. Logan narysował mi mapkę, ale nie podał mi adresu. - W porządku, gdzie ta mapka? - W samochodzie. - A gdzie samochód? - Na dnie jeziora albo strumienia gdzieś w pobliŜu miejsca, w którym mnie znaleziono. Ale czekajcie... Narysuję wam drugą - dodała szybko, sięgając po notatnik detektywa Shradera. DrŜącą ze zmęczenia i zdenerwowania ręką naszkicowała jedną mapkę, potem drugą. - Chyba ta druga powinna być dobra - powiedziała. - Logan napisał mi teŜ wskazówki. - Przewróciła kartkę i próbowała odtworzyć w pamięci uwagi męŜa. - Jakie to były wskazówki? - Punkty orientacyjne, po których miałam poznać, Ŝe zbliŜam się do zjazdów albo skrętu. - Skończywszy, oddała notes Shraderowi, ale zwróciła się do detektyw Littleton: - Odległości mogą się nie zgadzać. Nie jestem pewna, czy miałam skręcić w prawo niecały ki- lometr za starą stacją benzynową, czy ponad kilometr. Padał gęsty śnieg - mówiła zdławionym głosem, z trudem hamując łzy. - I nie mogłam... Nie zauwaŜyłam niektórych punktów orientacyjnych. - Ale my je znajdziemy, pani Kendall - automatycznie uspokoił ją Shrader. Zamknął notes i włoŜył kurtkę. - A na razie burmistrz, komisarz policji i nasz kapitan przesyłają pani pozdrowienia. Leigh odwróciła się, by ukryć łzy, spływające po policzkach. - Panie Shrader, nazywam się Manning i tak proszę się do mnie zwracać. Kendall to mój pseudonim artystyczny. Shrader i Littleton milczeli, dopóki nie zamknęły się za nimi drzwi windy. - ZałoŜę się, Ŝe Manning próbował ją odnaleźć w tej śnieŜycy - odezwał się pierwszy Shrader. - A jeśli tak, to mamy teraz o jedną mroŜonkę więcej. Osobiście Samantha Littleton miała własne, mniej drastyczne teorie na temat zniknięcia Logana Manninga, ale nawet nie próbowała ich przedstawiać. Od dwóch dni - czyli od kiedy Holland oderwał jej kolegę od dochodzenia w sprawie morderstw i wysłał go z Sam w góry - do Shradera lepiej było się nie zbliŜać. Nie dziwiła się, Ŝe się wściekł i poczuł uraŜony, gdy zrobiono z niego, jak to określił, „niańkę gwiazdy”. Shrader był starym wyjadaczem, zapracowanym, nieustępliwym oficerem dochodzeniowym w wydziale zabójstw, z rekordową liczbą rozwiązanych spraw. Samantha zaś od niedawna słuŜyła w policji, a do XVIII posterunku przydzielono ją dopiero dwa tygodnie temu. Tam chwilowo zastępowała partnera Shradera, który zachorował. Pamiętając o rosnącej stercie nie-

rozwiązanych spraw, Sam rozumiała, a nawet podzielała rozdraŜnienie kolegi, lecz szczyciła się tym, Ŝe potrafi zapanować nad gniewem i nie wyładowuje go na innych. Od dwóch dni znosiła typowo męskie wybuchy złości i ciągłe rozdraŜnienie detektywa. UwaŜała je za śmieszne lub niedojrzałe albo nieco denerwujące - bądź jedno i drugie. Zdecydowała się podjąć pracę w wydziale zdominowanym przez macho; wielu kolegów nie akceptowało inwazji kobiet na to wyłącznie męskie terytorium. Ale w przeciwieństwie do koleŜanek, Sam nie szukała akceptacji męŜczyzn ani nie zamierzała dowodzić, Ŝe we wszystkim im dorównuje. I bez tego wiedziała, Ŝe tak jest. Wychowała się z szóstką starszych braci zakapiorów i mając dziesięć lat, zrozumiała, Ŝe gdy któryś z nich ją uderzy, na nic się zdadzą próby oddania mu z nawiązką. Znacznie łatwiejsze i o wiele bardziej satysfakcjonujące okazało się schodzenie im z oczu. A potem wysunięcie nogi. Dorosła i nadal z powodzeniem stosowała tę samą taktykę. Teraz nawet było to łatwiejsze, bo rozbrajała męŜczyzn śliczną buzią i miękkim głosem. A ci głupcy brali ją za słodką idiotkę. Fakt, Ŝe męŜczyźni - zwłaszcza na pierwszym etapie znajomości - jej nie doceniali, bynajmniej nie przeszkadzał Sam. Bawiło ją to i dawało jej przewagę. Mimo to naprawdę lubiła i szanowała większość męŜczyzn. A przy tym rozumiała ich, dlatego nie przejmowała się słabostkami i niemądrymi przyzwyczajeniami drugiej płci. Trudno było ją zaskoczyć albo wyprowadzić z równowagi. Wychowała się przecieŜ z sześcioma starszymi braćmi. Wszystko juŜ widziała i słyszała. - Niech to jasny szlag! - zaklął nagle Shrader, waląc pięścią w ścianę obok windy. Sam z niewzruszonym spokojem zapinała kurtkę. Nie spytała, co się stało. Jej kolega po prostu naleŜał do tych męŜczyzn, którzy klną i walą, w co popadnie. Potem zwykle czuli się zobowiązani do wyjaśnienia. Co teŜ nastąpiło i w tym wypadku. - Musimy wrócić na górę. Zapomniałem spytać, jak wyglądał samochód jej męŜa. - Biały dŜip cherokee, fabrycznie nowy, zarejestrowany na firmę Manning Development - odrzekła Sam, wyjmując z kieszeni rękawiczki. - Wcześniej zadzwoniłam do rejestru pojazdów, w razie gdyby pani Manning nie mogła mówić. - Telefonowałaś ze swojej komórki? - droczył się Shrader. - Tej samej, która nie ma tu zasięgu? - Ni mniej, ni więcej - potwierdziła z uśmiechem. Drzwi windy się otworzyły. - Pani Manning potrzebowała jakiegoś wyjaśnienia nieobecności męŜa, a to wydawało mi się najbardziej przekonujące.

W holu szpitala Dobrego Samarytanina nie było nikogo oprócz dwóch męŜczyzn, czyszczących posadzkę. Shrader podniósł głos, by przekrzyczeć hałas maszyn. - Jeśli podczas kaŜdej rozmowy z rodziną ofiar będziesz tak się roztkliwiać i cackać, nie wytrzymasz w wydziale zabójstw nawet dwóch miesięcy, Littleton. - Wytrzymałam juŜ dwa tygodnie - odparła beztrosko. - Gdyby cię nie przenieśli do wydziału zabójstw, siedziałbym teraz przy swoim biurku, robiąc, co do mnie naleŜy, zamiast grzać tu fotel. - MoŜe, ale gdyby mnie nie przenieśli, nie miałabym zaszczytu poznania ciebie. Shrader łypnął na nią podejrzliwie, doszukując się złośliwości, lecz Sam uśmiechała się niewinnie. - Logan Manning nie kwalifikuje się nawet do kategorii zaginionych. Po prostu gdzieś się zawieruszył. - I sądzisz, Ŝe to przeze mnie kapitan Holland nas tu wysłał? - śebyś wiedziała. - Pchnął ramieniem drzwi i powiew lodowatego wiatru omal nie wcisnął obojga z powrotem do środka. - Manningowie są VIP - ami. Przyjaźnią się z burmistrzem i komisarzem Trumantim, więc Holland postanowił przysłać do pani Manning kogoś „wyrobionego towarzysko”. Sam uznała to za Ŝart. - I niby tym kimś jestem ja? - Tak uwaŜa. - To czemu przysłał teŜ ciebie? - W razie gdyby trzeba było poprowadzić prawdziwe dochodzenie. - Shrader czekał, aŜ Sam odetnie się za tę złośliwość, a gdy milczała, poczuł się jak skończony łajdak. Naprawił to, Ŝartując z siebie. - A poza tym uwaŜa, Ŝe mam świetny tyłek. - To teŜ ci powiedział? - Nie, ale widziałem, jak mi się przyglądał. Sam parsknęła śmiechem. Shrader zdawał sobie sprawę, Ŝe trudno go nazwać urodziwym. Przy pierwszym spotkaniu budził wręcz przeraŜenie. Miał zaledwie sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, a matka natura obdarzyła go przy tym nieproporcjo- nalnie szerokimi barami, byczym karkiem, kwadratową głową, masywną szczęką i przenikliwymi, głęboko osadzonymi; ciemnobrązowymi oczami. Gdy marszczył brwi, przypominał jej rozzłoszczonego rottweilera. Kiedy ich nie marszczył, równieŜ przypominał rottweilera. I odrobinę buldoga. Dlatego czasem nazywała go w duchu BuldoŜerem.

Tymczasem na drugim piętrze szpitala w nogach łóŜka Leigh stał młody lekarz, czytając jej kartę. Potem wyszedł cicho, zamykając za sobą drzwi. Dodatkowa porcja morfiny, którą zalecił, właśnie zaczynała krąŜyć w Ŝyłach pacjentki, kojąc fizyczny ból. Leigh szukała ukojenia we wspomnieniach ostatniego wspólnego wieczoru z Loganem, gdy wszystko układało się jak w bajce, a przyszłość rysowała się tak jasno. Sobotni wieczór. Jej urodziny. I premiera najnowszej sztuki Jasona Solomona. Po przedstawieniu Logan wydał huczne przyjęcie dla uczczenia obu tych okazji...

ROZDZIAŁ 2 Brawo! Brawo! Szósta kurtyna i niecichnąca burza oklasków. Aktorzy stali rzędem na scenie, kłaniając się po kolei, ale dopiero gdy Leigh wysunęła się przed kolegów, aplauz wzrósł do ogłuszającego crescendo. Zapalono światła na widowni i Leigh widziała, jak Logan zrywa się z miejsca w pierwszym rzędzie, z dumą oklaskując ją gorąco. Uśmiechnęła się do niego, a on uniósł do góry kciuk. Kiedy wreszcie kurtyna opadła, Leigh weszła za kulisę, gdzie stał rozpromieniony Jason. - Staliśmy się hitem sezonu, Jasonie - zawołała, mocno go ściskając. - Ukłońmy się jeszcze raz. Tym razem tylko my dwoje - poprosił. Jason kłaniałby się, nawet gdyby na widowni został tylko jeden widz. - Nie ma mowy - odparła z uśmiechem. - Dość juŜ się nakłanialiśmy. Pociągnął ją za rękę; radosny, trzydziestopięcioletni dzieciak: genialny, niedoceniający siebie, wraŜliwy, samolubny i egocentryczny, wierny, kapryśny i po prostu dobry. - Chodźmy, Leigh. Ten ostatni, maleńki ukłon. Zapracowaliśmy na niego. Tłum zaczął skandować: „Autor! Autor!” i Jason jeszcze szerzej się uśmiechnął. - Naprawdę chcą mnie zobaczyć! Rozsadzała go radość. Leigh przyglądała mu się z mieszaniną macierzyńskiej czułości i podziwu. Jason Solomon nieraz czarował ją swoim intelektem, ranił brakiem delikatności i rozczulał łagodnością. Ci, którzy go nie znali, uwaŜali go za czarującego ekscentryka. Ci, którzy poznali go bliŜej, widzieli w nim genialnego, denerwującego egocentryka. Dla Leigh, która go znała i uwielbiała, stanowił klasyczny przykład dychotomii. - Słyszysz te oklaski? - nalegał, ciągnąc ją za rękę. - Wyjdźmy na scenę... Leigh nie mogła zepsuć mu tej przyjemności. - Idź - powiedziała, cofając się. - Ja tu zostanę. Ale nie zwolnił uścisku, tylko pociągnął ją na scenę. I tak oto widzom ukazała się wleczona, zaskoczona Leigh z Jasonem. Ta niewyreŜyserowana scenka oczarowała publiczność. Nagle dwie gwiazdy Broadwayu okazały się rozbrajająco ludzkie. Grzmotowi oklasków towarzyszyły wybuchy śmiechu.

Po tym występie Jason próbowałby znowu wyciągnąć ją na scenę, tym razem jednak Leigh wyrwała rękę i uciekła ze śmiechem. - Zapamiętaj tę starą mądrość - zawołała przez ramię. - Zawsze naleŜy pozostawiać niedosyt! - Co za banał - oburzył się dramaturg. - Lecz jakŜe prawdziwy. Zawahał się, ale poszedł z nią za kulisy, gdzie tłoczyli się aktorzy i pozostali członkowie ekipy, wzajemnie sobie gratulując oraz dziękując. Jason i Leigh wielokrotnie przystawali, włączając się do ogólnych podziękowań i uścisków. - A nie mówiłem? Dwudziesty ósmy to mój szczęśliwy dzień. - I miałeś rację - przyznała Leigh. Jason upierał się, by wszystkie jego sztuki miały premierę dwudziestego ósmego. Tak było i z „Zaślepieniem”, choć w zasadzie na Broadwayu nie urządzano premier w soboty. - Napiłbym się szampana - oznajmił Jason, gdy zbliŜali się do garderoby Leigh. - Ja teŜ, ale najpierw muszę się przebrać i zmyć makijaŜ. Goście czekają, chciałabym przed północą dotrzeć na przyjęcie. Krytyk teatralny gratulował reŜyserowi. Jason przez chwilę bacznie mu się przyglądał. - Nikt się nie obrazi, jeśli się spóźnimy. - Jason! - zgromiła go ze śmiechem Leigh. - To przyjęcie na moją cześć. Wypadałoby zjawić się przed końcem. - Coś w tym jest - ustąpił, niechętnie odrywając wzrok od krytyka. Wszedł za nią do pełnej kwiatów garderoby. Garderobiana juŜ czekała, by pomóc Leigh zdjąć tanią bawełnianą bluzkę i spódnicę, w których grała w ostatnim akcie. - Od kogo to? - Jason podszedł do wielkiego kosza królewskich, białych orchidei. - Musiały kosztować majątek. Leigh zerknęła na olbrzymi bukiet. - Nie mam pojęcia. - Jest liścik. - Jason juŜ sięgał po kopertę. - Mogę przeczytać? - A czy zdołam cię powstrzymać? - odparła ze śmiechem. Wścibstwo Jasona było legendarne. Schowana za parawanem Leigh zdjęła kostium i narzuciła szlafrok. Potem siadła przy toaletce przed jasno oświetlonym lustrem. Trzymając w ręku kopertę, Jason szelmowsko mrugnął do odbicia w lustrze. - Widzę, Ŝe podbiłaś serce jakiegoś gościa z grubą kasą. Kawa na ławę, skarbie. Co to za jeden? Wiesz, Ŝe moŜesz śmiało mi się zwierzyć ze swoich niecnych postępków.

Leigh parsknęła śmiechem. - Nigdy nie potrafiłeś dochować tajemnicy. Ani o niecnych postępkach, ani o cnych. - Racja, ale i tak powiedz, od kogo to? - A co jest napisane w liściku? Jason nie odpowiedział, tylko podał jej kartkę, by sama przeczytała. „Kochaj mnie”. Leigh na moment ściągnęła brwi zaskoczona, a potem uśmiechnęła się, odłoŜyła list i zaczęła zmywać charakteryzację. - To od Logana. - Od kiedy to mąŜ przysyła ci bukiet orchidei za tysiąc dolarów i prosi, Ŝebyś go kochała? Leigh metodycznie nakładała na twarz krem i wacikami usuwała makijaŜ. - Kiedy Logan dyktował kwiaciarce, co ma być na bileciku, biedaczce coś się pokręciło i tak z „Kocham - Ja” zrobiło się „Kochaj mnie”. Jason namierzył butelkę dom perignona chłodzącą się w wiaderku. - Logan nie podpisałby się „Ja”, tylko swoim imieniem - podwaŜył jej wersję, wyjmując z lodu butelkę i odrywając czarną folię przy korku. - To moja wina - przyznała się skruszona. - Logan od miesięcy myślał wyłącznie o projekcie Crescent Plaza. Mówiłam, Ŝeby wreszcie trochę się wyluzował. Dlatego postanowił wykrzesać z siebie odrobinę spontaniczności. - Logan? Spontaniczny? Chyba Ŝartujesz. Nalał szampana do kieliszków. Jeden, dla Leigh, postawił na toaletce, a sam usiadł ze swoim na kanapie. Wyciągnął nogi na niskim stoliku i skrzyŜował je w kostkach. - MoŜe nie zauwaŜyłaś, ale twój mąŜ uwaŜa, Ŝe pięciogwiazdkowa restauracja to po prostu słabo oświetlona sala konferencyjna, gdzie zamiast długopisów leŜą sztućce. Aktówkę traktuje jak niezbędne wyposaŜenie modnego męŜczyzny i ustawia kije golfowe we właściwej kolejności. - Przestań się go czepiać. Logan to wybitny biznesmen. - Logan to wybitny nudziarz - odparował Jason, nie mogąc odmówić sobie drobnej kąśliwości wobec kogoś, kogo podziwiał i komu nieco zazdrościł. - Jeśli pragniesz odrobiny szaleństwa i spontaniczności, to czemu nie poromansujesz ze mną, zamiast zadawać się z tym gościem od orchidei. Spojrzała na niego z czułością i rozbawieniem, puszczając mimo uszu wzmiankę o orchideach. - Jasonie, przecieŜ jesteś gejem.

- No cóŜ... - ustąpił. - To rzeczywiście nieco komplikuje sytuację. - Co słychać u Erica? - zmieniła temat. Eric od pół roku był „drugą połówką” Jasona, co u zmiennego dramaturga stanowiło rekord. - Nie zauwaŜyłam go w pierwszym rzędzie. - Był - rzucił obojętnie Jason. Inaczej zaplótł nogi i całą uwagę skupił na czarnych lakierkach. - Szczerze powiedziawszy, Eric powoli zaczyna mnie nuŜyć. - A ty szybko się nudzisz - dokończyła Leigh, patrząc na niego znacząco. - Owszem. - Gdybyś mnie pytał o zdanie... - Czego, naturalnie, nie zamierzam robić - przerwał. - A czego ja nie zamierzam ci oszczędzić. OtóŜ, moim zdaniem, powinieneś rozejrzeć się za kimś mniej do ciebie podobnym; za kimś, kto dzięki temu nie będzie tak przewidywalny, więc szybko cię nie znudzi. Poszukaj kogoś, kto ustawia kije golfowe we właściwej kolejności. - I jest tak przystojny, Ŝe nie będę dostrzegał, jaki z niego nudziarz? Wiesz co? Nawet znam kogoś takiego. Tak ochoczo się zgodził, Ŝe Leigh spojrzała na niego podejrzliwie. Wyrzuciła wacik do kosza i zaczęła się malować. - Naprawdę? - śebyś wiedziała - odparł z szelmowskim uśmiechem. - Ma gęste, jasne włosy, spłowiałe na słońcu, cudowne oczy i fantastyczną sylwetkę. Jak na mój gust trochę za bardzo ulizany, ale skończył trzydzieści pięć lat, a szukam właśnie faceta w tym wieku. Pochodzi ze starej, nowojorskiej arystokracji. Rodzina straciła majątek długo przed jego narodzeniem, więc czuł się w obowiązku odbudować rodzinną fortunę. Co teŜ uczynił... Do Leigh wreszcie dotarło, Ŝe opisywał Logana. - Ty wariacie! - zaczęła się śmiać. Kapryśny i zmienny Jason potrafił w jednej chwili przejść od miłości do interesów. - Co za wieczór! - westchnął, odchylając głowę. - Dobrze zrobiłem, zmieniając w drugim akcie twoją ostatnią kwestię. ZauwaŜyłaś, jak silnie zareagowała publiczność? Chwilę wcześniej się śmiali, a nim się zastanowili, co się dzieje, płakali jak bobry. Wystarczyło parę zdań, by przeszli od śmiechu do łez. Właśnie na tym, skarbie, polega geniusz mojego pisarstwa. I twojego aktorstwa, naturalnie. - Przez chwilę w milczeniu sączył szampana. -

MoŜliwe, Ŝe po jutrzejszej przedpołudniówce będę chciał zmienić dialog w trzecim akcie, ale jeszcze się nie zdecydowałem. Leigh bez słowa dokończyła makijaŜ, upięła włosy i zniknęła za parawanem, by przebrać się na przyjęcie. Za drzwiami garderoby zrobiło się głośno, przez korytarz przetaczały się grupy aktorów, członkowie ekipy i wpływowe osobistości, które otrzymały wejściówki za kulisy. Rozgadani i radośni szli uczcić dzisiejszy triumf z rodzinami i przyjaciółmi. Innego wieczoru Leigh i Jason zrobiliby to samo, lecz dziś wypadały jej trzydzieste piąte urodziny i Logan uparł się, Ŝe premiera nie moŜe przyćmić tego święta. Leigh wynurzyła się zza parawanu w zwodniczo prostej, dopasowanej sukience z czerwonego jedwabiu na wąziutkich, ozdobionych cekinami ramiączkach. Do tego miała czerwone szpilki i połyskliwą wieczorową torebkę Judith Leiber na cienkim łańcuszku. - Czerwień? - zdziwił się Jason, wolno wstając. - Pierwszy raz widzę cię w czerwonej sukience. - Logan nalegał, Ŝebym ubrała się dziś na czerwono. - Doprawdy? A czemuŜ to? - To zapewne kolejny przejaw jego beztroskiego nastroju - odparowała Leigh, ale pewność siebie natychmiast zastąpił niepokój. - Dobrze wyglądam? Jason powoli, z uznaniem ogarnął spojrzeniem jej lśniące, spadające na ramiona kasztanowate włosy, duŜe, szarozielone oczy i subtelnie zarysowane kości policzkowe; potem jego spojrzenie powędrowało w dół ku szczupłej talii i długim nogom. Leigh była ładna, ale na pewno nie oszałamiająco piękna. A mimo to nawet w pokoju pełnym zjawiskowych kobiet to Leigh Kendall przykuwała uwagę i stawała się punktem zainteresowania. Wystarczyło, Ŝe się pojawiła; nie musiała nawet się odzywać. Próbując analizować jej magnetyczny wpływ na widownię, krytycy porównywali ją do młodej Katharine Hepburn albo młodej Ethel Barrymore, lecz Jason wiedział swoje. Owszem, miała niezrównany wdzięk Hepburn i le- gendarną głębię Barrymore, ale los obdarzył ją czymś jeszcze; czymś nieskończenie potęŜniejszym i rzadkim: niewiarygodną charyzmą, którą z jednakową siłą promieniowała teraz, stojąc w garderobie i czekając na opinię Jasona, i na scenie. Świetnie się z nią pra- cowało: była niezwykle zrównowaŜona i otwarta, choć jednocześnie miała w sobie jakąś tajemniczość; wyczuwało się pewną barierę, której nikt nie mógł przekroczyć. Leigh powaŜnie traktowała swoją pracę, ale nie siebie. Jej skromność i poczucie humoru sprawiały, Ŝe Jason nieraz czuł się przy niej jak nieznośny, kapryśny egocentryk. - Zaczynam Ŝałować, Ŝe nie włoŜyłam dŜinsów i podkoszulka - zaŜartowała, przypominając mu, Ŝe czeka na werdykt.

- Dobra - powiedział. - Oto ona: naga, bezwzględna prawda. Choć nie sięgasz do pięt swojemu męŜowi, jak na kobietę jesteś całkiem atrakcyjna. - W razie gdyby, w co szczerze wątpię, miał to być komplement... - odrzekła ze śmiechem, otwierając szafę i wyjmując płaszcz - wielkie dzięki. Jason był zdumiony jej brakiem wiary w siebie. - Oczywiście, Ŝe to komplement, choć nie rozumiem, czemu nagle tak się troszczysz o swój wygląd? CzyŜ nie więcej znaczy, Ŝe ledwo godzinę temu przekonałaś czterystuosobową publiczność, Ŝe jesteś trzydziestoletnią, niewidomą kobietą, która trzyma klucz do rozwiązania zagadki okrutnego morderstwa? Sprawiłaś, Ŝe wszyscy na widowni kulili się z przeraŜenia! - Nie posiadał się ze zdumienia i oburzenia. - Na Boga, czemu kobieta, zdolna dokonać coś takiego, przejmuje się tym, jak wygląda w wieczorowej sukni? Leigh juŜ otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale rozmyśliła się i pokręciła głową. - To babskie sprawy - oświadczyła sucho i zerknęła na zegarek. - Rozumiem. - Zamaszyście otworzył drzwi garderoby i z przesadną galanterią przepuścił Leigh. - Pani pierwsza. - Wziął ją pod rękę, ale gdy ruszyli korytarzem, spowaŜniał. - Na przyjęciu spytam Logana, czy to od niego te orchidee. - Wolałabym, Ŝebyście ani ty, ani Logan nie zamartwiali się tym dziś wieczorem - zbyła go Leigh. - Nawet jeśli to nie on przysłał kwiaty, to nic mi nie grozi. Przedsięwzięliśmy środki ostroŜności. Mam nawet szofera i ochroniarza w jednej osobie. Matt i Meredith Farellowie wypoŜyczyli mi go na pół roku, do swojego powrotu do Chicago. Traktują go jak członka rodziny. Jestem w dobrych rękach. Mimo tych uspokajających słów nie potrafiła zapanować nad niepokojem, jaki wzbudziły w niej orchidee. Ostatnio dostawała anonimowe prezenty - wszystkie niezwykle kosztowne, niektóre zaś z wyraźnym seksualnym podtekstem, choćby czarny koronkowy pas do pończoch i stanik Neimana Marcusa czy przezroczysta, uwodzicielska koszula nocna Bergdorfa Goodmana. Do prezentów były dołączone białe karteczki z krótkimi, tajemniczymi zdankami w rodzaju: „WłóŜ to dla mnie” albo „Chcę cię w tym zobaczyć”. Dzień po tym, gdy do garderoby dostarczono jej pierwszy podarunek, w domu jakiś męŜczyzna zostawił wiadomość na automatycznej sekretarce. „Nosisz swój prezent, Leigh?” - pytał uwodzicielskim, miękkim głosem. Tydzień temu Leigh robiła zakupy u Saksa. Kupiła bonŜurkę dla Logana, a dla siebie małą, emaliowaną szpilkę, którą schowała do kieszeni płaszcza. Właśnie wraz z tłumem innych przechodniów miała przejść przez pasy na skrzyŜowaniu Piątej Alei i Pięćdziesiątej Pierwszej Ulicy, gdy zza jej pleców wysunęła się męska ręka z małą torebką Saksa.

- Upuściła to pani - odezwał się ktoś uprzejmie. Leigh automatycznie wzięła torebkę i wrzuciła ją do większej z bonŜurką Logana, ale gdy się rozejrzała, by podziękować męŜczyźnie, ten juŜ zniknął w tłumie pieszych albo był tym facetem, który szybkim krokiem, z twarzą wtuloną w podniesiony kołnierz oddalał się ulicą. Po powrocie do domu okazało się, Ŝe jej własna mała torebka od Saksa - ta ze szpilką - nadal bezpiecznie spoczywała w kieszeni płaszcza. W torebce, którą podał jej męŜczyzna, znajdowała się wąska, srebrna obrączka. Na dołączonym bileciku napisano: „NaleŜysz do mnie”. Ale mimo to Leigh była przekonana, Ŝe orchidee w garderobie pochodzą od Logana. Wiedział przecieŜ, Ŝe to jej ulubione kwiaty. W uliczce za teatrem szofer i ochroniarz w jednej osobie juŜ czekał na Leigh przy otwartych drzwiczkach limuzyny. - Przedstawienie stanie się przebojem, a pani grała cudownie! - Dziękuję, Joe. Jason usadowił się w luksusowym aucie i z zadowoleniem skinął głową. - KaŜdy powinien mieć własnego szofera i ochroniarza. - Za chwilę moŜesz zmienić zdanie - ostrzegła Leigh ze smutnym uśmiechem, gdy szofer siadł za kierownicą i wrzucił bieg. - Prowadzi jak... Wóz ostro wystartował, tak Ŝe pasaŜerowie aŜ zostali wciśnięci w fotele, i pruł pod prąd. - Świr! - zaklął Jason i jedną ręką przytrzymał się oparcia, a drugą chwycił Leigh za nadgarstek.

ROZDZIAŁ 3 Apartament Leigh i Logana zajmował całe dwudzieste trzecie piętro. Wyjście z windy teŜ zagospodarowali, tak Ŝe stanowiło ich prywatne foyer, będące przedłuŜeniem mieszkania. Leigh włoŜyła do zamka windy klucz, aby drzwi otworzyły się na jej piętrze. Ledwo wysiedli, powitał ich hałas udanej zabawy, trwającej w najlepsze za zamkniętymi drzwiami. - Chyba nieźle się bawią - zauwaŜył Jason, pomagając Leigh zdjąć płaszcz i podając go gospodyni, która wyrosła jak spod ziemi. - Wszystkiego najlepszego, pani Manning - powitała Leigh Hilda. - Dziękuję, Hildo. Jason i Leigh ramię w ramię weszli do środka i zatrzymali się na marmurowym podeście, z którego rozciągał się widok na mieszkanie. Wszędzie panował tłok. OŜywieni, elegancko ubrani, zadbani goście śmiali się, pili i skubali kanapeczki, podawane przez nie- strudzonych kelnerów, krąŜących z tacami. Jason natychmiast wypatrzył znajomych i ruszył w ich stronę, Leigh zaś została na miejscu, chłonąc ten widok. Nagle uświadomiła sobie, Ŝe to najkrótsza recenzja i podsumowanie sukcesu, jaki ona i Logan odnieśli, kaŜde w swojej dziedzinie. Nagle ktoś ją zauwaŜył i głośno zaintonował „Happy Birthday to You!”. Stanął przy niej Logan, wsunął jej do ręki kieliszek i mocno pocałował ją w usta. - Byłaś dziś fantastyczna. Wszystkiego najlepszego, skarbie. - Po czym na oczach wszystkich wyjął przewiązane srebrną wstąŜką pudełeczko od Tiffany'ego. - Śmiało, otwórz - zachęcał. Leigh się zawahała. - Teraz? Zwykle unikał publicznego okazywania uczuć, lecz dziś zachowywał się z chłopięcą beztroską. - Teraz - odrzekł, uśmiechając się do niej. - Koniecznie. Pierścionek albo kolczyki, odgadła Leigh na podstawie kształtu i wielkości kremowego, skórzanego pudełka, które wysunęło się z szafirowego kartonu. W środku leŜał jednak zachwycający wisiorek w kształcie serca, z rubinów i brylantów. Wreszcie zrozumiała, czemu męŜowi tak zaleŜało, by ubrała się na czerwono. - Cudowny.