SUZANNAH DAVIS
Najpiękniejszy prezent
Tytuł oryginału: A Christmas Cowboy
Przekład: Krystyna Kozubal
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Czy to możliwe, żeby matkę wsadzono do więzienia za porwanie własnego
syna?
Marisa Rourke westchnęła ciężko. Przestała wreszcie męczyć się z
zapałkami, które w żaden sposób nie chciały podpalić ułożonej w kominku sterty
drewna. Podeszła do kanapy i z czułością popatrzyła na śpiące dziecko. Światło
naftowej lampy oświetlało główkę pięcioletniego chłopca. Marisa pogłaskała go po
jasnych włoskach i pomyślała, jaki to szczęśliwy los sprawił, że jej adoptowany
synek jest do niej jednak trochę podobny.
Chłopczyk spał spokojnie, przykryty stertą wełnianych koców. Tak bardzo
go kochała. Nicky należał do niej i nikt na świecie nie miał prawa odebrać jej
dziecka. Chyba tylko mróz. Na dworze szalała zamieć. Wichura zerwała linie
wysokiego napięcia, a na domiar złego Marisie nie udało się uruchomić domowego
generatora prądu. Przestronna, dwupiętrowa willa bardziej przypominała teraz
igloo niż cywilizowany amerykański dom. Na szczęście pięcioletniemu chłopcu
bardzo się to wszystko podobało. Za to Marisie – ani trochę. Jeszcze przed
tygodniem prowadziła zupełnie spokojne i przyjemne życie. Jej mąż, bogaty
przemysłowiec, zginął przed trzema laty w wypadku samochodowym, a mimo to
Marisa jakoś sobie radziła. Jej kariera aktorska rozwinęła się nadspodziewanie
dobrze. Dinah Dillman, bohaterka najczęściej oglądanego serialu telewizyjnego
„Rodzina”, w którą wcieliła się Marisa, była prawdopodobnie najpopularniejszą
postacią w Ameryce. Poza tym aktorka pełniła funkcję rzecznika Fundacji na
Rzecz Adopcji i wszystko to godziła z obowiązkami samotnej matki. Świat był
piękny, a ludzie dobrzy, dopóki nie pojawił się między nimi pewien dziennikarz:
Marcus Craig „Mack” Mahoney.
Właściwie nie pojawił się, ale powrócił po dziesięciu latach nieobecności w
życiu Marisy i zarzucił jej publicznie, przed kamerami telewizji, że jest zamieszana
w skandaliczną aferę, bowiem skorzystała z możliwości nielegalnej adopcji,
załatwionej przez doktora Franco Morrisa.
Znów musiała uciekać. I znów przez Mahoneya. Przeraziła się. Jakaś Elsie
Powers z Luizjany twierdziła, że doktor Morris podstępnie wykradł jej nowo
narodzonego synka, którego teraz chciała odzyskać. Tym synkiem miał być Nicky.
Marisa nie dopuszczała do siebie myśli o tym, że ktoś mógłby jej zabrać
ukochane, choć tylko adoptowane dziecko. Dlatego właśnie w pośpiechu wyjechała
z Los Angeles. Wsiadła wraz z synkiem w samochód swojej gosposi, żeby żaden
reporter, żaden łowca sensacji nie mógł jej wyśledzić. Nikomu nic nie powiedziała.
Ani policji, ani adwokatowi, ani nawet swojej agentce. Jak ranne zwierzę pognała
do tej samej górskiej kryjówki, która udzieliła jej schronienia, gdy poprzednim
razem Mack Mahoney dał się Marisie we znaki.
Za oknami szalała wichura. Marisa poprawiła wełnianą chustę, która zsunęła
się jej z ramion, i ponownie zabrała się do rozpalania ognia. Poprzez wycie wiatru
przebił się jakiś dźwięk. Marisa nasłuchiwała przez chwilę. Bała się, że może
zgłodniałe wilki zdążyły ją tu wyśledzić i otoczyły zwartym kołem jej górską
kryjówkę.
Co za bzdury, skarciła się w myślach. Oczywiście, że żaden wilk nie
dostanie się do domu. Ani mnie, ani Nicky'emu nic nie grozi. Oprócz zamarznięcia,
jeśli nie uda mi się rozpalić ognia.
Teraz usłyszała wyraźnie. Ktoś stał na ganku i z całych sił walił pięścią w
drzwi. Serce podskoczyło jej do gardła, jednak szybko się opanowała. Wzięła
pogrzebacz i poszła sprawdzić, co dzieje się na zewnątrz. Wiedziała, że żadne
zwierzę nie odważyłoby się dobijać w ten sposób do ludzkiej siedziby. Zresztą
poprzez wycie wichru dotarł do niej dźwięk bardzo przypominający głos
człowieka.
– Otwórz mi, wreszcie, Mariso – usłyszała krzyk mężczyzny. – Zamarznę tu
na kość.
Marisa zamarła. Ten głos poznałaby nawet na końcu świata. To był Mack.
Mack był zziębnięty i wściekły jak wszyscy diabli. Prawie 1 kilometr szedł
przez szalejącą zamieć od zaspy, w której utknął jego dżip. Raz jeszcze z całej siły
uderzył pięścią w drzwi. Wreszcie się uchyliły. Niewiele. Tyle tylko, żeby mógł
usłyszeć głos Marisy.
– Odejdź stąd! – zawołała.
Zanim zdążyła na powrót zatrzasnąć drzwi, Mack wsunął w szparę potężne
ramię i po chwili był już w holu. Tu przynajmniej nie wiało. Czuł się jak zdobywca
Mount Everestu, dopóki nie zobaczył pogrzebacza, który Marisa z całej siły
ściskała w dłoni.
– Co ty wyprawiasz? – Zręczny unik uratował mu życie.
– Wynoś się stąd! – krzyknęła Marisa.
– Oszalałaś?
– Nie na tyle, żeby znosić twoją obecność pod moim dachem – syczała,
patrząc na przybysza spojrzeniem lodowatym jak szalejąca na dworze zamieć. –
Masz stąd natychmiast wyjść.
– W taką śnieżycę? – zapytał Mack. Trochę się przestraszył, że Marisa może
nie zmienić zdania i rzeczywiście kazać mu nocować na dworze.
– Nic mnie nie obchodzi śnieżyca. Możesz sobie zamarznąć na sopel.
Ostrzegam cię… – Kurczowo zacisnęła palce na uchwycie pogrzebacza.
Mack nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Wtedy poczuł na ramieniu
uderzenie. Nie wahał się ani minuty. Chwycił Marisę za rękę i przycisnął ją do
ściany.
– Rzuć ten pogrzebacz! – rozkazał przez zaciśnięte zęby. Ramię bardzo go
bolało, chociaż gruba puchowa kurtka zamortyzowała siłę uderzenia.
– Nikt cię tu nie zapraszał, Mahoney. – Marisa wcale nie miała zamiaru
pozbyć się uzbrojenia. – Wynoś się!
– Nie po to dotarłem aż tutaj, żeby zamarznąć pod drzwiami twojego domu.
– Mocniej ścisnął trzymającą pogrzebacz delikatną dłoń. – No już, odłóż to
wreszcie.
Marisa krzyknęła z bólu. Ciężki pogrzebacz z łoskotem spadł na kamienną
podłogę.
– Ty potworze – jęknęła.
– Wszyscy tak mnie nazywają – Mack pokazał w uśmiechu białe zęby.
Poczuł słodki zapach perfum i woń rozgrzanego ciała Marisy, a zaraz potem
ogarniające go pożądanie i… nieopisaną wściekłość na samego siebie. – Uważaj,
moja droga. Jeszcze raz spróbujesz mnie uderzyć, a nie przebaczę ci tak łatwo.
– Po co przyjechałeś? – zapytała, a wyraz jej twarzy dobitnie świadczył o
tym, co Marisa myśli o natręctwie Macka.
– Należałoby raczej ciebie o to zapytać.
– Ja… – Spuściła oczy. – Przyjechałam odpocząć.
– Wygląda mi to raczej na ucieczkę. – Mack skrzywił się. Puścił ją i otrzepał
z kurtki topniejący śnieg. – Znowu? Niczego się nie nauczyłaś. Jak tylko coś się
dzieje, ty natychmiast uciekasz.
Mam rację, pomyślał, patrząc na niepewny wyraz twarzy Marisy. Na pewno
mam rację. Dobrze wie, o czym mówię, i chyba trochę się wstydzi.
Rozejrzał się po ogromnym domu z drewna i kamieni. Solidne meble,
porozmieszczane na ścianach indiańskie trofea i surowość tego wnętrza zupełnie
nie pasowały do delikatnej, drobnej Marisy.
– A więc to tutaj schroniłaś się dziesięć lat temu – powiedział Mack. –
Niezłe miejsce. W sam raz dla biednej bogatej dziewczynki.
– Daruj sobie, Mahoney. – Obrzuciła go nienawistnym spojrzeniem. – Jak
mnie tu znalazłeś?
– Powiedzmy, że miałem przeczucie. Nie trzeba mieć doktoratu z
kryminalistyki, żeby wpaść na pomysł, że schowałaś się w domu swego
ukochanego wuja Paula.
– A mimo to wtedy nie przyszło ci to do głowy.
– Bo nawet nie próbowałem myśleć – wycedził powoli, jakby chciał
podkreślić każde słowo. Po tylu latach wreszcie mógł oświadczyć Marisie, że jej
odejście nie zrobiło na nim żadnego wrażenia, a po jej zniknięciu po prostu zaczął
żyć samotnie i zupełnie niczego nie żałował… No cóż, nie musi wiedzieć, że to
wszystko było najzwyklejszym kłamstwem.
– Czy Paul też z tobą przyjechał? – zapytał Mack, zdejmując rękawice i
kurtkę. Zapamiętał Paula Willisa jako uroczego gawędziarza, który napisał
mnóstwo książek podróżniczych. Paul był ojcem chrzestnym Marisy i właściwie jej
jedynym opiekunem, bo rodzice dziewczyny większą część życia spędzali na
jachcie, nie troszcząc się zbytnio o wychowanie swej dorastającej córki.
– Nie. Paul jest teraz w Indiach.
– Szkoda. Miło byłoby znów się z nim spotkać.
– Daruj sobie te towarzyskie pogawędki – żachnęła się Marisa, rozcierając
obolałą rękę. – Powiedz lepiej, po co naprawdę przyjechałeś.
– Chyba coś mi się od ciebie należy.
– Wypchaj się, Mahoney. Nie mam wobec ciebie żadnych zobowiązań.
– Mylisz się. Jesteś mi winna sprawozdanie z ostatnich dziesięciu lat, ale nie
chcę ci się narzucać i zadowolę się szczerą rozmową o sprawie doktora Morrisa.
– Nie ma żadnej „sprawy”. Cała ta historia istnieje wyłącznie w twojej chorej
wyobraźni.
– Może najpierw umówmy się co do jednego. Tym razem nie dam się zbyć
byle czym.
– Nie rozumiem. – Marisa spuściła wzrok.
– Daję ci szansę. Możesz opowiedzieć wszystkim swoją wersję tej paskudnej
historii. Tylko dlatego podążyłem za tobą na koniec świata. Wiesz przecież, że
rasowy dziennikarz nie przepuści takiej okazji – uśmiechnął się do niej
porozumiewawczo. – Zresztą ta sprawa z handlem niemowlętami bardzo mi się
przyda. Mam zamiar podpisać kontrakt z Independent News Network. Nie mogłem
sobie pozwolić na utratę życiowej szansy. Tym razem musiałem cię znaleźć.
– Ach, więc o to ci chodzi? Jak zwykle myślisz tylko o sobie, ty… – Marisa
rzuciła się na niego z pięściami.
Mack chwycił ją za ręce i mocno je ścisnął.
– Co się z tobą dzieje, kobieto? – zapytał szczerze zadziwiony.
– Nie udawaj, że nie wiesz – oburzyła się, zupełnie pozbawiona możliwości
jakiegokolwiek działania. – Mam patrzeć spokojnie, jak dla własnej kariery
rujnujesz życie niewinnego dziecka? Ty niewrażliwy, podły egoisto! Zostaw nas w
spokoju, ty bestio.
– Nie zostawię – odrzekł Mack, spoglądając z góry na bezsilną Marisę. –
Zawsze kończę to, co zacząłem. Czyżbyś już zapomniała?
– Niech cię diabli wezmą!
– Przykro mi, ale nawet diabłom się to nie uda. – Mack głośno się roześmiał.
– Nie widzisz, że za oknami szaleje zamieć? Nawet diabły nie wybierają się na
spacer w taką pogodę. Obawiam się, że jesteśmy na siebie skazani. Przynajmniej na
jakiś czas.
– Boże! Tylko nie to! – zawołała przerażona Marisa.
– Nie rozumiem. – Mack jedną ręką trzymał jej dłonie, podczas gdy drugą
głaskał ją po policzku. – O ile mnie pamięć nie myli. to kiedyś bardzo lubiliśmy
być razem.
– Ty…
– Niczego nie pamiętasz, księżniczko? – Pochylił się nad nią, niemal
muskając wargami jej usta. – Ja wciąż pamiętam, jak jęczałaś w moich ramionach,
co czułem, kiedy byliśmy blisko siebie…
– Przestań, Mack – poprosiła czerwona jak piwonia Marisa.
– Jak widzisz, ja nie zapomniałem. – Mocno ją do siebie przytulił.
– Mamusiu!
Mack odskoczył od niej jak oparzony. Marisa podbiegła do jasnowłosego
chłopczyka. Uklękła i mocno przytuliła do siebie dziecko.
– Przepraszam, Nicky. Obudziłam cię, kochanie? Nie bój się, wszystko
będzie dobrze.
Nicky tymczasem ze zdumieniem przyglądał się Mackowi.
– Znalazłaś mi kowboja, mamusiu? – zapytał w końcu.
– Niestety, nie, kolego – pospieszył z odpowiedzią Mack. – Nie jestem
kowbojem. Mieszkam w New Jersey.
– To dlaczego nosisz kowbojskie buty? – chłopiec nie dawał za wygraną.
– One są do niczego. – Mack spojrzał z niesmakiem na swoje znoszone
obuwie. – Nogi mi zmarzły na kość.
– To kara za wścibianie nosa w nie swoje sprawy. – Marisa wciąż tuliła do
siebie chłopczyka, jakby bała się, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. – Jest
zimno, synku. Wskakuj pod kołderkę.
– Racja – zawtórował jej Mack. – Zimno tu jak na lodowcu. Dlaczego nie
napaliłaś w kominku?
Marisa nie raczyła odpowiedzieć. Zaniosła synka do łóżka i okryła go
kołderką.
Mack odłożył pogrzebacz na miejsce. Jedno spojrzenie na stertę nadpalonych
zapałek w kominku wyjaśniło mu, dlaczego w pokoju panuje takie przenikliwe
zimno.
– Dobrze, że wpadłem – mruknął. – Przyda ci się pomocnik.
– Ty na pewno do niczego mi się nie przydasz – odrzekła.
– Stare przysłowie pszczół mówi, że potrzebujący nie może sobie wybierać
ofiarodawcy, księżniczko.
– Nie nazywaj mnie tak!
Mack wzruszył ramionami. Usiadł na ławce przy kominku, zdjął buty i
ociekające wodą skarpetki. Nicky nie spuszczał z niego zaspanych oczu.
– Mamusiu, jak ten kowboj ma na imię? – zapytał.
– Judasz – odparła bez namysłu Marisa – Śpij już, kochanie.
– Śmieszne imię – mruknął Nicky. – Pierwszy raz widzę kowboja, który ma
na imię Judasz.
– Mam na imię Mack – oświadczył Mahoney, rozcierając zmarznięte stopy.
– Twoja mamusia naczytała się złych scenariuszy i teraz wszystko jej się miesza w
głowie.
– Ten pan jest dziennikarzem, synku. Rzadko liczy się ze słowami, więc
proszę, żebyś mówił do niego: „proszę pana”.
– A niech cię diabli porwą – rozzłościł się Mack. – Chyba nie będziemy
sobie dokuczać przez całą noc. Proponuję rozejm.
– Mnie to odpowiada. Naprawdę nie mam z tobą o czym rozmawiać.
Byłabym jednak wdzięczna, gdybyś zechciał trochę nad sobą panować i nie
przeklinać przy dziecku.
Nicky tymczasem spał już, zwinięty w kłębek na swoim posłaniu. Marisa
otuliła go szczelnie jeszcze jednym kocem. Teraz mogła znów zająć się
rozniecaniem ognia w kominku. Dwie kolejne zapałki dołączyły do sterty innych, a
ognia jak nie było, tak nie było.
– Niech to szlag trafi! – zdenerwowała się.
– Nie przeklinaj – przypomniał jej Mack i wyciągnął rękę po zapałki. – Daj,
ja to zrobię.
– Sama sobie poradzę! – Marisa za nic nie chciała oddać mu pudełka z
zapałkami.
– Przecież widzę, jak sobie radzisz. – Popatrzył znacząco na zużyte bez
efektu zapałki. – Posłuchaj, moja droga. Jestem zmęczony, zmarznięty i bardzo
głodny. Radzę ci się ze mną nie kłócić, bo nie ręczę za siebie.
– Dobrze. – Groźba najwyraźniej poskutkowała, bo Marisa oddała mu
zapałki. – Możesz rozpalić ogień. Ale nie zapominaj, że wszystkie te cierpienia
znosisz na własne życzenie. Nikt cię tu nie zapraszał.
– Taki drobiazg jak brak zaproszenia nigdy nie stanowił dla mnie
przeszkody.
Mack ułożył od nowa bezładnie wrzucone do kominka szczapy, podłożył
pod nie kawałek gazety i zapalił zapałkę. Marisa wpatrywała się w maleńki
płomyczek, który najpierw polizał zmięty papier, potem wspiął się na drewienka i
po chwili zmienił się w jaskrawy płomień. Na jej twarzy znać było ślady zmęczenia
i stresu, w jakim od kilku dni żyła. Mack musiał się bardzo starać, żeby nie okazać
jej współczucia.
– Kiedy wysiadło światło? – zapytał.
– Około południa. Telefon też nie działa i nie udało mi się uruchomić
generatora prądu.
– Nic dziwnego, że tak tu zimno. – Mack grzał przy ogniu bose stopy. –
Kiedy przyjechałaś?
– Parę dni temu.
– Pewnie było ci ciężko. Sama z dzieckiem…
– A co to? Przesłuchanie? – Marisa wreszcie oderwała oczy od
hipnotyzującego ją płomienia.
– Ależ ty jesteś podejrzliwa, kobieto! W porządku. Cofam pytanie.
– Tego steku kłamstw, które wymyśliłeś o moim mężu i synu, nie da się
cofnąć. – Marisa tak mocno zacisnęła pięści, że aż palce jej zbielały. – I ty najlepiej
o tym wiesz, Mahoney. Nie licz na to, że zgotuję ci tu gorące powitanie. O niczym
innym nie marzę, tylko o tym, żebyś jak najprędzej się stąd wyniósł.
– Tak tylko mówisz, dziecinko. Wiem, że masz dobre serduszko i nie
wypędzisz mnie z domu w zawieruchę. – Uśmiechnął się do niej przewrotnie. –
Zresztą ja nie dałbym się wypędzić.
– Nawet parszywego psa nie wypędziłabym na taką pogodę – odwzajemniła
mu się słodkim uśmiechem. – Ale z tobą sprawa ma się zupełnie inaczej. Więc
lepiej nie kuś losu i przestań mi dogryzać. A jutro skoro świt masz się stąd
wynieść. Jasne?
– Jasne – powiedział bez przekonania. Doskonale wiedział, że to
potwierdzenie absolutnie do niczego go nie zobowiązuje.
Marisa także o tym wiedziała, a jednak trochę mniej się denerwowała. Może
uwierzyła, że Mack naprawdę wkrótce opuści jej dom? A może tylko się
oszukiwała, tak samo jak kiedyś oszukała jego?
– Będę spała z synem – powiedziała. – Znajdź sobie jakieś miejsce do
wypoczynku, a przede wszystkim nie wchodź mi w drogę.
– Właśnie zacząłem się odmrażać. Zostanę przy kominku. – Przysunął do
paleniska dwa ogromne fotele i zestawił je ze sobą siedzeniami.
– Przyniosę ci jakiś koc – zaproponowała Marisa, chociaż w pierwszym
odruchu chciała nawet zabronić gościowi jakichkolwiek przemeblowań w domu.
– I kanapkę – zaryzykował Mack. – A może jeszcze jakieś suche skarpety?
Marisa wściekłym spojrzeniem obrzuciła najpierw jego bose stopy, potem
nogi, a wreszcie spojrzała mu prosto w oczy. To co w nich zobaczyła, wprawiło ją
w zakłopotanie.
– Zobaczę, co się da zrobić – powiedziała, odwracając się do Macka plecami.
– Dziękuję. – Wreszcie mógł sobie pozwolić na zwycięski uśmiech. Przecież
i tak go nie widziała.
Marisa pogłaskała śpiącego syna po główce. Spojrzała na Macka
podejrzliwie, ale najwidoczniej doszła do wniosku, że z jego strony nie grozi
chłopcu żadne niebezpieczeństwo, bo wzięła ze stołu latarkę i wyszła z pokoju.
Mack już się nie uśmiechał. Samo patrzenie na Marisę przyprawiało go o
dreszcze. Oznaczało to dokładnie tyle, że był wciąż wrażliwy na urok tej
trzydziestoletniej kobiety. Tak samo jak wówczas, gdy nie mógł się oprzeć
przepięknej studentce dziennikarstwa, którą panna Rourke była przed dziesięcioma
laty. Na jego szczęście tym razem Marisa wydała mu otwartą wojnę i nie musiał się
obawiać nieodpowiedzialnych reakcji własnego organizmu.
Mack zresztą nie miał do niej żalu o sposób, w jaki go potraktowała. Jemu
samemu nie podobała się forma rozmowy, jaką Jackie Horton przeprowadziła z
Marisą przed kamerami telewizji. Jackie i Tom Powell, który był przez wiele lat
producentem programów Macka, nalegali na przygwożdżenie aktorki w
krzyżowym ogniu pytań. Zamiast wywiadu wyszło z tego prokuratorskie
przesłuchanie.
„Fabryka dzieci dla bogaczy…”
„Policja aresztowała dziś wziętego lekarza z Bel Air, doktora Franco
Morrisa…”
„Powiedz mi, Mariso, czy to prawda, że doktor Morris pomógł tobie i twemu
byłemu mężowi adoptować dziecko?”
„Mamy tu kopie prowadzonej przez doktora Morrisa dokumentacji. O,
proszę: nazwiska, daty, nawet ceny…”
„Wszystko to kłamstwo! Mój adwokat może to potwierdzić!”
Mack skrzywił się na wspomnienie tamtego niesmacznego programu. Nic
dziwnego, że Marisa tak strasznie krzyczała, ale Tom twierdził, że było to
potrzebne dla dobra sprawy, że i tylko w ten sposób szerokie rzesze społeczeństwa
mogły się dowiedzieć o przestępczym procederze, że to jedyna metoda, i aby
ujawnić, czym jest ta i podobne jej podejrzane kliniki. Doktor Morris i tak już zbyt
długo unikał kary. Zresztą dla rasowego dziennikarza zawsze najważniejsze jest
wykonanie zadania. Reszta naprawdę nie ma znaczenia. Toteż Mack z zapałem
zabrał się do pracy. Każde jego odkrycie zbliżało doktora-oszusta do bram
więzienia. A związek znanej gwiazdy filmowej (Mackowi niedobrze się robiło na
takie określenie bohaterki mydlanych oper) z całą tą sprawą dawał pewność, że
prasa, radio i telewizja zainteresują się przestępcza działalnością doktora Morrisa.
Sprawa kontraktu Macka także miała tu duże znaczenie…
Nie jestem przecież bez serca, pomyślał Mack. Dzieciak jest całkiem fajny i
Marisa bardzo go kocha. To widać na pierwszy rzut oka. No i co z tego? Marisa
musi ponieść konsekwencje tego, co ona i jej mąż zrobili w przeszłości. To nie
ulega kwestii. Jestem pewien, że jest zamieszana w sprawę doktora Morrisa. Mam
nosa. Co sobie ta kobieta w ogóle wyobraża? Że uda jej się z tego wywinąć? I to
bez szwanku?
Mack zdjął koszulę i powiesił ją na oparciu fotela. Wpatrywał się w buzujący
na kominku ogień. Miał już za sobą mnóstwo reporterskich doświadczeń
praktycznie na całej kuli ziemskiej. Zetknął się z morderstwami, akcjami
terrorystów, rewolucją i raz nawet przeżył trzęsienie ziemi. Tym razem jednak
stanął przed naprawdę trudnym zadaniem. Tym trudniejszym, że stare
wspomnienia właściwie w każdej chwili mogły go zepchnąć z prostej drogi, jaką
powinien kroczyć odkrywca prawdy. Intuicja podpowiadała mu, że dla Marisy
wspomnienia sprzed dziesięciu lat także jeszcze nie całkiem umarły. Zauważył, jak
drżała, kiedy jej dotknął, i czuł, że tamto, co ich wówczas łączyło, wciąż jeszcze
żyje pomiędzy nimi. Nie miał zamiaru rozdmuchiwać nowego płomienia z
dogasających iskierek. Życie nauczyło go, czego można od niego oczekiwać, a na
co w żadnym wypadku liczyć nie należy. Ale uważał, że Marisa jest mu coś winna.
Musiałby być aniołem albo kamieniem, gdyby nie chciał skorzystać z sytuacji, w
jakiej się znalazł. Cieszył się na samą myśl o tym, że Marisa wreszcie zapłaci,
chociaż małą cząstkę, za to, co mu przed laty zrobiła.
Grzał się przy kominku, ubrany tylko w ciepłą bieliznę. Był naprawdę
zmęczony. Dwudniowa jazda samochodem w paskudną pogodę i wędrówka w
szalejącej śnieżnej zamieci dały mu się porządnie we znaki, a bijące od kominka
ciepło sprawiło, że Mackowi zachciało się spać.
– Proszę, tylko to mogłam ci… – słowa uwięzły Marisie w gardle. Była
oburzona.
– Daj spokój, księżniczko. – Mack przeciągnął się jak rozespany kocur. –
Przecież nie raz widziałaś mnie bez spodni.
– Nie chciałabym powtarzać tamtego doświadczenia – warknęła, rzucając na
fotel zwinięty koc, parę skarpet i papierowy talerz z leżącą na nim kanapką. –
Obawiam się jednak, że po tobie nie można się spodziewać nawet przyzwoitego
zachowania.
– Przemokłem do suchej nitki. Miałem spać w mokrym ubraniu? Mógłbym
zachorować i umrzeć.
– Może nie byłoby to wcale najgorsze rozwiązanie – syknęła. Zrzuciła buty i
położyła się na kanapie obok śpiącego synka.
– A wiesz – zaczął Mack, jakby prowadził towarzyską pogawędkę. Owinął
się kocem i wciągnął na nogi suche skarpety. – Powinniśmy spać razem. Byłoby
nam wszystkim znacznie cieplej.
– Możesz sobie o tym pomarzyć, Mahoney. – Chociaż koce tłumiły głos. to i
tak dało się w nim usłyszeć lekkie zdenerwowanie. – Zamknij się wreszcie i
pozwól mi spać.
Mack wyciągnął się na fotelach i sięgnął po kanapkę. Pewnie, że mogę sobie
pomarzyć, myślał. Gdyby ona znała moje pragnienia…
Dopiero kiedy nasycił pierwszy głód, dokładniej przyjrzał się temu, co miał
na talerzu. Szynka, ser, musztarda i ani odrobiny majonezu. Mack nie cierpiał
majonezu, a Marisa o tym nie zapomniała.
Pamiętała, pomyślał z ciężkim sercem. Może tak samo dokładnie jak ja?
Może ją także dręczyły bolesne wspomnienia? Tak nam było dobrze razem.
Przynajmniej mnie się zdawało, że było nam dobrze. Czy to możliwe, że ona choć
trochę żałuje swojej decyzji?
Mack szczelnie owinął się kocem. Tańczące na kominku płomienie rzucały
migotliwe światło na pokój i na posłanie Marisy. Oddychała równo, ale Mack
wiedział, że ona nie śpi.
– Mariso? – odezwał się ledwo słyszalnym szeptem.
– Czego chcesz?
– Powiedz mi, co było między nami nie tak.
Bardzo długo nie było odpowiedzi. Mack nabrał przekonania, że już jej się
nie doczeka.
– A czy to ważne? – usłyszał w końcu.
Nie umiał jednym słowem odpowiedzieć na to pytanie, chociaż był
absolutnie pewien, że to ważne. To właśnie była najważniejsza sprawa w całym
jego życiu.
ROZDZIAŁ DRUGI
Marisie śniła się plaża, gorące słońce i mężczyzna o zielonych oczach…
Obudziła się uśmiechnięta i przeciągnęła się. Miała wrażenie, że jest jeszcze na
plaży z tamtym mężczyzną, ale po chwili sen rozwiał się, a ona z ciężkim
westchnieniem usiadła na posłaniu.
Zamarła z przerażenia, kiedy zdała sobie sprawę, że nie ma obok niej synka.
Jak oparzona wyskoczyła z łóżka i rozejrzała się po pokoju. Na kominku buzował
ogień, a z kuchni dobiegał piskliwy głos dziecka, które zawzięcie o czymś
rozprawiało.
– Mamusia robi lepsze.
– Naprawdę? Trudno. Mamusia śpi jak suseł, więc ja się muszę tobą zająć.
Spróbuj, może to ci będzie smakowało.
Marisa z wrażenia przestała oddychać. Ubrany tylko w spodnie Mack
Mahoney siedział przy kuchennym stole. Nie widział jej, za to ona mogła
podziwiać jego muskularne ramiona. Niemal czuła pod palcami delikatną jak
aksamit, opaloną na brąz skórę.
Wicher wył za oknem, ołowiane chmury snuły się tuż nad ziemią, ale w
domu było prawie ciepło. Dzięki Mackowi. Zrobiło jej się głupio, gdy pomyślała,
że jej nieproszony gość przez całą noc dokładał drew do ognia, podczas gdy ona
spała sobie w najlepsze. Jeszcze gorzej się poczuła, kiedy wreszcie dotarło do niej,
że obciągnięte dżinsami szczupłe uda Macka wbrew jej woli działają na nią w
sposób niezwykle podniecający.
– Czy ty na pewno nie jesteś kowbojem? – zaszczebiotał Nicky, pakując do
buzi grzankę z dżemem.
Marisa musiała się uśmiechnąć. Mack nasypał kawy do ekspresu, po czym
zapalił palnik gazowego piecyka. Miał trochę za długie włosy. Zawsze zapominał o
wizycie u fryzjera.
– Bardzo mi przykro, kolego – odrzekł Mack. – Nie odróżniłbym nawet
końskiego łba od zadu.
– Tak właśnie myślałem – westchnął smutno Nicky, ale zaraz znów
poweselał. – To może jesteś tym nowym tatusiem, o którego prosiłem w liście
świętego Mikołaja?
– Nicky! – zawołała Marisa. Odrobinę za późno ugryzła się w język.
Czerwona jak burak weszła do kuchni. Dopiero wtedy zobaczyła, że na
ramieniu Macka pojawił się ogromny, fioletowy siniak. Pogrzebacz, nawet w ręku
słabej kobiety, okazał się niebezpiecznym narzędziem.
– Tak mi przykro, Mack – powiedziała i odruchowo pogłaskała stłuczone
ramię, chcąc w ten sposób przeprosić go za zadany ból.
Mack zadrżał. Chwycił Marisę za rękę i zacisnął zęby. Przez chwilę w
pokoju panowało wrogie milczenie.
– Nie rób tego więcej, księżniczko – ostrzegł ją, patrząc spode łba. – Chyba
że nie boisz się konsekwencji.
Marisa miała ochotę zapaść się pod ziemię. Przytrzymujące jej rękę palce
Macka paliły jak ognista obręcz. Nie wiedziała, czy ostrzegał ją przed ponownym
użyciem pogrzebacza, czy też może złote iskry w jego oczach oznaczały coś
zupełnie innego. Czyżby poczuł taki sam dreszcz, jaki przeszył Marisę, gdy tylko
musnęła nagie ramię Macka? Na wszelki wypadek uwolniła się z uścisku i nawet o
krok się cofnęła.
– Nie. Oczywiście, że nie. To znaczy… – dodała bez związku i bez
najmniejszego sensu. Dopiero po chwili udało jej się opanować wzburzenie. –
Więcej cię już nie dotknę. Obiecuję. Powinieneś przyłożyć lód na to stłuczenie.
Albo lepiej kompres. Na pewno mam coś w apteczce…
Czar prysnął. Mack znów był tylko przystojnym, bardzo pewnym siebie
mężczyzną. Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że wszystko, co Marisa
widziała i czuła, było jedynie wytworem jej chorej wyobraźni.
– Nie przejmuj się, księżniczko – powiedział. – Miałem już gorsze rany.
– Tak, tak. Wiem.
Dreszcz przeszedł jej po plecach na wspomnienie niebezpieczeństwa, na
jakie narażał się Mack, pracując jako dziennikarz. Nie mogła nie zauważyć jego
telewizyjnych reportaży z różnych zapalnych punktów świata. Nie znaczyło to,
oczywiście, że specjalnie włączała telewizor, żeby zobaczyć Macka Mahoneya,
żeby wiedzieć, gdzie jest i co robi. Po prostu za każdym razem, kiedy w jakimś
państwie zanosiło się na przewrót czy wydarzyła się katastrofa albo dokonała
niesprawiedliwość, o której należało powiedzieć całemu światu, telewidzowie
niezmiennie otrzymywali najświeższe wiadomości właśnie od Mahoneya. Mack
nigdy nie dbał o takie błahostki, jak bezpieczeństwo osobiste, zwłaszcza wtedy,
gdy w grę wchodziła naprawdę ciekawa sprawa.
– Po prostu nie rób tego nigdy więcej – rzekł zupełnie obojętnym tonem, a
potem odwrócił się do stojącego na gazowym palniku ekspresu. – Kawa za chwilę
będzie gotowa.
– Tak. Dzięki. – Marisa usiadła przy stole obok Nicky'ego. Dopiero teraz
pocałowała go na dzień dobry. Na szczęście malec nie zauważył nic niezwykłego w
całej tej historii. Uznał widocznie, że mama zawsze tak wita gości w tym górskim,
oddalonym od ludzi domku. – Jak ci leci, kolego?
– Dzisiaj mów do mnie Teks. Dobrze, mamusiu?
– Dobrze, Teks. – Uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie, że mały ostatnio
zupełnie oszalał na punkcie kowbojów, Dzikiego Zachodu i wszystkiego, co się z
tym wiąże. – Jak ci się spało? Posłanie nie było za twarde?
– Nie. – Nicky uśmiechnął się uszczęśliwiony, że pozwalają mu odgrywać
rolę teksańskiego kowboja. – Ja i Mack wstaliśmy, jak tylko koguty zapiały.
Prawda, Mack?
Mack mruknął coś, czego w żaden sposób nie dało się zrozumieć.
– To jest pan Mahoney, Teks – poprawiła synka Marisa.
– Daj spokój – odezwał się Mack. – Obejdziemy się bez zbędnych
formalności. Mam rację, Teks?
– Pewnie, że masz, Mack.
Marisa nie miała okazji się sprzeciwić, bo Mack postawił przed nią kubek
czarnej jak smoła kawy. Dokładnie takiej, jaką lubiła. Niby drobiazg, a jednak. Na
chwilę zapomniała o wrogości, jaką darzyła nieproszonego gościa.
Zastanowiło ją to, co Nicky powiedział o „nowym tatusiu”. Nie wiedziała, że
małemu tak bardzo brakuje mężczyzny. Samotna matka nie ma lekkiego życia, ale
od śmierci męża stawała na głowie, żeby chłopcu na niczym nie zbywało.
Tymczasem okazało się, że wszystkiego dać mu nie może. Nie chciała jednak
dopuścić do tego, aby jej synek przywiązał się do gruboskórnego, wścibskiego
reportera, który na dodatek uparł się, żeby zniszczyć życie Marisy i Nicky'ego za
jednym zamachem. Doszła do wniosku, że musi się jak najprędzej pozbyć
nieproszonego gościa. Im szybciej to zrobi, tym lepiej dla wszystkich.
Popijała kawę, ale wciąż ukradkiem spoglądała na nagi tors Macka, na jego
umięśniony, plaski brzuch. Miał trzydzieści siedem lat, a wyglądał dokładnie tak
samo, jak dziesięć lat temu.
– Pewnie chciałbyś jak najwcześniej wyruszyć… – zaczęła.
– Czy ty się nigdy nie poddajesz, księżniczko? – Mack uśmiechnął się do
niej.
– Chyba jasno ci powiedziałam… – Marisa znów była napięta jak struna i
gotowa do walki.
– Facet przepowiadający pogodę też niczego nie ukrywał – przerwał jej
Mack. Popukał palcem w stojące na stole małe radio tranzystorowe. – Na szczęście
Paul ma tu wszystko, czego człowiekowi potrzeba. No, a teraz wreszcie musimy
spojrzeć prawdzie w oczy.
– Co chcesz przez to powiedzieć? – Marisa zacisnęła palce na kubku z kawą.
– W radiu bez przerwy nadają ostrzeżenia dla kierowców. Nie ma ani jednej
przejezdnej drogi. Nie można ani wjechać w górskie regiony, ani się z nich
wydostać. Podobno potrwa to jeszcze co najmniej trzy do czterech dni. Może nawet
do Bożego Narodzenia.
– O raju! Śnieg na gwiazdkę? – zawołał uradowany Nicky. – Nigdy w życiu
nie widziałem śniegu na Boże Narodzenie! Czy Mikołaj zmieści się do naszego
kominka? Idę sprawdzić!
Zerwał się z krzesła i popędził do pokoju. Za to Marisa była załamana.
Pułapka się zatrzasnęła, a w niej ona, Nicky i Mack Mahoney ze swoimi
oskarżeniami, z pytaniami, na które nie ma odpowiedzi, ze spojrzeniami, które
doprowadzały ją do obłędu. I to ma być Boże Narodzenie? Nie rozumiała, dlaczego
właśnie ją musiało spotkać aż tyle przykrości naraz.
– Nie zostanę tu z tobą ani chwili dłużej – zawołała. – Jeśli ty nie
wyjedziesz, to ja to zrobię.
– Nie wygłupiaj się. Nie ujechałabyś nawet metra w tej zamieci.
– Może mi się uda – upierała się Marisa, choć sama najlepiej wiedziała, że
zachowuje się idiotycznie. – A nawet jeśli ugrzęznę w zaspie, to przynajmniej nie
będę tam skazana na twoje towarzystwo.
– Gdybyś była sama, pewnie byś zaryzykowała i może nawet udałoby ci się
skręcić kark, co zresztą wcale by mnie nie zmartwiło. Ale dziecka na pewno nie
narazisz na niebezpieczeństwo.
– To prawda – przyznała Marisa, nagle oklapła jak przekłuty balonik.
– Tak właśnie myślałem.
Mack był bardzo zadowolony z siebie i Marisa zapragnęła zetrzeć mu z
twarzy ten złośliwy uśmiech zwycięzcy. Wiedziała, niestety, że przemoc
doprowadzi ją najwyżej do ślepego zaułka, więc żeby zająć czymś ręce, zacisnęła
dłonie na kubku i podniosła go do ust. Kawa była gorzka i bardzo mocna.
Dziewczyna aż się zakrztusiła.
– Za mocna? – zapytał Mack.
– Wszystko, co ma związek z tobą, jest dla mnie za mocne.
– Przebywanie w jednym pokoju ze mną musi być dla ciebie trudne do
zniesienia.
Rozumiem, że nie mam wyjścia, pomyślała Marisa, zaciskając zęby w
bezsilnej złości. Ale nikt mnie nie zmusi, żebym polubiła tę koszmarną sytuację. I
nie odpowiem temu facetowi na żadne z jego głupich pytań. Nie ma mowy, żeby
jakieś dawno pogrzebane uczucia odebrały mi rozum. Prawda jest taka, że
zmuszona jestem przez kilka dni żyć pod jednym dachem z człowiekiem, który stał
się moim śmiertelnym wrogiem. Muszę zachowywać się chłodno, ale w sposób
cywilizowany. Trzeba przeczekać zamieć i uważać, żeby Mack Mahoney nie
znalazł niczego, co mógłby potem wykorzystać w tym swoim wstrętnym
programie. Przecież kiedyś w końcu się znudzi i poszuka sobie innej ofiary.
– Wdarłeś się do tego domu bez zaproszenia, Mahoney, więc musisz,
niestety, zarobić na swoje utrzymanie – powiedziała stanowczo Marisa. – Po
pierwsze, ubierz się wreszcie. Po drugie, przynieś drewno na opał i parę kubełków
śniegu. Muszę go rozpuścić, żeby mieć wodę do mycia. Na wypadek, gdybym
wyraziła się niejasno, dodam, że nie ma tu miejsca dla darmozjadów.
– Zgoda. – Mack spojrzał na nią zaciekawiony. – Ja na pewno nie zaniedbam
swoich obowiązków. Chciałbym tylko zapytać, czy najpierw dostanę śniadanie, czy
też mam walczyć ze śnieżycą o suchym pysku?
– Co chcesz zjeść?
– Czy mógłbym prosić o zupę mleczną? – zapytał, uśmiechając się
przymilnie.
Marisa postawiła na stole talerz z płatkami owsianymi. Dwa rodzynki
udawały oczy na okrągłej powierzchni przypominającej buzię, a z galaretki
powstały uśmiechnięte usta.
– Jesteś większy ode mnie – tłumaczył Mackowi Nicky – dlatego musisz
więcej jeść.
Chłopiec wpatrywał się w Macka z takim zachwytem, że ten ostatni nie miał
serca przyznać, że nienawidzi owsianki. Nawet najpiękniej ozdobionej. Z ponurą
miną podwinął mankiety koszuli i wziął do ręki łyżkę. Powiedział sobie w duchu,
że to, co postawiła przed nim Marisa, na pewno nie będzie gorsze od potrawy z
koziego mleka, jaką częstowali go Beduini.
Marisa, już umyta i uczesana, ale wciąż jeszcze w tym samym dresie i
swetrze, w którym spała, postawiła drugi talerz przed Nickym.
– Jedz – powiedziała, głaszcząc chłopca po jasnej główce.
– Kowboje muszą mieć dużo siły.
Mack już poprzedniego dnia zauważył serdeczne stosunki, jakie łączyły
matkę i syna. To, co widział, nijak nie pasowało do opowiadań o Marisie,
krążących w dziennikarskim światku. Mówiono o niej, że wynajęła
wykwalifikowaną opiekunkę do dziecka i widywała się z chłopcem tylko przy
okazji prezentowania go zaproszonym na przyjęcia gościom. Tymczasem ci dwoje
porozumiewali się bez słów, połączeni miłością, jakiej nie da się osiągnąć bez
codziennych osobistych i bardzo serdecznych kontaktów.
Mack wiedział, oczywiście, że Marisa ma kogoś, kto pomaga jej doglądać
Nicky'ego. Pani, która prowadziła dom i była jednocześnie niańką chłopca,
nazywała się Gwen Olsen. Mack rozmawiał z nią, kiedy pojechał do Beverly Hills,
żeby zaproponować Marisie opowiedzenie przed kamerami jej własnej wersji
wydarzeń, związanych z adopcją chłopca. To właśnie Gwen powiedziała Mackowi,
że pani wyjechała nie wiadomo dokąd i że zostawiła tylko krótką wiadomość, żeby
jej nie szukać. Mack jednak postanowił odnaleźć Marisę i pewnie dlatego teraz za
karę musi zjeść cały talerz owsianki. Na szczęście nie była aż tak zła, jak się
spodziewał.
– Dobra, co nie? – uśmiechnął się Nicky znad swojego talerza.
Mack zjadł jeszcze jedną łyżkę mlecznej zupy, po czym uznał, że chłopiec
ma rację. Teraz już pałaszowali ją obaj, aż im się uszy trzęsły.
Może gdyby mojej mamie przyszło na myśl tworzyć z rodzynków i galaretki
uśmiechnięte twarze na talerzach z owsianką, nie wyrósłbym na zabijakę, pomyślał
Mack.
Niestety, Vivian Mahoney zbyt była udręczona przez życie, żeby zawracać
sobie głowę takimi drobiazgami, jak ładnie podane jedzenie czy rozmowa z
wychowywanym przez ulicę synem. Mąż ją porzucił i biedna kobieta sprzątała po
domach, czym ledwie zarabiała na utrzymanie. Umarła, kiedy Mack miał
siedemnaście lat. Właściwie nic od życia nie dostała. To raczej życie wyssało ją ze
szczętem. Trenerowi z dzielnicowego klubu dla chłopców i zajęciom w sekcji
bokserskiej zawdzięczał Mack to, że nie wyrósł na chuligana. Obcy ludzie pomogli
mu dostać stypendium w Princeton, ale oprócz tego Mack dorabiał sobie
korektami.
Marisa skończyła jeść owsiankę i teraz przekładała w kredensie jakieś puszki
i puszeczki. Bez makijażu, z włosami związanymi w koński ogon, w niczym nie
przypominała znanej aktorki, ulubienicy milionów Amerykanów. Mimo to była
piękna i pełna dziewczęcego uroku wiek. Mack zastanawia! się przez chwilę nad
tym, co widział milioner Victor Latimore, kiedy patrzył-na swoją żonę.
– Wiesz, Nicky, chyba odgrzejemy gulasz nad ogniem w kominku –
powiedziała do syna. – Masz ochotę?
– No pewnie! Czy mogę ci pomóc, mamusiu?
– Oczywiście, kochanie – zgodziła się, wyciągając z kredensu żeliwny
kociołek.
– Gdzie się nauczyłaś gotować? – zapytał Mack, odsuwając od siebie talerz
po owsiance. – Nie wiedziałem, że bogate i sławne kobiety zajmują się takimi
przyziemnymi sprawami.
– Nie wiesz jeszcze bardzo wielu rzeczy.
– Ale się dowiem. – Mack nie mógł znieść, kiedy zarzucano mu brak wiedzy
lub fachowości. – Teraz idę po drewno.
Na dworze szalała zamieć. Nawet na odległość wyciągniętej ręki trudno było
cokolwiek zobaczyć. Mimo to Mackowi udało się przynieść z drewutni kilka
naręczy drewna opałowego i ułożyć je w stertę na werandzie, tuż przy wejściu do
domu. Obok kominka położył tylko tyle polan, ile spodziewali się spalić do
wieczora.
Drewutnia była dobrze zaopatrzona. Mack obawiał się jednak, że jeśli
pogoda nie zmieni się do świąt i jeśli do tej pory nie włączą prądu, to będzie musiał
wziąć siekierę i wyciąć kilka rosnących najbliżej domu drzew. Wcale mu się ta
perspektywa nie uśmiechała.
– Nie ruszaj się, skunksie! – wołanie dobiegło z fortu zbudowanego z foteli i
poduszek. Wystawała stamtąd głowa małego kowboja w dużym kapeluszu i dwa
sześciostrzałowe pistolety.
– Nie strzelaj, Teks. Ja nie jestem bandytą.
– Wszyscy tak mówią. Rączki do góry, kolego.
– Nic z tego, kurczaku. – Mack uśmiechnął się i rzucił naręcze drew obok
kominka.
– Nie jestem kurczakiem, tylko kowbojem – obraził się Nicky.
– Nigdy bym nie zgadł. – Mack rozpiął kurtkę, przykucnął przed kominkiem
i dołożył do ognia dwa potężne polana.
– Bang! Bang! Zastrzeliłem cię! – zawołał Nicky, ale nie był z siebie
zadowolony. – Gdybym miał konia, od razu byś się domyślił, że jestem kowbojem
– westchnął rozżalony. – Może Mikołaj podaruje mi konia? Jak myślisz?
– Nie mam pojęcia. Powiedz mi lepiej, gdzie jest mama? Na górze?
– Nie. Mama wyszła. Kazała mi tu zostać. Powiesz mi, co to znaczy „bronić
fortu”?
– Co ona znów wymyśliła? – zaniepokoił się Mack. Wyobraził sobie Marisę
na kość zamarzniętą w śnieżnej zaspie. Najpierw go to rozśmieszyło, potem
zastanowiło, a na koniec przestraszyło. – Wyszła? Dokąd wyszła? Co ona sobie, u
diabła, wyobraża?
– Sprawdzić gen… gena…
– Generator?
– No. Ciesz się, że mama nie słyszy, jak brzydko mówisz. Postawiłaby cię do
kąta.
– Kiedy się z nią policzę, to nawet siedzieć nie będzie mogła! – mruczał
Mack, zapinając kurtkę. – Głupia baba! Co ona sobie wyobraża? – Był już w
połowie drogi do wyjścia, kiedy przypomniał sobie o Nickym. – Siedź i nie ruszaj
się stąd, dopóki nie wrócę – polecił chłopcu. – To rozkaz szeryfa, Teks.
– Tak jest. – Nicky był uszczęśliwiony. – A mogę być twoim zastępcą?
– Już jesteś, chłopcze.
– Od razu wiedziałem, że jesteś kowbojem! – zawołał malec.
Podmuch wiatru uderzył Macka w twarz. Mocno trzymając się poręczy,
zszedł po schodach ganku i z nisko opuszczoną głową przebijał się przez zamieć do
pobliskiego garażu, połączonego z szopą. Ciągnące się między domem a szopą
przewody elektryczne wskazywały miejsce, w którym znajdował się generator. W
pogodny dzień byłoby widać jak na dłoni ośnieżone szczyty Sierra Nevada. Teraz
jednak cały świat owinął się szarym kocem zawieruchy i nawet ślady stóp Marisy
stawały się coraz słabiej widoczne.
Wiatr szarpał Macka za ramiona, a ostre kawałki lodu kaleczyły mu twarz.
Delikatną Marisę wichura bez trudu mogła przewrócić i zepchnąć gdzieś w
przepaść. Dlaczego jest taka niemądra, pomyślał. Nie rozumie, że ryzykując tę
wyprawę, jednocześnie naraża na niebezpieczeństwo dzieciaka?
– Co ty tu, do jasnej cholery, robisz? – zawołał Mack, wpadając do szopy, w
której stał generator.
Marisa aż podskoczyła. Latarka, którą oświetlała generator, wypadła jej z
dłoni. Niewielkie pomieszczenie natychmiast pogrążyło się w zupełnej ciemności.
– Zobacz, co narobiłeś! – zawołała.
Padła na kolana i jak ślepiec po omacku zaczęła szukać wokół siebie latarki.
Kiedy tylko ją znalazła, zerwała się na równe nogi i skierowała snop światła prosto
w oczy Macka.
– Przynajmniej zamknij za sobą drzwi! – poleciła.
W puchowej kurtce, włóczkowej czapce i rękawiczkach wyglądała jak
panienka, a nie jak dobiegająca trzydziestki, dojrzała kobieta.
Mack z całej siły kopnął drzwi. Niestety, nie wyładował na nich całej
gotującej się w nim złości.
– Co ty tu robisz, do diabła? – warknął.
– Jeszcze raz sprawdzam to urządzenie. – Spojrzała na niego wyzywająco. –
Masz coś przeciwko temu?
– Pewnie, że mam! – Podszedł do niej, chwycił za ramiona i z całej siły nią
potrząsnął. – Od tej chwili nie waż się wystawiać za drzwi tego swojego ślicznego
noska, dopóki mnie o tym nie uprzedzisz. Jasne?
– Nie możesz mi niczego nakazać, Mahoney.
– Uważaj, żeby ta twoja przeklęta duma nie napytała ci biedy. Z taką pogodą
nie ma żartów.
– Ja nie żartuję, tylko chcę nam wszystkim pomóc.
– Jeśli chcesz pomóc, rób to z głową. Chyba że te bzdury, którymi
codziennie karmisz widzów, zupełnie zlasowały ci mózg.
– Swoje uwagi o mojej pracy zachowaj dla siebie – żachnęła się Marisa.
– A, właśnie, zapomniałem cię o coś zapytać. Kiedy ostatnim razem miałem
nieszczęście włączyć telewizor w czasie tego wspaniałego filmu, ty i ten ładny
chłopiec odgrywaliście scenę łóżkową. Powiedz mi, czy często „pracujesz” bez
ubrania?
– Kochany Mack. Jak zwykle brutalny i bezkompromisowy.
– Płacą mi za to, żebym zadawał trudne pytania – zakpił.
– Jeśli już koniecznie musisz wiedzieć, to ci powiem, że ja i Erick nigdy nie
byliśmy razem nago… przed kamerą. – Marisa uśmiechnęła się widząc, jak Mack
przetrawia tę ostatnią część informacji. Po chwili wskazała palcem generator. –
Może użyłbyś swojej energii do uruchomienia tej maszyny.
Mack zacisnął zęby, spojrzał ponuro na Marisę i pociągnął za linkę startera.
Generator ani myślał się włączyć. Mack nie poddał się od razu. Dopiero po
dziesięciu minutach.
– Nie da rady – powiedział zrezygnowany. – Trzeba by go rozebrać, może
przeczyścić gaźnik…
– Trudno – westchnęła Marisa. – Musimy radzić sobie bez prądu.
– Księżniczka nie jest do tego przyzwyczajona, co?
Marisa patrzyła na niego przez chwilę, potem z całych sił cisnęła w Macka
latarką i wybiegła na dwór. Mackowi nic się nie stało, bo zdążył się uchylić, ale
rozzłościł się i pognał za uciekinierką. Dopadł ją w dwóch susach. Wciągnął do
garażu, nie zwracając najmniejszej uwagi na jej gwałtowne protesty.
– Puść mnie! – wołała, przekrzykując nawet wyjącą na dworze wichurę.
– Siadaj. – Mack popchnął ją na stertę kartonowych pudełek. – I zamknij się
wreszcie. Musimy sobie parę spraw wyjaśnić.
– Niedobrze mi się robi na twój widok! Rozumiesz? Nie mogę na ciebie
patrzeć!
– Rozumiem. Ja także bardzo cię lubię.
W garażu był zimno jak w psiarni, ale przynajmniej nie wiało. Na ścianach
wisiało kilka pokoleń narzędzi oraz przyborów ogrodniczych. Stało tam także szare
auto typu sedan, którym Marisa przyjechała tutaj z Los Angeles. Ten samochód
przypomniał Mackowi, po co znalazł się na tym odludziu.
– Czy powiesz mi, co łączy ciebie i twojego męża z doktorem Morrisem?
– Nic mnie z nim nie łączy! – krzyknęła Marisa. – Już to mówiłam! Po raz
pierwszy usłyszałam o nim podczas programu tej całej Jackie Horton. Adopcję
Nicky'ego załatwiała Kancelaria Adwokacka Latimore'ów, a więc była to jak
najbardziej legalna operacja, wścibski reporterze.
– To dlaczego uciekłaś? – zapytał cicho Mack.
– Wcale nie uciekłam… – głos jej się załamał.
– Chciałaś uciec z chłopcem dalej niż do Sierra Nevada, mam rację? Dokąd
byś go zabrała? Do Kanady? A może na którąś z greckich wysp?
– To tylko twoje domysły, Mahoney – zaprzeczyła Marisa. – Nie masz
żadnych dowodów, a szanujący się dziennikarz nie stworzy skandalu z powietrza.
Dawniej przynajmniej tej zasady surowo przestrzegałeś.
– Przypuszczam, że zrobiłabyś wszystko, żeby ochronić chłopca.
– A jak myślisz? Przecież Nicky jest moim synem.
– Myślę, że istnieje na świecie matka, która go urodziła. Jej także należą się
jakieś wyjaśnienia.
– Bardzo współczuję tym wszystkim kobietom, które wykorzystał doktor
Morris. Ale nie zapominaj, że istnieje także druga strona medalu. Czy w ogóle
przyszło ci do głowy, że niszczysz rodziny i rujnujesz życie wielu ludziom?
– My tylko szukamy prawdy i domagamy się sprawiedliwości. To naprawdę
nie jest skomplikowane.
– Owszem, jest! – Marisa zerwała się na równe nogi. – Dlaczego ty zawsze
widzisz świat w dwóch kolorach, Mahoney? Dla ciebie wszystko jest albo białe,
albo czarne. Zupełnie ignorujesz wszystkie odcienie szarości.
– Ja chcę tylko, żeby zaprzestano handlu niemowlętami.
– Jakim kosztem? – wykrzyknęła bliska histerii Marisa. – Naprawdę
uważasz, że cel zawsze uświęca środki?
– Jeśli to zapobiegnie wykorzystywaniu niewinnych kobiet. Pomyśl tylko o
matce tego chłopca…
– Ja jestem jego matką! I niczemu nie jestem winna! Nie zasłużyłam sobie na
to potworne zamieszanie, jakie wprowadziłeś w nasze życie! Czy ten twój cholerny
„temat” tak ci zasłania świat, że poza nim niczego już nie widzisz?
– Fakty świadczą o czymś zupełnie innym. Kiedyś w końcu będziesz musiała
stawić im czoło.
– Już ci mówiłam, że znasz nieprawdziwe fakty! – Marisa zaczęła go okładać
pięściami. – A „ten chłopiec” ma na imię Nicholas!
– Tak jak najpopularniejszy święty? – zapytał spokojnie Mack. – Właśnie
coś sobie przypomniałem. Chyba będziesz miała kłopoty. On myśli, że święty
Mikołaj przyniesie mu konia pod choinkę.
– Konia pod choinkę? – Marisa natychmiast się uspokoiła. – Mój Boże!
Zostały tylko… cztery dni! Nie damy rady wyjechać stąd przed gwiazdką – Marisa
była autentycznie przerażona.
Mack skinięciem głowy potwierdził jej przypuszczenia.
– Wszystkie prezenty zostały w domu – rozpaczała Marisa. – Kupiłam
wszystko, o co prosił. A teraz nawet nie mogę pojechać do sklepu! Nie
przypuszczałam… Nawet mi do głowy nie przyszło… – Zupełnie znękana znów
usiadła na pudełkach. O mało się nie rozpłakała. – Nie, tylko nie to!
– Hej, nie rób mi tego. – Mack poczuł dziwny ucisk w sercu.
– To jeszcze dziecko. – Ogromna łza spłynęła po policzku Marisy. – Będzie
strasznie rozczarowany. Jak ja mu to wytłumaczę?
– Coś wymyślisz – mruknął ponuro Mack.
– Wszystko przez ciebie! Gdybyś nie rozpętał tego piekła, Nicky byłby teraz
bezpieczny w swoim domu, spałby we własnym łóżeczku i w swoim pokoju
czekałby na świąteczny poranek. Nigdy ci tego nie zapomnę, Mahoney!
– Mariso… – Mack nagle znalazł się przy niej. Ujął w obie ręce zapłakaną
SUZANNAH DAVIS Najpiękniejszy prezent Tytuł oryginału: A Christmas Cowboy Przekład: Krystyna Kozubal
ROZDZIAŁ PIERWSZY Czy to możliwe, żeby matkę wsadzono do więzienia za porwanie własnego syna? Marisa Rourke westchnęła ciężko. Przestała wreszcie męczyć się z zapałkami, które w żaden sposób nie chciały podpalić ułożonej w kominku sterty drewna. Podeszła do kanapy i z czułością popatrzyła na śpiące dziecko. Światło naftowej lampy oświetlało główkę pięcioletniego chłopca. Marisa pogłaskała go po jasnych włoskach i pomyślała, jaki to szczęśliwy los sprawił, że jej adoptowany synek jest do niej jednak trochę podobny. Chłopczyk spał spokojnie, przykryty stertą wełnianych koców. Tak bardzo go kochała. Nicky należał do niej i nikt na świecie nie miał prawa odebrać jej dziecka. Chyba tylko mróz. Na dworze szalała zamieć. Wichura zerwała linie wysokiego napięcia, a na domiar złego Marisie nie udało się uruchomić domowego generatora prądu. Przestronna, dwupiętrowa willa bardziej przypominała teraz igloo niż cywilizowany amerykański dom. Na szczęście pięcioletniemu chłopcu bardzo się to wszystko podobało. Za to Marisie – ani trochę. Jeszcze przed tygodniem prowadziła zupełnie spokojne i przyjemne życie. Jej mąż, bogaty przemysłowiec, zginął przed trzema laty w wypadku samochodowym, a mimo to Marisa jakoś sobie radziła. Jej kariera aktorska rozwinęła się nadspodziewanie dobrze. Dinah Dillman, bohaterka najczęściej oglądanego serialu telewizyjnego „Rodzina”, w którą wcieliła się Marisa, była prawdopodobnie najpopularniejszą postacią w Ameryce. Poza tym aktorka pełniła funkcję rzecznika Fundacji na Rzecz Adopcji i wszystko to godziła z obowiązkami samotnej matki. Świat był piękny, a ludzie dobrzy, dopóki nie pojawił się między nimi pewien dziennikarz: Marcus Craig „Mack” Mahoney. Właściwie nie pojawił się, ale powrócił po dziesięciu latach nieobecności w życiu Marisy i zarzucił jej publicznie, przed kamerami telewizji, że jest zamieszana w skandaliczną aferę, bowiem skorzystała z możliwości nielegalnej adopcji, załatwionej przez doktora Franco Morrisa. Znów musiała uciekać. I znów przez Mahoneya. Przeraziła się. Jakaś Elsie Powers z Luizjany twierdziła, że doktor Morris podstępnie wykradł jej nowo narodzonego synka, którego teraz chciała odzyskać. Tym synkiem miał być Nicky. Marisa nie dopuszczała do siebie myśli o tym, że ktoś mógłby jej zabrać ukochane, choć tylko adoptowane dziecko. Dlatego właśnie w pośpiechu wyjechała
z Los Angeles. Wsiadła wraz z synkiem w samochód swojej gosposi, żeby żaden reporter, żaden łowca sensacji nie mógł jej wyśledzić. Nikomu nic nie powiedziała. Ani policji, ani adwokatowi, ani nawet swojej agentce. Jak ranne zwierzę pognała do tej samej górskiej kryjówki, która udzieliła jej schronienia, gdy poprzednim razem Mack Mahoney dał się Marisie we znaki. Za oknami szalała wichura. Marisa poprawiła wełnianą chustę, która zsunęła się jej z ramion, i ponownie zabrała się do rozpalania ognia. Poprzez wycie wiatru przebił się jakiś dźwięk. Marisa nasłuchiwała przez chwilę. Bała się, że może zgłodniałe wilki zdążyły ją tu wyśledzić i otoczyły zwartym kołem jej górską kryjówkę. Co za bzdury, skarciła się w myślach. Oczywiście, że żaden wilk nie dostanie się do domu. Ani mnie, ani Nicky'emu nic nie grozi. Oprócz zamarznięcia, jeśli nie uda mi się rozpalić ognia. Teraz usłyszała wyraźnie. Ktoś stał na ganku i z całych sił walił pięścią w drzwi. Serce podskoczyło jej do gardła, jednak szybko się opanowała. Wzięła pogrzebacz i poszła sprawdzić, co dzieje się na zewnątrz. Wiedziała, że żadne zwierzę nie odważyłoby się dobijać w ten sposób do ludzkiej siedziby. Zresztą poprzez wycie wichru dotarł do niej dźwięk bardzo przypominający głos człowieka. – Otwórz mi, wreszcie, Mariso – usłyszała krzyk mężczyzny. – Zamarznę tu na kość. Marisa zamarła. Ten głos poznałaby nawet na końcu świata. To był Mack. Mack był zziębnięty i wściekły jak wszyscy diabli. Prawie 1 kilometr szedł przez szalejącą zamieć od zaspy, w której utknął jego dżip. Raz jeszcze z całej siły uderzył pięścią w drzwi. Wreszcie się uchyliły. Niewiele. Tyle tylko, żeby mógł usłyszeć głos Marisy. – Odejdź stąd! – zawołała. Zanim zdążyła na powrót zatrzasnąć drzwi, Mack wsunął w szparę potężne ramię i po chwili był już w holu. Tu przynajmniej nie wiało. Czuł się jak zdobywca Mount Everestu, dopóki nie zobaczył pogrzebacza, który Marisa z całej siły ściskała w dłoni.
– Co ty wyprawiasz? – Zręczny unik uratował mu życie. – Wynoś się stąd! – krzyknęła Marisa. – Oszalałaś? – Nie na tyle, żeby znosić twoją obecność pod moim dachem – syczała, patrząc na przybysza spojrzeniem lodowatym jak szalejąca na dworze zamieć. – Masz stąd natychmiast wyjść. – W taką śnieżycę? – zapytał Mack. Trochę się przestraszył, że Marisa może nie zmienić zdania i rzeczywiście kazać mu nocować na dworze. – Nic mnie nie obchodzi śnieżyca. Możesz sobie zamarznąć na sopel. Ostrzegam cię… – Kurczowo zacisnęła palce na uchwycie pogrzebacza. Mack nie mógł się powstrzymać od śmiechu. Wtedy poczuł na ramieniu uderzenie. Nie wahał się ani minuty. Chwycił Marisę za rękę i przycisnął ją do ściany. – Rzuć ten pogrzebacz! – rozkazał przez zaciśnięte zęby. Ramię bardzo go bolało, chociaż gruba puchowa kurtka zamortyzowała siłę uderzenia. – Nikt cię tu nie zapraszał, Mahoney. – Marisa wcale nie miała zamiaru pozbyć się uzbrojenia. – Wynoś się! – Nie po to dotarłem aż tutaj, żeby zamarznąć pod drzwiami twojego domu. – Mocniej ścisnął trzymającą pogrzebacz delikatną dłoń. – No już, odłóż to wreszcie. Marisa krzyknęła z bólu. Ciężki pogrzebacz z łoskotem spadł na kamienną podłogę. – Ty potworze – jęknęła. – Wszyscy tak mnie nazywają – Mack pokazał w uśmiechu białe zęby. Poczuł słodki zapach perfum i woń rozgrzanego ciała Marisy, a zaraz potem ogarniające go pożądanie i… nieopisaną wściekłość na samego siebie. – Uważaj, moja droga. Jeszcze raz spróbujesz mnie uderzyć, a nie przebaczę ci tak łatwo. – Po co przyjechałeś? – zapytała, a wyraz jej twarzy dobitnie świadczył o tym, co Marisa myśli o natręctwie Macka. – Należałoby raczej ciebie o to zapytać. – Ja… – Spuściła oczy. – Przyjechałam odpocząć.
– Wygląda mi to raczej na ucieczkę. – Mack skrzywił się. Puścił ją i otrzepał z kurtki topniejący śnieg. – Znowu? Niczego się nie nauczyłaś. Jak tylko coś się dzieje, ty natychmiast uciekasz. Mam rację, pomyślał, patrząc na niepewny wyraz twarzy Marisy. Na pewno mam rację. Dobrze wie, o czym mówię, i chyba trochę się wstydzi. Rozejrzał się po ogromnym domu z drewna i kamieni. Solidne meble, porozmieszczane na ścianach indiańskie trofea i surowość tego wnętrza zupełnie nie pasowały do delikatnej, drobnej Marisy. – A więc to tutaj schroniłaś się dziesięć lat temu – powiedział Mack. – Niezłe miejsce. W sam raz dla biednej bogatej dziewczynki. – Daruj sobie, Mahoney. – Obrzuciła go nienawistnym spojrzeniem. – Jak mnie tu znalazłeś? – Powiedzmy, że miałem przeczucie. Nie trzeba mieć doktoratu z kryminalistyki, żeby wpaść na pomysł, że schowałaś się w domu swego ukochanego wuja Paula. – A mimo to wtedy nie przyszło ci to do głowy. – Bo nawet nie próbowałem myśleć – wycedził powoli, jakby chciał podkreślić każde słowo. Po tylu latach wreszcie mógł oświadczyć Marisie, że jej odejście nie zrobiło na nim żadnego wrażenia, a po jej zniknięciu po prostu zaczął żyć samotnie i zupełnie niczego nie żałował… No cóż, nie musi wiedzieć, że to wszystko było najzwyklejszym kłamstwem. – Czy Paul też z tobą przyjechał? – zapytał Mack, zdejmując rękawice i kurtkę. Zapamiętał Paula Willisa jako uroczego gawędziarza, który napisał mnóstwo książek podróżniczych. Paul był ojcem chrzestnym Marisy i właściwie jej jedynym opiekunem, bo rodzice dziewczyny większą część życia spędzali na jachcie, nie troszcząc się zbytnio o wychowanie swej dorastającej córki. – Nie. Paul jest teraz w Indiach. – Szkoda. Miło byłoby znów się z nim spotkać. – Daruj sobie te towarzyskie pogawędki – żachnęła się Marisa, rozcierając obolałą rękę. – Powiedz lepiej, po co naprawdę przyjechałeś. – Chyba coś mi się od ciebie należy. – Wypchaj się, Mahoney. Nie mam wobec ciebie żadnych zobowiązań.
– Mylisz się. Jesteś mi winna sprawozdanie z ostatnich dziesięciu lat, ale nie chcę ci się narzucać i zadowolę się szczerą rozmową o sprawie doktora Morrisa. – Nie ma żadnej „sprawy”. Cała ta historia istnieje wyłącznie w twojej chorej wyobraźni. – Może najpierw umówmy się co do jednego. Tym razem nie dam się zbyć byle czym. – Nie rozumiem. – Marisa spuściła wzrok. – Daję ci szansę. Możesz opowiedzieć wszystkim swoją wersję tej paskudnej historii. Tylko dlatego podążyłem za tobą na koniec świata. Wiesz przecież, że rasowy dziennikarz nie przepuści takiej okazji – uśmiechnął się do niej porozumiewawczo. – Zresztą ta sprawa z handlem niemowlętami bardzo mi się przyda. Mam zamiar podpisać kontrakt z Independent News Network. Nie mogłem sobie pozwolić na utratę życiowej szansy. Tym razem musiałem cię znaleźć. – Ach, więc o to ci chodzi? Jak zwykle myślisz tylko o sobie, ty… – Marisa rzuciła się na niego z pięściami. Mack chwycił ją za ręce i mocno je ścisnął. – Co się z tobą dzieje, kobieto? – zapytał szczerze zadziwiony. – Nie udawaj, że nie wiesz – oburzyła się, zupełnie pozbawiona możliwości jakiegokolwiek działania. – Mam patrzeć spokojnie, jak dla własnej kariery rujnujesz życie niewinnego dziecka? Ty niewrażliwy, podły egoisto! Zostaw nas w spokoju, ty bestio. – Nie zostawię – odrzekł Mack, spoglądając z góry na bezsilną Marisę. – Zawsze kończę to, co zacząłem. Czyżbyś już zapomniała? – Niech cię diabli wezmą! – Przykro mi, ale nawet diabłom się to nie uda. – Mack głośno się roześmiał. – Nie widzisz, że za oknami szaleje zamieć? Nawet diabły nie wybierają się na spacer w taką pogodę. Obawiam się, że jesteśmy na siebie skazani. Przynajmniej na jakiś czas. – Boże! Tylko nie to! – zawołała przerażona Marisa. – Nie rozumiem. – Mack jedną ręką trzymał jej dłonie, podczas gdy drugą głaskał ją po policzku. – O ile mnie pamięć nie myli. to kiedyś bardzo lubiliśmy być razem.
– Ty… – Niczego nie pamiętasz, księżniczko? – Pochylił się nad nią, niemal muskając wargami jej usta. – Ja wciąż pamiętam, jak jęczałaś w moich ramionach, co czułem, kiedy byliśmy blisko siebie… – Przestań, Mack – poprosiła czerwona jak piwonia Marisa. – Jak widzisz, ja nie zapomniałem. – Mocno ją do siebie przytulił. – Mamusiu! Mack odskoczył od niej jak oparzony. Marisa podbiegła do jasnowłosego chłopczyka. Uklękła i mocno przytuliła do siebie dziecko. – Przepraszam, Nicky. Obudziłam cię, kochanie? Nie bój się, wszystko będzie dobrze. Nicky tymczasem ze zdumieniem przyglądał się Mackowi. – Znalazłaś mi kowboja, mamusiu? – zapytał w końcu. – Niestety, nie, kolego – pospieszył z odpowiedzią Mack. – Nie jestem kowbojem. Mieszkam w New Jersey. – To dlaczego nosisz kowbojskie buty? – chłopiec nie dawał za wygraną. – One są do niczego. – Mack spojrzał z niesmakiem na swoje znoszone obuwie. – Nogi mi zmarzły na kość. – To kara za wścibianie nosa w nie swoje sprawy. – Marisa wciąż tuliła do siebie chłopczyka, jakby bała się, że grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo. – Jest zimno, synku. Wskakuj pod kołderkę. – Racja – zawtórował jej Mack. – Zimno tu jak na lodowcu. Dlaczego nie napaliłaś w kominku? Marisa nie raczyła odpowiedzieć. Zaniosła synka do łóżka i okryła go kołderką. Mack odłożył pogrzebacz na miejsce. Jedno spojrzenie na stertę nadpalonych zapałek w kominku wyjaśniło mu, dlaczego w pokoju panuje takie przenikliwe zimno. – Dobrze, że wpadłem – mruknął. – Przyda ci się pomocnik.
– Ty na pewno do niczego mi się nie przydasz – odrzekła. – Stare przysłowie pszczół mówi, że potrzebujący nie może sobie wybierać ofiarodawcy, księżniczko. – Nie nazywaj mnie tak! Mack wzruszył ramionami. Usiadł na ławce przy kominku, zdjął buty i ociekające wodą skarpetki. Nicky nie spuszczał z niego zaspanych oczu. – Mamusiu, jak ten kowboj ma na imię? – zapytał. – Judasz – odparła bez namysłu Marisa – Śpij już, kochanie. – Śmieszne imię – mruknął Nicky. – Pierwszy raz widzę kowboja, który ma na imię Judasz. – Mam na imię Mack – oświadczył Mahoney, rozcierając zmarznięte stopy. – Twoja mamusia naczytała się złych scenariuszy i teraz wszystko jej się miesza w głowie. – Ten pan jest dziennikarzem, synku. Rzadko liczy się ze słowami, więc proszę, żebyś mówił do niego: „proszę pana”. – A niech cię diabli porwą – rozzłościł się Mack. – Chyba nie będziemy sobie dokuczać przez całą noc. Proponuję rozejm. – Mnie to odpowiada. Naprawdę nie mam z tobą o czym rozmawiać. Byłabym jednak wdzięczna, gdybyś zechciał trochę nad sobą panować i nie przeklinać przy dziecku. Nicky tymczasem spał już, zwinięty w kłębek na swoim posłaniu. Marisa otuliła go szczelnie jeszcze jednym kocem. Teraz mogła znów zająć się rozniecaniem ognia w kominku. Dwie kolejne zapałki dołączyły do sterty innych, a ognia jak nie było, tak nie było. – Niech to szlag trafi! – zdenerwowała się. – Nie przeklinaj – przypomniał jej Mack i wyciągnął rękę po zapałki. – Daj, ja to zrobię. – Sama sobie poradzę! – Marisa za nic nie chciała oddać mu pudełka z zapałkami. – Przecież widzę, jak sobie radzisz. – Popatrzył znacząco na zużyte bez efektu zapałki. – Posłuchaj, moja droga. Jestem zmęczony, zmarznięty i bardzo
głodny. Radzę ci się ze mną nie kłócić, bo nie ręczę za siebie. – Dobrze. – Groźba najwyraźniej poskutkowała, bo Marisa oddała mu zapałki. – Możesz rozpalić ogień. Ale nie zapominaj, że wszystkie te cierpienia znosisz na własne życzenie. Nikt cię tu nie zapraszał. – Taki drobiazg jak brak zaproszenia nigdy nie stanowił dla mnie przeszkody. Mack ułożył od nowa bezładnie wrzucone do kominka szczapy, podłożył pod nie kawałek gazety i zapalił zapałkę. Marisa wpatrywała się w maleńki płomyczek, który najpierw polizał zmięty papier, potem wspiął się na drewienka i po chwili zmienił się w jaskrawy płomień. Na jej twarzy znać było ślady zmęczenia i stresu, w jakim od kilku dni żyła. Mack musiał się bardzo starać, żeby nie okazać jej współczucia. – Kiedy wysiadło światło? – zapytał. – Około południa. Telefon też nie działa i nie udało mi się uruchomić generatora prądu. – Nic dziwnego, że tak tu zimno. – Mack grzał przy ogniu bose stopy. – Kiedy przyjechałaś? – Parę dni temu. – Pewnie było ci ciężko. Sama z dzieckiem… – A co to? Przesłuchanie? – Marisa wreszcie oderwała oczy od hipnotyzującego ją płomienia. – Ależ ty jesteś podejrzliwa, kobieto! W porządku. Cofam pytanie. – Tego steku kłamstw, które wymyśliłeś o moim mężu i synu, nie da się cofnąć. – Marisa tak mocno zacisnęła pięści, że aż palce jej zbielały. – I ty najlepiej o tym wiesz, Mahoney. Nie licz na to, że zgotuję ci tu gorące powitanie. O niczym innym nie marzę, tylko o tym, żebyś jak najprędzej się stąd wyniósł. – Tak tylko mówisz, dziecinko. Wiem, że masz dobre serduszko i nie wypędzisz mnie z domu w zawieruchę. – Uśmiechnął się do niej przewrotnie. – Zresztą ja nie dałbym się wypędzić. – Nawet parszywego psa nie wypędziłabym na taką pogodę – odwzajemniła mu się słodkim uśmiechem. – Ale z tobą sprawa ma się zupełnie inaczej. Więc lepiej nie kuś losu i przestań mi dogryzać. A jutro skoro świt masz się stąd
wynieść. Jasne? – Jasne – powiedział bez przekonania. Doskonale wiedział, że to potwierdzenie absolutnie do niczego go nie zobowiązuje. Marisa także o tym wiedziała, a jednak trochę mniej się denerwowała. Może uwierzyła, że Mack naprawdę wkrótce opuści jej dom? A może tylko się oszukiwała, tak samo jak kiedyś oszukała jego? – Będę spała z synem – powiedziała. – Znajdź sobie jakieś miejsce do wypoczynku, a przede wszystkim nie wchodź mi w drogę. – Właśnie zacząłem się odmrażać. Zostanę przy kominku. – Przysunął do paleniska dwa ogromne fotele i zestawił je ze sobą siedzeniami. – Przyniosę ci jakiś koc – zaproponowała Marisa, chociaż w pierwszym odruchu chciała nawet zabronić gościowi jakichkolwiek przemeblowań w domu. – I kanapkę – zaryzykował Mack. – A może jeszcze jakieś suche skarpety? Marisa wściekłym spojrzeniem obrzuciła najpierw jego bose stopy, potem nogi, a wreszcie spojrzała mu prosto w oczy. To co w nich zobaczyła, wprawiło ją w zakłopotanie. – Zobaczę, co się da zrobić – powiedziała, odwracając się do Macka plecami. – Dziękuję. – Wreszcie mógł sobie pozwolić na zwycięski uśmiech. Przecież i tak go nie widziała. Marisa pogłaskała śpiącego syna po główce. Spojrzała na Macka podejrzliwie, ale najwidoczniej doszła do wniosku, że z jego strony nie grozi chłopcu żadne niebezpieczeństwo, bo wzięła ze stołu latarkę i wyszła z pokoju. Mack już się nie uśmiechał. Samo patrzenie na Marisę przyprawiało go o dreszcze. Oznaczało to dokładnie tyle, że był wciąż wrażliwy na urok tej trzydziestoletniej kobiety. Tak samo jak wówczas, gdy nie mógł się oprzeć przepięknej studentce dziennikarstwa, którą panna Rourke była przed dziesięcioma laty. Na jego szczęście tym razem Marisa wydała mu otwartą wojnę i nie musiał się obawiać nieodpowiedzialnych reakcji własnego organizmu. Mack zresztą nie miał do niej żalu o sposób, w jaki go potraktowała. Jemu samemu nie podobała się forma rozmowy, jaką Jackie Horton przeprowadziła z Marisą przed kamerami telewizji. Jackie i Tom Powell, który był przez wiele lat producentem programów Macka, nalegali na przygwożdżenie aktorki w
krzyżowym ogniu pytań. Zamiast wywiadu wyszło z tego prokuratorskie przesłuchanie. „Fabryka dzieci dla bogaczy…” „Policja aresztowała dziś wziętego lekarza z Bel Air, doktora Franco Morrisa…” „Powiedz mi, Mariso, czy to prawda, że doktor Morris pomógł tobie i twemu byłemu mężowi adoptować dziecko?” „Mamy tu kopie prowadzonej przez doktora Morrisa dokumentacji. O, proszę: nazwiska, daty, nawet ceny…” „Wszystko to kłamstwo! Mój adwokat może to potwierdzić!” Mack skrzywił się na wspomnienie tamtego niesmacznego programu. Nic dziwnego, że Marisa tak strasznie krzyczała, ale Tom twierdził, że było to potrzebne dla dobra sprawy, że i tylko w ten sposób szerokie rzesze społeczeństwa mogły się dowiedzieć o przestępczym procederze, że to jedyna metoda, i aby ujawnić, czym jest ta i podobne jej podejrzane kliniki. Doktor Morris i tak już zbyt długo unikał kary. Zresztą dla rasowego dziennikarza zawsze najważniejsze jest wykonanie zadania. Reszta naprawdę nie ma znaczenia. Toteż Mack z zapałem zabrał się do pracy. Każde jego odkrycie zbliżało doktora-oszusta do bram więzienia. A związek znanej gwiazdy filmowej (Mackowi niedobrze się robiło na takie określenie bohaterki mydlanych oper) z całą tą sprawą dawał pewność, że prasa, radio i telewizja zainteresują się przestępcza działalnością doktora Morrisa. Sprawa kontraktu Macka także miała tu duże znaczenie… Nie jestem przecież bez serca, pomyślał Mack. Dzieciak jest całkiem fajny i Marisa bardzo go kocha. To widać na pierwszy rzut oka. No i co z tego? Marisa musi ponieść konsekwencje tego, co ona i jej mąż zrobili w przeszłości. To nie ulega kwestii. Jestem pewien, że jest zamieszana w sprawę doktora Morrisa. Mam nosa. Co sobie ta kobieta w ogóle wyobraża? Że uda jej się z tego wywinąć? I to bez szwanku? Mack zdjął koszulę i powiesił ją na oparciu fotela. Wpatrywał się w buzujący na kominku ogień. Miał już za sobą mnóstwo reporterskich doświadczeń praktycznie na całej kuli ziemskiej. Zetknął się z morderstwami, akcjami terrorystów, rewolucją i raz nawet przeżył trzęsienie ziemi. Tym razem jednak stanął przed naprawdę trudnym zadaniem. Tym trudniejszym, że stare wspomnienia właściwie w każdej chwili mogły go zepchnąć z prostej drogi, jaką powinien kroczyć odkrywca prawdy. Intuicja podpowiadała mu, że dla Marisy
wspomnienia sprzed dziesięciu lat także jeszcze nie całkiem umarły. Zauważył, jak drżała, kiedy jej dotknął, i czuł, że tamto, co ich wówczas łączyło, wciąż jeszcze żyje pomiędzy nimi. Nie miał zamiaru rozdmuchiwać nowego płomienia z dogasających iskierek. Życie nauczyło go, czego można od niego oczekiwać, a na co w żadnym wypadku liczyć nie należy. Ale uważał, że Marisa jest mu coś winna. Musiałby być aniołem albo kamieniem, gdyby nie chciał skorzystać z sytuacji, w jakiej się znalazł. Cieszył się na samą myśl o tym, że Marisa wreszcie zapłaci, chociaż małą cząstkę, za to, co mu przed laty zrobiła. Grzał się przy kominku, ubrany tylko w ciepłą bieliznę. Był naprawdę zmęczony. Dwudniowa jazda samochodem w paskudną pogodę i wędrówka w szalejącej śnieżnej zamieci dały mu się porządnie we znaki, a bijące od kominka ciepło sprawiło, że Mackowi zachciało się spać. – Proszę, tylko to mogłam ci… – słowa uwięzły Marisie w gardle. Była oburzona. – Daj spokój, księżniczko. – Mack przeciągnął się jak rozespany kocur. – Przecież nie raz widziałaś mnie bez spodni. – Nie chciałabym powtarzać tamtego doświadczenia – warknęła, rzucając na fotel zwinięty koc, parę skarpet i papierowy talerz z leżącą na nim kanapką. – Obawiam się jednak, że po tobie nie można się spodziewać nawet przyzwoitego zachowania. – Przemokłem do suchej nitki. Miałem spać w mokrym ubraniu? Mógłbym zachorować i umrzeć. – Może nie byłoby to wcale najgorsze rozwiązanie – syknęła. Zrzuciła buty i położyła się na kanapie obok śpiącego synka. – A wiesz – zaczął Mack, jakby prowadził towarzyską pogawędkę. Owinął się kocem i wciągnął na nogi suche skarpety. – Powinniśmy spać razem. Byłoby nam wszystkim znacznie cieplej. – Możesz sobie o tym pomarzyć, Mahoney. – Chociaż koce tłumiły głos. to i tak dało się w nim usłyszeć lekkie zdenerwowanie. – Zamknij się wreszcie i pozwól mi spać. Mack wyciągnął się na fotelach i sięgnął po kanapkę. Pewnie, że mogę sobie pomarzyć, myślał. Gdyby ona znała moje pragnienia… Dopiero kiedy nasycił pierwszy głód, dokładniej przyjrzał się temu, co miał na talerzu. Szynka, ser, musztarda i ani odrobiny majonezu. Mack nie cierpiał
majonezu, a Marisa o tym nie zapomniała. Pamiętała, pomyślał z ciężkim sercem. Może tak samo dokładnie jak ja? Może ją także dręczyły bolesne wspomnienia? Tak nam było dobrze razem. Przynajmniej mnie się zdawało, że było nam dobrze. Czy to możliwe, że ona choć trochę żałuje swojej decyzji? Mack szczelnie owinął się kocem. Tańczące na kominku płomienie rzucały migotliwe światło na pokój i na posłanie Marisy. Oddychała równo, ale Mack wiedział, że ona nie śpi. – Mariso? – odezwał się ledwo słyszalnym szeptem. – Czego chcesz? – Powiedz mi, co było między nami nie tak. Bardzo długo nie było odpowiedzi. Mack nabrał przekonania, że już jej się nie doczeka. – A czy to ważne? – usłyszał w końcu. Nie umiał jednym słowem odpowiedzieć na to pytanie, chociaż był absolutnie pewien, że to ważne. To właśnie była najważniejsza sprawa w całym jego życiu.
ROZDZIAŁ DRUGI Marisie śniła się plaża, gorące słońce i mężczyzna o zielonych oczach… Obudziła się uśmiechnięta i przeciągnęła się. Miała wrażenie, że jest jeszcze na plaży z tamtym mężczyzną, ale po chwili sen rozwiał się, a ona z ciężkim westchnieniem usiadła na posłaniu. Zamarła z przerażenia, kiedy zdała sobie sprawę, że nie ma obok niej synka. Jak oparzona wyskoczyła z łóżka i rozejrzała się po pokoju. Na kominku buzował ogień, a z kuchni dobiegał piskliwy głos dziecka, które zawzięcie o czymś rozprawiało. – Mamusia robi lepsze. – Naprawdę? Trudno. Mamusia śpi jak suseł, więc ja się muszę tobą zająć. Spróbuj, może to ci będzie smakowało. Marisa z wrażenia przestała oddychać. Ubrany tylko w spodnie Mack Mahoney siedział przy kuchennym stole. Nie widział jej, za to ona mogła podziwiać jego muskularne ramiona. Niemal czuła pod palcami delikatną jak aksamit, opaloną na brąz skórę. Wicher wył za oknem, ołowiane chmury snuły się tuż nad ziemią, ale w domu było prawie ciepło. Dzięki Mackowi. Zrobiło jej się głupio, gdy pomyślała, że jej nieproszony gość przez całą noc dokładał drew do ognia, podczas gdy ona spała sobie w najlepsze. Jeszcze gorzej się poczuła, kiedy wreszcie dotarło do niej, że obciągnięte dżinsami szczupłe uda Macka wbrew jej woli działają na nią w sposób niezwykle podniecający. – Czy ty na pewno nie jesteś kowbojem? – zaszczebiotał Nicky, pakując do buzi grzankę z dżemem. Marisa musiała się uśmiechnąć. Mack nasypał kawy do ekspresu, po czym zapalił palnik gazowego piecyka. Miał trochę za długie włosy. Zawsze zapominał o wizycie u fryzjera. – Bardzo mi przykro, kolego – odrzekł Mack. – Nie odróżniłbym nawet końskiego łba od zadu. – Tak właśnie myślałem – westchnął smutno Nicky, ale zaraz znów poweselał. – To może jesteś tym nowym tatusiem, o którego prosiłem w liście
świętego Mikołaja? – Nicky! – zawołała Marisa. Odrobinę za późno ugryzła się w język. Czerwona jak burak weszła do kuchni. Dopiero wtedy zobaczyła, że na ramieniu Macka pojawił się ogromny, fioletowy siniak. Pogrzebacz, nawet w ręku słabej kobiety, okazał się niebezpiecznym narzędziem. – Tak mi przykro, Mack – powiedziała i odruchowo pogłaskała stłuczone ramię, chcąc w ten sposób przeprosić go za zadany ból. Mack zadrżał. Chwycił Marisę za rękę i zacisnął zęby. Przez chwilę w pokoju panowało wrogie milczenie. – Nie rób tego więcej, księżniczko – ostrzegł ją, patrząc spode łba. – Chyba że nie boisz się konsekwencji. Marisa miała ochotę zapaść się pod ziemię. Przytrzymujące jej rękę palce Macka paliły jak ognista obręcz. Nie wiedziała, czy ostrzegał ją przed ponownym użyciem pogrzebacza, czy też może złote iskry w jego oczach oznaczały coś zupełnie innego. Czyżby poczuł taki sam dreszcz, jaki przeszył Marisę, gdy tylko musnęła nagie ramię Macka? Na wszelki wypadek uwolniła się z uścisku i nawet o krok się cofnęła. – Nie. Oczywiście, że nie. To znaczy… – dodała bez związku i bez najmniejszego sensu. Dopiero po chwili udało jej się opanować wzburzenie. – Więcej cię już nie dotknę. Obiecuję. Powinieneś przyłożyć lód na to stłuczenie. Albo lepiej kompres. Na pewno mam coś w apteczce… Czar prysnął. Mack znów był tylko przystojnym, bardzo pewnym siebie mężczyzną. Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że wszystko, co Marisa widziała i czuła, było jedynie wytworem jej chorej wyobraźni. – Nie przejmuj się, księżniczko – powiedział. – Miałem już gorsze rany. – Tak, tak. Wiem. Dreszcz przeszedł jej po plecach na wspomnienie niebezpieczeństwa, na jakie narażał się Mack, pracując jako dziennikarz. Nie mogła nie zauważyć jego telewizyjnych reportaży z różnych zapalnych punktów świata. Nie znaczyło to, oczywiście, że specjalnie włączała telewizor, żeby zobaczyć Macka Mahoneya, żeby wiedzieć, gdzie jest i co robi. Po prostu za każdym razem, kiedy w jakimś państwie zanosiło się na przewrót czy wydarzyła się katastrofa albo dokonała niesprawiedliwość, o której należało powiedzieć całemu światu, telewidzowie
niezmiennie otrzymywali najświeższe wiadomości właśnie od Mahoneya. Mack nigdy nie dbał o takie błahostki, jak bezpieczeństwo osobiste, zwłaszcza wtedy, gdy w grę wchodziła naprawdę ciekawa sprawa. – Po prostu nie rób tego nigdy więcej – rzekł zupełnie obojętnym tonem, a potem odwrócił się do stojącego na gazowym palniku ekspresu. – Kawa za chwilę będzie gotowa. – Tak. Dzięki. – Marisa usiadła przy stole obok Nicky'ego. Dopiero teraz pocałowała go na dzień dobry. Na szczęście malec nie zauważył nic niezwykłego w całej tej historii. Uznał widocznie, że mama zawsze tak wita gości w tym górskim, oddalonym od ludzi domku. – Jak ci leci, kolego? – Dzisiaj mów do mnie Teks. Dobrze, mamusiu? – Dobrze, Teks. – Uśmiechnęła się, przypomniawszy sobie, że mały ostatnio zupełnie oszalał na punkcie kowbojów, Dzikiego Zachodu i wszystkiego, co się z tym wiąże. – Jak ci się spało? Posłanie nie było za twarde? – Nie. – Nicky uśmiechnął się uszczęśliwiony, że pozwalają mu odgrywać rolę teksańskiego kowboja. – Ja i Mack wstaliśmy, jak tylko koguty zapiały. Prawda, Mack? Mack mruknął coś, czego w żaden sposób nie dało się zrozumieć. – To jest pan Mahoney, Teks – poprawiła synka Marisa. – Daj spokój – odezwał się Mack. – Obejdziemy się bez zbędnych formalności. Mam rację, Teks? – Pewnie, że masz, Mack. Marisa nie miała okazji się sprzeciwić, bo Mack postawił przed nią kubek czarnej jak smoła kawy. Dokładnie takiej, jaką lubiła. Niby drobiazg, a jednak. Na chwilę zapomniała o wrogości, jaką darzyła nieproszonego gościa. Zastanowiło ją to, co Nicky powiedział o „nowym tatusiu”. Nie wiedziała, że małemu tak bardzo brakuje mężczyzny. Samotna matka nie ma lekkiego życia, ale od śmierci męża stawała na głowie, żeby chłopcu na niczym nie zbywało. Tymczasem okazało się, że wszystkiego dać mu nie może. Nie chciała jednak dopuścić do tego, aby jej synek przywiązał się do gruboskórnego, wścibskiego reportera, który na dodatek uparł się, żeby zniszczyć życie Marisy i Nicky'ego za jednym zamachem. Doszła do wniosku, że musi się jak najprędzej pozbyć nieproszonego gościa. Im szybciej to zrobi, tym lepiej dla wszystkich.
Popijała kawę, ale wciąż ukradkiem spoglądała na nagi tors Macka, na jego umięśniony, plaski brzuch. Miał trzydzieści siedem lat, a wyglądał dokładnie tak samo, jak dziesięć lat temu. – Pewnie chciałbyś jak najwcześniej wyruszyć… – zaczęła. – Czy ty się nigdy nie poddajesz, księżniczko? – Mack uśmiechnął się do niej. – Chyba jasno ci powiedziałam… – Marisa znów była napięta jak struna i gotowa do walki. – Facet przepowiadający pogodę też niczego nie ukrywał – przerwał jej Mack. Popukał palcem w stojące na stole małe radio tranzystorowe. – Na szczęście Paul ma tu wszystko, czego człowiekowi potrzeba. No, a teraz wreszcie musimy spojrzeć prawdzie w oczy. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Marisa zacisnęła palce na kubku z kawą. – W radiu bez przerwy nadają ostrzeżenia dla kierowców. Nie ma ani jednej przejezdnej drogi. Nie można ani wjechać w górskie regiony, ani się z nich wydostać. Podobno potrwa to jeszcze co najmniej trzy do czterech dni. Może nawet do Bożego Narodzenia. – O raju! Śnieg na gwiazdkę? – zawołał uradowany Nicky. – Nigdy w życiu nie widziałem śniegu na Boże Narodzenie! Czy Mikołaj zmieści się do naszego kominka? Idę sprawdzić! Zerwał się z krzesła i popędził do pokoju. Za to Marisa była załamana. Pułapka się zatrzasnęła, a w niej ona, Nicky i Mack Mahoney ze swoimi oskarżeniami, z pytaniami, na które nie ma odpowiedzi, ze spojrzeniami, które doprowadzały ją do obłędu. I to ma być Boże Narodzenie? Nie rozumiała, dlaczego właśnie ją musiało spotkać aż tyle przykrości naraz. – Nie zostanę tu z tobą ani chwili dłużej – zawołała. – Jeśli ty nie wyjedziesz, to ja to zrobię. – Nie wygłupiaj się. Nie ujechałabyś nawet metra w tej zamieci. – Może mi się uda – upierała się Marisa, choć sama najlepiej wiedziała, że zachowuje się idiotycznie. – A nawet jeśli ugrzęznę w zaspie, to przynajmniej nie będę tam skazana na twoje towarzystwo. – Gdybyś była sama, pewnie byś zaryzykowała i może nawet udałoby ci się
skręcić kark, co zresztą wcale by mnie nie zmartwiło. Ale dziecka na pewno nie narazisz na niebezpieczeństwo. – To prawda – przyznała Marisa, nagle oklapła jak przekłuty balonik. – Tak właśnie myślałem. Mack był bardzo zadowolony z siebie i Marisa zapragnęła zetrzeć mu z twarzy ten złośliwy uśmiech zwycięzcy. Wiedziała, niestety, że przemoc doprowadzi ją najwyżej do ślepego zaułka, więc żeby zająć czymś ręce, zacisnęła dłonie na kubku i podniosła go do ust. Kawa była gorzka i bardzo mocna. Dziewczyna aż się zakrztusiła. – Za mocna? – zapytał Mack. – Wszystko, co ma związek z tobą, jest dla mnie za mocne. – Przebywanie w jednym pokoju ze mną musi być dla ciebie trudne do zniesienia. Rozumiem, że nie mam wyjścia, pomyślała Marisa, zaciskając zęby w bezsilnej złości. Ale nikt mnie nie zmusi, żebym polubiła tę koszmarną sytuację. I nie odpowiem temu facetowi na żadne z jego głupich pytań. Nie ma mowy, żeby jakieś dawno pogrzebane uczucia odebrały mi rozum. Prawda jest taka, że zmuszona jestem przez kilka dni żyć pod jednym dachem z człowiekiem, który stał się moim śmiertelnym wrogiem. Muszę zachowywać się chłodno, ale w sposób cywilizowany. Trzeba przeczekać zamieć i uważać, żeby Mack Mahoney nie znalazł niczego, co mógłby potem wykorzystać w tym swoim wstrętnym programie. Przecież kiedyś w końcu się znudzi i poszuka sobie innej ofiary. – Wdarłeś się do tego domu bez zaproszenia, Mahoney, więc musisz, niestety, zarobić na swoje utrzymanie – powiedziała stanowczo Marisa. – Po pierwsze, ubierz się wreszcie. Po drugie, przynieś drewno na opał i parę kubełków śniegu. Muszę go rozpuścić, żeby mieć wodę do mycia. Na wypadek, gdybym wyraziła się niejasno, dodam, że nie ma tu miejsca dla darmozjadów. – Zgoda. – Mack spojrzał na nią zaciekawiony. – Ja na pewno nie zaniedbam swoich obowiązków. Chciałbym tylko zapytać, czy najpierw dostanę śniadanie, czy też mam walczyć ze śnieżycą o suchym pysku? – Co chcesz zjeść? – Czy mógłbym prosić o zupę mleczną? – zapytał, uśmiechając się przymilnie.
Marisa postawiła na stole talerz z płatkami owsianymi. Dwa rodzynki udawały oczy na okrągłej powierzchni przypominającej buzię, a z galaretki powstały uśmiechnięte usta. – Jesteś większy ode mnie – tłumaczył Mackowi Nicky – dlatego musisz więcej jeść. Chłopiec wpatrywał się w Macka z takim zachwytem, że ten ostatni nie miał serca przyznać, że nienawidzi owsianki. Nawet najpiękniej ozdobionej. Z ponurą miną podwinął mankiety koszuli i wziął do ręki łyżkę. Powiedział sobie w duchu, że to, co postawiła przed nim Marisa, na pewno nie będzie gorsze od potrawy z koziego mleka, jaką częstowali go Beduini. Marisa, już umyta i uczesana, ale wciąż jeszcze w tym samym dresie i swetrze, w którym spała, postawiła drugi talerz przed Nickym. – Jedz – powiedziała, głaszcząc chłopca po jasnej główce. – Kowboje muszą mieć dużo siły. Mack już poprzedniego dnia zauważył serdeczne stosunki, jakie łączyły matkę i syna. To, co widział, nijak nie pasowało do opowiadań o Marisie, krążących w dziennikarskim światku. Mówiono o niej, że wynajęła wykwalifikowaną opiekunkę do dziecka i widywała się z chłopcem tylko przy okazji prezentowania go zaproszonym na przyjęcia gościom. Tymczasem ci dwoje porozumiewali się bez słów, połączeni miłością, jakiej nie da się osiągnąć bez codziennych osobistych i bardzo serdecznych kontaktów. Mack wiedział, oczywiście, że Marisa ma kogoś, kto pomaga jej doglądać Nicky'ego. Pani, która prowadziła dom i była jednocześnie niańką chłopca, nazywała się Gwen Olsen. Mack rozmawiał z nią, kiedy pojechał do Beverly Hills, żeby zaproponować Marisie opowiedzenie przed kamerami jej własnej wersji wydarzeń, związanych z adopcją chłopca. To właśnie Gwen powiedziała Mackowi, że pani wyjechała nie wiadomo dokąd i że zostawiła tylko krótką wiadomość, żeby jej nie szukać. Mack jednak postanowił odnaleźć Marisę i pewnie dlatego teraz za karę musi zjeść cały talerz owsianki. Na szczęście nie była aż tak zła, jak się spodziewał. – Dobra, co nie? – uśmiechnął się Nicky znad swojego talerza. Mack zjadł jeszcze jedną łyżkę mlecznej zupy, po czym uznał, że chłopiec ma rację. Teraz już pałaszowali ją obaj, aż im się uszy trzęsły. Może gdyby mojej mamie przyszło na myśl tworzyć z rodzynków i galaretki
uśmiechnięte twarze na talerzach z owsianką, nie wyrósłbym na zabijakę, pomyślał Mack. Niestety, Vivian Mahoney zbyt była udręczona przez życie, żeby zawracać sobie głowę takimi drobiazgami, jak ładnie podane jedzenie czy rozmowa z wychowywanym przez ulicę synem. Mąż ją porzucił i biedna kobieta sprzątała po domach, czym ledwie zarabiała na utrzymanie. Umarła, kiedy Mack miał siedemnaście lat. Właściwie nic od życia nie dostała. To raczej życie wyssało ją ze szczętem. Trenerowi z dzielnicowego klubu dla chłopców i zajęciom w sekcji bokserskiej zawdzięczał Mack to, że nie wyrósł na chuligana. Obcy ludzie pomogli mu dostać stypendium w Princeton, ale oprócz tego Mack dorabiał sobie korektami. Marisa skończyła jeść owsiankę i teraz przekładała w kredensie jakieś puszki i puszeczki. Bez makijażu, z włosami związanymi w koński ogon, w niczym nie przypominała znanej aktorki, ulubienicy milionów Amerykanów. Mimo to była piękna i pełna dziewczęcego uroku wiek. Mack zastanawia! się przez chwilę nad tym, co widział milioner Victor Latimore, kiedy patrzył-na swoją żonę. – Wiesz, Nicky, chyba odgrzejemy gulasz nad ogniem w kominku – powiedziała do syna. – Masz ochotę? – No pewnie! Czy mogę ci pomóc, mamusiu? – Oczywiście, kochanie – zgodziła się, wyciągając z kredensu żeliwny kociołek. – Gdzie się nauczyłaś gotować? – zapytał Mack, odsuwając od siebie talerz po owsiance. – Nie wiedziałem, że bogate i sławne kobiety zajmują się takimi przyziemnymi sprawami. – Nie wiesz jeszcze bardzo wielu rzeczy. – Ale się dowiem. – Mack nie mógł znieść, kiedy zarzucano mu brak wiedzy lub fachowości. – Teraz idę po drewno. Na dworze szalała zamieć. Nawet na odległość wyciągniętej ręki trudno było cokolwiek zobaczyć. Mimo to Mackowi udało się przynieść z drewutni kilka naręczy drewna opałowego i ułożyć je w stertę na werandzie, tuż przy wejściu do domu. Obok kominka położył tylko tyle polan, ile spodziewali się spalić do wieczora. Drewutnia była dobrze zaopatrzona. Mack obawiał się jednak, że jeśli pogoda nie zmieni się do świąt i jeśli do tej pory nie włączą prądu, to będzie musiał
wziąć siekierę i wyciąć kilka rosnących najbliżej domu drzew. Wcale mu się ta perspektywa nie uśmiechała. – Nie ruszaj się, skunksie! – wołanie dobiegło z fortu zbudowanego z foteli i poduszek. Wystawała stamtąd głowa małego kowboja w dużym kapeluszu i dwa sześciostrzałowe pistolety. – Nie strzelaj, Teks. Ja nie jestem bandytą. – Wszyscy tak mówią. Rączki do góry, kolego. – Nic z tego, kurczaku. – Mack uśmiechnął się i rzucił naręcze drew obok kominka. – Nie jestem kurczakiem, tylko kowbojem – obraził się Nicky. – Nigdy bym nie zgadł. – Mack rozpiął kurtkę, przykucnął przed kominkiem i dołożył do ognia dwa potężne polana. – Bang! Bang! Zastrzeliłem cię! – zawołał Nicky, ale nie był z siebie zadowolony. – Gdybym miał konia, od razu byś się domyślił, że jestem kowbojem – westchnął rozżalony. – Może Mikołaj podaruje mi konia? Jak myślisz? – Nie mam pojęcia. Powiedz mi lepiej, gdzie jest mama? Na górze? – Nie. Mama wyszła. Kazała mi tu zostać. Powiesz mi, co to znaczy „bronić fortu”? – Co ona znów wymyśliła? – zaniepokoił się Mack. Wyobraził sobie Marisę na kość zamarzniętą w śnieżnej zaspie. Najpierw go to rozśmieszyło, potem zastanowiło, a na koniec przestraszyło. – Wyszła? Dokąd wyszła? Co ona sobie, u diabła, wyobraża? – Sprawdzić gen… gena… – Generator? – No. Ciesz się, że mama nie słyszy, jak brzydko mówisz. Postawiłaby cię do kąta. – Kiedy się z nią policzę, to nawet siedzieć nie będzie mogła! – mruczał Mack, zapinając kurtkę. – Głupia baba! Co ona sobie wyobraża? – Był już w połowie drogi do wyjścia, kiedy przypomniał sobie o Nickym. – Siedź i nie ruszaj się stąd, dopóki nie wrócę – polecił chłopcu. – To rozkaz szeryfa, Teks. – Tak jest. – Nicky był uszczęśliwiony. – A mogę być twoim zastępcą?
– Już jesteś, chłopcze. – Od razu wiedziałem, że jesteś kowbojem! – zawołał malec. Podmuch wiatru uderzył Macka w twarz. Mocno trzymając się poręczy, zszedł po schodach ganku i z nisko opuszczoną głową przebijał się przez zamieć do pobliskiego garażu, połączonego z szopą. Ciągnące się między domem a szopą przewody elektryczne wskazywały miejsce, w którym znajdował się generator. W pogodny dzień byłoby widać jak na dłoni ośnieżone szczyty Sierra Nevada. Teraz jednak cały świat owinął się szarym kocem zawieruchy i nawet ślady stóp Marisy stawały się coraz słabiej widoczne. Wiatr szarpał Macka za ramiona, a ostre kawałki lodu kaleczyły mu twarz. Delikatną Marisę wichura bez trudu mogła przewrócić i zepchnąć gdzieś w przepaść. Dlaczego jest taka niemądra, pomyślał. Nie rozumie, że ryzykując tę wyprawę, jednocześnie naraża na niebezpieczeństwo dzieciaka? – Co ty tu, do jasnej cholery, robisz? – zawołał Mack, wpadając do szopy, w której stał generator. Marisa aż podskoczyła. Latarka, którą oświetlała generator, wypadła jej z dłoni. Niewielkie pomieszczenie natychmiast pogrążyło się w zupełnej ciemności. – Zobacz, co narobiłeś! – zawołała. Padła na kolana i jak ślepiec po omacku zaczęła szukać wokół siebie latarki. Kiedy tylko ją znalazła, zerwała się na równe nogi i skierowała snop światła prosto w oczy Macka. – Przynajmniej zamknij za sobą drzwi! – poleciła. W puchowej kurtce, włóczkowej czapce i rękawiczkach wyglądała jak panienka, a nie jak dobiegająca trzydziestki, dojrzała kobieta. Mack z całej siły kopnął drzwi. Niestety, nie wyładował na nich całej gotującej się w nim złości. – Co ty tu robisz, do diabła? – warknął. – Jeszcze raz sprawdzam to urządzenie. – Spojrzała na niego wyzywająco. – Masz coś przeciwko temu? – Pewnie, że mam! – Podszedł do niej, chwycił za ramiona i z całej siły nią potrząsnął. – Od tej chwili nie waż się wystawiać za drzwi tego swojego ślicznego noska, dopóki mnie o tym nie uprzedzisz. Jasne?
– Nie możesz mi niczego nakazać, Mahoney. – Uważaj, żeby ta twoja przeklęta duma nie napytała ci biedy. Z taką pogodą nie ma żartów. – Ja nie żartuję, tylko chcę nam wszystkim pomóc. – Jeśli chcesz pomóc, rób to z głową. Chyba że te bzdury, którymi codziennie karmisz widzów, zupełnie zlasowały ci mózg. – Swoje uwagi o mojej pracy zachowaj dla siebie – żachnęła się Marisa. – A, właśnie, zapomniałem cię o coś zapytać. Kiedy ostatnim razem miałem nieszczęście włączyć telewizor w czasie tego wspaniałego filmu, ty i ten ładny chłopiec odgrywaliście scenę łóżkową. Powiedz mi, czy często „pracujesz” bez ubrania? – Kochany Mack. Jak zwykle brutalny i bezkompromisowy. – Płacą mi za to, żebym zadawał trudne pytania – zakpił. – Jeśli już koniecznie musisz wiedzieć, to ci powiem, że ja i Erick nigdy nie byliśmy razem nago… przed kamerą. – Marisa uśmiechnęła się widząc, jak Mack przetrawia tę ostatnią część informacji. Po chwili wskazała palcem generator. – Może użyłbyś swojej energii do uruchomienia tej maszyny. Mack zacisnął zęby, spojrzał ponuro na Marisę i pociągnął za linkę startera. Generator ani myślał się włączyć. Mack nie poddał się od razu. Dopiero po dziesięciu minutach. – Nie da rady – powiedział zrezygnowany. – Trzeba by go rozebrać, może przeczyścić gaźnik… – Trudno – westchnęła Marisa. – Musimy radzić sobie bez prądu. – Księżniczka nie jest do tego przyzwyczajona, co? Marisa patrzyła na niego przez chwilę, potem z całych sił cisnęła w Macka latarką i wybiegła na dwór. Mackowi nic się nie stało, bo zdążył się uchylić, ale rozzłościł się i pognał za uciekinierką. Dopadł ją w dwóch susach. Wciągnął do garażu, nie zwracając najmniejszej uwagi na jej gwałtowne protesty. – Puść mnie! – wołała, przekrzykując nawet wyjącą na dworze wichurę. – Siadaj. – Mack popchnął ją na stertę kartonowych pudełek. – I zamknij się wreszcie. Musimy sobie parę spraw wyjaśnić.
– Niedobrze mi się robi na twój widok! Rozumiesz? Nie mogę na ciebie patrzeć! – Rozumiem. Ja także bardzo cię lubię. W garażu był zimno jak w psiarni, ale przynajmniej nie wiało. Na ścianach wisiało kilka pokoleń narzędzi oraz przyborów ogrodniczych. Stało tam także szare auto typu sedan, którym Marisa przyjechała tutaj z Los Angeles. Ten samochód przypomniał Mackowi, po co znalazł się na tym odludziu. – Czy powiesz mi, co łączy ciebie i twojego męża z doktorem Morrisem? – Nic mnie z nim nie łączy! – krzyknęła Marisa. – Już to mówiłam! Po raz pierwszy usłyszałam o nim podczas programu tej całej Jackie Horton. Adopcję Nicky'ego załatwiała Kancelaria Adwokacka Latimore'ów, a więc była to jak najbardziej legalna operacja, wścibski reporterze. – To dlaczego uciekłaś? – zapytał cicho Mack. – Wcale nie uciekłam… – głos jej się załamał. – Chciałaś uciec z chłopcem dalej niż do Sierra Nevada, mam rację? Dokąd byś go zabrała? Do Kanady? A może na którąś z greckich wysp? – To tylko twoje domysły, Mahoney – zaprzeczyła Marisa. – Nie masz żadnych dowodów, a szanujący się dziennikarz nie stworzy skandalu z powietrza. Dawniej przynajmniej tej zasady surowo przestrzegałeś. – Przypuszczam, że zrobiłabyś wszystko, żeby ochronić chłopca. – A jak myślisz? Przecież Nicky jest moim synem. – Myślę, że istnieje na świecie matka, która go urodziła. Jej także należą się jakieś wyjaśnienia. – Bardzo współczuję tym wszystkim kobietom, które wykorzystał doktor Morris. Ale nie zapominaj, że istnieje także druga strona medalu. Czy w ogóle przyszło ci do głowy, że niszczysz rodziny i rujnujesz życie wielu ludziom? – My tylko szukamy prawdy i domagamy się sprawiedliwości. To naprawdę nie jest skomplikowane. – Owszem, jest! – Marisa zerwała się na równe nogi. – Dlaczego ty zawsze widzisz świat w dwóch kolorach, Mahoney? Dla ciebie wszystko jest albo białe, albo czarne. Zupełnie ignorujesz wszystkie odcienie szarości.
– Ja chcę tylko, żeby zaprzestano handlu niemowlętami. – Jakim kosztem? – wykrzyknęła bliska histerii Marisa. – Naprawdę uważasz, że cel zawsze uświęca środki? – Jeśli to zapobiegnie wykorzystywaniu niewinnych kobiet. Pomyśl tylko o matce tego chłopca… – Ja jestem jego matką! I niczemu nie jestem winna! Nie zasłużyłam sobie na to potworne zamieszanie, jakie wprowadziłeś w nasze życie! Czy ten twój cholerny „temat” tak ci zasłania świat, że poza nim niczego już nie widzisz? – Fakty świadczą o czymś zupełnie innym. Kiedyś w końcu będziesz musiała stawić im czoło. – Już ci mówiłam, że znasz nieprawdziwe fakty! – Marisa zaczęła go okładać pięściami. – A „ten chłopiec” ma na imię Nicholas! – Tak jak najpopularniejszy święty? – zapytał spokojnie Mack. – Właśnie coś sobie przypomniałem. Chyba będziesz miała kłopoty. On myśli, że święty Mikołaj przyniesie mu konia pod choinkę. – Konia pod choinkę? – Marisa natychmiast się uspokoiła. – Mój Boże! Zostały tylko… cztery dni! Nie damy rady wyjechać stąd przed gwiazdką – Marisa była autentycznie przerażona. Mack skinięciem głowy potwierdził jej przypuszczenia. – Wszystkie prezenty zostały w domu – rozpaczała Marisa. – Kupiłam wszystko, o co prosił. A teraz nawet nie mogę pojechać do sklepu! Nie przypuszczałam… Nawet mi do głowy nie przyszło… – Zupełnie znękana znów usiadła na pudełkach. O mało się nie rozpłakała. – Nie, tylko nie to! – Hej, nie rób mi tego. – Mack poczuł dziwny ucisk w sercu. – To jeszcze dziecko. – Ogromna łza spłynęła po policzku Marisy. – Będzie strasznie rozczarowany. Jak ja mu to wytłumaczę? – Coś wymyślisz – mruknął ponuro Mack. – Wszystko przez ciebie! Gdybyś nie rozpętał tego piekła, Nicky byłby teraz bezpieczny w swoim domu, spałby we własnym łóżeczku i w swoim pokoju czekałby na świąteczny poranek. Nigdy ci tego nie zapomnę, Mahoney! – Mariso… – Mack nagle znalazł się przy niej. Ujął w obie ręce zapłakaną