ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 086
  • Obserwuję983
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 302 991

Narzeczona dla brata - Macomber Debbie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :546.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Narzeczona dla brata - Macomber Debbie.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Macomber Debbie
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

OD AUTORKI Droga Czytelniczko, Witaj w Hard Luck, niewielkim mieście na Alasce! Mam nadzieję, że będziesz mi towarzyszyła w tej przechadzce, podczas której poznamy synów północy, ich rodziny, przyjaciół i przyszłe żony. Nie wiem, czy kiedykolwiek spłacę dług wdzięczności wobec pewnych osób, jak się okazuje, osób fikcyjnych. Myślę tu o Valerie, Stephanle i o Norze, trzech siostrach, o których pisałam w trylogii „Siostry z Orchard Valley". (Orchard Valley). Zarówno praca nad poszczególnymi tomami. Jak i miejsce akcji oraz bohaterowie cyklu, wszystko to napełniało mnie miłością i entuzjazmem. Odrębną i kto wie, czy nie największą satysfakcję sprawiło mi wszakże przyjęcie mojej trylogii przez Czytelniczki. Kiedy więc Wydawnictwo Harleqin zaproponowało mi napisanie sześciotomowego cyklu, byłam przejęta tym do głębi. Wkrótce potem ożyło miasteczko Hard Luck, bracia 0'Halloranowie oraz synowie północy. Pracowałam ciężko, lecz z pracy swej czerpałam tylko radość. W trosce o rzetelność opisu wybrałam się wraz z mężem w podróż po Alasce. I wiesz, Droga Czytelniczko, czym się to skończyło? Miłością do tego północnego stanu, do jego niezmierzonych przestrzeni, do pełnych ciepła i osobistego uroku zamieszkujących go ludzi, wreszcie do całej atmosfery życia w tej najdalej wysuniętej na północ placówce naszej cywilizacji. A teraz zajmij. Droga Czytelniczko, wygodne miejsce w fotelu i pozwól sobie przedstawić dumnych, upartych i cudownych mężczyzn, synów Arktyki i tundry, oraz opowiedzieć o tym, co się wydarzyło, gdy natknęli się na kobiety swojego życia. Kobiety z południa. Dostatecznie odważne, by zmienić całe swoje dotychczasowe życie i podjąć ryzyko miłości. W gruncie rzeczy takie jak Ty i ja! Debbie

DEBBIE MACOMBER Narzeczona dla brata Harlequin Toronto • Nowy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg Istambuł • Madryt • Mediolan • Paryż • Praga Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa

Krótka historia Hard Luck na Alasce Hard Luck, miasteczko rozciągnięte wzdłuż jednej ulicy, leży prawie sto kilometrów na północ od koła podbieguno­ wego, w pobliżu Brooks Range. Początek dali mu Adam O'Halloran i jego żona Anna, którzy jako pierwsi wybudo­ wali tu swoje domostwo. Adam przybył na Alaską gnany gorączką złota, lecz działki, które nabył, nie przyniosły mu fortuny. Niemniej O'Halloranowie, pokochawszy tą pół­ nocną surową krainą, postanowili się tu osiedlić. Mieli dwóch synów, Charlesa i Davida. Piącioletnią córeczką, Emily, utracili w tragicznych i bardzo niejasnych okolicz­ nościach. Wkrótce w pobliżu domu O'Halloranów zaczęły po­ wstawać inne domy. Pierwsi sąsiedzi również byli poszu­ kiwaczami złota, a niebawem dołączyli do nich także kupcy i rzemieślnicy. Rodzina Fletcherów przybyła w 1938 roku i otworzyła sklep tekstylny. W dzień wybuchu drugiej wojny światowej Hard Luck liczyło już prawie pół setki mieszkańców. Młodzi mężczyżni, włączając obu O'Halloranów, zgłosili się do wojska. Pier­ wszy wyruszył Charles; skierowano go do Anglii. W dwa lata później tą samą drogą przebył David. Charles poległ niemal tuż przed zakończeniem działań wojennych. Do do­ mu wrócił tylko David, przywożąc ze sobą młodziutką żoną, Ellen, Angielką. A przecież, zanim wdział mundur, związał się słowem z Catherine Fletcher, dziewczyną do szaleństwa w nim zakochaną.

David natychmiast rzucił się w wir pracy. Skończył kurs pilotażu, służył jako przewodnik myśliwym i wędkarzom, wybudował kolonię domków myśliwskich, a następnie ho­ tel, który miał zapewnić turystom lepsze warunki pobytu. Niestety, w połowie lat osiemdziesiątych hotel spłonął. David i Ellen dochowali się trzech synów, chociaż zo­ stali rodzicami stosunkowo późno. Charles (imię swoje odziedziczył po stryju) urodził się w 1960 roku, Sawyer w 1963, a najmłodszy - Christian - przyszedł na świat w dwa łata później. Hard Iuck powoli rozrastało się i w 1970 roku osiąg­ nęło setkę mieszkańców. W okresie boomu naftowego wła­ dze stanowe sfinalizowały budowę szkoły i budynku gminy. Przy głównej ulicy pojawił się szyld restauracji, a wywiesił go Ben Hamilton, eks-żołnierz, który przez wiele lat walczył w Wietnamie. Osoba restauratora sprawiła, że lokal pręd­ ko stał się ośrodkiem życia towarzyskiego w miasteczku. Pod koniec lat osiemdziesiątych bracia O'Halloranowie założyli lotnicze przedsiębiorstwo pasażersko-transporto- we pod nazwą „Synowie Północy", które świadczyło naj­ przeróżniejsze usługi. Piloci dostarczali i odstawiali po­ cztę, zaopatrywali miasteczko w paliwo i inne niezbędne produkty, przewozili pasażerów. Najczęściej kursowali na linii Hard Luck - Fairbanks, najbliżej położonym miastem z prawdziwego zdarzenia. W chwili, gdy zaczynamy naszą opowieść, Hard Luck liczy sobie stu pięćdziesięciu mieszkańców - z przewagą mężczyzn...

PROLOG - Potrzeba wam kobiet, chłopcy. Sawyer 0'Halloran udał, że krztusi się pitą kawą. - Kobiet! Mamy i tak dość kłopotów. Ben Hamilton, właściciel lokalu i kucharz w jednej oso­ bie, nie mówiąc już o jego innych rozlicznych talentach, postawił dzbanek na kontuarze. - Czy to nie od ciebie dowiedziałem się, że Phil Duncan zdecydował się wrócić do Fairbanks? Phil był jednym z najlepszych pilotów Sawyera. Nie on pierwszy z synów północy, jak potocznie nazywano tu twardzieli w kombinezonach lotniczych, dał się omamić urokom wielkiego miasta. A przecież każda taka rezygna­ cja była dla lotnictwa arktycznego niepowetowaną stratą. - Tak, z tym że Phil nie wycofał się dla kobiety - bąk­ nął Sawyer. - Mylisz się - powiedział Duke Porter swoim piskli­ wym głosem, dosiadając się do Sawyera. - Wszyscy wie­ dzą, że Phil zatęsknił za swoją dziewczyną. To, że zaser­ wował ci jakiś zmyślony powód rezygnacji, o niczym je­ szcze nie świadczy. - Także Joe i Harlan zniknęli z horyzontu w poszuki­ waniu spódniczek, których, przyznajmy, brakuje w naszym miasteczku! - dorzucił swoje Ben.

Ten dawny kucharz okrętowy miał na ten temat wyro­ bioną opinię. Sawyer najczęściej zgadzał się z nim, ale tym razem było inaczej. Teraz Ben w przekonaniu Sawyera po prostu wtykał nos w cudze sprawy. Chętnie wygarnąłby mu to, lecz nie chciał rozjuszyć przyjaciela. Życie w małej mieścinie posiadało jedną charakterysty­ czną cechę. Wszyscy tu się dobrze znali i doskonale orien­ towali w trapiących każdego problemach. Biuro „Synów Północy" - lotniczego przedsiębiorstwa braci 0'Halloranów - równie dobrze mogłoby mieścić się w tej restauracji. Piloci Sawyera jadali tu posiłki, a Ben zaprzyjaźnił się z nimi i poznał każdego na wylot. Christian, najmłodszy z braci 0'Halloranów, odstawił kubek z kawą. - Ben ma rację. Stadko nieszpetnych panienek przywią­ załoby naszych chłopców do tego miejsca. Sawyer nie mógł się z tym nie zgodzić. - Będziemy mieć nową nauczycielkę. Bez wątpienia kobietę. Jako członek rady szkoły, Sawyer zapoznał się z doku­ mentami, które przesłała Bethany Ross. Wyszczególniła w nich wszystkie swoje kwalifikacje, jedna rzecz jednak wydawała się dość niepokojąca. Pochodziła z Kalifornii. Zachodził w głowę, co skłoniło tę kobietę do podjęcia de­ cyzji o przeniesieniu się z krainy winogron i pomarańczy na daleką północ. - Mam nadzieję - odezwał się John Henderson - że ta nauczycielka nie okaże się podobna do poprzedniej. O ile pamiętacie, to ja ją tu dostarczyłem. Wychodziłem z siebie, by okazać się miły i uprzejmy. Obleciałem z nią pół Alaski.

Pokazałem jej wszystkie nasze wspaniałości. I tak zachwa­ lałem tundrę, że aż w końcu ochrypłem. A ta niewdzięcz­ nica, gdy już wylądowaliśmy, nie chciała nawet wyjść z sa­ molotu. - Ciągle zadaję sobie pytanie, co ty jej takiego nagada­ łeś - rzucił Christian. - Gadałem dużo, ale same wykalkulowane rzeczy. Ani zająknąłem się o białych niedźwiedziach i czterdziestosto- pniowym mrozie, jeśli o to ci chodzi - odparł John z ura­ żoną miną. - A poza tym ta nowa ma tu się zjawić dopiero w sierpniu, czy tak? - W sierpniu - potwierdził Ben. - To tylko jedna ko­ bieta. - Wygładził poplamiony biały fartuch na imponują­ cym brzuchu. -I żadnej innej na horyzoncie. - I co z tego? - zapytał Sawyer, lecz zaraz pożało­ wał swojego pytania. Przecież Ben tylko czekał, by zadąć w swoją trąbkę. - Jedna kobieta może tylko skomplikować i pogma­ twać sprawy, zamiast ulżyć wam w waszych kłopotach - powiedział ze złowieszczą nutką w głosie. - Przemyśl to, Sawyer. Sawyer nie musiał tego robić. Wiedział, że odkąd zaczęli ten temat, zmierzają prostą drogą ku napytaniu sobie biedy. - Jednego możemy być pewni - uaktywnił się Ralph. - Teraz nie John, ale ja wyruszam po nauczycielkę. Zakrzyczano go i Sawyer musiał się dobrze napraco­ wać, nim zdołał uspokoić towarzystwo, a Ralph dostał dla osłody od Bena porcję naleśników z serem. - Widzę, chłopcy, że już walczycie o kobietę, zanim jeszcze ujrzeliście ją na oczy - zauważył, tłumiąc chichot.

Ralph, z ustami pełnymi ciasta i sera, bąknął coś o losie samotnych mężczyzn. - Dobrze, dobrze - powiedział Sawyer. - Załóżmy, że zdecydujemy się ściągnąć tu kilka kobiet. Pytanie, jak do nich dotrzemy i czym je możemy przywabić? - Damy ogłoszenie w prasie. - Christianowi zaczynał podobać się pomysł Bena. - Jasne, ogłoszenie. Aż dziw, że nie pomyśleliśmy o tym wcześniej. Sawyer spojrzał na młodszego brata. - Co konkretnie masz na myśli? - Rany, mam ci tłumaczyć oczywistości? Normalnie, umieszczasz w jakimś poczytnym kobiecym piśmie płatną notatkę, że kilku kawalerów z Alaski rozgląda się za towa­ rzyszkami życia. - Koleś mojego kolesia właśnie poszedł tym tropem - powiedział Ralph głosem pełnym podniecenia. - Dał ogłoszenie i zarzucony został lawiną listów od babek umie­ rających z chęci poznania go. - Nic nie jest tak proste, jak się z początku wydaje - zauważył Sawyer filozoficznie. - Idę o zakład - sarknął John - że wiele z tych babek to przechodzone czterdziestolatki, a nie kwiatki do zerwa­ nia. Rozumiecie, o co mi idzie. - Tylko że wy, chłopaki, też nie tworzycie klubu gwiaz­ dorów filmowych - przypomniał im Ben, rolując rękawy swojej koszuli. - Wyjąłeś mi to z ust - wspomógł go Sawyer. - Bo najważniejszą sprawą jest to, co mamy do zaofiarowania tym kobietom? John spojrzał na szefa jakoś bardzo niepewnie.

- Chyba masz rację. - Ale przecież musimy coś wymyślić - upierał się Chri­ stian. - Inaczej ugrzęźniemy w kawalerstwie na amen. - Nie uskarżam się na swój los - oświadczył Sawyer. Zaskoczyło go, że Christian tak łatwo zapalił się do tego pomysłu. On sam nie widział tu żadnych szans powo­ dzenia. Obawiał się, że ewentualne przybycie kobiet mo­ głoby tylko skomplikować sprawy. Poza tym nie wierzył, by jakaś rozsądna kobieta dała się zwabić na ten kraniec świata. Christian zdawał się czytać w jego myślach. - Nie zapominajcie, chłopcy, że kobiety nie są wcale tak różne od mężczyzn. A wy przybyliście do Hard Luck pomimo faktu, że nasze miasteczko leży prawie sto kilo­ metrów na północ od koła podbiegunowego. - Ściągnęły nas tu wysokie zarobki - powiedział Duke Porter to, co wielu pomyślało. - Lecz chyba nie macie zamiaru p ł a c i ć tym kobie­ tom za przybycie tutaj? - zapytał Sawyer, gotowy pójść na noże z każdym, kto by się upierał przy takim pomyśle. - Ale możemy zaproponować im pracę. - Christian po­ patrzył w krąg po twarzach mężczyzn. - Niby jaką? - próbował przyszpilić go Sawyer. Christian ściągnął brwi. - Od dawna już kwękasz, że nie mamy sekretarki i cała robota papierkowa spada na nas. Dlaczego by więc nie zatrudnić jakiejś brunetki czy blondynki? - A co z biblioteką? - zapytał Ben. - Mamy wcale po­ kaźny zbiór książek, podarowany miastu przez waszą mat­ kę, mamy też budynek, lecz nie mamy bibliotekarki.

Ben ujął rzecz krótko, lecz dobitnie, Sawyer musiał mu to przyznać. Faktycznie, ich matka, zanim wyszła ponow­ nie za mąż i opuściła Hard Luck, obdarowała miasto swo­ im bogatym księgozbiorem. Było poniekąd plamą na ich honorze, że książki te leżały dotąd odłogiem. Sawyer wzruszył ramionami. - No cóż... jeżeli tylko Charles się zgodzi... Zarówno on, jak i Christian wiedzieli, że ich najstarszy brat zapali się do tego pomysłu. Już nieraz przecież wyrażał swój żal, że Hard Łuck wciąż pozbawione jest biblioteki. - Słyszałem, że Pearl - kontynuował Ben - ma się przeprowadzić do córki w Nenanie. Trzeba więc kogoś na jej miejsce, byśmy mieli u kogo leczyć nasze katary i kace. Wszyscy jak na komendę zaczęli kiwać głowami, lecz Sawyer wiedział, że sześćdziesięcioletnia Pearl miała tylko taki nawyk straszenia swoim wyjazdem, a w gruncie rze­ czy za nic nie opuściłaby swoich pacjentów. - Wiem, o czym myślisz - powiedział Ben, patrząc na Sawyera. - Pearl jest na razie w rozterce, lecz gdy pojawi się zastępstwo, natychmiast wyjedzie. Sawyer miał co do tego poważne wątpliwości. Pearl była tu niejako od zawsze. Przyjaźniła się z jego matką, zanim ta opuściła Hard Łuck. Przyjaźniła się zresztą ze wszystkimi, bo przez wszystkich była lubiana i ceniona. - Ostatecznie możemy ją zapytać, jakie naprawdę są jej plany - powiedział niechętnie, przezwyciężając wewnętrz­ ny opór. - Ale nie chcę, by odniosła wrażenie, że chcemy się jej pozbyć. - Porozmawiam z nią - zgłosił się na ochotnika Chri­ stian.

- Mogę wam w czymś pomóc - zaproponował Ben. - Odczuwam już swoje latka. - Czy chcesz przez to powiedzieć, że zatrudniłbyś ja­ kąś kelnereczkę i kuchareczkę? - zahaczył go John zgryź­ liwym pytaniem. - Czytasz w moich myślach, chłopie. Rozległy się wiwaty. Twarze pojaśniały. Sawyer nie chciał być uważany za sceptyka, ale przecież ktoś musiał uświadomić tym facetom prawdziwy stan rzeczy. - A czy ktoś z was pomyślał, gdzie one będą mieszkać? Pytanie to podziałało niczym otrzeźwiający prysznic. Z twarzy znikły uśmiechy. Wrażenie było komiczne, jed­ nakże Sawyer nie czuł się rozbawiony. On również zaczął zapalać się do idei zwerbowania kobiecego oddziału na ten arktyczny front. Hard Łuck tęskniło za nowymi twarzami i najlepiej byłoby, żeby były to twarze młode, kobiece i ładne. I nie dlatego, żeby miał w głowie ożenek. O, nie! Nie Sawyer 0'Halloran. Nie po tej lekcji, jakiej udzielili mu rodzice, których związek się rozpadł. Małżeństwo ko­ jarzyło mu się z bólem i nieszczęściem. Chociaż, jego zda­ niem, Catherine Fletcher ponosiła w tym wypadku większą część winy... Potrząsnął głową. Małżeństwo nie wchodziło w rachu­ bę. Podejrzewał, że jego dwaj bracia posiadają taki sam pogląd na tę kwestię. Żaden z nich nie odnalazł w sobie do tej pory powołania do łączenia się w pary. I było to jak najbardziej słuszne. Słowem, pomysł, który nagle wyłonił się w rozmowie, był co prawda pociągający, lecz niemożliwy do zrealizo­ wania.

- Nie wypali - powiedział Ralph ze zgnębioną miną, przerywając ciszę. - Niby dlaczego? - Pytanie to padło z ust Christiana. - Kobiety... Żywiołem kobiet jest zmiana. Przybędą tu i natychmiast zaczną przerabiać wszystko na swoją modłę. - Sawyer mówił to z przekąsem, na podstawie własnych obserwacji. - A ja nie chcę tu żadnych zmian. Mamy tu wszystko poukładane jak należy. - Nic ująć, nic dodać - zgodził się Ralph, lecz bez śladu entuzjazmu. - Zanim spostrzeżemy się - kontynuował Sawyer - ko­ biety zaczną nas wodzić na pasku, ba, na postronku jak ba­ rany. I jeszcze wmówią nam, że to my sami tego chcieliśmy. - Ze mną nie pójdzie im tak łatwo - wypalił John. -Chyba że... Ale Sawyer nie dał mu dokończyć. Wręcz roznosiła go antyfeministyczna pasja. - Zanim się spostrzeżemy, będą wysyłać nas do Fair­ banks po chudy ser i śmietankę z niską zawartością tłusz­ czu, bo, jak wiadomo, mają bzika na punkcie kalorii. Będą wytykać nam błędy językowe, zmuszać nas do codzienne­ go golenia się i wyłączać telewizor podczas obiadu. - Mówisz jak znawca - powiedział Duke z przekona­ niem. - Kto wie, może zmuszą mnie do zgolenia brody. Kilku mężczyzn skrzywiło się, jakby już poczuli na swoich zarośniętych policzkach bezlitosną stal brzytwy czy żyletki. Sawyer niespiesznie przebiegł wzrokiem po twarzach pilotów. Wraz z pojawieniem się tu kobiet większość tych twardzieli nabrałaby cech właściwych plastelinie.

Christian chrząknął, lecz jego chrząknięcie niewiele się różniło od huku. - A co z domkami myśliwskimi? Ojciec wybudował je dla myśliwych i wędkarzy. Są co prawda bez wygód... - Od lat stoją opuszczone - przypomniał Sawyer bratu. - Są na pewno solidne, zbudowane z żywicznych bali. Wystarczy je tylko uprzątnąć, to i owo połatać i mogą zmienić się w przytulne mieszkalne chatki. Sawyer nie wierzył własnym uszom. Miejska dziewczy­ na na pewno uciekłaby z takiej „przytulnej" chatki po jed­ nej nocy. - Przecież nie ma w nich ani światła, ani bieżącej wody. - Na razie - powiedział Christian, a jego oczy błyszczały. - Nie będę ładował forsy w te rozwalające się budy. - Charles, ich najstarszy brat, dostałby białej gorączki, gdyby Sawyer pozwolił Christianowi na takie szaleństwo. - Te domki nie są wiele warte, prawda? - zapytał brat. Sawyer zawahał się. Znał Christiana i podejrzewał, że ma jakiegoś asa w rękawie. - Raczej nie. - Więc będzie dość łatwo pozbyć się ich. - Pozbyć? - powtórzył Sawyer, nie bardzo mogąc wy­ obrazić sobie, kto miałby ochotę przejąć taką ruinę. - Potrzebujemy jakiejś przynęty, by sprowadzić kobiety do Hard Luck. I nie proponujemy im małżeństwa. - Chri­ stian zaczął wreszcie odsłaniać swoje skryte myśli. - Jak cholera - potwierdził John. - Koleżeństwo, oto jak sobie to wyobrażam - dorzucił jeden z pilotów. - Nie jestem z tych, co się żenią - powiedział inny.

- Nie zdradzę swojej maszyny dla jakiejś tam rozkapry­ szonej baby - zastrzegł się trzeci. Sawyer przeskakiwał wzrokiem od jednego do dru­ giego. - Mówcie sobie, co chcecie, ale prawie każda panna pali się do małżeństwa - powiedział z nadrabianą pewno­ ścią siebie. - I co z tego? To ich sprawa - upierał się Christian. - Naszą sprawą jest znalezienie przynęty. - I uważasz za taką przynętę te zbudowane przez ojca domki myśliwskie? - Jasne. A jeśli nasze panie będą chciały założyć so­ bie elektryczność i hydraulikę, zrobią to za własne pieniądze. Sawyer spojrzał na innych. Było oczywiste, że zwario­ wany pomysł Christiana padł na podatny grunt. Tym sprag­ nionym kobiet facetom wszystko by się spodobało, byleby tylko Hard Luck rozbrzmiało sopranami i altami. - Wypucujemy chaty - dorzucił Christian. - W jednej z nich znaleźliśmy tamtego roku niedźwie­ dzia - przypomniał Sawyer bratu. - To nie był groźny misio - zapewnił Ralph. -I wątpię, by miał ochotę tam wrócić po tym, jak Mitch naszpikował go pieprzem. - Ma się rozumieć, nie musimy wspominać im o tym niedźwiedziu - wtrącił swoje Ben. - Kobiety z zasady boją się dzikich zwierząt. - Pamiętaj, ani słowa - upomniał Sawyera John. - Kto? Niby ja? To ja mam z nimi prowadzić pertrakta­ cje? - Sawyer poczuł się jak człowiek wplątywany w jakąś kryminalną aferę.

- Pewnie - powiedział Duke i sądząc z jego miny, był o tym święcie przekonany. - Będziesz musiał uciąć sobie z nimi niejedną gadkę. Ty albo Christian. Ostatecznie te domki są waszą własnością. - No i chyba będziecie musieli dorzucić im trochę zie­ mi - rozwijał temat Ben, sięgając po dzbanek z kawą i na­ pełniając kubki. - Wy, 0'Halloranowie, macie tu w posia­ daniu pół Alaski. Uważam, że po dwadzieścia akrów na każdą wystarczy, jeśli zgodzą się zostać w Hard Luck przez okrągły rok. - Dobry pomysł. - Przypominają się dawne dobre czasy, gdy przybywali tu pierwsi osadnicy. - Chwileczkę - przerwał im Sawyer, nabierając w płu­ ca powietrza. Czy jedynie on pozostał tu przy zdrowych zmysłach? Wpadł do lokalu Bena tylko na kawę, przybity wyjazdem Phila. A tymczasem zwalił mu się na kark jeszcze większy ciężar. - Ale jak my dotrzemy do tych kobiet? - zapytał Ralph. - To już ustaliliśmy - odparł Christian. - Zamieścimy ogłoszenie. Wyjeżdżam w interesach do Seattle i zajmę się tą sprawą. - Nie gorączkuj się - upomniał go brat. - Przecież nie możemy rozporządzać domkami, nie mówiąc już o ziemi, bez powiadomienia o wszystkim Charlesa. Poza tym pra­ wo, które wywalczyły dla siebie feministki, zabrania nam umieszczania ogłoszeń, w których proponuje się pracę tyl­ ko kobietom. Christian uśmiechnął się.

- Można to jakoś obejść. - Ale z Charlesem musimy porozmawiać. - Najstarszy brat formalnie był ich wspólnikiem i miał głos w najważ­ niejszych sprawach. - Nie ma najmniejszej potrzeby - oświadczył Christian. - Wiesz dobrze, że Charles się zgodzi. Odkąd zaczął pra­ cować dla „Alaska Oil", w kwestiach dotyczących rodzin­ nego majątku zdaje się wyłącznie na nas. Co zaś się tyczy ogłoszenia, to chyba darujemy sobie magazyny i skupimy się na dwóch czy trzech dziennikach. Nie lekceważyłbym elementu czasu. - Dobry pomysł. - Wiecie co, chłopcy... - Sawyer miał ciągle wrażenie, że dał się porwać przez wzburzoną falę, która go zmyła z pokładu. - Nie brak głupiutkich istot na tym świecie, więc zakładając, że Christianowi powiedzie sięjego misja, powinniśmy przede wszystkim doprowadzić te domki do stanu używalności. - Palę się do takiej roboty - powiedział John. - Ja również. - Palimy się wszyscy - powiedział Duke za pozosta­ łych. - Tylko pamiętaj, że rezerwuję dla siebie blondynkę. - Zapisuję w pamięci: blondynka dla Duke'a. - Chri­ stian był w świetnym humorze. Sawyer zamknął oczy i westchnął. Miał złe przeczucia. Naprawdę złe przeczucia.

ROZDZIAŁ PIERWSZY To był dzień tylko pozornie niewiele różniący się od innych. Abbey Sutherland zagłębiła się z filiżanką herbaty w obszernym miękkim fotelu, oparła stopy na otomanie i zamknęła oczy. Chłonęła ciszę. Dzisiejszego ranka Scott zaspał i w rezultacie on i Su­ san spóźnili się na szkolny autobus. W samochodzie sie­ dmioletnia Susan przez całą drogę chlipała, bo jej ulubio­ ny sweterek wciąż znajdował się w koszu razem z innymi rzeczami przeznaczonymi do prania, a na dodatek Abbey pechowo trafiała na każdym skrzyżowaniu na czerwone światła. Cały ten splot wypadków spowodował, że zjawiła się w bibliotece kwadrans po czasie. Pani Duffy powitała ją spojrzeniem zdolnym zwarzyć dopiero co udojone mleko. W południe wszystkie te drobne dolegliwości zeszły na plan dalszy. W ręce Abbey dostał się okólnik, w którym przeczytała, że na następny rok budżet biblioteki zostaje obcięty do jakiejś tam sumy, co automatycznie wiązało się z redukcją dwóch etatów. Jak zawsze w takich przypad­ kach, do odstrzału szli nowo przyjęci pracownicy. Innymi słowy, Abbey w przeciągu trzech miesięcy mogła spodzie­ wać się wymówienia. Wróciła do domu o szóstej w nastroju, który przypomi-

nał rysunek namalowany tylko czarnymi kredkami. Tutaj czekała ją nowa niespodzianka. Gospodarz domu przyniósł zawiadomienie, że od przyszłego miesiąca wzrastają o jed­ ną trzecią opłaty za mieszkanie. To był dzień zdolny odebrać całą radość życia. Pijąc herbatę, Abbey przez cały czas liczyła. Wynikało z rachunku, że zaoszczędzonych pieniędzy starczy jej na miesiąc, najwyżej na dwa. Co dalej? Do rodziców o pomoc postanowiła tym razem się nie zwracać. Łączyło się to bowiem ze zbyt dotkliwym upokorzeniem, gdyż jakkol­ wiek nigdy jej niczego nie odmawiali, każdy czek opatry­ wali uwagą: „a nie mówiłam", „a nie mówiłem". Faktycz­ nie, ostrzegali ją przed wiązaniem się z Dickiem Suther­ landem. Intuicja nie zawiodła ich. Pięć lat po ślubie Abbey wróciła do Seattle z dwójką dzieci, uczuciowo wypalona i bez grosza przy duszy. Rodzice pomogli jej się dźwignąć z dołka, ale minęły aż trzy lata, zanim stanęła o własnych siłach. Było to jed­ nak wciąż jakby balansowanie nad przepaścią i teraz za­ chodziła obawa, że upadek jest już tylko kwestią dni. Abbey sięgnęła po gazetę. Musiała znów wrócić do codziennej lektury ogłoszeń, chociaż na znalezienie pracy w bibliotece miała praktycznie zerowe szanse. Władze sta­ nowe obcięły budżet na kulturę i bibliotekarze powinni liczyć się z koniecznością albo zmiany zawodu, albo prze­ niesienia się w inny kąt Ameryki. - Mamo. - To był Scott, który stanął przy jej fotelu. - Tak? - Upłynęła niemal minuta, zanim zdołała nasta­ wić się na kontakt z dziewięcioletnim synkiem. - Suka Jasona oszczeniła się.

Abbey poczuła ciężar na piersi. Scott błagał o psa już od wielu miesięcy. - Kochanie, wałkowaliśmy to już sto razy. Właściciel tego domu zabrania trzymania czworonogów. - Nie powiedziałem, że chcę mieć psa, tylko że suka Jasona oszczeniła się. Wiem, że tu nie wolno mieć psów ani kotów, ale myślę sobie, że moglibyśmy się przeprowa­ dzić. Sama powiedziałaś, że ten nowy czynsz zabije nas. - Rozumiem, że chciałbyś się przeprowadzić do takiego miejsca, gdzie psy i koty będą mile widziane. - Te szczeniaki są naprawdę bardzo, bardzo ładne. Mają takie śmieszne mordki i zawinięte do góry ogonki. - Ja też lubię husky, ale są chyba zbyt duże, by trzymać je w mieszkaniu. Wyciągnęła ramiona i przytuliła syna. Tym razem łatwo się poddał pieszczocie, jakby zapomniał, że pewne rzeczy nie przystoją chłopcu w jego wieku. - Przepraszam, że zaspałem dziś rano - szepnął. - Przepraszam, że krzyczałam na ciebie. - Od dzisiaj będę się budził punktualnie. - Trzymam cię za słowo. Wdychała zapach włosów synka i było jej błogo na duszy. - Chyba najwyższa pora, byś wrócił do łóżka - powie­ działa wbrew własnym pragnieniom. - Czy przeprowadzamy się, mamusiu? - W jego oczach malowało się pełne nadziei oczekiwanie. - Chyba nas to nie minie - odparła z uśmiechem. - Dobranoc, mamusiu. - Scott uśmiechnął się i znikł równie bezszelestnie, jak się pojawił. Ponownie wzięła do rąk gazetę i poszukała kolumn

z ogłoszeniami. Prawie od razu przykuły jej wzrok wersa­ liki, ujęte w kwadratową ramkę: SAMOTNI MĘŻCZYŹNI Z HARD LUCK NA ALA­ SCE PROPONUJĄ PRACĘ, DOMY I ZIEMIĘ. Niżej, mniejszą czcionką, wyszczególnione były zawo­ dy. Na widok słowa „bibliotekarka" serce Abbey nagle załomotało. Hard Luck. Alaska. Dom pośród dwudziestu akrów łąk, pól i lasów. Wielki Boże, taki szmat ziemi to więcej, niż posiadał jej dziadek, który hodował maliny. Po chwili, korzystając z atlasu, wiedziała już, gdzie do­ kładnie leżało Hard Łuck i ilu miało mieszkańców. Stu pięćdziesięciu. A więc nie było to miasto, tylko prowincjonalna mie­ ścina, właściwie osada. A to oznaczało bliskość i bezpo­ średniość stosunków międzyludzkich. W małych społecz­ nościach nikt nie jest anonimowy. I właśnie w takiej atmo­ sferze powinny wychowywać się jej dzieci. To je na pewno wzbogaci duchowo, nauczy obcowania z ludźmi. Była pe­ wna, że uda im się pozyskać sympatię mieszkańców Hard Łuck. Gdyby tylko miasteczko to nie leżało tak daleko na północ, bo aż za kołem podbiegunowym. Jej podniecenie powoli opadało. Czy zimą można w ogóle wychodzić tam z domów? I czy ta ziemia to są pola i łąki, czy też raczej wielkie połacie wiecznej zmarzliny? Na drugi dzień przy śniadaniu, gdy już zalała mlekiem płatki kukurydziane, Abbey zwróciła się do swoich wciąż zaspanych pociech: - Szkraby, co byście powiedziały, gdybyśmy tak prze­ prowadzili się na Alaskę?

- Na Alaskę? - ożywił się Scott. - To właśnie stamtąd pochodzą husky! - Zgadza się. - A czy jest tam bardzo zimno? - zapytała Susan. - Bardzo, córeczko. Na pewno zimniej niż w najstrasz­ liwsze zimy w Seattle. - Tak zimno - dodał Scott - że nawet nie potrzeba trzymać w domu lodówki. Prawda, mamusiu? - Ale są tam również lata, kiedy słońce ogrzewa ziemię i w lipcowe dnie lodówka może się przydać. - A czy będę mógł mieć tam psa? Abbey starannie dobrała słowa odpowiedzi: - Przekonamy się o tym na miejscu. - A czy dziadek i babcia będą mogli nas tam odwiedzać? - przejęła pałeczkę pytań mocno czymś zatroskana Susan. - Oczywiście, a jeśli z jakiegoś powodu nie będą mogli przyjechać, my ich odwiedzimy. Scott mieszał w milczeniu swoje kukurydziane płatki. Abbey mogłaby iść o zakład, że myślał o psie. - Przeczytałam w ogłoszeniu, że w Hard Luck na Ala­ sce poszukują bibliotekarki, a ja właśnie znalazłam się w sytuacji, kiedy muszę rozglądać się za nową pracą. - Myślę, że trzeba chwytać każdą okazję - powiedział Scott, jak dorosły. - Więc lepiej jak najszybciej zadzwoń do tego kogoś, kto umieścił ogłoszenie. - Zrobię to, lecz chcę wam jeszcze powiedzieć, że ten ktoś oferuje prócz pracy także dom i dwadzieścia akrów ziemi. - Na własność? Abbey kiwnęła głową.

- Pod warunkiem, że wytrzymamy tam przez cały rok. - Przez rok wytrzymam wszędzie. Nie zastanawiaj się, mamusiu! - Chciałabym jeszcze usłyszeć twoje zdanie, Susan. - Czy będą tam dziewczynki w moim wieku? - Nie wiem. Prawdopodobnie, lecz za nic nie mogę ręczyć. Miasteczko ma tylko stu pięćdziesięciu mieszkań­ ców i życie w nim na pewno będzie się różniło od życia w Seattle. - Nie nudź, Susan - upomniał siostrę Scott. - Pamiętaj, że będziemy mieć tam własny dom. Susan teatralnie westchnęła. - Czy chcesz się tam przeprowadzić z nami, mamusiu? Abbey zgarnęła z jej czoła brązowy kosmyk włosów. Niech nazywają ją skąpiradłem. Niech nazywają ją mate- rialistką. Niech nazywają ją naiwniaczką, lecz ona uczepiła się myśli o tych dwudziestu akrach ziemi i już czuła się ich właścicielką. Żadnych długów i wiszących nad głową ter­ minów płatności. Ziemia. Bezpieczeństwo. Praca, którą kochała. I wszystko to mogła znaleźć w Hard Luck na Alasce. Nabrała w płuca powietrza. - Myślę, że nie będzie nam tam źle. Scott poderwał się z krzesła i porwał matkę do tańca. - Jeszcze nie mam tej pracy - wysapała po minucie zawrotnego kołowania. - Ale ją zdobędziesz - odparł głosem, w którym dźwię­ czała niezachwiana pewność.

ROZDZIAŁ DRUGI Abbey Sutherland najpierw kilka razy głęboko ode­ tchnęła, zanim podeszła do kontuaru recepcji. Podała swoje nazwisko i zapytała o pana 0'Hallorana. Usłyszała w odpowiedzi, że pan 0'Halloran przyjmuje na drugim piętrze w pokoju takim to a takim. Luksusowo urządzona, bezszmerowa winda szybko ją tam zawiozła, a ze znalezieniem apartamentu nie miała najmniejszych trudności. Serce Abbey biło jak oszalałe, ale twarz nie zdradzała wewnętrznego niepokoju. Za stołem siedział szczupły i, jak się można było domyślić, wysoki mężczyzna, którego wiek oceniła na trzydzieści, trzy­ dzieści dwa lata. Coś tam czytał w skupieniu, pewnie kolejne curriculum vitae osoby z ogłoszenia. Personel hotelu najwi­ doczniej założył, że kandydatki będą przychodzić spragnione, gdyż na srebrnej tacy stały szklanki i butelki z napojami. Abbey z uśmiechem przedstawiła się. Mężczyzna wstał i podał jej rękę. - Jestem Christian 0'Halloran. Rozmawialiśmy już przez telefon. - Wskazał na krzesło po przeciwnej stronie stołu. - Proszę czuć się jak u siebie w domu. Usiadła i wręczyła mu swoje dokumenty w seledyno­ wej, eleganckiej teczce.

Odłożył je na bok. - Lekturą tego zajmę się później. A teraz trochę poroz­ mawiajmy. Abbey splotła dłonie tak mocno, że aż zbielały jej pa­ znokcie, i czekała. - Zależy pani na pracy bibliotekarki, czy tak? - Jak najbardziej. Pracowałam do tej pory w różnych bibliotekach, lecz najdłużej w bibliotece naukowej. Potra­ fię katalogować książki, wpisywać dane do komputera, obsługiwać użytkowników biblioteki, zarządzać bankiem informacji... - Umiejętności tych naprawdę wystarczy. Bo widzi pani, my w Hard Luck nie mamy jeszcze biblioteki z prawdziwego zdarzenia. Dysponujemy budynkiem, pewną liczbą... - Książek? - Jest ich naprawdę bardzo dużo. Zostały podarowane miastu i w związku z tym potrzebujemy kogoś, kto upo­ rządkowałby je i w ogóle stworzył bibliotekę niejako od podstaw, przy czym ma ona spełniać rolę głównie wypo­ życzalni. - Czuję się na siłach podołać temu zadaniu. Wymienił sumę, która miałaby stanowić jej miesięczną gażę. Nie było tego dużo, mniej, niż zarabiała ostatnio, ale przecież z pracą tą wiązały się inne korzyści. Zapadła cisza. Wydawało się, jakby mężczyzna po dru­ giej stronie stołu stracił ochotę do dalszej rozmowy. - Czy mógłby pan powiedzieć mi coś o tym budynku? - zapytała, zdecydowana zostać tu jak najdłużej. - Oczywiście. Budynek ten był przez wiele lat domem moich dziadków. Jest też jak dom mieszkalny urządzony.

Nie sądzę jednak, by z przystosowaniem go do nowej fun­ kcji wiązały się jakieś techniczne trudności. A jakie jest pani zdanie? - Prawdopodobnie ma pan rację. W wyobraźni zdążyła już rozparcelować ten dom. Na beletrystykę przeznaczy jedną z sypialni, w drugiej zna­ jdzie się dział historyczny, jadalnia zaś to wręcz idealne pomieszczenie na czytelnię. - Domyśla się pani, że życie w Hard Luck w niczym nie przypomina życia w Seattle? Wczoraj jej ojciec, ostrzegając ją przed srogimi zimami Alaski, powiedział mniej więcej to samo. - Jestem tego jak najbardziej świadoma. A teraz po­ zwoli pan, że zapytam o ten dom i działkę, o których prze­ czytałam w ogłoszeniu. Poruszył się na krześle. - No cóż, dom dla ścisłości nazwijmy chatą utrzy­ maną... utrzymaną w stylu... jak by tu rzec... wiej­ skich budowli. - Najwyraźniej się jąkał. - Nie jest obszer­ ny, ale żyć można w nim całkiem wygodnie... a na dodatek w poczuciu stałego kontaktu z przyrodą. Słowem, różni się dość znacznie od miejskich domów, do których pani przy­ wykła. - Spodziewam się. Więc proszę mi opisać samo mia­ steczko i okolicę. Mężczyzna po przeciwnej stronie stołu jakby się nieco odprężył. - Tak cudownego zakątka chyba nie ma drugiego na ziemi. Być może przemawia przeze mnie lokalny patrio­ tyzm... być może. Zresztą mam nadzieję, że będzie pani