NASŁUCH DZIAŁA
I
Przy Sosnowej nieco zwolniła. Podniecenie stopniowo mijało. Wiedziała, że za kilka minut
znajdzie się w domu, z dala od dręczącego niepokoju warszawskiej ulicy w tych pierwszych
miesiącach hitlerowskiej okupacji.
Tam, na Siennej, czekały na nią dzieci, jedyna radość jej życia. A było to życie smutne i
niespokojne, pełne nieprzespanych nocy, w trosce o losy najbliższych, w ciągłym napięciu i
trwodze, gdy dosłownie każdy stukot butów na klatce schodowej wydawał się odgłosem
gromu zapowiadającego burzę i zniszczenie.
Nawet tu, na Sosnowej, mimo bliskości domu, nie czuła się w pełni bezpiecznie. Na tej cichej
i pozornie spokojnej ulicy także mogło wydarzyć się coś niezwykłego - to, co budziło cichą
radość każdego polskiego serca, radość z tego, że nie zginęła ta, która zginąć nie może, że
są jeszcze ludzie, którzy w jej imieniu stawiają zbrojny opór znienawidzonemu wrogowi.
Strach i przerażenie budził natomiast terror okupanta, represjonowanie niewinnych ludzi,
których często jedynym, możliwym do udowodnienia "przestępstwem" był fakt, że
znajdowali się przelotnie w pobliżu miejsca jakiejś akcji podziemia lub mieszkali w
okolicznych domach. Zdarzenie, jakie miało miejsce na Sosnowej przed kilkoma tygodniami,
rozniosło się szerokim echem po całej Warszawie.
Wczesnym rankiem, 29 marca 1940 roku, funkcjonariusze policji niemieckiej dokonali próby
aresztowania oficerów polskich ukrywających się w jednym z mieszkań domu przy ulicy
Sosnowej 3. Polacy mieli przy sobie broń palną, toteż gdy Niemcy weszli do mieszkania,
zaczęli do nich strzelać i udało się im wypędzić ich za drzwi. Policjanci sprowadzili jednak
posiłki, zagrodzili kordonem cały rejon starcia, ale odważni żołnierze Polski podziemnej,
wykorzystując moment zaskoczenia wroga, wydostali się z mieszkania i przez strychy oraz
dachy sąsiednich domów przedarli się na nie strzeżoną ulicę. W odwecie Niemcy
aresztowali jednak kilku mężczyzn mieszkających w tym samym domu i w sąsiadującym z
nim przy ulicy Złotej 49. Rozstrzelali ich w lesie pod wsią Palmiry na terenie. Puszczy
Kampinoskiej. Jeszcze przed uzyskaniem przez Polskę niepodległości w roku 1918 rodzinny
dom Ireny często nachodzili policjanci, najpierw carscy, później granatowi. Jej ojciec był
bowiem działaczem lewicowym, brał czynny udział w ruchu na rzecz niepodległości. Stryjek
długie lata przesiedział w X Pawilonie Cytadeli Warszawskiej. Wyszedł dopiero na początku
lat trzydziestych. Ale i wtedy nie dane mu było zaznać spokoju - właściciel niewielkiego
warsztatu ślusarskiego na Mostowej nieustannie był prześladowany przez policję za
przynależność do Komunistycznej Partii Polski. Przez jakiś czas siedział nawet w Berezie
Kartuskiej, skąd wyszedł tuż przed śmiercią ojca Ireny w roku 1937.
Irena dość wyraźnie pamięta pewne obrazy z lat dziecinnych. Ot, choćby ten, jak w czasie
przechadzki z dziadkiem po uliczkach Starego Miasta zobaczyła w oddali Kozaków, którzy
zatrzymywali przechodniów, rewidowali ich, bili nahajkami. Wówczas dziadek wszedł wraz z
nią do maleńkiego sklepiku, gdzie stanął nad beczką ze śledziami. Pamięta przerażenie
handlarki, gdy po jakimś czasie dziadek wrócił do tego samego sklepu i znowu zatrzymał się
przy beczce, w której zanurzył rękę aż po łokieć. Gdy ją wyjął, w dłoni jego połyskiwał
matową stalą bębenkowy rewolwer. Handlarka omal nie zemdlała, ale nie powiedziała ani
słowa. Nie wzięła również nawet kopiejki za śledzie, które dziadek kazał sobie zapakować.
Do warsztatu ojca, do którego wchodziło się od podwórza domu przy ulicy Freta 23, często
przychodzili różni ludzie. Jednego z nich Irena pamięta szczególnie dobrze. Młody, silny,
zawsze wesoły i uśmiechnięty Stefan Okrzeja nosił ją na rękach. Irena nazywała go wujkiem,
choć, jak dowiedziała się znacznie później, rodziców jej nie łączyły z Okrzeją żadne więzy
pokrewieństwa. Należał jedynie wraz z jej ojcem do tej samej Organizacji Bojowej PPS.
Pamięta dobrze jego ostatnią wizytę w mieszkaniu rodziców na pierwszym piętrze
kamieniczki, w której mieścił się warsztat ojca. Było chłodne marcowe popołudnie. Wujek
Stefan był wtedy niezwykle małomówny. Szeptali z ojcem w kącie pokoju. Przed wyjściem
schował do kieszeni na piersiach leżący na stole rewolwer. Później długo ściskali sobie z
ojcem ręce. Wyszedł nie spojrzawszy na nią, może dlatego Irena tak dobrze zapamiętała
tamto ostatnie spotkanie. Dopiero po latach dowiedziała się, że tego właśnie dnia, 26 marca
1905 roku, wieczorem udał się Okrzeja do cyrkułu przy ulicy Wileńskiej, gdzie rzucił bombę
do pokoju, w którym dyżurowali policjanci. Otoczony przez nich na podwórzu bronił się
z rewolweru wręczonego mu przez ojca Ireny, który był rusznikarzem. Rzemiosła uczył się w
Szkole Konarskiego. Pracownia kwiatów i wytwórnia stempli służących do ich produkcji,
którą sobie założył, była parawanem zasłaniającym przed nie powołanym okiem jego
prawdziwą pracę, poza tym, co jest bardzo ważne, umożliwiała zdobycie środków na
utrzymanie rodziny. Nieoficjalnie zaś, ale z całym oddaniem, wykonywał prace rusznikarskie
zlecone mu przez partię.
Tacy to właśnie byli Trzonkowscy. Odważni i wierni, z poświęceniem służący sprawie, walki
o wolną od obcej przemocy i ucisku rodzimych wyzyskiwaczy Polskę. Od pokoleń bowiem
wierzyli, że prawdziwe wyzwolenie narodu może dokonać się jedynie przez rewolucję
socjalną o której marzyli także wszyscy przyjaciele ich rodziny.
Trzonkowscy nigdy nie zdradzili sprawy, w którą wierzyli, której oddali wszystkie swe siły.
Równie wierni pozostali Starówce. Wójtowska, Freta, Franciszkańska i znowu Freta, ulice-
nędzy i warszawskiego proletariatu, na których od pokoleń gnieździli się w ciasnych
mieszkankach starych kamieniczek całymi rodzinami.
W niewielkim mieszkaniu na pierwszym piętrze domu przy ulicy Freta dwadzieścia osiem
mieszkali teraz dwaj bracia i siostra Irany. Wracała właśnie od nich. Najmłodszy z nich, Jan,
poszedł śladami ojców. I to najbardziej ją przerażało, napawało obawą o jego dalsze losy. To,
co zobaczyła dzisiaj, wytrąciło ją zupełnie z równowagi.
Drzwi otworzył jej Bolek, kolega Jana. Znała go z widzenia. Nie wiedziała jednak, że
przyjaźni się z jej młodszym bratem, który na rok lub dwa przed wojną rozpoczął pracą w
wolskiej fabryce "Gerlacha". Jan natomiast po zdaniu matury zapisał się na Uniwersytet
Warszawski i na jesieni 1939 roku miał rozpocząć studia polonistyczne. Wybuch wojny i
okupacja hitlerowska zniweczyły jednak ambitne plany. Niemcy zakazali bowiem
działalności nie tylko uniwersytetów, ale i polskich szkół średnich. Młodzież objęta została
nakazem przymusowej pracy. Jan nie chciał jednak pracować dla okupanta. Cóż jednak
mogło łączyć niedoszłego studenta z robotnikiem zatrudnionym w przemyśle zbrojeniowym
pracującym teraz na potrzeby wroga? Hitlerowskie władze przekazały "Gerlacha" do
eksploatacji austriackiemu koncernowi "Steyer, Daimler, Puch" i fabryka przestawiła się
całkowicie na produkcją wojenną. W czasie okupacji produkowano w niej części do
karabinów maszynowych i pistoletów. Niemcy wydali zarządzenie, by dawni pracownicy
zgłaszali się do pracy. Za odmową grozili surowymi karami. W gospodarce wroga na
okupowanych terenach panował chaos, pogłębiany przez każdego, kto tylko mógł przyczynić
się do tego biernym oporem lub otwartym sabotowaniem niemieckich zarządzeń. Ludzie
niechętnie informowali władze okupacyjne o zmianie miejsca zamieszkania. Ponieważ
żywność po oficjalnych cenach urzędowych rozprowadzana była na kartki, każdy, kto nie
miał zasobów finansowych w postaci złota, biżuterii lub innych walorów poszukiwanych na
nieoficjalnym czarnym rynku, musiał być zameldowany i przez to samo zobowiązany do
zgłoszenia się w urzędzie zatrudnienia, tak zwanym Arbeitsamtcie.
Mimo to okupantowi nie udało się zdusić biernego oporu, zabić w mieszkańcach Warszawy
miłości do ojczyzny. Warszawiacy pomagali sobie wzajemnie. Każdy wierzył bowiem, że
wcześniej lub później kraj odzyska niepodległość, a wróg poniesie klęskę. Na wiosnę 1940
roku modne było w Warszawie powiedzenie głoszące, że im słoneczko wyżej, tym Sikorski
bliżej. Ogólna sytuacja nie przedstawiała się jednak dobrze. Ludwik Landau, polski uczony i
badacz życia społecznego, w taki to sposób charakteryzował ją w swym dzienniku pod datą 4
maja 1940 roku:
"Przygnębienie u nas w miarę zdawania sobie sprawy z sytuacji zewnętrznej i
wewnętrznej wzrasta. Klęska Anglików w Norwegii jest zupełna. Opuścili i Namsos, poza
Narwikiem nie ma już ich w kraju. Kapitulacja Szwecji wobec Niemców wydaje się niemal
pewna, kto wie, czy i nie Rumunii. Zdaje się być bliskie przyłączenie do wojny po stronie
Niemiec Włoch (...) Osobiście sądzę, że wrażenie potęgi Niemiec jest przesadne, że alianci
zdołają się im nawet z Włochami oprzeć i bez Stanów, ale wymaga to niewspółmiernie
większej energii w prowadzeniu wojny, niż ją dotąd wydobywają. A tymczasem, mimo klęsk,
raz po raz ponoszonych, w stosunkach wewnętrznych w Anglii i Francji zmian nie ma!
Zmiana w nastrojach u nas będzie pewno miała też konsekwencje zewnętrzne: hamulce, jakie
stwarzało przeświadczenie o czekającej Niemcy klęsce dla denuncjacji, oddawania
okupantom tych czy innych usług, itd., będą teraz stopniowo słabły. A tymczasem sytuacja
wewnętrzna stwarza nie mniej powodów do przygnębienia niż zewnętrzna".
Każdy, kto chciał uniknąć pracy dla wroga, kto nie chciał zostać wywieziony na przymusowe
roboty do Niemiec, musiał ukrywać się przed władzami i w jakiś mniej lub bardziej legalny
sposób zarabiać na życie. Wtedy jedynie miał jakieś szanse przetrwania. Bo nawet wówczas,
gdy podjął pracę, nie mógł być pewien życia. Hitlerowscy oprawcy wyganiali ludzi z domów,
urządzali na nich łapanki na ulicach. Każdy mógł być zastrzelony bez wyroku sądowego
nawet we własnym mieszkaniu na oczach całej rodziny. Faszyści wyrzucali ludzi z mieszkań,
nie pozwalając im zabrać ze sobą nawet drobnych pamiątek, nie mówiąc już o własności
stanowiącej niekiedy dorobek całego życia.
W konsekwencji spowodowało to nie tylko zwiększony bierny opór, lecz także czynną walkę
ze śmiertelnym wrogiem. Mieszkańcy miasta zaczęli szkodzić okupantowi przez zmniejszanie
wydajności pracy, niedotrzymywanie umów i terminów produkcyjnych oraz uprawianie
sabotażu. Ludzie coraz bardziej -rozumieli, że sprawy walki o wyzwolenie społeczne nie
można oddzielić od kwestii wyzwolenia narodowego, bez którego niemożliwa jest ta
pierwsza. Poważny odsetek ludności Warszawy stanowili bowiem ludzie o poglądach
lewicowych, wśród których znajdowali się również komuniści i ich sympatycy. Oni to
właśnie przede wszystkim zaczynali łączyć się w grupy, stawali na czele tych, którzy
zamierzali aktywnie walczyć z wrogiem. Do wzrostu nastrojów lewicowych przyczyniało
się również rosnące w czasie okupacji rozwarstwienie społeczne - nadmierne bogacenie się
jednych i wzrastająca nędza drugich. Terror i widmo głodu unosiły się nad okupowanym
miastem. Prześladowania, niepewność o dzień jutrzejszy, głód i drożyzna dawały się we
znaki całemu społeczeństwu. Toteż każdy próbował zdobyć środki do życia, jak się dało.
Jan nie pracował nigdzie. Nie zajmował się, tak jak niektórzy, pokątnym handlem, ani też
szmuglem. On i jego rodzeństwo kartkowe przydziały żywności wykupywali za pieniądze
zapracowane przez starszego brata, Edwarda, zatrudnionego w jakiejś prywatnej cegielni.
Niewielkie to jednak były zarobki, wystarczały zaledwie na wykupienie skąpych przydziałów
kartkowych. Cena kilograma masła wynosiła teraz 40 złotych, a ziemniaków aż 1,50 zł. Irena
pomagała zatem swym bliskim, jak tylko mogła. Dzieliła się z nimi obiadami, które
wykupowała po stosunkowo niskiej cenie w stołówce pracowniczej instytucji, w której
zatrudniony był jej mąż.
Dziś także była u rodzeństwa. Zaniosła im bochenek kartkowego chleba, którego cena, w
wolnej sprzedaży wzrosła do 3,25 zł za kilogram, i trochę cukru. Cukier na ogół był
niedostępny nie tylko dla Trzonkowskich, lecz także dla ogółu warszawiaków. Jego cena na
czarnym rynku dochodziła bowiem do 8 zł. Na stołach coraz częściej pojawiała się więc
sacharyna i tak zwana melasa. Nie było tego wiele, ale i to skromne wsparcie stanowiło
poważną pomoc, pomagało przezwyciężyć głód.
Życie warszawiaków, tak samo zresztą jak i mieszkańców całego Generalnego
Gubernatorstwa, utrudniały jednak nie tylko kłopoty aprowizacyjne. Nastąpiły liczne
aresztowania i łapanki /uliczne. O jednej z nich, przeprowadzonej przed kilku dniami na
bazarze na Koszykowej, mówiła cała Warszawa. Terror hitlerowski nie ominął także dzieci.
Pogłoski o pobieraniu krwi od uczniów szkół powszechnych krążyły po mieście, co stało się
powodem uciekania dzieci ze szkół, zresztą w wielu sami nauczyciele nakłaniali młodzież do
nie-przychodzenia na lekcje. Dorośli także starali się jak najmniej wychodzić na ulicę, a gdy
byli zmuszeni do wyjścia, poruszali się w ogromnym napięciu nerwów. Każde pojawienie się
auta niemieckiego budziło natychmiast popłoch.
Irena także bała się chodzić po mieście, ale od strachu niepokój o najbliższych był jednak
silniejszy. Nie miała od nich wiadomości od ponad dziesięciu dni. Wyobraźnia, podniecana
krążącymi od kilku dni pogłoskami o masowych obławach i aresztowaniach, podsuwała jej
najprzeróżniejsze myśli. Zaczęła myśleć, że stało się to najgorsze, i tragiczne, że któryś z
braci, może nawet obaj, zostali zatrzymani przez Niemców - w ulicznej łapance.
Postanowiła iść do nich na Fretówkę, tak w myślach nazywała ulicę swego dzieciństwa.
Ucieszyła się ogromnie, iż jej złe przeczucia nie sprawdziły się. Z drugiej jednak strony
dopiero dzisiaj uświadomiła sobie, jak bardzo bliska była prawdy, nawet w swych
najgorszych przypuszczeniach. Ogromnie zaskoczyło ją już to, że drzwi od mieszkania
rodzeństwa otworzył jej Bolek, człowiek, którego znała tylko przelotnie. Początkowo nie
dostrzegła Jana, ponieważ stał w ciemnym korytarzu, o kilka kroków dalej, przy wejściu do
"saloniku", pokoiku, w którym spędzali znaczną część swego rodzinnego życia i przyjmowali
gości. Drugi, o połowę mniejszy, służył im za sypialnię.
W "saloniku" na stole stało ogromne pudło radiowe. Obok leżały porozkładane części. -
Próbujemy naprawić odbiornik radiowy - wyjaśnił Jan. Bolek zna się na tym i pomaga mi
trochę.
W powiedzeniu tym było, oczywiście, dużo przesady, jako, iż Jan nie miał prawie zupełnie
pojęcia o radiotechnice, natomiast Bolek jeszcze przed wojną interesował się wszystkimi
nowinkami technicznymi, lubił majsterkować, a nawet należał do jakiegoś punktu radiowego.
Pytanie Ireny, czy zdaje sobie sprawę z tego, że posiadaczom odbiorników radiów. Niemcy
grożą karą śmierci, skwitował lekceważącym machnięciem ręki i dodał, że gdyby wszyscy
Polacy chcieli tak bezapelacyjnie dostosować się do drakońskich zarządzeń okupanta, to
wcześniej niż przemoc fizyczna zniszczy ich nędza, głód i choroby.
- Przeciętna wartość kaloryczna wyżywienia dziennego przed wybuchem wojny wynosiła w
Polsce dwa tysiące pięćset kalorii na osobę - mówił z ożywieniem. - Teraz Niemcy przyznali
nam tylko siedemset. Zmniejsza to w drastyczny sposób odporność organizmu na choroby,
powoduje dużą śmiertelność. Obfite żniwo zaczyna zbierać gruźlica. Okupant robi wszystko,
aby zniszczyć nasz naród biologicznie. Ale ludzie nie poddają się. Mimo zakazów i terroru
kwitnie handel nielegalny. Całe rzesze ludzi jeżdżą na wieś po żywność dla miasta. Gdyby nie
szmuglerzy, nie wiem, w jakim stanie doczekalibyśmy końca wojny i czy w ogóle byśmy
doczekali...
Próbowała przedstawić swoje racje, ale nie pozwolił jej dojść do słowa. Wewnętrznie
zgadzała się jednak z jego argumentacją. Rozumiała konieczność oporuj a nawet walki, ale
jego chciała uchronić. Pragnęła, by przetrwał okupację i doczekał w spokoju końca wojny.
Jan inaczej jednak wyobrażał sobie swoją
rolę. - Nie mogę stać na uboczu, gdy leje się krew, gdy koledzy walczą - stwierdził na
zakończenie.
Wymogła na nim jedynie obietnicę, że po zreperowaniu odbiornika przekaże go w jakieś inne
ręce i w domu, pod żadnym pozorem, nie będzie słuchał radia.
II
Zaczęli dyskutować nad opublikowanym we lwowskim "Czerwonym Sztandarze"
artykułem Georgija Dymitrowa "Wojna a klasa robotnicza krajów kapitalistycznych"
przywiezionym jeszcze w zimie do Warszawy przez Hankę Szapiro *.
- Omawiany artykuł - mówił Jerzy cieszący się wśród nich dużym autorytetem - powstał w
warunkach specyficznych, na samym początku wojny, toteż autor nie mógł przewidzieć, w
jaki sposób potoczą się jej dalsze koleje, a tym samym dać należytą,
* Przy opracowywaniu niniejszego tomiku autor ko. rzystał między innymi z następujących publikacji: M. Malinowski, Geneza
PPR, W-wa 1975, M. Spychalski, Początek walki. S. Skroblszewski - artykuł pt. ..Bluletynowcy" w ..Pokoleniu" nr 2, 1965 r.
zgodną z zaistniałymi realiami, interpretację.
- Przecież we wrześniu kraj nasz stał się ofiarą agresji - dorzucił Wacław, gospodarz
mieszkania - a Dymitrow nic o tym nie wspomina, daje jedynie ogólną ocenę charakteru
konfrontacji zbrojnej między dwoma ugrupowaniami państw kapitalistycznych.Wydaje mi
się, że w tym wypadku musimy najpierw poszperać nieco w teorii. Istnieją przecież wojny
sprawiedliwe o wyraźnie obronnym charakterze, a nasz wrzesień taki właśnie jest.
Wielu z nich czytało już ten artykuł znacznie wcześniej, na jesieni lub w zimie trzydziestego
dziewiątego roku, ale dopiero dzisiaj była okazja i pora, żeby podyskutować. Początkowo
temat wydawał się im zbyt odległy od realiów i życia w okupowanej przez hitlerowców
Polsce. Dotychczas za najważniejszą sprawę uznawali jedynie próby odnalezienia swego
miejsca w tym inaczej od niedawna ułożonym życiu, tak bardzo różniącym się od tego
wszystkiego, co jeszcze przed kilkoma miesiącami byli sobie w stanie wyobrazić, co
podpowiadało im dotychczasowe niewielkie jeszcze doświadczenie. Żaden z nich nie
przekroczył jeszcze trzydziestki. Byli żądni życia, które nauczyli się mierzyć skalą walki o
szczęśliwe jutro innych. Ot, choćby dla przykładu, "Pietrek" -Mirosław Krajewski, liczył w
roku 1940 zaledwie 23 lata, W okresie nauki w Gimnazjum im. Ks. Józefa Poniatowskiego
na warszawskim Żoliborzu związał się z kazetempowcami i postanowił zorganizować w swej
szkole koło KZMP. Władze szkolne wpadły jednak na trop jego nielegalnej działalności i
zagroziły usunięciem ze szkoły. Ale dzięki wstawiennictwu życzliwych ludzi Mirek mógł
złożyć egzamin dojrzałości. Relegowanie z uczelni groziło mu także w czasie studiów na
Wydziale Lekarskim UW, gdzie nawiązał kontakty z członkami OMS "Życie". I tym razem
wybrnął z kłopotów dzięki pomocy przyjaciół.
Jakie to były dobre czasy - myśli teraz - choć wtedy wydawało się, że nic gorszego spotkać go
już nie może. Dzisiaj jest znacznie gorzej. Przed wojna, za zniszczenie rządowego ogłoszenia
nikt jednak nikogo nie rozstrzeliwał, dziś za jakikolwiek odruch sprzeciwu grozi nam kara
śmierci.
Już na początku listopada 1939 roku pojawiły się w Warszawie obwieszczenia okupanta o
wykonaniu wyroku śmierci na dwóch kobietach, w tym na studentce Elżbiecie Zahorskiej
"za zamach na żołnierza niemieckiego, względnie sabotaż, to znaczy zrywanie plakatów". W
Zielonce pod Warszawą hitlerowcy rozstrzelali dziewięciu przypadkowo złapanych na ulicy
mężczyzn, z których trzej nie byli pełnoletni, za wywieszenie afisza ze słowami Roty: "Nie
będzie Niemiec pluł nam w twarz".
Ale najgorsze, najtrudniejsze chwile przeżyje Mirek dopiero później. W roku 1942 gestapo
wpadnie na trop konspiracyjnej działalności jego ukochanej żony Janiny. Ostrzeżeni w
ostatniej chwili Krajewscy opuszczą, co prawda, mieszkanie, ale Mirek zmuszony będzie do
karkołomnych wyczynów na dachach domów, aby wykraść pozostawioną pod opieką
sąsiadów córeczkę Grażynę i przynieść ją Jance. W roku 1943 dosięgnie go nowy cios.
Gestapo ponownie wpadnie na trop żony. Aresztowana, mimo tortur w katowni gestapo na
Zamku w Lublinie, nie wyda nikogo, zginie zamordowana przez oprawców w Majdanku. Sam
Mirosław przeżyje swoją żonę zaledwie o rok. Major ,Piotr", bo taki pseudonim nosić będzie
w oddziałach Armii Ludowej, nie doczekał wyzwolenia. Zginął 1 stycznia 1945 roku.
To wszystko stanie się dopiero w przyszłości. Na razie Mirek siedzi w mieszkaniu
przyjaciela, Wacława Poterańskiego, przy ulicy Leszno 123 w Warszawie i z grupą kolegów
dyskutuje nad artykułem Dymitrowa. Myśli jego jednak raz po raz odbiegają od toczącej się
rozmowy i błądzą po ulicach, okupowanej stolicy.
A gdyby tak - zastanawia się - powielić jakąś ulotkę i rozdać ludziom ku pokrzepieniu serc, w
celu dodania zachęty do trwania w dalszym uporze.
W to, że Warszawa nie zrezygnuje z oporu, nie wątpił nawet przez chwilę.
Mirek doceniał znaczenie teorii dla lepszego zrozumienia zachodzących wydarzeń. Z drugiej
jednak strony uważał, że społeczeństwu, potrzebna jest przede wszystkim prawdziwa
informacja o bestialstwie Niemców, o sytuacji w kraju i na frontach- wojny. Pamiętał, jakie
wrażenie na nim samym zrobił artykuł "Ratunku, płoniemy" opublikowany w pierwszym w
okupowanej Polsce piśmie podziemnym "Polska Żyje". Pierwszy numer gazety ukazał się z
datą 10 października 1939 roku, a więc zaraz po wkroczeniu Niemców. Mirek od tej pory był
stałym czytelnikiem gazety, choć oczywiście nie zawsze zgadzał się z poglądami
politycznymi jej redaktorów. Czytał ją jednak uważnie, był to przecież głos Polski
podziemnej.. Później do stale czytanych wydawnictw doszły "Strzały". Nie, wcześniej chyba
także w październiku trzydziestego dziewiątego, zaczęła wychodzić "Wolność". W pamięci
Mirka szczególnie mocno utkwiły drukowane w niej artykuły omawiające przyczyny klęski
wrześniowej. Taka forma walki odpowiada mu. "Trzeba coś robić - myśli - strzelać do
Niemców, wydawać gazetki i ulotki, a nie tracić czas na dyskusjach. Ludzie nie tego od nas
oczekują".
"Spartakusowcy" byli niecierpliwi, bojowi, chcieli skupić wokół siebie możliwie szeroki krąg
młodzieży, którą zamierzali wychować w określonym duchu ideologicznym i włączyć do
aktywnej walki z okupantem. Byli "życiowcy", podobnie jak ich towarzysze ze "Spartakusa",
chcieli działać, ale krępowała im ręce decyzja Międzynarodówki Komunistycznej z roku 1938
o rozwiązaniu KPP, zakazująca również dokonywania jakichkolwiek prób odbudowy partii.
Wyjście do młodzieży z jakimś programem byłoby równoznaczne z określeniem się jako
organizacji politycznej lub wojskowej, a tego właśnie chcieli uniknąć, by nie narażać się na
zarzut prowokacji. Proponowali zatem pracę samokształceniową i ideowo-propagandową, w
której obok wybranych prac teoretyków marksizmu, wypowiedzi wybitnych przedstawicieli
międzynarodowego ruchu robotniczego i przywódców ZSRR, dominowały "materiały
własne", opracowywane głównie przez Szczęsnego Dobrowolskiego i Zygmunta Jarosza.
"Życiowcy", tak zresztą jak i znaczny odsetek mieszkańców Warszawy, przyszłe starcie
między ZSRR a Niemcami uważali za nieuniknione. Wierzyli, że w walce z faszyzmem
szczególne miejsce przypadnie Armii Radzieckiej, dzięki której możliwe będzie odrodzenie
niepodległej i demokratycznej Polski, Polski ich marzeń. Dlatego też ich akcja
wydawniczo propagandową miała istotne znaczenie dla konsolidacji całej lewicy polskiej.
Nie przez przypadek również w niedługim czasie, zaraz po wybuchu wojny radziecko-
niemieckiej, oni to właśnie stali się inicjatorami powstania Związku Walki o Wyzwolenie -
Związku Walki Wyzwoleńczej. Za posiadanie gazetki, za przekazanie jej komuś innemu
groziła ze strony okupanta taka sama kara jak za granaty czy pistolet - kara śmierci. Ale
młodzi nie ustępowali, nie chcieli ulec terrorowi. W początkach listopada 1939 roku
"Spartakusowcy" wydali ulotkę, która - z rąk do rąk - przeszła przez całą Warszawę. Wydana
z okazji rocznicy Rewolucji Październikowej zawierała próbę oceny przyczyn klęski
wrześniowej, występowała przeciw okupantowi i wyrażała proradzieckie stanowisko
organizacji.
"Wolność" i "Strzały" przynosiła im Hanka Szapiro-Sawicka. Mirek słyszał o niej wiele
dobrego. To ona wraz z młodym poetą "Kazikiem Dębiakiem" i Tadeuszem Sułtanem
redagowała to pismo. Mirek wiedział, że Hankę towarzysze darzyli ogromnym szacunkiem i
zaufaniem. Mówiono również, że przed kapitulacją i zaraz po wkroczeniu hitlerowców ona
wraz z "Dębiakiem" organizowała w różnych opuszczonych urzędach akcję gromadzenia i
zabezpieczania maszyn do pisania, powielaczy, woskówek i papieru, przygotowując w ten
sposób bazę do przyszłej działalności wydawniczej w konspiracji.
Hanka zawsze wierna była swym ideałom, których nigdy nie zdradziła za żadną cenę. Tak
było przy składaniu matury, gdy dyrekcja szkoły zażądała od niej uzyskania stopnia z religii.
Hanka nie zgodziła się. Chciała nawet zrezygnować z matury. Ale przychylnie do niej
nastawieni nauczyciele wybronili zdolną dziewczynę i Hanka uzyskała świadectwo
dojrzałości bez stopnia z religii. Teraz także wycofała się ze "Spartakusa" ze względu na
różnice zdań między nią a "Dębiakiem".
Ale "Życiowcy" w dalszym ciągu utrzymywali ścisłą więź z kołami "Spartakusa". Zresztą nie
tylko z nimi. Z każdym dniem rozszerza się krąg ich znajomości i kontaktów. Wywierają
wpływ na działające w podziemiu inne grupy komunistyczne, spotykają się z nimi i
wymieniają publikacje. Od końca 1939 roku starzy kapepowcy organizują się bowiem w
grupy, z których później wyłoni się Stowarzyszenie Przyjaciół ZSRR i "Młot i Sierp". Do
jednej z nich, na Woli, należy ich wspólny przyjaciel, Wacław Poterański, którego mieszkanie
na Lesznie będzie aż do sierpnia 1944 roku figurowało w wykazie lokali konspiracyjnych.
Mirek czuje nagle, że ktoś siedzący obok trąca go delikatnie w ramię. Prostuje się odruchowo
i spostrzega wpatrzone w siebie oczy Jerzego Albrechta.
- Spałeś? - pyta Jerzy. - Co o tym myślisz?
- Ja... ja... - jąka się Mirek, daremnie próbując wymyślić jakieś mądre słowo, gładkie zdanie,
które pomoże wybrnąć z sytuacji. Nie chce się bowiem przyznać, że w ostatnich minutach ich
wspólnej dyskusji o czym, jak o czym, ale o artykule Dymitrowa w ogóle nie myślał. Cedzi
więc wolno słowa, przeciągając każdą sylabę:
- Zróbmy krótką przerwę - mówi. - Zapalimy papierosa i jeszcze raz przemyślimy wszystko
od początku.
Zebrani poruszyli się niespokojnie. Wszyscy śpieszyli się do domu. Godzina policyjna
zbliżała się coraz szybciej, z każdym drgnięciem wahadła zegara, stojącego w kącie pokoju.
- Nad czym mamy się jeszcze zastanawiać,
o czym dyskutować od początku? - Jerzy zaciągnął się głęboko papierosem. - Uzgodniliśmy
już pewne kwestie. Choćby to, że musimy raz jeszcze przestudiować dzieła klasyków,
szczególnie teorię wojen.
- I że obok tekstu Dymitrowa powielimy także inne wystąpienia na ten sam temat i rozdamy
na mieście - dorzucił Stanisław Nowicki.
- Zaczekajcie - Poterański podniósł się z krzesła - jest, zdaje się, taki artykuł Lenina.
Chwileczkę. Wyszedł z pokoju.
- A ty, Mirosławie, co myślisz? - nie przestawał nalegać Jerzy. - Czy Dymitrow miał rację?
- Czy miał rację?
- Tak - Jerzy zdusił w popielniczce niedopałek papierosa. - Nasz towarzysz zasnął i nie wie o
czym rozmawialiśmy tutaj. - Nagle zmienił ton głosu na bardziej serdeczny: - Przyznaj się,
Mirku, masz może jakieś kłopoty? Co się stało?
- Nie spałem - zaprzeczył Krajewski. - Jestem tylko bardzo zmęczony. Mam pewien
pomysł...
- Znalazłem - powiedział wchodząc Wacław - ten artykuł, w którym czarno na białym jest
napisane. Tutaj - stuknął w stronicę otwartej książki - posłuchajcie.-
- "(...) Byłoby wprost głupio odrzucać obroną ojczyzny ze strony narodów uciskanych w ich
wojnie przeciwko wielkim mocarstwom imperialistycznym lub ze strony zwycięskiego
proletariatu w jego wojnie przeciw jakiemuś Galiffet państwa burżuazyjnego".
- Pokaż! Pokaż! - posypały się głosy. -
Co to jest?
- To Lenin. Chwileczkę, posłuchajcie, co pisze dalej:
"Uznawać obronę ojczyzny w danej wojnie - znaczy to uważać tę wojnę za sprawiedliwą,
odpowiadającą interesom proletariatu - i nic więcej..."
- Nam nie potrzeba nic więcej. Uznać tę wojnę za sprawiedliwą, to znaczy włączyć się
czynnie do walki. Skąd zatem wzięły się te wszystkie komplikacje? Widzicie, że "Kazik
Dębiak" miał rację!
- Ty, Mirku, zachowujesz się jak obcy, jak ktoś z zewnątrz - westchnął Jerzy. - Jak człowiek z
zewnątrz, powtarzam, nie orientujący się w sytuacji.
Mirosław spostrzegł, że twarz szefa grupy zmieniła się nagle, a oczy nabrały chłodu stali.
- Nie dość tego, że spałeś na zebraniu - kontynuował Albrecht - ale jeszcze nas pouczasz.
Zapamiętaj to sobie, w obecnej sytuacji interesuje nas szczególnie stosunek
Międzynarodówki. Nie chcemy, by nasze poczynania zostały wzięte za prowokację. Nie
wolno nam tego robić. Musimy się zastanowić.
- Wiem, wiem - Krajewski lekceważąco machnął ręką. - Mnie się jednak znudziło to
wszystko. Mam pewien pomysł...
Proponuję powrócić do przerwanej dyskusji - Staszek Nowicki chciał załagodzić narastający
spór. - Co za książkę przyniosłeś nam, Wacławie?
- Wybór prac Lenina w języku polskim. Wydanie moskiewskie jeszcze sprzed wojny. -
Poterański podał mu opasły tom w zniszczonej tekturowej oprawie. - O tu, w tym miejscu,
jest artykuł "Program rewolucji proletariackiej".
- Uważasz, że artykuł Dymitrowa jest sprzeczny z jego tezami?
- Wcale tak nie powiedziałem.
- Więc?
- Artykułu Dymitrowa nie należy generalizować, naginać do naszej sytuacji. Tak, naginać, bo
nasza wojna z Hitlerem miała zupełnie inny charakter. To my zostaliśmy napadnięci i przez to
samo zmuszeni do obrony. Jest to zatem wojna nie między dwoma ugrupowaniami państw
kapitalistycznych, ale między napadniętym i napadającym. Zatem jest to wojna
sprawiedliwa, w obronie ojczyzny.
- Sądzisz zatem, że powinniśmy włączyć
się do walki?
- Skoro walczą już inni...
- Czy możesz uzasadnić swoje racje?
- Nie pozwoliłeś mi dokończyć. Powiedziałem już, że skoro zostaliśmy napadnięci, po prostu
innego wyjścia nie mamy. To oni popchnęli nas do wojny. Teraz nie możemy iść na rzeź jak
stado bezmyślnych baranów. Nie wolno nam pozostawać w tyle, skoro inni walczą.
- Ty to nazywasz walką?
- A co to jest? Weź dla przykładu chłopców z Woli. Z okazji pierwszego maja opracowali
ulotkę w języku niemieckim i rozrzucili ją wśród żołnierzy Wehrmachtu. Już tylko za to
groziła im kula wroga. Miejsce, gdzie gwiżdżą kule, nazywa się polem walki.
- Mówisz logicznie - Jerzy spojrzał jakoś dziwnie na Wacława. - Jest to interesujące. Swoją
wypowiedzią popierasz sugestie wysuwane już dawniej przez "Dębiaka".
- Ty także przynosisz gazetki od Balcerzaka?
- Co masz na myśli?
- Jedynie to, że ty i Szczęsny rozmawialiście kiedyś z Marianem Kubickim.
- Nic z tej rozmowy nie wyszło.
- Ale Kubicki zrobił swoje - wtrącił się do rozmowy Krajewski. - Wydaje z Balcerzakiem
"Za wolność" i organizuje do walki ludzi. To wszystko zrobili bez nas, poza naszymi
plecami.
- Mam już tego dość! - krzyknął Jerzy.- Sam wiem o tym. - Twarz jego płonęła żywym
ogniem. Trwało to jednak zaledwie chwilę. Szybko się opanował i odezwał zwykłym,
spokojnym głosem:
- Więc, co nam proponujesz?
- Sądzę, że musimy być bardziej aktywni. Trzeba dotrzeć do ludzi. Sami zresztą do nas
przyjdą, jeśli rzucimy hasło.
- Zgoda - Jerzy rozejrzał się po pokoju. Uśmiechnął się do zebranych. - Robi się późno.
Wpadnij któregoś dnia z Wacławem. Pogadamy.
III
Jan męczył się przez całą noc. Wspomnienia wczorajszego wieczoru długo nie dały mu
zasnąć. W grupie, do której należał, był prowokator. Wsypa. Niemcy aresztowali kilka osób.
Inni spodziewali się tego samego w każdej chwili. Podejrzenie padło na "Łysego". Jan nie
lubił go zresztą od samego początku. Był inny niż wszyscy. Zamknięty. Prawie nie mówił o
sobie. Ale jego zachowanie Jan z początku tłumaczył sobie ścisłym przestrzeganiem przez
"Łysego" zasad konspiracji. Inni też tak sądzili. Okazało się jednak, że podejrzenia były
prawdziwe. Sprawdzili. Wywiad potwierdził wszystkie przypuszczenia. "Łysy" bywał od
czasu do czasu w gmachu gestapo na Szucha. Wykonanie wyroku przypadło, z rozkazu
organizacji, Janowi. Szpicel mieszkał w Wawrze. Wczoraj pojechali tam z Bolkiem przed
zapadnięciem zmierzchu. Osobno przybyli chłopcy z obstawy.
Na ulicy zapadał zmrok. Robiło się ciemno. - Poczekajmy jeszcze trochę - powiedział
Bolek.
Zapłonęły latarnie. Ich niebieskawy blask i słabo oświetlał zadrzewioną ulicę. O kilka i
kroków od latarni panowały zupełne ciemności. Ulica była zupełnie pusta. O tej porządni
ludzie starali się zwykle być już w domu i Bolek i Jan ukryli się w mroku.
- Dobrze jest - uśmiechnął się Jan. - Latarnie nam nie przeszkodzą.
- Jakbyś zgadł. - Bolek wpatrywał się j w wąską smużkę światła wydobywającego się, spod
zasłony niezbyt dobrze zaciemnionego okna na pięterku. - Nie przestrzega zarządzeń swych
mocodawców - wskazał ręką w kierunku domu.
- Ą może to jakiś znak? - szepnął Jan. -
Może czeka na kogoś i w ten sposób sygnalizuje, że jest już w domu.
- Co to? - usłyszał zdławiony głos Bolka. - Spójrz tam!
Jan spojrzał w kierunku wejścia do domu i poczuł, jak kolana uginają się pod nim, robią się
jakieś dziwnie miękkie. Po drzwiach wiodących do wnętrza domu błądził cienki promień
kieszonkowej latarki.
- Cholera - syknął przez zęby - kogo niesie tu czort! Gdzie obstawa? Czyżby nie otoczyli
domu.
- Ludzie są tam.
- Nie pora na wyjaśnienia - do niego! Szybko!
Jan wyciągnął pistolet. Dotyk zimnej stali przywrócił mu spokój. Szczęk odwodzonego
bezpiecznika odbił się w jego uszach echem gromu. Zaklął przez zęby mocno i siarczyście.
Nagle usłyszeli ciche wołanie. Ktoś zaczął stukać do drzwi "Łysego". Nie maskowane niczym
kroki chłopców z obstawy podchodzących do domu.
- Zróbcie tam porządek! - rzucił w ciemność. - I uważać na drzwi. A teraz szybko...
- Jest drabina - szepnął ktoś za jego uchem.
- Co?
- Drabina. Można podstawić pod okno.
- Tylko cicho.
Dłonie były mokre od potu. Rękojeść pistoletu nie leży pewnie w ręce. Tak bardzo trudno jest
się wspinać po drabinie.
Krok. Jeszcze krok. Cicho. Nie skrzypi... Jeszcze chwilę. Pistolet do lewej ręki. Wytrzeć dłoń.
Teraz już dobrze.
Głowa znajduje się na wysokości parapetu okna. Szpicel już nie ucieknie. Żeby tylko do
końca nic nie zauważył.
Rama poddała się bezgłośnie. Jeszcze trochę. Skrzyp targnął powietrzem.
Szpicel poruszył się w głębi pokoju. Krzyk. Wystrzał. Sypie się rozbite szkło.
Za późno jednak: Jan jest już w pokoju
"W imieniu Polski Podziemnej..." - zaczyna czytać wyrok.
Szpicel patrzy na niego i podnosi uzbrojoną dłoń. Znowu wystrzał. Nie, nie ma czasu na
odczytywanie. Trzeba zabić gada w jego legowisku. I w wykrzywioną gębę zdrajcy: Trach!
Trach! Trach!
Krzyknął. Krótko i przeraźliwie, żegnając się z życiem.
Dobrze mu tak. I znowu: Trach! Trach! Trach!
Trafiona rykoszetem żarówka nagle zgasła.
- Dajcie światło!
Po, podłodze zaczął ślizgać się wątły blask przyciemnionej latarki. W jego świetle Jan
zobaczył "Łysego" leżącego pod ścianą i patrzącego na niego pełnym nienawiści wzrokiem.
Obok leżał niepotrzebny już nikomu szturmowy Mauser. Prowokator jęknął. Na. jego ustach
pokazała się krwawa piana. Sięgnął po pistolet.
- Ty, draniu - warknął Jan, wytrącając kopnięciem broń z dłoni leżącego. - Masz za
"Hiszpana"!
Podniósł z podłogi broń i wsadził za pasek od spodni.
- Przyda się nam - skwitował krótko Bolek.
Po powrocie do domu Jan zasnął dopiero nad ranem. Gdy obudził się, zobaczył w oknie jasne
słońce. Przez otwarte drzwi do sąsiedniego pokoju, "saloniku", jak go wszyscy nazywali,
zobaczył, że przy stole siedzi Irena i cicho rozmawia z Bolkiem. Z początku rozmowa ta nie
wzbudzała jego zainteresowania. Później zaczął chwytać poszczególne słowa. Zorientował
się, że rozmawiają o 'najnowszych wydarzeniach w Warszawie, o łapankach i wzrastającej
drożyźnie. Później siostra wspomniała coś o mężu i o kłopotach z dziećmi. Ot, takie sobie
babskie sprawy, którymi żyją wszystkie kobiety bez względu na szerokość geograficzną i
sytuację polityczną. Dzieci znowu chorują, a męża to wszystko nic nie obchodzi. Przez cały
dzień nie ma go y domu. Rano, jak zwykle, jest w pracy,
po południu wychodzi gdzieś z kolegami. Irena przypomniała sobie, że mąż wspominał jej o
jakichś aresztowaniach. Nie wie jednak dokładnie kogo i gdzie aresztowali.
To pewnie przez tego szpicla - pomyślał Jan. - Irena nie wie o niczym. Skąd zresztą może
wiedzieć?
W skrytości ducha pragnął jednak, aby siostra jego dowiedziała się o wszystkim. Wiedział, że
na pewno nie potępi go. Nie można było przecież inaczej postąpić z prowokatorem.
- ...Chcą nas po prostu zniszczyć. I wcale nie ukrywają tego - stwierdził Bolek. - Ktoś
opowiadał mi o ostatnim wywiadzie generalnego gubernatora Franka. Na pytanie
korespondenta "Volkischer Beobachter", w jaki sposób można wyjaśnić różnicę między
Generalnym Gubernatorstwem a Protektoratem Czech i Moraw, Frank odpowiedział: "Może
ją pan uzmysłowić sobie przy pomocy następującego umownego przykładu. W Pradze na
przykład wywieszono wielkie czerwone plakaty podające do wiadomości, że tego dnia
rozstrzelano siedmiu Czechów. Powiedziałem sobie wtedy: Gdybym chciał przeznaczyć po
jednym plakacie na każdych 7 rozstrzelanych Polaków, wówczas wszystkie lasy polskie
razem wzięte nie wystarczyłyby na wyprodukowanie dostatecznej ilości papieru".
Usłyszawszy głośne westchnienie Jan odwrócił głowę i spotkał się z oczami Ireny. Wolno,
jakby we śnie, przewrócił się na bok i usłyszał cichy szept siostry:
- Nie wie pan, oddał radio?
Tego, co odpowiedział Bolek, nie dosłyszał. Rozmowa toczyła się dalej. Mówili teraz o
niedawnych egzekucjach w Palmirach, gdzie w czerwcu 1940 roku Niemcy rozstrzelali
Mieczysława Niedziałkowskiego, Macieja Rataja i wielu innych polskich działaczy
politycznych.
Jan ziewnął głośno i w ten sposób przerwał toczącą się rozmowę. Usiadł na łóżku i zaczął
przecierać zaspane oczy. Irena wstała z krzesła i poszła do kuchni. Po chwili wróciła niosąc
filiżanki i dzbanek z herbatą.
- Nie ma cukru, nic na to nie poradzę. Wypij z tym, może ci będzie smakowało - podsunęła
Janowi talerzyk z dwoma kawałkami chleba z kartkową marmoladą.
Przekomarzali się przez chwilę. Taki sposób bycia był tradycyjny w ich rodzinie. Kochali się
zresztą bardzo. Po śmierci rodziców była dla niego nie tylko najstarszą siostrą, zastępowała
mu w pewnym sensie matkę.
- Czy słyszeliście - spojrzała na Bolka - ostatni kawał o volksdeutschach? Nie?
Zaczął opowiadać jeden z wielu dowcipów krążących wtedy po Warszawie.
Irena nie znosiła volksdeutschów, ani tych, którzy wysługiwali się Niemcom. Nikt ich
zresztą nie lubił w całym okupowanym kraju. W oczach ogółu społeczeństwa zasługiwali
tylko na pogardę. Byli wśród nich Niemcy, mieszkający przed wojną w Polsce i posiadający
polskie obywatelstwo, ale większość stanowili ludzie, którzy ze względów koniunkturalnych
poczuli w swych żyłach krew "rasy panów". Wywodzili się z różnych środowisk oraz warstw
społecznych i w aparacie administracyjnym wroga pełnili raczej funkcje podrzędne, pracowali
zazwyczaj tam,, gdzie była potrzebna znajomość języka polskiego. Według spisu ludności z
dnia 1 marca 1940 roku liczba volksdeutschów warszawskich obejmowała 5100 osób.
- Na mnie już czas - Irena podniosła się z krzesła. - Dzieci czekają w domu. Bywajcie
zdrowi. - Pocałowała w czoło Janka, Bolkowi podała rękę.
- Niech pan z nim porozmawia, bardzo proszę.
Zaledwie Irena zamknęła za sobą drzwi, Bolek spoważniał.
- Musimy porozmawiać.
Jan podniósł na niego oczy, w których więcej było zdziwienia niż zainteresowania.
- Irena?.
Bolek milczał przez chwilę stukając palcami o blat stołu. Spojrzał uważnie na Jana,
uśmiechnął się i znowu, zaczął wystukiwać rytm marsza. Wreszcie odezwał się:
- Nie, nie Irena. Ona nie ma nic do tego. Prosiła mnie, co prawda, bym z tobą porozmawiał,
ale czasy są teraz takie, że człowiek nie słucha nawet własnego ojca. - Spojrzał z uwagą na
Jana. - Znowu się denerwujesz?
Jan nie zaprzeczył. Czuł się zmęczony po wczorajszych przeżyciach. Uważał, iż należy mu
się odpoczynek. Miał nawet pewne plany na popołudnie. Za pół godziny powinien spotkać się
z Martą. Dziś są imieniny jej ciotki, na które przyrzekła przyjść z nim. O to, by właśnie
dzisiaj wcześniej mogła wyjść do domu, prosiła swego szefa, właściciela zakładu
fryzjerskiego przy Świętojerskiej. Jana złości najbardziej to, że w takiej chwili Bolkowi
zebrało się na rozmowę. Co powie Marta? W jaki sposób usprawiedliwi go przed ciotką?
Mimo okupacji i terroru, ludzie żyją przecież także swoim prywatnym życiem. Jan mógł
przedstawić Bolkowi swoje wątpliwości, ale zdawał sobie równocześnie sprawę z tego, że
skoro Bolek przyszedł zaraz po wieczornej akcji, musiał mieć ważne powody. Nie podjął
więc rzuconego wyzwania, wypalił jedynie z nie ukrywaną niczym złością:
- Gadaj wreszcie, o co chodzi. Jeżeli masz jakieś wątpliwości, wal od razu. Później będzie
za późno.
Bolek wstał z krzesła. Przeszedł się po pokoju, znowu spojrzał na Jana.
- Widziałeś? - wyciągnął z bocznej kieszeni złożoną w czworo kartkę papieru, rozprostował
ją i przez stół podsunął Janowi. - Czytaj!
Ten wziął ją, podniósł wysoko do oczu i długo czytał poruszając ustami. Wreszcie położył
papier na stole i przykrył go dłonią.
- Jasna sprawa. Dobrze napisane.
Bolek w milczeniu kiwnął głową. Znowu wstał z krzesła i przeszedł się po pokoju. Podszedł
do etażerki z książkami i oparł o nią głowę. Przymknął oczy, miał taki zwyczaj, gdy
intensywnie myślał.
- Nie o to chodzi.
- Mów jaśniej. - Jan wstał z krzesła, w Musimy kończyć tę rozmowę. Spieszę się.
Bolesław jakby czekał na to stwierdzenie. Otworzył oczy, uśmiechnął się przepraszająco i
kaszlnął zasłaniając usta dłonią.
- Nigdzie nie pójdziesz. Zostaniesz w domu - stwierdził twardo.
- Ty mi zabronisz?
- A tak! - I zaraz poprawił: - Nie ja, organizacja.
Jan zaklął cicho, spuścił głowę. Później wolno, bardzo wolno wyszedł zza stołu, skierował
kroki do sąsiedniego pokoju i zaczął się szybko ubierać.
- Co z tobą robić? - powiedział Bolek, patrząc za nim z wyrzutem. - My przez cały czas
łamiemy sobie głowę, a on - raz, dwa i wychodzi.
- Bo muszę - warknął Jan. - Marcie też się coś należy.
- Marta nie ucieknie. Są teraz ważniejsze sprawy. Skoro jednak myślisz inaczej, nie mam nic
więcej do powiedzenia - podniósł się z krzesła, wziął leżący na jego poręczy płaszcz i zaczął
się szybko ubierać.
- Kłaniaj się ode mnie Marcie!
- Jesteś narwany. Zaczekaj - Jan zastąpił mu drogę. Nie chciał w taki sposób rozstawać się.
Żałował już, że nie pozwolił mu dojść do słowa i szczerze powiedziawszy zachował się jak
brutal.
- Nie gniewaj się - głos jego brzmiał teraz przepraszająco. - Daję słowo, że nie chciałem cię
obrazić. Siadaj, porozmawiamy.
Bolek usiadł na stojącej obok otomanie, oparł łokcie o kolana, a podbródek o dłonie.
Jan usiadł naprzeciw i podsunął przyjacielowi pudełko z papierosami.
- Jesteś tak jak i ja zmęczony, nie powód to jednak, byśmy rozstali się w gniewie.
Bolek drgnął.
- Co masz na myśli?
- Strzelanie do ludzi nie należy do przyjemności. Nawet do zdrajcy i wroga. Obydwaj mamy
stargane nerwy. Należy się nam odpoczynek.
Bolesław zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie zapytałeś nawet, po co przyszedłem, do ciebie. Czy myślisz, że ot, tak sobie?
- Oczywiście, że nie.
- Widzisz, stary - Bolesław ściszył głos - chciałem pogadać z tobą o odbiorniku radiowym.
- Mówiłeś, że Irena nie ma z tym nic wspólnego - Jan niecierpliwie machnął ręką. - Ona cię o
to prosiła.
Bolesław żachnął się:
- Daj spokój z Ireną. Prosili znajomi.
IV
Stary warszawski dom na Ordynackiej, stojący w bezpośrednim sąsiedztwie cyrku. To zdaje
się tu. Adres zgadza się. Mieszkanie na pierwszym piętrze, po lewej stronie. Jan naciska
przycisk dzwonka. Teraz jeszcze dwa razy, ale krócej. I jeszcze jeden raz,
długo. W mieszkaniu słychać jakieś kroki, czyjś przyciszony głos, prawie szept. Wreszcie
drzwi otwierają się.
- Pan do kogo? - stojąca na progu dziewczyna ma długie, spadające aż na ramiona jasne
włosy i błękitne oczy.
- Ja po jabłka od Szczepana. Dziewczyna robi mu przejście i zachęcającym gestem
zaprasza do mieszkania.
- Proszę dalej. Czekają na pana.
- Spóźniłem się trochę - sumituje się Jan, ale dziewczyna przerywa mu w połowie zdania.
- Nic nie szkodzi, zdarza się - i z poważną miną dodaje: - Rozumiem, łapanka.
W tamtych latach ludzie często spóźniali się na konspiracyjne zebrania. Nie przez
niedbalstwo jednak ani lekceważenie sprawy. Gdy Niemcy obstawiali ulice lub organizowali
obławy, najlepiej było w ogóle nie pokazywać się na mieście. A jeśli ktoś już musiał
koniecznie wyjść z domu, to starał się omijać miejsca zagrożenia lub na czas łapanki ukryć
się w jakiejś bramie.
Jednak tym razem Janowi w dostaniu się na Ordynacką nie przeszkodziła łapanka. Tego dnia
na ulicach Warszawy było cicho. Szedł więc spokojnie ze spotkanym przypadkowo,
podpitym, jak na złość, kolegą i zastanawiał się, w jaki sposób się go pozbyć, gdy nagle
naprzeciwko spostrzegł patrol niemieckiej żandarmerii. Spasione gęby buldogów, na łbach
hełmy, blachy na piersiach, a w łapskach pistolety maszynowe. Niemcy szli wolno, równo
wystukując krok podkutymi butami. Środkowy wyprzedzał ich o pół kroku, dwaj pozostali
kroczyli po obydwu stronach chodnika, spoglądając uważnie na przechodniów. Alek, bo tak
miał na imię kolega, zobaczywszy ich usiłował wcisnąć ręką do wewnętrznej kieszeni
marynarki i krzyknął:
- Ja im pokażę, ja im, takim synom, pokażę!
Jan chwycił go za przegub dłoni i z całej siły walnął pięścią lewej ręki w bark.
- Milcz, idioto! Co im pokażesz? Wcześniej oni tobie...
Całe zajście trwało jedynie krótką chwilę. Niemcy, przypuszczając, że to szamoczą się dwaj
pijacy, przeszli spokojnie obok, ale Janowi chwila ta wydała się wiecznością. Poczuł, że
opuszczają go siły fizyczne. Nogi zrobiły się miękkie, czuł, że zaraz upadnie. Przez moment
szamotał się z Alkiem, ale w końcu puścił go, ten upadł na chodnik. Sam oparł się o ścianę
pobliskiego domu, czekał, aż powrócą mu siły. Wreszcie przezwyciężył się, podszedł do
kolegi, podniósł go i zaprowadził do domu. Od tego czasu nie utrzymywał już z nim jednak
kontaktu. Warunki konspiracji nie sprzyjały bowiem znajomościom z nieodpowiedzialnymi
ludźmi. Po przejściu przez przedpokój Jan wchodzi
do niewielkiego pokoju. W porównaniu z jasnym światłem ulicy jest w nim zupełnie ciemno,
panuje półmrok, toteż nie od razu rozróżnia twarze mężczyzn siedzących przy stole. W oczy
rzuca się natomiast leżący na stole porozbierany na części pistolet typu Walther i długą lufę
Parabellum, obok dwa granaty ręczne: polski i radziecki. Na skraju stołu stoi duża, czarna
teczka czymś wypchana.
- Jak widzisz, starzy znajomi - zaśmiał się jeden z siedzących smukły, średniego wzrostu.
Cerę miał śniadą, na pierwszy rzut oka mógł uchodzić za Cygana, toteż wszyscy nazywali go
"Czarnym Romanem". - Siadaj, siadaj i powiedz dlaczego się spóźniłeś.
"Czarnego Romana" - Jana Fajgego, sprowadził do nich Bolek. Wcześniej spotykał się z nim
na Powązkach i na Woli, gdzie w prywatnych mieszkaniach robotników "Gerlacha" Fajge
prowadził zebrania szkoleniowe, ucząc ich zasad posługiwania się bronią palną i sztuki
wykorzystywania materiałów wybuchowych. "Czarny Roman" od dawna był czynnym
członkiem "Spartakusa", stykał się również z "życiowcami". Kiedyś, w czasie przerwy na
zajęciach szkoleniowych, Bolek powiedział Fajgemu o swych kolegach.
- Co to za ludzie? - zainteresował się "Czarny Roman".
- Swoi. Dzieci warszawskiej ulicy. Wychowaliśmy się razem na Starówce. Teraz rwą się do
walki, nienawidzą Niemca.
"Czarny Roman" obiecał, że przyjdzie ich zobaczyć. Przyszedł i został. Od tego czasu
widywali się często w różnych mieszkaniach. Fajge przynosił im najnowsze wiadomości,
podziemne gazetki, później zaproponował, że nauczy ich- posługiwania się bronią.
Dzisiejsze zebranie było już którymś z kolei. W zasadzie dawno już opanowali sztukę
rozbierania i składania pistoletów. Wiedzieli, że już niedługo zabierze ich na prawdziwe
strzelanie. W rogu, obok okna, siedział Bolek i uważnie obserwował ulicę. Gdy Jan wszedł do
pokoju, kiwnął mu przyjaźnie głową.
- Jak leci?
- Nic nowego. Spóźniłem się przez kolegę. Gdy opowiedział zebranym o swej
przygodzie, "Czarny Roman" uśmiechnął się cierpko.
- Tak to bywa, gdy spotka się nieodpowiedzialnego człowieka. - Po czym wstała odsunął
krzesło i obszedł wokół siedzących. Znowu zbliżył się do stołu, wziął do ręki rękojeść
Walthera, podniósł do góry i skierował na padające z okna światło. Później lekko dmuchnął
na nią, jakby w ten sposób próbował strącić jakiś niewidzialny pyłek, położył na stole i
podsunął Janowi.
- Dobrze, chłopcy, dość tego. Zaczynamy. - I do Jana: - Spróbuj to złożyć.
Jana zdziwiło zachowanie "Czarnego Romana". Znali się nie tylko ze spotkań na
Ordynackiej. To przecież on przed akcją na konfidenta gestapo sprawdzał jego umiejętności
strzeleckie. Nikt inny, tylko "Czarny Roman" wręczył mu również wtedy broń. Teraz zaś
każe mu składać pistolet jak młodzikowi.
Polecenie przełożonego jest jednak rozkazem. Chociaż nikt formalnie nie ogłosił tego, Jan
traktował Fajgego jak swego zwierzchnika, toteż bez szemrania, szybko i sprawnie złożył
podsunięty pistolet. Obok leżał magazynek z nowiutkimi, połyskującymi mosiężnym
blaskiem, nabojami. Jan wsunął go do pistoletu i machinalnie odciągnął zamek,
wprowadzając w ten sposób pocisk do lufy.
"Czarny Roman" spieszył się. Teraz widać to już było wyraźnie. Nie spojrzał nawet na
podaną przez Jana broń, tylko szybko schował ją do teczki. Po chwili Parabellum i granaty
znalazły się tam także.
- Jutro idziemy na strzelanie. Spotykamy się o zwykłej porze przy pętli tramwajowej na
Żoliborzu.
Wziął ze stołu teczkę i opuszczając uderzył mą lekko o kant stołu. W tej samej chwili
rozległ się w pokoju głośny wrzask i krzyk
Bolka:
- O rany!
- Co się stało?
- Pistolet wypalił.
Bolek potrząsnął zakrwawioną ręką.
- Szybko, lekarza!
- Cisza! - głos "Czarnego Romana" zabrzmiał jak wystrzał. W ten sposób zareagować mógł
tylko dowódca. Podszedł do Bolka, obejrzał dłoń. Kula na szczęście nie uszkodziła kości,
zerwała jedynie skórę z kciuka, co spowodowało ból, stało się przyczyną krwotoku, ale
kalectwem nie groziło.
Fajge poprosił o jodynę i bandaż. Zrobił Bolkowi prowizoryczny opatrunek i polecił, by
zaraz udał się do zaufanego lekarza.
- Nic ci nie będzie, ale zastrzyk przeciwtężcowy będziesz musiał przyjąć - klepnął go po
ojcowsku po ramieniu. Spojrzał na zebranych wokół młodych mężczyzn i rzekł rozkazująco:
- A wy, do domu. Tylko ostrożnie. Wychodzić w odstępach i pojedynczo.
Jan pierwszy skierował się do wyjścia, ale zatrzymał go w miejscu ten sam głos:
- A ty dokąd? Mam z tobą jeszcze do pogadania.
Kiedy zostali tylko we trzech, do pokoju wszedł młody mężczyzna, którego Fajge przedstawił
krótko:
- Towarzysz "Piotr" z dowództwa.
"Czarny Roman" przesadził przedstawiając przybyłego jako delegata dowództwa, ponieważ
grupa "życiowców", do której należał Piotr, nie miała wtedy jeszcze oficjalnego
kierownictwa. Zbierali się w prywatnych mieszkaniach znajomych, jak to młodzi, w celu
wymiany poglądów na nurtujące ich tematy, wspólnie studiowali wystąpienia przywódców
międzynarodowego ruchu robotniczego i dzieła klasyków marksizmu. To wszystko nie
interesowało jednak Jana. Ze względów konspiracyjnych nie powinno go to interesować, nie
musiał wiedzieć o wszystkim. Jan miał radio, "życiowcy" od dawna bezskutecznie starali się
o odbiornik. Ktoś nawet zdobył go dla nich kiedyś, ale aparat był stary i uszkodzony,
brakowało podstawowych części, bez których nie można było nawet marzyć o jego naprawie.
Z tych to względów nie ustawali w dalszych poszukiwaniach. Szanse jednak mieli nikłe, gdyż
okupant skonfiskował wszystkie posiadane przez ludność polską aparaty radiowe i zagroził
surowymi karami za ich posiadanie. Grupa "życiowców" dysponowała również powielaczem
wykorzystywanym do tego czasu do powielania różnego rodzaju nalepek z hasłami
propagandowymi i ulotek. "Życiowcy" rwali się do walki, chcieli robić coś więcej i do tego
potrzebny był im właśnie odbiornik radiowy. Oczyma wyobraźni widzieli już dawno
wydawaną przez siebie gazetkę zawierającą obok przeglądu aktualnych wydarzeń również
komentarze pisane przez nich samych.
O tym, że Jan pragnie przekazać komuś ukrywane przez siebie radio, powiedział kiedyś jego
przyjaciel Bolek, "Czarnemu Romanowi".
-v Czołem! - "Piotr" uścisnął rękę Janowi. - Ja do ciebie, podobno masz radio?
Przybysz spodobał się Janowi. Choćby ze względu na to, że zwrócił się do niego tak
bezpośrednio. Takim tonem mówi do swoich rówieśników najczęściej wychowanek
warszawskiej ulicy. Bez niepotrzebnych ceregieli, po prostu po imieniu.
- Mam. A o co chodzi?
"Piotr" uśmiechnął się. Jan również wywarł na nim pozytywne wrażenie. Przypadli
sobie do gustu.
- ,Od razu widać, że równy z ciebie chłopak. Myślę, że dogadamy się.
-. Może i równy, ale fajtłapa trochę. Student - wtrącił się do rozmowy Fajge. Sam przed
wojną studiował historię na Wydziale Humanistycznym UW i ogólną sympatią darzył
wszystkich studentów. Teraz jednak patrzył na Jana spod przymrużonych powiek i z
politowaniem kiwał głową.
- Co studiowałeś?
- Nawet nie zacząłem. Wojna przeszkodziła.
-Trochę jak ja. Tylko, że ja zacząłem medycynę.
Poznawali się w ten sposób. Widać było, że chcą wiedzieć o sobie dużo więcej niż pozwalały
na to zasady konspiracji. Żaden z nich nie zapytał jednak o nazwisko lub imię, o wspólnych
znajomych, nawet o dzielnicę, w której się wychowywali. Rozstaną się jak obcy i na ulicy
także nie będą się sobie kłaniać.
- Dasz nam to radio? - "Piotr" podjął przerwany temat.
- Może i dam - powiedział Jan, gdy nagle odezwał się Bolek. Dotychczas siedział na uboczu i
nie brał udziału w rozmowie. Nowo przybyły nie interesował go. Bolała go zraniona ręka,
toteż chciał jak najprędzej wyjść stąd, udać się do lekarza, wziąć jakiś środek przeciwbólowy
i położyć się spać. Chciał po prostu odpocząć w zaciszu domowym po pełnym
niebezpiecznych wrażeń dniu. Przedłużająca się niepotrzebnie rozmowa męczyła go.
Powiedział więc do Jana z trudem ukrywając złość:
- Jak to "może"? Przecież obiecałeś je mu.
- To o nim mi mówiłeś?
- Właśnie o nim! - Bolek spojrzał pytająco na "Czarnego Romana", prosząc go w ten sposób
o pomoc. Fajge w lot zrozumiał jego intencje.
- Zanim zaczniesz robić wyrzuty Bolkowi - powiedział surowym tonem - przeproś go
najpierw za zranioną ręką. O tym też później pogadamy. Teraz zaś chcę cię zapewnić,
że Bolek o niczym nie wie. Powiedziałem mu jedynie to, że "Piotrowi" potrzebne jest radio. I
nic więcej. Zrozum mnie - dodał wyjaśniająco - nic więcej nie mogę powiedzieć. Daję ci na to
słowo. Wierzysz mi chyba?
Nie mogli mu nie ufać. Był ich dowódcą i instruktorem. Przychodzili na prowadzone przez
niego szkolenie bojowe, wykonywali rozkazy. O jego odwadze i połączonej z przytomnością
umysłu brawurze krążyły mity w podziemnej Warszawie. "Czarny Roman" brał udział w
kampanii wrześniowej w stopniu podporucznika. W bitwie pod Kutnem został ciężko ranny
w płuca, ale nie chcąc dostać się do niewoli niemieckiej, uciekł ze szpitala w Radomiu. Jeżeli
więc zapewniał ich, że za coś ręczy, widocznie musiało być to prawdą.
- Dobrze - zgodził się Jan - kiedy i gdzie mam przynieść radio?
- Może zaczniemy już jutro. Ale to trochę potrwa. Musisz rozłożyć je ma części i każdą
przynosić osobno.
- A będziesz umiał je złożyć?
- Dam sobie radę.
- Ale tam czegoś brakuje. Aparat nie jest sprawny -. przypomniał sobie Jan.
- Przynieś, zobaczymy. Coś zrobimy. Uzgodnili jeszcze miejsce i czas spotkania
i podali sobie ręce dla potwierdzenia zawartej transakcji. Były to bowiem czasy, dzisiaj już
legendarne, kiedy podanie ręki o czymś świadczyło, stanowiło gwarancję zawartej umowy,
zaufania i przyjaźni.
"Czarny Roman" opuścił pokój wraz z "Piotrem". Przed wyjściem przypomniał jednak Janowi
dzisiejsze zajście z pistoletem, chociaż - sam przyznał to lojalnie - również nie był bez winy.
Powinien przecież sprawdzić go przed schowaniem.
- Teraz ujdzie ci to na sucho, ale w przyszłości pamiętaj... - urwał, uderzył się ręką w czoło. -
Cholera, ale idiota ze mnie.
Delikatnie postawił teczkę na stole, otworzył ją i sprawdził Walthera. Był zabezpieczony. Po
przypadkowym wystrzale, stał się ostrożny. Nie pamiętał nawet, kiedy to zrobił. Nawyk
żołnierski.
Jan odprowadził jeszcze Bolka do lekarza na Brzozową. Od Wisły wiał lekki wiatr, zrobiło
się chłodniej. Na ulicach było cicho i spokojnie. Ostatni przechodnie chyłkiem przemykali
się po nagrzanych chodnikach, by przed nastaniem godziny policyjnej być już w domu. Jan
pełną piersią wciągnął powietrze.
Teraz do Marty - powiedział do siebie głośno.
- Cicho - zawołał "Felek", przyciskając mocno rękami trzymane na uszach słuchawki.
Trwał tak przez chwilę w bezruchu, na jego twarzy malowało się jednak napięcie. Później
oderwał od ucha prawą dłoń i wolno, wolniutko zaczął manipulować gałką potencjometra
odbiornika. Kręcił ją to w prawo, to w lewo, aż wreszcie zatrzymał wskaźnik skali.
Znowu zamarł w napięciu, znowu poprosił o ciszę, choć milczenie było tak absolutne, że
słyszało się brzęczenie krążącej wokół żarówki muchy.
Siedzieli tak od kilku godzin w kawalerskim pokoiku "Felka" na Kieleckiej, starając się
wydobyć ze stojącego pod stołem odbiornika coś, co przypominałoby choć trochę głos ludzki.
Aparat trzeszczał jednak nadal, nie poddając się żadnym zabiegom naprawczym gospodarza
mieszkania "Felka" - inżyniera Stanisława Nowickiego, ani też jego gości: "Jureczka" -
Jerzego Albrechta i Irminy Płasko.
Wreszcie "Jureczek" nie wytrzymał przedłużającej się ciszy, przerywanej jedynie uwagami
"Felka" i stuknąwszy kilka razy trzymanym w ręku ołówkiem powiedział przyciszonym
głosem:
- Zostaw to, odpocznij trochę. Teraz ja spróbuję.
- Cicho, mówiłem - gniewnie odburknął "Felek" i znowu przycisnął słuchawki do uszu.
Nagle napięcie zniknęło z jego twarzy, ustępując miejsca zadowoleniu. - Jest, jest, słuchajcie -
prawie krzyknął. Teraz mógł odpocząć, radio moskiewskie serwis informacyjny Po francusku
nada dopiero za godzinę. Gwałtownym ruchem zerwał słuchawki z uszu i położył je na stole,
następnie wytarł spocone z emocji dłonie o chusteczkę i spojrzał na zegarek. Dochodziła
dziewiąta. O dziesiątej Moskwa rozpoczynała nadawanie serwisu nocnego w językach
obcych. Nowicki znał doskonale francuski i angielski, z tych też powodów towarzysze
powierzyli mu sprawę prowadzenia nasłuchu radiowego.
- Rozumiecie, różnica czasu. U nich będzie już po północy - stuknął palcem w zegarek. - Kto
tu tak nakopcił?
W pokoju było duszno od dymu papierosowego. W okupowanym kraju obowiązywało
zaciemnienie. Okna zasłaniano od zmierzchu do świtu. Oni zaciemnili je szczelnie nie tylko
ze względu na zarządzenia hitlerowców. Chcieli uniknąć niepowołanych osób, ukryć się
przed wzrokiem obcych. Zamknięci w odgrodzonym zasłonami od świata pokoju czuli się
bezpieczniej.
- Przepraszam, pozwolicie? - pytanie było jedynie retoryczne. "Felek" zgasił żarówkę i zaczął
podwijać do góry wiszącą na oknie roletę. Na ulicy zapadał zmierzch, ale było jeszcze dość
widno. Gdy otworzył okno, wtargnęła przez nie fala chłodnego powietrza. Siąpił drobny
deszcz. Nowicki stał tam jeszcze przez chwilę, obserwując ulicę. - Ludzie pochowali się w
domach - powiedział w zamyśleniu. - Gdyby to były inne czasy, na pewno słuchaliby
dzienników.
Wiadomości powinny być ciekawe. O tym, że w niedzielę, 22 czerwca 1941 roku Niemcy
hitlerowskie napadły na Związek Radziecki, mieszkańcy Warszawy dowiedzieli się z
głośników zainstalowanych na ulicach i placach miasta. Spodziewali się tego już od dawna.
Dotychczasowe sukcesy hitlerowców na froncie zachodnim nie napawały bowiem
optymizmem. Ludzie zaczęli coraz wyraźniej powątpiewać w możliwość szybkiego uporania
się państw zachodnich z Niemcami hitlerowskimi. Wybuch wojny niemiecko-radzieckiej
ożywił znowu te nadzieje. Otwarcie w bezpośredniej bliskości miasta nowego szerokiego
frontu stwarzało podstawę do przypuszczeń, że Rosjanie przyśpieszą wyzwolenie Polski,
gdyż oni jedynie są w stanie położyć tamę faszystowskiej nawale, a cel, jakim było ocalenie
zagrożonego narodu, zjednywał walczącej Armii Czerwonej sympatię" większości
mieszkańców stolicy.
Tego samego dnia "życiowcy" spotkali się u jednego z towarzyszy na Dolnym Mokotowie,
aby omówić treść ulotki, którą zamierzali wydać. Na wniosek obecnego na zebraniu "Marka"
- Mariana Spychalskiego, reprezentującego grupę współpracujących z "życiowcami"
komunistów zaakcentowano w niej konieczność połączenia walki Polaków z walką, jaką
prowadzi z faszyzmem niemieckim Związek Radziecki. Dodano również w niej, że sojusz z
Krajem Rad stanie się niebawem podstawą udziału w zwycięstwie również naszego narodu.
Podjęto wreszcie decyzję o konieczności wydawania stałego "Biuletynu- Radiowego"
opartego na informacjach uzyskanych przede wszystkim z Moskwy.
- Na początek ukaże się tylko kilkadziesiąt egzemplarzy - powiedział wtedy "Jureczek". -
Później postaramy się robotę rozkręcić.
- Na przeszkodzie nie stoi nic - dodał Szczęsny Zamieński-Dobrowolski. - Papier i
powielacz mamy. Radio także jest.- Zamieński, którego przyjaciele nazywali hrabią,
pochodził z zamożnej rodziny i nie musiał liczyć się z każdym groszem. Szczęsny był
jednak żarliwym komunistą i za działalność polityczną w KZMP i "Życiu" zdołał, jeszcze
przed wojną, poznać więzienie w Warszawie. W czasie okupacji zameldowany był na
Chopina, pod fikcyjnym nazwiskiem, jako sublokator własnej matki. Kiedy gestapo zaczęła
go poszukiwać i Niemcy przyszli po niego, Zamieński wylegitymował się przed nimi
kenkartą na nazwisko Dobrowolskiego i w ten sposób uszedł cało.
- "Piotr" ogromnie się ucieszy - powiedziała Irmina Płasko, wykorzystując przerwę w
nasłuchu i chwilowy odpoczynek na podjęcie rozmowy.
- Pamiętacie jego wystąpienia na naszym
zebraniu?
- Miał rację - odezwał się "Felek" - powiedział głośno tylko to, o czym wszyscy po
cichu myślimy.
- I przyniósł radio - dorzuciła Irma wskazując odbiornik.
Aparat cały czas stał pod stołem. Był bez drewnianej obudowy. Sama tylko aparatura, którą,
łatwo było ukryć w czeluściach pieca. Nowicki chował go tam zawsze, ilekroć wychodził do
biura.
- "Piotr" zawsze zapomina, że od trzydziestego ósmego roku obowiązują nas pewne zakazy -
wtrącił się do rozmowy "Jureczek".
- Ja także pragnę walczyć, zresztą, to co dotychczas robiliśmy, było również w pewnym
sensie walką. Mobilizowaliśmy wokół siebie ludzi, organizowaliśmy sabotaż - oparł się o
ścianę i spoglądał na nich spod przymrużonych powiek. Czyżby go nie rozumieli?
Dotychczas wydawało mu się, że wszyscy stali po jego stronie. Był przecież duszą całej
grupy, jej mózgiem, organizatorem i przywódcą. Aktywnie zabiegał o rozpoczęcie akcji
wydawniczej. Co prawda radio przyniósł "Piotr", a postarał się o nie Jarosz. Zresztą nieważne
jest, kto je przyniósł. Zdobył je ten, komu dopisało szczęście.
- Nie martw się - "Felek" przerwał jego rozmyślania klepnięciem dłonią w ramię. - Fajge już
dawno szkoli naszych ludzi, będziemy jeszcze walczyć. Wszystko jednak musi dojrzeć do
odpowiedniej chwili, do momentu, gdy nasza walka będzie rzeczywiście potrzebna, kiedy
będzie miała szanse realnie przybliżyć dzień zwycięstwa. Teraz jednak musimy posłuchać
radia. - Zamknął okno, spuścił zasłonę. W słuchawkach znowu rozległy się trzaski.
Stopniowo jednak melodyjny głos lektora zaczął się przez nie przebijać. Nowicki słuchał
podekscytowany, tłumacząc jednocześnie przyjaciołom tekst orędzia z Moskwy, w którym
proklamowano wielką wojną przeciwko hitlerowskiemu najazdowi.
W czterdzieści osiem godzin później, w dniu 24 czerwca, ukazał się pierwszy numer
"Biuletynu Radiowego". Od tego czasu redagowane przez "Felka" pismo ukazywało się dwa
razy w tygodniu, we wtorki i piątki, z wzorową, jeśli zważyć ogromne trudności techniczne i
konspiracją, punktualnością.
"Marek" - Marian Spychalski, napisze po latach o "Biuletynie Radiowym" w swoich
wspomnieniach pt,: "Początek walki":
"W Biuletynie zamieszczaliśmy komunikaty informacyjne z pól walk, głównie z frontu
wschodniego, a także wiadomości z kraju i ze świata. Materiał uzyskiwaliśmy z nasłuchu
dzienników radia moskiewskiego, a później rozgłośni imienia Tadeusza Kościuszki, która
rozpoczęła działalność w sierpniu 1941roku".
I kilka wierszy niżej:
"Nasze pismo rychło zdobyło sobie popularność wśród wszystkich niemal grup i organizacji
kierowanych przez komunistów na terenie Warszawy oraz na- prowincji. Równocześnie rosło
znaczenie i wpływ naszej grupy, którą zaczęto nazywać biuletynowcami albo grupą
biuletynowców. Przystąpili do nas Franciszek Łęczycki, były działacz SDKPiL oraz KPP, i
Włodzimierz Dąbrowski, również działacz tych samych partii politycznych".
"Biuletynowcy" zdecydowanie dążyli do zjednoczenia wszystkich sił narodu na platformie
wspólnej walki z hitlerowcami. Przeciwstawiając się koncepcji bierności i przedstawiając
trudności Armii Czerwonej w walce ze wspólnym wrogiem kładli szczególny akcent na
znaczenie tej walki dla wyzwolenia Polski. W dwudziestym numerze "Biuletynu Radiowego"
z dnia 29 sierpnia 1941 roku pisali na ten temat w taki sposób:
"Wynik tej walki w ogromnej mierze zależy od nas. Wymaga ona bowiem czynnego naszego
poparcia. W tej decydującej dla naszego narodu chwili nie zabrakło w Polsce, niestety,
reakcyjnych i zbankrutowanych polityków, którzy ośmielają się wzywać do bierności, tłumiąc
naturalny pęd mas do akcji dywersyjno-sabotażowych, a wszystko to pod pretekstem
niebezpieczeństwa komunistycznego interesów polskiej racji stanu... Kto zwalcza dziś czynną
walkę mas, ten bierze na siebie odpowiedzialność za krew naszych braci, walczących o
wolność... Wspólny front całego narodu przeciw śmiertelnemu wrogowi -hitlerowskiej
okupacji, czynna walka o niepodległość, dywersja, sabotaż, dezorganizacja produkcji - oto
zadania, które rozumieją dziś masy i które realizowane będą bezwzględnie, przyspieszając
chwilą wyzwolenia. W podobny sposób rozumowali nie tylko oni. "Biuletynowcy" od
samego początku istnienia grupy utrzymywali ścisłe kontakty nie tylko z nielegalnymi
organizacjami rewolucyjnej młodzieży, ale również z licznymi grupami starych komunistów
- członków SDKPiL i KPP, działaczy związków zawodowych, później skupili się w
Stowarzyszeniu Przyjaciół ZSRR, Rewolucyjnych Radach Robotniczo-Chłopskich "Młot i
Sierp" i grupą "Barykada Wolności".Ze "Spartakusem" związany był w początkach
działalności Jan" Fajge, Hanna Szapiro, Zbigniew Dłubak. Inny z "biuletynowców",
Wacław Poterański, powiązany był z grupą kapepowców działających na Woli, Marta
Tarłowska miała pod opieką koła młodzieży robotniczej na Ochocie i Okęciu, a mieszkająca
na Marymoncie Halina Szparowska utrzymywała kontakt z działającą tam grupą dawnych
członków KPP związanych ze Stowarzyszeniem Przyjaciół ZSRR, którym przewodził szewc
Pikulski. Kontakt z Franciszkiem Łęczyckim, który pracował jako magazynier na budowie,
nawiązał za pośrednictwem Marii Kuzańskiej, Jerzy Albrecht.
Ogromny wpływ na kształtowanie świadomości klasowej "biuletynowców" wywarła również
ścisła współpraca z .grupą inteligencji lewicowej, skupionej wokół Mariana Spychalskiego.
Bliskim przyjacielem i współpracownikiem przyszłego marszałka Polski był Stanisław
Nowicki - "Felek" i Zygmunt Jarosz, który przez pewien czas mieszkał nawet u "Marka" w
jego mieszkaniu na Żoliborzu. "Jureczek", szef grupy, związany był z Marianem Spychalskim
przez swego brata inżyniera Stanisława Albrechta zatrudnionego w tym czasie, tak jak i
"Marek" w Wydziale Planowania Miasta przy Zarządzie Miejskim miasta stołecznego
Warszawy.
Kiedy w końcu czerwca doszło do zebrania w mieszkaniu Marii i Dariusza Woźniakowskich
przy ulicy Glogera, nie mieli kłopotów z wyborem przywódców.
- Do władz proponuję "Jureczka" - powiedział Franciszek Łęczycki. Głos jego liczył się, miał
swoją wagę. Łęczycki posiadał doświadczenie starego kapepowca, stąd jego moralne
poparcie stanowiło bardzo wiele.
"Jureczek" zaczął się krygować. Mówił, że są inni towarzysze, bardziej od niego
doświadczeni, mający większy niż on autorytet, są przedstawiciele grup robotniczych oraz
-pracowników "Społem". Przyszedł też "Marek" i jego przyjaciele. Owszem "Jureczek" -nie
odżegnywał się od współpracy, ale przewodzić nie chciał. Twierdził, że jest na to za młody.
Są według niego bardziej godni towarzysze, jak choćby towarzysz Łęczycki. Wszyscy przy
klasnęli.
Łęczycki wstał z krzesła. Próbował przedstawić swe wątpliwości, na temat tego, czy
udźwignie ciężar przewodzenia, ale ostatecznie zgodził się. W końcu ktoś przecież musi
stanąć na czele. Tak jak w wojsku. W czasie wojny najstarszy stopniem obejmuje
dowództwo. Teraz jest wojna i on był najstarszy partyjnym stażem. Skoro zaproponowali go,
muszą mieć także zaufanie. Mówi więc zmęczonym drżącym głosem, z którego przebija
wzruszenie: -
- Dziękuję za zaufanie, przyjaciele. Postaram się nie zawieść. Przyjmuję. - Nagle uświadamia
sobie, że zebrani zapomnieli zupełnie o wysuniętej przez niego kandydaturze, podnosi więc
rękę do góry i dodaje: - Ale razem z "Jureczkiem", kto jest za jego kandydaturą?
Tego wieczoru do kierowniczej trójki "biuletynowców" wybrany został jeszcze Stefan
Buczyński. Wracając we wspomnieniach do tego historycznego zebrania, Marian Spychalski
napisze w swym "Początku walki": "Podsumowałem dyskusję na tym zebraniu i
powiedziałem, że dotychczasowe formy oporu przeciw gwałtom i przemocy hitleryzmu już
nie wystarczają. Nadszedł sprzyjający moment do rozpoczęcia czynnej, w miarę możliwości
zbrojnej, walki z okupantem. Są to zmagania o wolność Polski, wolność całego narodu. Na
polską klasę robotniczą, jej przodujących działaczy, spada obowiązek prowadzenia i
kierowania tą walką. Trzeba znaleźć nowe formy organizacyjne, wokół haseł zdecydowanego
oporu należy skupić szerokie masy narodu. Naszym najbliższym zadaniem jest zmienić
żywiołowy sabotaż, stosowany szeroko przez wszystkie warstwy społeczeństwa, w
zorganizowaną dywersję, potem natomiast szybko przejść do wyższych form ataku, do walki
zbrojnej".
VI
SS-oberscharfuhrer August Geist spotkał się ze "Smukłym" w jednej z podwarszawskich
miejscowości letniskowych.
Wysłannik wywiadu niemieckiego wysłuchał krótkiego sprawozdania swego agenta
działającego wśród Polaków pod maską uczciwego patrioty, ba, człowieka nienawidzącego
najeźdźców nie tylko ze względu na przynależność do napadniętego i uciskanego narodu, lecz
także z przyczyn natury osobistej, ponieważ - opowiadał to wszystkim nawet nie proszony -
Niemcy wymordowali mu jakoby na Pomorzu całą rodziną. On zaś sam uciekł rzekomo z
Bydgoszczy i zamieszkał w Warszawie pod fałszywym nazwiskiem. Początkowo mieszkał
kątem u przypadkowo poznanych ludzi, którzy w naiwności serca szczerze mu współczuli.
Razem z nimi "głodował", razem z innymi przeklinał okupanta. Później powiedział swoim
gospodarzom, że zajął się szmuglem. Wyjeżdżał na wieś i rzeczywiście wracał z towarem,
który pomagali mu sprzedawać. W głodzonej przez hitlerowców Warszawie nietrudno było
bowiem o kupca na jaja, mięso lub słoninę. To było zrozumiałe, w tamtych czasach nikt o to
do niego nie mógł mieć pretensji. Wtedy już miał pieniądze, mógł się porządnie ubrać i
wynająć nowe samodzielne mieszkanie. Ta nagła zmiana jego sytuacji nikogo nie zdziwiła.
Na szmuglu, na nielegalnym handlu, ludzie dochodzili wtedy do prawdziwej fortuny.
SS-oberscharführer Geisit umie panować nad sobą w rozmowie z takimi typami. Chłodne
palce jego ręki tkwią w tej chwili spokojnie w kieszeni spodni. Te palce nie ściskają kolby
karabinu. Czasami tylko pejcz. Jak wtedy, gdy pierwszy raz doszło do rozmowy ze
"Smukłym". Złapali go zupełnie przypadkowo, nikt nie zastawiał na niego pułapki, wzięli na
ulicy w czasie łapanki i przywieźli na Skaryszewską. "Smukły" miał przy sobie jakąś ulotkę.
Znaleźli ją i dostarczyli Geistowi.
- Skąd to masz? - zapytał wtedy "Smukłego".
Polak zaczął coś kręcić, ale Niemiec nie miał zamiaru prosić go dłużej o zeznanie. Wziął do
ręki leżący na stole pejcz i chlasnął go nim w twarz.
- Będziesz mówił?
Geist widział już w życiu niejedno. Widział ludzi, którzy z pozoru odważni i silni załamywali
się pod wpływem tortury. Wiedział, w jaki sposób trzeba rozmawiać z nimi. Jeszcze raz
świsnął bat, teraz celował w podbrzusze.
- Będę, będę... - szeptał "Smukły" ocierając krew ze zmasakrowanej twarzy. - Co pan chce
wiedzieć?
-- W porządku - spokojnie powiedział Geist proszę siąść i napić się wody. Proszę
poczęstować się papierosem.
Teraz "Smukły" stoi przed nim i wie, że Geist potrafi być również wesołym kompanem do
zabawy, dowcipny w rozmowie. Pamięta jednak również o tamtym biciu, a także o tym, że za
plecami tego hitlerowca stoi, cała niezwyciężona, jak dotychczas, niemiecka machina
wojenna. Świadomość własnej niemocy i to tkwiące głęboko pod skórą przekonanie o potędze
faszystów sprawia, że w rękach SS-oberscharführera staje się miękki jak szmata.
Wykrzywiając twarz w służalczym uśmiechu podaje Geistowi małe kartki papieru.
- Widziałem już te ulotki - mówi Niemiec. - Rozrzucali je na Pierwszego Maja przed
koszarami na Karolkowej i przed szpitalem wojskowym na Dworskiej. - Bierze do ręki
jedną z nich i głośno czyta:"Hitler ist Krieg - Krieg ist Not - Nieder mit Hitler!"
- A to pan zna? - "Smukły" podaje Geistowi podniszczone arkusiki, na których gęsto, bez
odstępów, pisany tekst, nie dość wyraźnie został odbity przez powielacz. - Co to jest?
"Smukły" zaczyna odczuwać radość z sukcesu. Niemiec nie wie o niczym, nie widział
jeszcze "Biuletynu Radiowego". Mimo że Geist wiele lat spędził w tym kraju, mimo iż
doskonale włada polskim językiem, bez niego sobie nie poradzi. "Smukły" mocno bowiem
tkwi w polskim środowisku, umiał zaskarbić sobie jego zaufanie. Mógłby więc niejedno
powiedzieć dziś hitlerowcowi. Mógłby, ale nie powie, nie chce. Musi przecież być
przygotowany do następnego spotkania, na którym powie trochę więcej. W drobnych
dawkach będzie dozował zdobyte informacje, tak jak lekarstwo do oczu, kropla po kropli.
Trzeba możliwie dużo wyciągnąć z tego szwaba, ma pieniądze, niech płaci. Ponieważ jednak
"Smukły" nie jest zbyt odważny, kurczy się wewnętrznie i cicho mówi:
- Może wypijemy po kieliszku?
Niemiec przerywa na chwilę czytanie, podnosi na niego zimne oczy i odpowiada
niecierpliwie:
- Możemy, ale tylko po jednym.
. Gdy kelner postawił na stole kieliszki i kłaniając się odszedł, Geist przez stolik pochylił się
ku "Smukłemu" i ściszając głos zadał pytanie:
- Gdzie pan to zdobył?
- Mówiłem panu, w Warszawie. Geist zezłościł się.
- O tym wiem i bez pana - uderzył z wściekłością otwartą I dłonią w stolik. - Możemy inaczej
porozmawiać, wie pan dobrze o tym.
Ta niedwuznaczna aluzja przypomniała "Smukłemu", kto tu jest panem sytuacji. Jeżeli
przypomniał mu tamto bicie, znaczy to, że jest zdenerwowany. Ale zapłaci mi za to -
pomyślał - już ja z niego wyciągnę pieniądze - i powiedział siląc się na uśmiech:
- Dowiem się, proszę pana. Wie pan jednak, że będzie to kosztowało...
- Znowu pieniądze, mało pan dostaje? - przerwał mu gestapowiec.
"Smukły" nie chciał przeciągać struny, znał tamtego zbyt dobrze i wiedział z własnego
doświadczenia, że w każdej chwili Geist może przestać panować nad sobą.
- Przepraszam, nie pozwolił mi pan powiedzieć. To, panie oberscharführer, zajmie mi trochę
czasu. Na razie nic więcej nie wiem.
Nie powiedział jednak całej prawdy. Ze względu na nowo zaistniałą sytuację, bał się
wszystkiego powiedzieć. Znał bowiem metody tego drania, pamiętał, iż potrafił stosować
wyszukane tortury, gdy chciał wymusić zeznanie. Pod ich wpływem nawet najbardziej twardy
człowiek musiał się załamać. Jego również zmusił do mówienia, nakłonił do kolaboracji za
pomocą bata. Bat, co tam bat, to fraszka w porównaniu z torturą wiszenia na ścianie, na
wykręconych do tyłu rękach przez kilka godzin. A w przerwach bicie. Bicie od stóp aż do
głowy i od głowy do stóp. Systematycznie, z prawdziwie niemiecką dokładnością bije się
całe ciało, centymetr po centymetrze. Gdy ofiara z bólu traci przytomność, ocuci ją wiadro
zimnej wody. I znowu bicie. Gdyby tak dowiedział się o Wandzie, gdyby dostał ją w swoje
łapska, kto wie, jakie tortury zastosowałby, aby wydobyć zeznania. "Smukły" kocha się w
Wandzie, jej los nie jest mu więc obojętny, nie chce jej szkodzić.
Wanda mieszkała na Powązkowskiej. W ubiegły poniedziałek był u niej. Rodziców nie zastał
w domu. Początkowo żałował tego trochę, wspólne mieszkanie w jednym pokoju zbliżało go
szczególnie do starego. Otworzyła mu drzwi ona sama.
- O, pan Jureczek, proszę, proszę, dawno pana nie widziałam. Co się z panem dzieje?
Zaprosiła go do pokoju, sama zaś poszła do kuchni nastawić herbatę.
"Smukły" z przyzwyczajenia usiadł na kanapie, na której spał przez tyle czasu, gdy mieszkał
jako sublokator u rodziców Wandy na początku okupacji i odruchowo zaczął poprawiać
kolorowy jasiek na niej leżący. Wyciągnął rękę i zdębiał z wrażenia. Pod poduszką tkwił plik
gęsto zadrukowanych kartek papieru. Spojrzał uważnie - radio Moskwa, radio Londyn,
informacje z frontów, wiadomości o sytuacji w kraju. Na samej górze tytuł: "Biuletyn
Radiowy", wybity dużą maszynową czcionką, obok podany jest numer i trochę dalej-data.
- Skąd to panna Wanda ma? - rzucił, niby obojętnie, pytanie wchodzącej do pokoju
dziewczynie. Wzruszyła ramionami.
- Pan o to pyta?
- Źle mnie panna Wanda zrozumiała. Nie pytałem wcale, gdzie to pani dostała. Radzę jednak
wystrzegać się tych ludzi. To są komuniści. Ja komunistów nie lubię. Widzi panna Wanda -
wskazał na hasło widniejące pod samym tytułem: "Proletariusze wszystkich krajów, łączcie
się".
- Myśli pan?
- Nie jestem taki naiwny jak panna Wanda. W "Biuletynie" przeważają wiadomości z
Moskwy, a Moskwy słuchają komuniści.
- Nie tylko - zaoponowała dziewczyna. - Ojciec wcale nie jest komunistą, a czyta go stale od
deski do deski. Rosjanie walczą teraz Z Niemcami i to nas z nimi łączy.
- Wierzy pani w rychłe zakończenie wojny?
- Nie, natomiast wierzę, że wcześniej czyi później Rosjanie dadzą szwabom łupnia, jak dali
Napoleonowi.
"Smukły" poczuł, że cierpnie mu skóra, a włosy stają na głowie. Niezachwiana wiara tej
dziewczyny w klęskę Niemców zmąciła nagle jego spokój. Co prawda biciem i torturami
zmusili go służyć okupantowi, ale przecież w końcu nie miał im tego tak bardzo za złe.
Uważał, że takie jest prawo zwycięzcy. Słabsi są powołani do tego, by służyć silniejszym, by
spełniać ich zachcianki. "Smukły" miał zamiar odpocząć po wojnie. Niemcy płacili mu nieźle.
Za pieniądze, które miał, już dzisiaj mógłby sobie kupić jakiś sklep. Mógłby handlować
spokojnie i robić jeszcze większe pieniądze. Ale nie może kupić, mocodawcy nie pozwalają
mu na to. Bogacącymi się na nieszczęściu innych Polacy gardzą. On z Polakami musi żyć w
zgodzie, żeby ich móc szpiclować. Niczym nie może się więc wyróżniać. Sklep kupi sobie
zatem po wojnie i ożeni się z Wandą. Oczyma wyobraźni widział już ją królującą za ladą kasy
- rozmarzył się. Wanda właśnie mówiła, że po wojnie tacy jak on zawisną na stryczku. Myśl
ta przeraża go, napawa niepokojem.
- Co się panu stało? Co panu, co panu? - zaniepokojona szarpie go za ramię.
"Smukły" opanował niemoc całym wysiłkiem woli i poprosił o szklankę wody.
W oczach dziewczyny zyskał znacznie, urósł do rangi bohatera, gdy opowiedział jej o swym
udziale w walce z Niemcami,' przedstawił jej fikcyjny obraz stworzony we własnej skołatanej
myślami głowie. Chwilowe zaś omdlenie - wytłumaczył jej - spowodowane zostało
całkowitym wyczerpaniem organizmu odżywianego jedynie chlebem i marmoladą z
przydziałów kartkowych. Wandę opowieść ta wzruszyła bardzo, nabrała do niego zaufania i
opowiedziała mu trochę o swojej działalności.
Wszystko zaczęło się od podróży do Białej Podlaskiej. W przypadkowej rozmowie Wanda
powiedziała koleżance, z którą znały się długo, że wybiera się do rodziny. Wtedy tamta
zaryzykowała i zapytała ją, czy przy okazji nie będzie mogła zabrać ze sobą paczki z
nielegalną literaturą i rozdać ją wśród znajomych. Po krótkim wahaniu zgodziła się. Nie
takie rzeczy przewozili wtedy Polacy w pociągach. W taki to sposób zaczęła się jej praca w
kolportażu.
W pociągu panował ogromny tłok. Człowiek przy człowieku, ciasno i brud, zaduch i odór
dawno nie mytych ciał. Stłoczeni ludzie wymyślali sobie ciągle i kłócili się nieustannie. Na
jakiejś stacji Niemcy wygarnęli szmuglerów. Wanda bała się .okropnie, ale jakoś udało się jej
szczęśliwie dojechać. Niepozorna paczka, jaką przy sobie miała, nie zaniepokoiła
żandarmów zajętych przeszukiwaniem tobołów i dużych walizek.
Kiedy ponownie spotkała koleżankę, sama już poprosiła o następną porcję "Biuletynu", który
zamierzała rozprowadzić w Warszawie. Od tego czasu dwa razy w tygodniu spotykały się na
ulicy, w ściśle oznaczonym miejscu i godzinie, gdzie odbierała wcześniej przygotowaną
paczkę. Organizacja, w której działała, nie miała zbyt wielu lokali, a te, którymi dysponowała,
ukrywane były starannie przed wzrokiem osób niepowołanych. Taka forma kontaktu nie
wpływała zresztą ujemnie na całokształt pracy, "Biuletyn" bowiem rozprowadzany był w
zasadzie w samej Warszawie.
"Biuletyn" wrzucano także do skrzynek listowych, bez specjalnego adresata, ot tak, na chybił
trafił. Rozpowszechniano również ulotki, które wkładano wraz z gazetkami do wiszących w
szatni ubrań wyjściowych robotników zatrudnionych w zakładach przemysłowych
pracujących na potrzeby wroga. "Powolna praca niewolę skraca", "Śmierć niemieckim
okupantom", "Czynna walka z zaborcą jest najlepszą gwarancją wyzwolenia Polski" - głosiły
apele "biuletynowców" nawołujące do sabotażu i oporu.
Szefem kolportażu była "Hanka". Przyjazna i uczynna wobec ludzi, wiedziała wiele o ich
kłopotach osobistych, na ile mogła, starała się im pomagać.
Wanda spytała kiedyś "Hankę", czy ta nie obawia się surowej kary ze strony Niemców za to
wszystko, co robi. Przecież gestapo nie patyczkuje się z uwięzionymi, stosuje różnego rodzaju
tortury. Wanda bała się o siebie ogromnie i czekała, że z ust tamtej padną słowa otuchy. Ale
myliła się. "Hanka" nie próbowała nawet zlekceważyć sytuacji, wcale nie ukrywała, że lęka
się tortury tak samo, jak wszyscy normalni ludzie obdarzeni odrobiną wyobraźni. Twierdziła,
że nie ma człowieka pozbawionego uczucia strachu, lęku i przerażenia. Drżała na myśl o
przesłuchaniach, ale uważała, że nie ma innej drogi. W obliczu śmierci grożącej z każdej
strony pozostała nam walka dająca szansą przeżycia - mówiła. Los jednostki nie jest istotny,
kiedy jest zagrożony byt narodu. Obronić naród można jedynie przez przyśpieszenie klęski
wroga, a tego nie da się osiągnąć bez walki.
- Najlepiej nie dać się wziąć żywcem. Niemcy i tak nie oszczędzą.
Wanda bardzo przeżyła tę rozmowę. Opowiedziała o tym wszystkim panu Jureczkowi,
ponieważ chciała go przekonać o swej sympatii do niego i o tym, że bardzo go rozumie. -
Widocznie pan Jureczek przeżył coś okropnego. I to zasłabnięcie właśnie z tej przyczyny -
uśmiechnęła się do niego i lekko pogłaskała po dłoni.
To delikatne muśnięcie jej palców "Smukły" odczuł w tej chwili ponownie ze zdwojoną siłą.
Patrzy na Geista i zacina się w sobie. Nie, nie odda mu Wandy, nic nie powie, choćby go
tamten nawet bił.
Niemiec nie myśli jednak o biciu. Patrzy zimno na "Smukłego" i mówi po namyśle: - Dobrze,
daję panu na przeprowadzenie
wywiadu cały tydzień. Jeżeli niczego pan się nie dowie, będziemy musieli zastosować inne
metody. Rozumie pan? - wstaje z krzesła i kiwa "Smukłemu" głową na odchodne.
Szpicel milczy. Wie, że ]ego odpowiedź nie bardzo podobałaby się SS-oberscharführerowi.
Szpicel także czasami może mieć ludzkie odruchy.
VII
Po całodziennej pracy w Społecznym Przedsiębiorstwie Budowlanym, w kuchni
odbudowanego gmachu Państwowego Zakładu Ubezpieczeń przy ulicy Kopernika, "Hanka"
jest zmęczona. Pragnie przez chwilę odpocząć, wyciągnąć się na łóżku w swoim pokoju
sublokatorskim przy ulicy Mokotowskiej i choćby przez chwilę pomyśleć o domu. Nie,
własnego domu "Hanka" od dawna już nie ma. Ten pokój jest tylko przelotnym lokum, w
którym śpi i pracuje, gdzie przychodzą przyjaciele, ale w każdej chwili może stąd odejść bez
żalu. W domu rodzinnym przy alei 3 Mają krzątała się matka, był również ojciec. Oni
tworzyli ciepłą atmosferę domu. Teraz "Hanka" jest sama, nie ma nikogo. Matkę straciła
jeszcze w 1937 roku, ojciec, stary już dzisiaj i bezradny człowiek, ukrywa się teraz pod
Warszawą pod przybranym nazwiskiem Bolesława Sadowskiego. Tak, dawno już nie ma
rodzinnego domu. Pozostała jedynie nieustanna troska o byt własny, o zabezpieczenie
potrzeb starego ojca. Pracowała w świetlicy na Rakowcu, ale świetlicą także musiała
porzucić. Zbyt dobrze ją tam znali, pamiętali prawdziwe nazwisko. Wiedzieli o jej
przekonaniach. Długo tułała się po znajomych, dobrze się stało, że wreszcie dostała tą pracą.
Może chociaż na życie zarobić.
Ktoś stuka do drzwi. Przed wieczorem miała przyjść Irmina Płasko. To zapewne ona. Biedna,
schorowana dziewczyna, była studentka. W trzydziestym dziewiątym odłamek pocisku
utkwił jej głęboko w biodrze. Prawie dwa lata trwały jej zmagania z chorobą, dziś chodzi,
ale z usztywnioną nogą. Mimo to nie pozostaje w tyle, aktywnie działa w grupie
"biuletynowców"; bierze udział w ulicznym nalepianiu, zajmuje się kolportażem. Dzisiaj
mają wspólnie powielać ,.Biuletyn Radiowy", przyjdzie jeszcze Stanisław Nowicki i Jerzy
Albrecht.
- To ty, Irminko? Zaraz otworzą. Tak bardzo nie chce się jej podnieść z łóżka, całe ciało ma
obolałe. Nawet nogi popuchły jej w kostkach. Dzień dzisiejszy był niezwykle wypełniony
bieganiem po Warszawie w różnych sprawach.
- Chwileczką, zaraz otworzą, Irminko, bądź cierpliwa.
- Myślałam, że coś się stało - witają się. Irmina jest jakaś dziwnie przygnębiona. To prawda,
że obecna sytuacja nie nastraja optymistycznie. Faszystowska machina wojenna bez przerwy
prze na wschód. Tysiące jeńców radzieckich wiozą Niemcy przez terytorium Polski do
obozów zagłady. Ich sukcesy budzą grozą nawet najbardziej^ odpornych na propagandę
wroga ludzi.
W Polsce także rozpasał się hitlerowski terror, głód stał się zjawiskiem powszechnym. Tylko
nieliczni żyją w dostatku, dochodzą nawet do majątków, bogacąc się na nielegalnym handlu
lub na spekulacji.
- Trzeba zrobić wszystko, aby przyśpieszyć dzień klęski wroga - mówi "Hanka". - Tylko
zjednoczenie wszystkich sił lewicy może stać się groźne dla okupanta.
- Uspokój się, "Haniu". Przyjdzie "Jureczek", pogadamy. Oni także myślą o tym samym.
"Oni" to oczywiście trójka przywódcza grupy "biuletynowców", która od dawna nawiązuje
kontakty i dąży do współpracy z innymi ugrupowaniami lewicowymi, działającymi w
Warszawie w celu stworzenia jednolitego wspólnego frontu do walki z okupantem. "Hanka"
także dobrze wie o tym. W grupie podobnie myślących przyjaciół nie ma żadnych tajemnic.
Od wiosny 1940 roku działała w Warszawie i niektórych ośrodkach prowincjonalnych
okupowanego kraju organizacja Rewolucyjnych Rad Robotniczo-Chłopskich, której
członków, od wydawanego przez nią pisma "Młot i Sierp", zaczęto nazywać "młotowcami".
Powstała na bazie przedwojennego Związku Zawodowego Transportowców. Za swój
Okładkę projektował ZYGMUNT ZARADKIEWICZ Redaktor WIESŁAWA ZANIEWSKA-ORCHOWSKA Redaktor techniczny BEATA KONDEJ Korektor JOANNA MAZUR © Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1984. Wydanie I ISBN 83-11-07117-9
NASŁUCH DZIAŁA I Przy Sosnowej nieco zwolniła. Podniecenie stopniowo mijało. Wiedziała, że za kilka minut znajdzie się w domu, z dala od dręczącego niepokoju warszawskiej ulicy w tych pierwszych miesiącach hitlerowskiej okupacji. Tam, na Siennej, czekały na nią dzieci, jedyna radość jej życia. A było to życie smutne i niespokojne, pełne nieprzespanych nocy, w trosce o losy najbliższych, w ciągłym napięciu i trwodze, gdy dosłownie każdy stukot butów na klatce schodowej wydawał się odgłosem gromu zapowiadającego burzę i zniszczenie. Nawet tu, na Sosnowej, mimo bliskości domu, nie czuła się w pełni bezpiecznie. Na tej cichej i pozornie spokojnej ulicy także mogło wydarzyć się coś niezwykłego - to, co budziło cichą radość każdego polskiego serca, radość z tego, że nie zginęła ta, która zginąć nie może, że są jeszcze ludzie, którzy w jej imieniu stawiają zbrojny opór znienawidzonemu wrogowi. Strach i przerażenie budził natomiast terror okupanta, represjonowanie niewinnych ludzi, których często jedynym, możliwym do udowodnienia "przestępstwem" był fakt, że znajdowali się przelotnie w pobliżu miejsca jakiejś akcji podziemia lub mieszkali w okolicznych domach. Zdarzenie, jakie miało miejsce na Sosnowej przed kilkoma tygodniami, rozniosło się szerokim echem po całej Warszawie. Wczesnym rankiem, 29 marca 1940 roku, funkcjonariusze policji niemieckiej dokonali próby aresztowania oficerów polskich ukrywających się w jednym z mieszkań domu przy ulicy Sosnowej 3. Polacy mieli przy sobie broń palną, toteż gdy Niemcy weszli do mieszkania, zaczęli do nich strzelać i udało się im wypędzić ich za drzwi. Policjanci sprowadzili jednak posiłki, zagrodzili kordonem cały rejon starcia, ale odważni żołnierze Polski podziemnej, wykorzystując moment zaskoczenia wroga, wydostali się z mieszkania i przez strychy oraz dachy sąsiednich domów przedarli się na nie strzeżoną ulicę. W odwecie Niemcy aresztowali jednak kilku mężczyzn mieszkających w tym samym domu i w sąsiadującym z nim przy ulicy Złotej 49. Rozstrzelali ich w lesie pod wsią Palmiry na terenie. Puszczy Kampinoskiej. Jeszcze przed uzyskaniem przez Polskę niepodległości w roku 1918 rodzinny dom Ireny często nachodzili policjanci, najpierw carscy, później granatowi. Jej ojciec był bowiem działaczem lewicowym, brał czynny udział w ruchu na rzecz niepodległości. Stryjek długie lata przesiedział w X Pawilonie Cytadeli Warszawskiej. Wyszedł dopiero na początku lat trzydziestych. Ale i wtedy nie dane mu było zaznać spokoju - właściciel niewielkiego warsztatu ślusarskiego na Mostowej nieustannie był prześladowany przez policję za przynależność do Komunistycznej Partii Polski. Przez jakiś czas siedział nawet w Berezie Kartuskiej, skąd wyszedł tuż przed śmiercią ojca Ireny w roku 1937. Irena dość wyraźnie pamięta pewne obrazy z lat dziecinnych. Ot, choćby ten, jak w czasie przechadzki z dziadkiem po uliczkach Starego Miasta zobaczyła w oddali Kozaków, którzy zatrzymywali przechodniów, rewidowali ich, bili nahajkami. Wówczas dziadek wszedł wraz z nią do maleńkiego sklepiku, gdzie stanął nad beczką ze śledziami. Pamięta przerażenie handlarki, gdy po jakimś czasie dziadek wrócił do tego samego sklepu i znowu zatrzymał się przy beczce, w której zanurzył rękę aż po łokieć. Gdy ją wyjął, w dłoni jego połyskiwał matową stalą bębenkowy rewolwer. Handlarka omal nie zemdlała, ale nie powiedziała ani słowa. Nie wzięła również nawet kopiejki za śledzie, które dziadek kazał sobie zapakować. Do warsztatu ojca, do którego wchodziło się od podwórza domu przy ulicy Freta 23, często przychodzili różni ludzie. Jednego z nich Irena pamięta szczególnie dobrze. Młody, silny, zawsze wesoły i uśmiechnięty Stefan Okrzeja nosił ją na rękach. Irena nazywała go wujkiem,
choć, jak dowiedziała się znacznie później, rodziców jej nie łączyły z Okrzeją żadne więzy pokrewieństwa. Należał jedynie wraz z jej ojcem do tej samej Organizacji Bojowej PPS. Pamięta dobrze jego ostatnią wizytę w mieszkaniu rodziców na pierwszym piętrze kamieniczki, w której mieścił się warsztat ojca. Było chłodne marcowe popołudnie. Wujek Stefan był wtedy niezwykle małomówny. Szeptali z ojcem w kącie pokoju. Przed wyjściem schował do kieszeni na piersiach leżący na stole rewolwer. Później długo ściskali sobie z ojcem ręce. Wyszedł nie spojrzawszy na nią, może dlatego Irena tak dobrze zapamiętała tamto ostatnie spotkanie. Dopiero po latach dowiedziała się, że tego właśnie dnia, 26 marca 1905 roku, wieczorem udał się Okrzeja do cyrkułu przy ulicy Wileńskiej, gdzie rzucił bombę do pokoju, w którym dyżurowali policjanci. Otoczony przez nich na podwórzu bronił się z rewolweru wręczonego mu przez ojca Ireny, który był rusznikarzem. Rzemiosła uczył się w Szkole Konarskiego. Pracownia kwiatów i wytwórnia stempli służących do ich produkcji, którą sobie założył, była parawanem zasłaniającym przed nie powołanym okiem jego prawdziwą pracę, poza tym, co jest bardzo ważne, umożliwiała zdobycie środków na utrzymanie rodziny. Nieoficjalnie zaś, ale z całym oddaniem, wykonywał prace rusznikarskie zlecone mu przez partię. Tacy to właśnie byli Trzonkowscy. Odważni i wierni, z poświęceniem służący sprawie, walki o wolną od obcej przemocy i ucisku rodzimych wyzyskiwaczy Polskę. Od pokoleń bowiem wierzyli, że prawdziwe wyzwolenie narodu może dokonać się jedynie przez rewolucję socjalną o której marzyli także wszyscy przyjaciele ich rodziny. Trzonkowscy nigdy nie zdradzili sprawy, w którą wierzyli, której oddali wszystkie swe siły. Równie wierni pozostali Starówce. Wójtowska, Freta, Franciszkańska i znowu Freta, ulice- nędzy i warszawskiego proletariatu, na których od pokoleń gnieździli się w ciasnych mieszkankach starych kamieniczek całymi rodzinami. W niewielkim mieszkaniu na pierwszym piętrze domu przy ulicy Freta dwadzieścia osiem mieszkali teraz dwaj bracia i siostra Irany. Wracała właśnie od nich. Najmłodszy z nich, Jan, poszedł śladami ojców. I to najbardziej ją przerażało, napawało obawą o jego dalsze losy. To, co zobaczyła dzisiaj, wytrąciło ją zupełnie z równowagi. Drzwi otworzył jej Bolek, kolega Jana. Znała go z widzenia. Nie wiedziała jednak, że przyjaźni się z jej młodszym bratem, który na rok lub dwa przed wojną rozpoczął pracą w wolskiej fabryce "Gerlacha". Jan natomiast po zdaniu matury zapisał się na Uniwersytet Warszawski i na jesieni 1939 roku miał rozpocząć studia polonistyczne. Wybuch wojny i okupacja hitlerowska zniweczyły jednak ambitne plany. Niemcy zakazali bowiem działalności nie tylko uniwersytetów, ale i polskich szkół średnich. Młodzież objęta została nakazem przymusowej pracy. Jan nie chciał jednak pracować dla okupanta. Cóż jednak mogło łączyć niedoszłego studenta z robotnikiem zatrudnionym w przemyśle zbrojeniowym pracującym teraz na potrzeby wroga? Hitlerowskie władze przekazały "Gerlacha" do eksploatacji austriackiemu koncernowi "Steyer, Daimler, Puch" i fabryka przestawiła się całkowicie na produkcją wojenną. W czasie okupacji produkowano w niej części do karabinów maszynowych i pistoletów. Niemcy wydali zarządzenie, by dawni pracownicy zgłaszali się do pracy. Za odmową grozili surowymi karami. W gospodarce wroga na okupowanych terenach panował chaos, pogłębiany przez każdego, kto tylko mógł przyczynić się do tego biernym oporem lub otwartym sabotowaniem niemieckich zarządzeń. Ludzie niechętnie informowali władze okupacyjne o zmianie miejsca zamieszkania. Ponieważ żywność po oficjalnych cenach urzędowych rozprowadzana była na kartki, każdy, kto nie miał zasobów finansowych w postaci złota, biżuterii lub innych walorów poszukiwanych na nieoficjalnym czarnym rynku, musiał być zameldowany i przez to samo zobowiązany do zgłoszenia się w urzędzie zatrudnienia, tak zwanym Arbeitsamtcie. Mimo to okupantowi nie udało się zdusić biernego oporu, zabić w mieszkańcach Warszawy miłości do ojczyzny. Warszawiacy pomagali sobie wzajemnie. Każdy wierzył bowiem, że
wcześniej lub później kraj odzyska niepodległość, a wróg poniesie klęskę. Na wiosnę 1940 roku modne było w Warszawie powiedzenie głoszące, że im słoneczko wyżej, tym Sikorski bliżej. Ogólna sytuacja nie przedstawiała się jednak dobrze. Ludwik Landau, polski uczony i badacz życia społecznego, w taki to sposób charakteryzował ją w swym dzienniku pod datą 4 maja 1940 roku: "Przygnębienie u nas w miarę zdawania sobie sprawy z sytuacji zewnętrznej i wewnętrznej wzrasta. Klęska Anglików w Norwegii jest zupełna. Opuścili i Namsos, poza Narwikiem nie ma już ich w kraju. Kapitulacja Szwecji wobec Niemców wydaje się niemal pewna, kto wie, czy i nie Rumunii. Zdaje się być bliskie przyłączenie do wojny po stronie Niemiec Włoch (...) Osobiście sądzę, że wrażenie potęgi Niemiec jest przesadne, że alianci zdołają się im nawet z Włochami oprzeć i bez Stanów, ale wymaga to niewspółmiernie większej energii w prowadzeniu wojny, niż ją dotąd wydobywają. A tymczasem, mimo klęsk, raz po raz ponoszonych, w stosunkach wewnętrznych w Anglii i Francji zmian nie ma! Zmiana w nastrojach u nas będzie pewno miała też konsekwencje zewnętrzne: hamulce, jakie stwarzało przeświadczenie o czekającej Niemcy klęsce dla denuncjacji, oddawania okupantom tych czy innych usług, itd., będą teraz stopniowo słabły. A tymczasem sytuacja wewnętrzna stwarza nie mniej powodów do przygnębienia niż zewnętrzna". Każdy, kto chciał uniknąć pracy dla wroga, kto nie chciał zostać wywieziony na przymusowe roboty do Niemiec, musiał ukrywać się przed władzami i w jakiś mniej lub bardziej legalny sposób zarabiać na życie. Wtedy jedynie miał jakieś szanse przetrwania. Bo nawet wówczas, gdy podjął pracę, nie mógł być pewien życia. Hitlerowscy oprawcy wyganiali ludzi z domów, urządzali na nich łapanki na ulicach. Każdy mógł być zastrzelony bez wyroku sądowego nawet we własnym mieszkaniu na oczach całej rodziny. Faszyści wyrzucali ludzi z mieszkań, nie pozwalając im zabrać ze sobą nawet drobnych pamiątek, nie mówiąc już o własności stanowiącej niekiedy dorobek całego życia. W konsekwencji spowodowało to nie tylko zwiększony bierny opór, lecz także czynną walkę ze śmiertelnym wrogiem. Mieszkańcy miasta zaczęli szkodzić okupantowi przez zmniejszanie wydajności pracy, niedotrzymywanie umów i terminów produkcyjnych oraz uprawianie sabotażu. Ludzie coraz bardziej -rozumieli, że sprawy walki o wyzwolenie społeczne nie można oddzielić od kwestii wyzwolenia narodowego, bez którego niemożliwa jest ta pierwsza. Poważny odsetek ludności Warszawy stanowili bowiem ludzie o poglądach lewicowych, wśród których znajdowali się również komuniści i ich sympatycy. Oni to właśnie przede wszystkim zaczynali łączyć się w grupy, stawali na czele tych, którzy zamierzali aktywnie walczyć z wrogiem. Do wzrostu nastrojów lewicowych przyczyniało się również rosnące w czasie okupacji rozwarstwienie społeczne - nadmierne bogacenie się jednych i wzrastająca nędza drugich. Terror i widmo głodu unosiły się nad okupowanym miastem. Prześladowania, niepewność o dzień jutrzejszy, głód i drożyzna dawały się we znaki całemu społeczeństwu. Toteż każdy próbował zdobyć środki do życia, jak się dało. Jan nie pracował nigdzie. Nie zajmował się, tak jak niektórzy, pokątnym handlem, ani też szmuglem. On i jego rodzeństwo kartkowe przydziały żywności wykupywali za pieniądze zapracowane przez starszego brata, Edwarda, zatrudnionego w jakiejś prywatnej cegielni. Niewielkie to jednak były zarobki, wystarczały zaledwie na wykupienie skąpych przydziałów kartkowych. Cena kilograma masła wynosiła teraz 40 złotych, a ziemniaków aż 1,50 zł. Irena pomagała zatem swym bliskim, jak tylko mogła. Dzieliła się z nimi obiadami, które wykupowała po stosunkowo niskiej cenie w stołówce pracowniczej instytucji, w której zatrudniony był jej mąż. Dziś także była u rodzeństwa. Zaniosła im bochenek kartkowego chleba, którego cena, w wolnej sprzedaży wzrosła do 3,25 zł za kilogram, i trochę cukru. Cukier na ogół był niedostępny nie tylko dla Trzonkowskich, lecz także dla ogółu warszawiaków. Jego cena na
czarnym rynku dochodziła bowiem do 8 zł. Na stołach coraz częściej pojawiała się więc sacharyna i tak zwana melasa. Nie było tego wiele, ale i to skromne wsparcie stanowiło poważną pomoc, pomagało przezwyciężyć głód. Życie warszawiaków, tak samo zresztą jak i mieszkańców całego Generalnego Gubernatorstwa, utrudniały jednak nie tylko kłopoty aprowizacyjne. Nastąpiły liczne aresztowania i łapanki /uliczne. O jednej z nich, przeprowadzonej przed kilku dniami na bazarze na Koszykowej, mówiła cała Warszawa. Terror hitlerowski nie ominął także dzieci. Pogłoski o pobieraniu krwi od uczniów szkół powszechnych krążyły po mieście, co stało się powodem uciekania dzieci ze szkół, zresztą w wielu sami nauczyciele nakłaniali młodzież do nie-przychodzenia na lekcje. Dorośli także starali się jak najmniej wychodzić na ulicę, a gdy byli zmuszeni do wyjścia, poruszali się w ogromnym napięciu nerwów. Każde pojawienie się auta niemieckiego budziło natychmiast popłoch. Irena także bała się chodzić po mieście, ale od strachu niepokój o najbliższych był jednak silniejszy. Nie miała od nich wiadomości od ponad dziesięciu dni. Wyobraźnia, podniecana krążącymi od kilku dni pogłoskami o masowych obławach i aresztowaniach, podsuwała jej najprzeróżniejsze myśli. Zaczęła myśleć, że stało się to najgorsze, i tragiczne, że któryś z braci, może nawet obaj, zostali zatrzymani przez Niemców - w ulicznej łapance. Postanowiła iść do nich na Fretówkę, tak w myślach nazywała ulicę swego dzieciństwa. Ucieszyła się ogromnie, iż jej złe przeczucia nie sprawdziły się. Z drugiej jednak strony dopiero dzisiaj uświadomiła sobie, jak bardzo bliska była prawdy, nawet w swych najgorszych przypuszczeniach. Ogromnie zaskoczyło ją już to, że drzwi od mieszkania rodzeństwa otworzył jej Bolek, człowiek, którego znała tylko przelotnie. Początkowo nie dostrzegła Jana, ponieważ stał w ciemnym korytarzu, o kilka kroków dalej, przy wejściu do "saloniku", pokoiku, w którym spędzali znaczną część swego rodzinnego życia i przyjmowali gości. Drugi, o połowę mniejszy, służył im za sypialnię. W "saloniku" na stole stało ogromne pudło radiowe. Obok leżały porozkładane części. - Próbujemy naprawić odbiornik radiowy - wyjaśnił Jan. Bolek zna się na tym i pomaga mi trochę. W powiedzeniu tym było, oczywiście, dużo przesady, jako, iż Jan nie miał prawie zupełnie pojęcia o radiotechnice, natomiast Bolek jeszcze przed wojną interesował się wszystkimi nowinkami technicznymi, lubił majsterkować, a nawet należał do jakiegoś punktu radiowego. Pytanie Ireny, czy zdaje sobie sprawę z tego, że posiadaczom odbiorników radiów. Niemcy grożą karą śmierci, skwitował lekceważącym machnięciem ręki i dodał, że gdyby wszyscy Polacy chcieli tak bezapelacyjnie dostosować się do drakońskich zarządzeń okupanta, to wcześniej niż przemoc fizyczna zniszczy ich nędza, głód i choroby. - Przeciętna wartość kaloryczna wyżywienia dziennego przed wybuchem wojny wynosiła w Polsce dwa tysiące pięćset kalorii na osobę - mówił z ożywieniem. - Teraz Niemcy przyznali nam tylko siedemset. Zmniejsza to w drastyczny sposób odporność organizmu na choroby, powoduje dużą śmiertelność. Obfite żniwo zaczyna zbierać gruźlica. Okupant robi wszystko, aby zniszczyć nasz naród biologicznie. Ale ludzie nie poddają się. Mimo zakazów i terroru kwitnie handel nielegalny. Całe rzesze ludzi jeżdżą na wieś po żywność dla miasta. Gdyby nie szmuglerzy, nie wiem, w jakim stanie doczekalibyśmy końca wojny i czy w ogóle byśmy doczekali... Próbowała przedstawić swoje racje, ale nie pozwolił jej dojść do słowa. Wewnętrznie zgadzała się jednak z jego argumentacją. Rozumiała konieczność oporuj a nawet walki, ale jego chciała uchronić. Pragnęła, by przetrwał okupację i doczekał w spokoju końca wojny. Jan inaczej jednak wyobrażał sobie swoją rolę. - Nie mogę stać na uboczu, gdy leje się krew, gdy koledzy walczą - stwierdził na zakończenie.
Wymogła na nim jedynie obietnicę, że po zreperowaniu odbiornika przekaże go w jakieś inne ręce i w domu, pod żadnym pozorem, nie będzie słuchał radia. II Zaczęli dyskutować nad opublikowanym we lwowskim "Czerwonym Sztandarze" artykułem Georgija Dymitrowa "Wojna a klasa robotnicza krajów kapitalistycznych" przywiezionym jeszcze w zimie do Warszawy przez Hankę Szapiro *. - Omawiany artykuł - mówił Jerzy cieszący się wśród nich dużym autorytetem - powstał w warunkach specyficznych, na samym początku wojny, toteż autor nie mógł przewidzieć, w jaki sposób potoczą się jej dalsze koleje, a tym samym dać należytą, * Przy opracowywaniu niniejszego tomiku autor ko. rzystał między innymi z następujących publikacji: M. Malinowski, Geneza PPR, W-wa 1975, M. Spychalski, Początek walki. S. Skroblszewski - artykuł pt. ..Bluletynowcy" w ..Pokoleniu" nr 2, 1965 r. zgodną z zaistniałymi realiami, interpretację. - Przecież we wrześniu kraj nasz stał się ofiarą agresji - dorzucił Wacław, gospodarz mieszkania - a Dymitrow nic o tym nie wspomina, daje jedynie ogólną ocenę charakteru konfrontacji zbrojnej między dwoma ugrupowaniami państw kapitalistycznych.Wydaje mi się, że w tym wypadku musimy najpierw poszperać nieco w teorii. Istnieją przecież wojny sprawiedliwe o wyraźnie obronnym charakterze, a nasz wrzesień taki właśnie jest. Wielu z nich czytało już ten artykuł znacznie wcześniej, na jesieni lub w zimie trzydziestego dziewiątego roku, ale dopiero dzisiaj była okazja i pora, żeby podyskutować. Początkowo temat wydawał się im zbyt odległy od realiów i życia w okupowanej przez hitlerowców Polsce. Dotychczas za najważniejszą sprawę uznawali jedynie próby odnalezienia swego miejsca w tym inaczej od niedawna ułożonym życiu, tak bardzo różniącym się od tego wszystkiego, co jeszcze przed kilkoma miesiącami byli sobie w stanie wyobrazić, co podpowiadało im dotychczasowe niewielkie jeszcze doświadczenie. Żaden z nich nie przekroczył jeszcze trzydziestki. Byli żądni życia, które nauczyli się mierzyć skalą walki o szczęśliwe jutro innych. Ot, choćby dla przykładu, "Pietrek" -Mirosław Krajewski, liczył w roku 1940 zaledwie 23 lata, W okresie nauki w Gimnazjum im. Ks. Józefa Poniatowskiego na warszawskim Żoliborzu związał się z kazetempowcami i postanowił zorganizować w swej szkole koło KZMP. Władze szkolne wpadły jednak na trop jego nielegalnej działalności i zagroziły usunięciem ze szkoły. Ale dzięki wstawiennictwu życzliwych ludzi Mirek mógł złożyć egzamin dojrzałości. Relegowanie z uczelni groziło mu także w czasie studiów na Wydziale Lekarskim UW, gdzie nawiązał kontakty z członkami OMS "Życie". I tym razem wybrnął z kłopotów dzięki pomocy przyjaciół. Jakie to były dobre czasy - myśli teraz - choć wtedy wydawało się, że nic gorszego spotkać go już nie może. Dzisiaj jest znacznie gorzej. Przed wojna, za zniszczenie rządowego ogłoszenia nikt jednak nikogo nie rozstrzeliwał, dziś za jakikolwiek odruch sprzeciwu grozi nam kara śmierci. Już na początku listopada 1939 roku pojawiły się w Warszawie obwieszczenia okupanta o wykonaniu wyroku śmierci na dwóch kobietach, w tym na studentce Elżbiecie Zahorskiej "za zamach na żołnierza niemieckiego, względnie sabotaż, to znaczy zrywanie plakatów". W Zielonce pod Warszawą hitlerowcy rozstrzelali dziewięciu przypadkowo złapanych na ulicy mężczyzn, z których trzej nie byli pełnoletni, za wywieszenie afisza ze słowami Roty: "Nie będzie Niemiec pluł nam w twarz". Ale najgorsze, najtrudniejsze chwile przeżyje Mirek dopiero później. W roku 1942 gestapo wpadnie na trop konspiracyjnej działalności jego ukochanej żony Janiny. Ostrzeżeni w ostatniej chwili Krajewscy opuszczą, co prawda, mieszkanie, ale Mirek zmuszony będzie do karkołomnych wyczynów na dachach domów, aby wykraść pozostawioną pod opieką
sąsiadów córeczkę Grażynę i przynieść ją Jance. W roku 1943 dosięgnie go nowy cios. Gestapo ponownie wpadnie na trop żony. Aresztowana, mimo tortur w katowni gestapo na Zamku w Lublinie, nie wyda nikogo, zginie zamordowana przez oprawców w Majdanku. Sam Mirosław przeżyje swoją żonę zaledwie o rok. Major ,Piotr", bo taki pseudonim nosić będzie w oddziałach Armii Ludowej, nie doczekał wyzwolenia. Zginął 1 stycznia 1945 roku. To wszystko stanie się dopiero w przyszłości. Na razie Mirek siedzi w mieszkaniu przyjaciela, Wacława Poterańskiego, przy ulicy Leszno 123 w Warszawie i z grupą kolegów dyskutuje nad artykułem Dymitrowa. Myśli jego jednak raz po raz odbiegają od toczącej się rozmowy i błądzą po ulicach, okupowanej stolicy. A gdyby tak - zastanawia się - powielić jakąś ulotkę i rozdać ludziom ku pokrzepieniu serc, w celu dodania zachęty do trwania w dalszym uporze. W to, że Warszawa nie zrezygnuje z oporu, nie wątpił nawet przez chwilę. Mirek doceniał znaczenie teorii dla lepszego zrozumienia zachodzących wydarzeń. Z drugiej jednak strony uważał, że społeczeństwu, potrzebna jest przede wszystkim prawdziwa informacja o bestialstwie Niemców, o sytuacji w kraju i na frontach- wojny. Pamiętał, jakie wrażenie na nim samym zrobił artykuł "Ratunku, płoniemy" opublikowany w pierwszym w okupowanej Polsce piśmie podziemnym "Polska Żyje". Pierwszy numer gazety ukazał się z datą 10 października 1939 roku, a więc zaraz po wkroczeniu Niemców. Mirek od tej pory był stałym czytelnikiem gazety, choć oczywiście nie zawsze zgadzał się z poglądami politycznymi jej redaktorów. Czytał ją jednak uważnie, był to przecież głos Polski podziemnej.. Później do stale czytanych wydawnictw doszły "Strzały". Nie, wcześniej chyba także w październiku trzydziestego dziewiątego, zaczęła wychodzić "Wolność". W pamięci Mirka szczególnie mocno utkwiły drukowane w niej artykuły omawiające przyczyny klęski wrześniowej. Taka forma walki odpowiada mu. "Trzeba coś robić - myśli - strzelać do Niemców, wydawać gazetki i ulotki, a nie tracić czas na dyskusjach. Ludzie nie tego od nas oczekują". "Spartakusowcy" byli niecierpliwi, bojowi, chcieli skupić wokół siebie możliwie szeroki krąg młodzieży, którą zamierzali wychować w określonym duchu ideologicznym i włączyć do aktywnej walki z okupantem. Byli "życiowcy", podobnie jak ich towarzysze ze "Spartakusa", chcieli działać, ale krępowała im ręce decyzja Międzynarodówki Komunistycznej z roku 1938 o rozwiązaniu KPP, zakazująca również dokonywania jakichkolwiek prób odbudowy partii. Wyjście do młodzieży z jakimś programem byłoby równoznaczne z określeniem się jako organizacji politycznej lub wojskowej, a tego właśnie chcieli uniknąć, by nie narażać się na zarzut prowokacji. Proponowali zatem pracę samokształceniową i ideowo-propagandową, w której obok wybranych prac teoretyków marksizmu, wypowiedzi wybitnych przedstawicieli międzynarodowego ruchu robotniczego i przywódców ZSRR, dominowały "materiały własne", opracowywane głównie przez Szczęsnego Dobrowolskiego i Zygmunta Jarosza. "Życiowcy", tak zresztą jak i znaczny odsetek mieszkańców Warszawy, przyszłe starcie między ZSRR a Niemcami uważali za nieuniknione. Wierzyli, że w walce z faszyzmem szczególne miejsce przypadnie Armii Radzieckiej, dzięki której możliwe będzie odrodzenie niepodległej i demokratycznej Polski, Polski ich marzeń. Dlatego też ich akcja wydawniczo propagandową miała istotne znaczenie dla konsolidacji całej lewicy polskiej. Nie przez przypadek również w niedługim czasie, zaraz po wybuchu wojny radziecko- niemieckiej, oni to właśnie stali się inicjatorami powstania Związku Walki o Wyzwolenie - Związku Walki Wyzwoleńczej. Za posiadanie gazetki, za przekazanie jej komuś innemu groziła ze strony okupanta taka sama kara jak za granaty czy pistolet - kara śmierci. Ale młodzi nie ustępowali, nie chcieli ulec terrorowi. W początkach listopada 1939 roku "Spartakusowcy" wydali ulotkę, która - z rąk do rąk - przeszła przez całą Warszawę. Wydana z okazji rocznicy Rewolucji Październikowej zawierała próbę oceny przyczyn klęski
wrześniowej, występowała przeciw okupantowi i wyrażała proradzieckie stanowisko organizacji. "Wolność" i "Strzały" przynosiła im Hanka Szapiro-Sawicka. Mirek słyszał o niej wiele dobrego. To ona wraz z młodym poetą "Kazikiem Dębiakiem" i Tadeuszem Sułtanem redagowała to pismo. Mirek wiedział, że Hankę towarzysze darzyli ogromnym szacunkiem i zaufaniem. Mówiono również, że przed kapitulacją i zaraz po wkroczeniu hitlerowców ona wraz z "Dębiakiem" organizowała w różnych opuszczonych urzędach akcję gromadzenia i zabezpieczania maszyn do pisania, powielaczy, woskówek i papieru, przygotowując w ten sposób bazę do przyszłej działalności wydawniczej w konspiracji. Hanka zawsze wierna była swym ideałom, których nigdy nie zdradziła za żadną cenę. Tak było przy składaniu matury, gdy dyrekcja szkoły zażądała od niej uzyskania stopnia z religii. Hanka nie zgodziła się. Chciała nawet zrezygnować z matury. Ale przychylnie do niej nastawieni nauczyciele wybronili zdolną dziewczynę i Hanka uzyskała świadectwo dojrzałości bez stopnia z religii. Teraz także wycofała się ze "Spartakusa" ze względu na różnice zdań między nią a "Dębiakiem". Ale "Życiowcy" w dalszym ciągu utrzymywali ścisłą więź z kołami "Spartakusa". Zresztą nie tylko z nimi. Z każdym dniem rozszerza się krąg ich znajomości i kontaktów. Wywierają wpływ na działające w podziemiu inne grupy komunistyczne, spotykają się z nimi i wymieniają publikacje. Od końca 1939 roku starzy kapepowcy organizują się bowiem w grupy, z których później wyłoni się Stowarzyszenie Przyjaciół ZSRR i "Młot i Sierp". Do jednej z nich, na Woli, należy ich wspólny przyjaciel, Wacław Poterański, którego mieszkanie na Lesznie będzie aż do sierpnia 1944 roku figurowało w wykazie lokali konspiracyjnych. Mirek czuje nagle, że ktoś siedzący obok trąca go delikatnie w ramię. Prostuje się odruchowo i spostrzega wpatrzone w siebie oczy Jerzego Albrechta. - Spałeś? - pyta Jerzy. - Co o tym myślisz? - Ja... ja... - jąka się Mirek, daremnie próbując wymyślić jakieś mądre słowo, gładkie zdanie, które pomoże wybrnąć z sytuacji. Nie chce się bowiem przyznać, że w ostatnich minutach ich wspólnej dyskusji o czym, jak o czym, ale o artykule Dymitrowa w ogóle nie myślał. Cedzi więc wolno słowa, przeciągając każdą sylabę: - Zróbmy krótką przerwę - mówi. - Zapalimy papierosa i jeszcze raz przemyślimy wszystko od początku. Zebrani poruszyli się niespokojnie. Wszyscy śpieszyli się do domu. Godzina policyjna zbliżała się coraz szybciej, z każdym drgnięciem wahadła zegara, stojącego w kącie pokoju. - Nad czym mamy się jeszcze zastanawiać, o czym dyskutować od początku? - Jerzy zaciągnął się głęboko papierosem. - Uzgodniliśmy już pewne kwestie. Choćby to, że musimy raz jeszcze przestudiować dzieła klasyków, szczególnie teorię wojen. - I że obok tekstu Dymitrowa powielimy także inne wystąpienia na ten sam temat i rozdamy na mieście - dorzucił Stanisław Nowicki. - Zaczekajcie - Poterański podniósł się z krzesła - jest, zdaje się, taki artykuł Lenina. Chwileczkę. Wyszedł z pokoju. - A ty, Mirosławie, co myślisz? - nie przestawał nalegać Jerzy. - Czy Dymitrow miał rację? - Czy miał rację? - Tak - Jerzy zdusił w popielniczce niedopałek papierosa. - Nasz towarzysz zasnął i nie wie o czym rozmawialiśmy tutaj. - Nagle zmienił ton głosu na bardziej serdeczny: - Przyznaj się, Mirku, masz może jakieś kłopoty? Co się stało? - Nie spałem - zaprzeczył Krajewski. - Jestem tylko bardzo zmęczony. Mam pewien pomysł... - Znalazłem - powiedział wchodząc Wacław - ten artykuł, w którym czarno na białym jest napisane. Tutaj - stuknął w stronicę otwartej książki - posłuchajcie.-
- "(...) Byłoby wprost głupio odrzucać obroną ojczyzny ze strony narodów uciskanych w ich wojnie przeciwko wielkim mocarstwom imperialistycznym lub ze strony zwycięskiego proletariatu w jego wojnie przeciw jakiemuś Galiffet państwa burżuazyjnego". - Pokaż! Pokaż! - posypały się głosy. - Co to jest? - To Lenin. Chwileczkę, posłuchajcie, co pisze dalej: "Uznawać obronę ojczyzny w danej wojnie - znaczy to uważać tę wojnę za sprawiedliwą, odpowiadającą interesom proletariatu - i nic więcej..." - Nam nie potrzeba nic więcej. Uznać tę wojnę za sprawiedliwą, to znaczy włączyć się czynnie do walki. Skąd zatem wzięły się te wszystkie komplikacje? Widzicie, że "Kazik Dębiak" miał rację! - Ty, Mirku, zachowujesz się jak obcy, jak ktoś z zewnątrz - westchnął Jerzy. - Jak człowiek z zewnątrz, powtarzam, nie orientujący się w sytuacji. Mirosław spostrzegł, że twarz szefa grupy zmieniła się nagle, a oczy nabrały chłodu stali. - Nie dość tego, że spałeś na zebraniu - kontynuował Albrecht - ale jeszcze nas pouczasz. Zapamiętaj to sobie, w obecnej sytuacji interesuje nas szczególnie stosunek Międzynarodówki. Nie chcemy, by nasze poczynania zostały wzięte za prowokację. Nie wolno nam tego robić. Musimy się zastanowić. - Wiem, wiem - Krajewski lekceważąco machnął ręką. - Mnie się jednak znudziło to wszystko. Mam pewien pomysł... Proponuję powrócić do przerwanej dyskusji - Staszek Nowicki chciał załagodzić narastający spór. - Co za książkę przyniosłeś nam, Wacławie? - Wybór prac Lenina w języku polskim. Wydanie moskiewskie jeszcze sprzed wojny. - Poterański podał mu opasły tom w zniszczonej tekturowej oprawie. - O tu, w tym miejscu, jest artykuł "Program rewolucji proletariackiej". - Uważasz, że artykuł Dymitrowa jest sprzeczny z jego tezami? - Wcale tak nie powiedziałem. - Więc? - Artykułu Dymitrowa nie należy generalizować, naginać do naszej sytuacji. Tak, naginać, bo nasza wojna z Hitlerem miała zupełnie inny charakter. To my zostaliśmy napadnięci i przez to samo zmuszeni do obrony. Jest to zatem wojna nie między dwoma ugrupowaniami państw kapitalistycznych, ale między napadniętym i napadającym. Zatem jest to wojna sprawiedliwa, w obronie ojczyzny. - Sądzisz zatem, że powinniśmy włączyć się do walki? - Skoro walczą już inni... - Czy możesz uzasadnić swoje racje? - Nie pozwoliłeś mi dokończyć. Powiedziałem już, że skoro zostaliśmy napadnięci, po prostu innego wyjścia nie mamy. To oni popchnęli nas do wojny. Teraz nie możemy iść na rzeź jak stado bezmyślnych baranów. Nie wolno nam pozostawać w tyle, skoro inni walczą. - Ty to nazywasz walką? - A co to jest? Weź dla przykładu chłopców z Woli. Z okazji pierwszego maja opracowali ulotkę w języku niemieckim i rozrzucili ją wśród żołnierzy Wehrmachtu. Już tylko za to groziła im kula wroga. Miejsce, gdzie gwiżdżą kule, nazywa się polem walki. - Mówisz logicznie - Jerzy spojrzał jakoś dziwnie na Wacława. - Jest to interesujące. Swoją wypowiedzią popierasz sugestie wysuwane już dawniej przez "Dębiaka". - Ty także przynosisz gazetki od Balcerzaka? - Co masz na myśli? - Jedynie to, że ty i Szczęsny rozmawialiście kiedyś z Marianem Kubickim. - Nic z tej rozmowy nie wyszło.
- Ale Kubicki zrobił swoje - wtrącił się do rozmowy Krajewski. - Wydaje z Balcerzakiem "Za wolność" i organizuje do walki ludzi. To wszystko zrobili bez nas, poza naszymi plecami. - Mam już tego dość! - krzyknął Jerzy.- Sam wiem o tym. - Twarz jego płonęła żywym ogniem. Trwało to jednak zaledwie chwilę. Szybko się opanował i odezwał zwykłym, spokojnym głosem: - Więc, co nam proponujesz? - Sądzę, że musimy być bardziej aktywni. Trzeba dotrzeć do ludzi. Sami zresztą do nas przyjdą, jeśli rzucimy hasło. - Zgoda - Jerzy rozejrzał się po pokoju. Uśmiechnął się do zebranych. - Robi się późno. Wpadnij któregoś dnia z Wacławem. Pogadamy. III Jan męczył się przez całą noc. Wspomnienia wczorajszego wieczoru długo nie dały mu zasnąć. W grupie, do której należał, był prowokator. Wsypa. Niemcy aresztowali kilka osób. Inni spodziewali się tego samego w każdej chwili. Podejrzenie padło na "Łysego". Jan nie lubił go zresztą od samego początku. Był inny niż wszyscy. Zamknięty. Prawie nie mówił o sobie. Ale jego zachowanie Jan z początku tłumaczył sobie ścisłym przestrzeganiem przez "Łysego" zasad konspiracji. Inni też tak sądzili. Okazało się jednak, że podejrzenia były prawdziwe. Sprawdzili. Wywiad potwierdził wszystkie przypuszczenia. "Łysy" bywał od czasu do czasu w gmachu gestapo na Szucha. Wykonanie wyroku przypadło, z rozkazu organizacji, Janowi. Szpicel mieszkał w Wawrze. Wczoraj pojechali tam z Bolkiem przed zapadnięciem zmierzchu. Osobno przybyli chłopcy z obstawy. Na ulicy zapadał zmrok. Robiło się ciemno. - Poczekajmy jeszcze trochę - powiedział Bolek. Zapłonęły latarnie. Ich niebieskawy blask i słabo oświetlał zadrzewioną ulicę. O kilka i kroków od latarni panowały zupełne ciemności. Ulica była zupełnie pusta. O tej porządni ludzie starali się zwykle być już w domu i Bolek i Jan ukryli się w mroku. - Dobrze jest - uśmiechnął się Jan. - Latarnie nam nie przeszkodzą. - Jakbyś zgadł. - Bolek wpatrywał się j w wąską smużkę światła wydobywającego się, spod zasłony niezbyt dobrze zaciemnionego okna na pięterku. - Nie przestrzega zarządzeń swych mocodawców - wskazał ręką w kierunku domu. - Ą może to jakiś znak? - szepnął Jan. - Może czeka na kogoś i w ten sposób sygnalizuje, że jest już w domu. - Co to? - usłyszał zdławiony głos Bolka. - Spójrz tam! Jan spojrzał w kierunku wejścia do domu i poczuł, jak kolana uginają się pod nim, robią się jakieś dziwnie miękkie. Po drzwiach wiodących do wnętrza domu błądził cienki promień kieszonkowej latarki. - Cholera - syknął przez zęby - kogo niesie tu czort! Gdzie obstawa? Czyżby nie otoczyli domu. - Ludzie są tam. - Nie pora na wyjaśnienia - do niego! Szybko! Jan wyciągnął pistolet. Dotyk zimnej stali przywrócił mu spokój. Szczęk odwodzonego bezpiecznika odbił się w jego uszach echem gromu. Zaklął przez zęby mocno i siarczyście. Nagle usłyszeli ciche wołanie. Ktoś zaczął stukać do drzwi "Łysego". Nie maskowane niczym kroki chłopców z obstawy podchodzących do domu. - Zróbcie tam porządek! - rzucił w ciemność. - I uważać na drzwi. A teraz szybko... - Jest drabina - szepnął ktoś za jego uchem. - Co?
- Drabina. Można podstawić pod okno. - Tylko cicho. Dłonie były mokre od potu. Rękojeść pistoletu nie leży pewnie w ręce. Tak bardzo trudno jest się wspinać po drabinie. Krok. Jeszcze krok. Cicho. Nie skrzypi... Jeszcze chwilę. Pistolet do lewej ręki. Wytrzeć dłoń. Teraz już dobrze. Głowa znajduje się na wysokości parapetu okna. Szpicel już nie ucieknie. Żeby tylko do końca nic nie zauważył. Rama poddała się bezgłośnie. Jeszcze trochę. Skrzyp targnął powietrzem. Szpicel poruszył się w głębi pokoju. Krzyk. Wystrzał. Sypie się rozbite szkło. Za późno jednak: Jan jest już w pokoju "W imieniu Polski Podziemnej..." - zaczyna czytać wyrok. Szpicel patrzy na niego i podnosi uzbrojoną dłoń. Znowu wystrzał. Nie, nie ma czasu na odczytywanie. Trzeba zabić gada w jego legowisku. I w wykrzywioną gębę zdrajcy: Trach! Trach! Trach! Krzyknął. Krótko i przeraźliwie, żegnając się z życiem. Dobrze mu tak. I znowu: Trach! Trach! Trach! Trafiona rykoszetem żarówka nagle zgasła. - Dajcie światło! Po, podłodze zaczął ślizgać się wątły blask przyciemnionej latarki. W jego świetle Jan zobaczył "Łysego" leżącego pod ścianą i patrzącego na niego pełnym nienawiści wzrokiem. Obok leżał niepotrzebny już nikomu szturmowy Mauser. Prowokator jęknął. Na. jego ustach pokazała się krwawa piana. Sięgnął po pistolet. - Ty, draniu - warknął Jan, wytrącając kopnięciem broń z dłoni leżącego. - Masz za "Hiszpana"! Podniósł z podłogi broń i wsadził za pasek od spodni. - Przyda się nam - skwitował krótko Bolek. Po powrocie do domu Jan zasnął dopiero nad ranem. Gdy obudził się, zobaczył w oknie jasne słońce. Przez otwarte drzwi do sąsiedniego pokoju, "saloniku", jak go wszyscy nazywali, zobaczył, że przy stole siedzi Irena i cicho rozmawia z Bolkiem. Z początku rozmowa ta nie wzbudzała jego zainteresowania. Później zaczął chwytać poszczególne słowa. Zorientował się, że rozmawiają o 'najnowszych wydarzeniach w Warszawie, o łapankach i wzrastającej drożyźnie. Później siostra wspomniała coś o mężu i o kłopotach z dziećmi. Ot, takie sobie babskie sprawy, którymi żyją wszystkie kobiety bez względu na szerokość geograficzną i sytuację polityczną. Dzieci znowu chorują, a męża to wszystko nic nie obchodzi. Przez cały dzień nie ma go y domu. Rano, jak zwykle, jest w pracy, po południu wychodzi gdzieś z kolegami. Irena przypomniała sobie, że mąż wspominał jej o jakichś aresztowaniach. Nie wie jednak dokładnie kogo i gdzie aresztowali. To pewnie przez tego szpicla - pomyślał Jan. - Irena nie wie o niczym. Skąd zresztą może wiedzieć? W skrytości ducha pragnął jednak, aby siostra jego dowiedziała się o wszystkim. Wiedział, że na pewno nie potępi go. Nie można było przecież inaczej postąpić z prowokatorem. - ...Chcą nas po prostu zniszczyć. I wcale nie ukrywają tego - stwierdził Bolek. - Ktoś opowiadał mi o ostatnim wywiadzie generalnego gubernatora Franka. Na pytanie korespondenta "Volkischer Beobachter", w jaki sposób można wyjaśnić różnicę między Generalnym Gubernatorstwem a Protektoratem Czech i Moraw, Frank odpowiedział: "Może ją pan uzmysłowić sobie przy pomocy następującego umownego przykładu. W Pradze na przykład wywieszono wielkie czerwone plakaty podające do wiadomości, że tego dnia rozstrzelano siedmiu Czechów. Powiedziałem sobie wtedy: Gdybym chciał przeznaczyć po
jednym plakacie na każdych 7 rozstrzelanych Polaków, wówczas wszystkie lasy polskie razem wzięte nie wystarczyłyby na wyprodukowanie dostatecznej ilości papieru". Usłyszawszy głośne westchnienie Jan odwrócił głowę i spotkał się z oczami Ireny. Wolno, jakby we śnie, przewrócił się na bok i usłyszał cichy szept siostry: - Nie wie pan, oddał radio? Tego, co odpowiedział Bolek, nie dosłyszał. Rozmowa toczyła się dalej. Mówili teraz o niedawnych egzekucjach w Palmirach, gdzie w czerwcu 1940 roku Niemcy rozstrzelali Mieczysława Niedziałkowskiego, Macieja Rataja i wielu innych polskich działaczy politycznych. Jan ziewnął głośno i w ten sposób przerwał toczącą się rozmowę. Usiadł na łóżku i zaczął przecierać zaspane oczy. Irena wstała z krzesła i poszła do kuchni. Po chwili wróciła niosąc filiżanki i dzbanek z herbatą. - Nie ma cukru, nic na to nie poradzę. Wypij z tym, może ci będzie smakowało - podsunęła Janowi talerzyk z dwoma kawałkami chleba z kartkową marmoladą. Przekomarzali się przez chwilę. Taki sposób bycia był tradycyjny w ich rodzinie. Kochali się zresztą bardzo. Po śmierci rodziców była dla niego nie tylko najstarszą siostrą, zastępowała mu w pewnym sensie matkę. - Czy słyszeliście - spojrzała na Bolka - ostatni kawał o volksdeutschach? Nie? Zaczął opowiadać jeden z wielu dowcipów krążących wtedy po Warszawie. Irena nie znosiła volksdeutschów, ani tych, którzy wysługiwali się Niemcom. Nikt ich zresztą nie lubił w całym okupowanym kraju. W oczach ogółu społeczeństwa zasługiwali tylko na pogardę. Byli wśród nich Niemcy, mieszkający przed wojną w Polsce i posiadający polskie obywatelstwo, ale większość stanowili ludzie, którzy ze względów koniunkturalnych poczuli w swych żyłach krew "rasy panów". Wywodzili się z różnych środowisk oraz warstw społecznych i w aparacie administracyjnym wroga pełnili raczej funkcje podrzędne, pracowali zazwyczaj tam,, gdzie była potrzebna znajomość języka polskiego. Według spisu ludności z dnia 1 marca 1940 roku liczba volksdeutschów warszawskich obejmowała 5100 osób. - Na mnie już czas - Irena podniosła się z krzesła. - Dzieci czekają w domu. Bywajcie zdrowi. - Pocałowała w czoło Janka, Bolkowi podała rękę. - Niech pan z nim porozmawia, bardzo proszę. Zaledwie Irena zamknęła za sobą drzwi, Bolek spoważniał. - Musimy porozmawiać. Jan podniósł na niego oczy, w których więcej było zdziwienia niż zainteresowania. - Irena?. Bolek milczał przez chwilę stukając palcami o blat stołu. Spojrzał uważnie na Jana, uśmiechnął się i znowu, zaczął wystukiwać rytm marsza. Wreszcie odezwał się: - Nie, nie Irena. Ona nie ma nic do tego. Prosiła mnie, co prawda, bym z tobą porozmawiał, ale czasy są teraz takie, że człowiek nie słucha nawet własnego ojca. - Spojrzał z uwagą na Jana. - Znowu się denerwujesz? Jan nie zaprzeczył. Czuł się zmęczony po wczorajszych przeżyciach. Uważał, iż należy mu się odpoczynek. Miał nawet pewne plany na popołudnie. Za pół godziny powinien spotkać się z Martą. Dziś są imieniny jej ciotki, na które przyrzekła przyjść z nim. O to, by właśnie dzisiaj wcześniej mogła wyjść do domu, prosiła swego szefa, właściciela zakładu fryzjerskiego przy Świętojerskiej. Jana złości najbardziej to, że w takiej chwili Bolkowi zebrało się na rozmowę. Co powie Marta? W jaki sposób usprawiedliwi go przed ciotką? Mimo okupacji i terroru, ludzie żyją przecież także swoim prywatnym życiem. Jan mógł przedstawić Bolkowi swoje wątpliwości, ale zdawał sobie równocześnie sprawę z tego, że skoro Bolek przyszedł zaraz po wieczornej akcji, musiał mieć ważne powody. Nie podjął więc rzuconego wyzwania, wypalił jedynie z nie ukrywaną niczym złością:
- Gadaj wreszcie, o co chodzi. Jeżeli masz jakieś wątpliwości, wal od razu. Później będzie za późno. Bolek wstał z krzesła. Przeszedł się po pokoju, znowu spojrzał na Jana. - Widziałeś? - wyciągnął z bocznej kieszeni złożoną w czworo kartkę papieru, rozprostował ją i przez stół podsunął Janowi. - Czytaj! Ten wziął ją, podniósł wysoko do oczu i długo czytał poruszając ustami. Wreszcie położył papier na stole i przykrył go dłonią. - Jasna sprawa. Dobrze napisane. Bolek w milczeniu kiwnął głową. Znowu wstał z krzesła i przeszedł się po pokoju. Podszedł do etażerki z książkami i oparł o nią głowę. Przymknął oczy, miał taki zwyczaj, gdy intensywnie myślał. - Nie o to chodzi. - Mów jaśniej. - Jan wstał z krzesła, w Musimy kończyć tę rozmowę. Spieszę się. Bolesław jakby czekał na to stwierdzenie. Otworzył oczy, uśmiechnął się przepraszająco i kaszlnął zasłaniając usta dłonią. - Nigdzie nie pójdziesz. Zostaniesz w domu - stwierdził twardo. - Ty mi zabronisz? - A tak! - I zaraz poprawił: - Nie ja, organizacja. Jan zaklął cicho, spuścił głowę. Później wolno, bardzo wolno wyszedł zza stołu, skierował kroki do sąsiedniego pokoju i zaczął się szybko ubierać. - Co z tobą robić? - powiedział Bolek, patrząc za nim z wyrzutem. - My przez cały czas łamiemy sobie głowę, a on - raz, dwa i wychodzi. - Bo muszę - warknął Jan. - Marcie też się coś należy. - Marta nie ucieknie. Są teraz ważniejsze sprawy. Skoro jednak myślisz inaczej, nie mam nic więcej do powiedzenia - podniósł się z krzesła, wziął leżący na jego poręczy płaszcz i zaczął się szybko ubierać. - Kłaniaj się ode mnie Marcie! - Jesteś narwany. Zaczekaj - Jan zastąpił mu drogę. Nie chciał w taki sposób rozstawać się. Żałował już, że nie pozwolił mu dojść do słowa i szczerze powiedziawszy zachował się jak brutal. - Nie gniewaj się - głos jego brzmiał teraz przepraszająco. - Daję słowo, że nie chciałem cię obrazić. Siadaj, porozmawiamy. Bolek usiadł na stojącej obok otomanie, oparł łokcie o kolana, a podbródek o dłonie. Jan usiadł naprzeciw i podsunął przyjacielowi pudełko z papierosami. - Jesteś tak jak i ja zmęczony, nie powód to jednak, byśmy rozstali się w gniewie. Bolek drgnął. - Co masz na myśli? - Strzelanie do ludzi nie należy do przyjemności. Nawet do zdrajcy i wroga. Obydwaj mamy stargane nerwy. Należy się nam odpoczynek. Bolesław zaprzeczył ruchem głowy. - Nie zapytałeś nawet, po co przyszedłem, do ciebie. Czy myślisz, że ot, tak sobie? - Oczywiście, że nie. - Widzisz, stary - Bolesław ściszył głos - chciałem pogadać z tobą o odbiorniku radiowym. - Mówiłeś, że Irena nie ma z tym nic wspólnego - Jan niecierpliwie machnął ręką. - Ona cię o to prosiła. Bolesław żachnął się: - Daj spokój z Ireną. Prosili znajomi. IV
Stary warszawski dom na Ordynackiej, stojący w bezpośrednim sąsiedztwie cyrku. To zdaje się tu. Adres zgadza się. Mieszkanie na pierwszym piętrze, po lewej stronie. Jan naciska przycisk dzwonka. Teraz jeszcze dwa razy, ale krócej. I jeszcze jeden raz, długo. W mieszkaniu słychać jakieś kroki, czyjś przyciszony głos, prawie szept. Wreszcie drzwi otwierają się. - Pan do kogo? - stojąca na progu dziewczyna ma długie, spadające aż na ramiona jasne włosy i błękitne oczy. - Ja po jabłka od Szczepana. Dziewczyna robi mu przejście i zachęcającym gestem zaprasza do mieszkania. - Proszę dalej. Czekają na pana. - Spóźniłem się trochę - sumituje się Jan, ale dziewczyna przerywa mu w połowie zdania. - Nic nie szkodzi, zdarza się - i z poważną miną dodaje: - Rozumiem, łapanka. W tamtych latach ludzie często spóźniali się na konspiracyjne zebrania. Nie przez niedbalstwo jednak ani lekceważenie sprawy. Gdy Niemcy obstawiali ulice lub organizowali obławy, najlepiej było w ogóle nie pokazywać się na mieście. A jeśli ktoś już musiał koniecznie wyjść z domu, to starał się omijać miejsca zagrożenia lub na czas łapanki ukryć się w jakiejś bramie. Jednak tym razem Janowi w dostaniu się na Ordynacką nie przeszkodziła łapanka. Tego dnia na ulicach Warszawy było cicho. Szedł więc spokojnie ze spotkanym przypadkowo, podpitym, jak na złość, kolegą i zastanawiał się, w jaki sposób się go pozbyć, gdy nagle naprzeciwko spostrzegł patrol niemieckiej żandarmerii. Spasione gęby buldogów, na łbach hełmy, blachy na piersiach, a w łapskach pistolety maszynowe. Niemcy szli wolno, równo wystukując krok podkutymi butami. Środkowy wyprzedzał ich o pół kroku, dwaj pozostali kroczyli po obydwu stronach chodnika, spoglądając uważnie na przechodniów. Alek, bo tak miał na imię kolega, zobaczywszy ich usiłował wcisnąć ręką do wewnętrznej kieszeni marynarki i krzyknął: - Ja im pokażę, ja im, takim synom, pokażę! Jan chwycił go za przegub dłoni i z całej siły walnął pięścią lewej ręki w bark. - Milcz, idioto! Co im pokażesz? Wcześniej oni tobie... Całe zajście trwało jedynie krótką chwilę. Niemcy, przypuszczając, że to szamoczą się dwaj pijacy, przeszli spokojnie obok, ale Janowi chwila ta wydała się wiecznością. Poczuł, że opuszczają go siły fizyczne. Nogi zrobiły się miękkie, czuł, że zaraz upadnie. Przez moment szamotał się z Alkiem, ale w końcu puścił go, ten upadł na chodnik. Sam oparł się o ścianę pobliskiego domu, czekał, aż powrócą mu siły. Wreszcie przezwyciężył się, podszedł do kolegi, podniósł go i zaprowadził do domu. Od tego czasu nie utrzymywał już z nim jednak kontaktu. Warunki konspiracji nie sprzyjały bowiem znajomościom z nieodpowiedzialnymi ludźmi. Po przejściu przez przedpokój Jan wchodzi do niewielkiego pokoju. W porównaniu z jasnym światłem ulicy jest w nim zupełnie ciemno, panuje półmrok, toteż nie od razu rozróżnia twarze mężczyzn siedzących przy stole. W oczy rzuca się natomiast leżący na stole porozbierany na części pistolet typu Walther i długą lufę Parabellum, obok dwa granaty ręczne: polski i radziecki. Na skraju stołu stoi duża, czarna teczka czymś wypchana. - Jak widzisz, starzy znajomi - zaśmiał się jeden z siedzących smukły, średniego wzrostu. Cerę miał śniadą, na pierwszy rzut oka mógł uchodzić za Cygana, toteż wszyscy nazywali go "Czarnym Romanem". - Siadaj, siadaj i powiedz dlaczego się spóźniłeś. "Czarnego Romana" - Jana Fajgego, sprowadził do nich Bolek. Wcześniej spotykał się z nim na Powązkach i na Woli, gdzie w prywatnych mieszkaniach robotników "Gerlacha" Fajge prowadził zebrania szkoleniowe, ucząc ich zasad posługiwania się bronią palną i sztuki wykorzystywania materiałów wybuchowych. "Czarny Roman" od dawna był czynnym
członkiem "Spartakusa", stykał się również z "życiowcami". Kiedyś, w czasie przerwy na zajęciach szkoleniowych, Bolek powiedział Fajgemu o swych kolegach. - Co to za ludzie? - zainteresował się "Czarny Roman". - Swoi. Dzieci warszawskiej ulicy. Wychowaliśmy się razem na Starówce. Teraz rwą się do walki, nienawidzą Niemca. "Czarny Roman" obiecał, że przyjdzie ich zobaczyć. Przyszedł i został. Od tego czasu widywali się często w różnych mieszkaniach. Fajge przynosił im najnowsze wiadomości, podziemne gazetki, później zaproponował, że nauczy ich- posługiwania się bronią. Dzisiejsze zebranie było już którymś z kolei. W zasadzie dawno już opanowali sztukę rozbierania i składania pistoletów. Wiedzieli, że już niedługo zabierze ich na prawdziwe strzelanie. W rogu, obok okna, siedział Bolek i uważnie obserwował ulicę. Gdy Jan wszedł do pokoju, kiwnął mu przyjaźnie głową. - Jak leci? - Nic nowego. Spóźniłem się przez kolegę. Gdy opowiedział zebranym o swej przygodzie, "Czarny Roman" uśmiechnął się cierpko. - Tak to bywa, gdy spotka się nieodpowiedzialnego człowieka. - Po czym wstała odsunął krzesło i obszedł wokół siedzących. Znowu zbliżył się do stołu, wziął do ręki rękojeść Walthera, podniósł do góry i skierował na padające z okna światło. Później lekko dmuchnął na nią, jakby w ten sposób próbował strącić jakiś niewidzialny pyłek, położył na stole i podsunął Janowi. - Dobrze, chłopcy, dość tego. Zaczynamy. - I do Jana: - Spróbuj to złożyć. Jana zdziwiło zachowanie "Czarnego Romana". Znali się nie tylko ze spotkań na Ordynackiej. To przecież on przed akcją na konfidenta gestapo sprawdzał jego umiejętności strzeleckie. Nikt inny, tylko "Czarny Roman" wręczył mu również wtedy broń. Teraz zaś każe mu składać pistolet jak młodzikowi. Polecenie przełożonego jest jednak rozkazem. Chociaż nikt formalnie nie ogłosił tego, Jan traktował Fajgego jak swego zwierzchnika, toteż bez szemrania, szybko i sprawnie złożył podsunięty pistolet. Obok leżał magazynek z nowiutkimi, połyskującymi mosiężnym blaskiem, nabojami. Jan wsunął go do pistoletu i machinalnie odciągnął zamek, wprowadzając w ten sposób pocisk do lufy. "Czarny Roman" spieszył się. Teraz widać to już było wyraźnie. Nie spojrzał nawet na podaną przez Jana broń, tylko szybko schował ją do teczki. Po chwili Parabellum i granaty znalazły się tam także. - Jutro idziemy na strzelanie. Spotykamy się o zwykłej porze przy pętli tramwajowej na Żoliborzu. Wziął ze stołu teczkę i opuszczając uderzył mą lekko o kant stołu. W tej samej chwili rozległ się w pokoju głośny wrzask i krzyk Bolka: - O rany! - Co się stało? - Pistolet wypalił. Bolek potrząsnął zakrwawioną ręką. - Szybko, lekarza! - Cisza! - głos "Czarnego Romana" zabrzmiał jak wystrzał. W ten sposób zareagować mógł tylko dowódca. Podszedł do Bolka, obejrzał dłoń. Kula na szczęście nie uszkodziła kości, zerwała jedynie skórę z kciuka, co spowodowało ból, stało się przyczyną krwotoku, ale kalectwem nie groziło. Fajge poprosił o jodynę i bandaż. Zrobił Bolkowi prowizoryczny opatrunek i polecił, by zaraz udał się do zaufanego lekarza.
- Nic ci nie będzie, ale zastrzyk przeciwtężcowy będziesz musiał przyjąć - klepnął go po ojcowsku po ramieniu. Spojrzał na zebranych wokół młodych mężczyzn i rzekł rozkazująco: - A wy, do domu. Tylko ostrożnie. Wychodzić w odstępach i pojedynczo. Jan pierwszy skierował się do wyjścia, ale zatrzymał go w miejscu ten sam głos: - A ty dokąd? Mam z tobą jeszcze do pogadania. Kiedy zostali tylko we trzech, do pokoju wszedł młody mężczyzna, którego Fajge przedstawił krótko: - Towarzysz "Piotr" z dowództwa. "Czarny Roman" przesadził przedstawiając przybyłego jako delegata dowództwa, ponieważ grupa "życiowców", do której należał Piotr, nie miała wtedy jeszcze oficjalnego kierownictwa. Zbierali się w prywatnych mieszkaniach znajomych, jak to młodzi, w celu wymiany poglądów na nurtujące ich tematy, wspólnie studiowali wystąpienia przywódców międzynarodowego ruchu robotniczego i dzieła klasyków marksizmu. To wszystko nie interesowało jednak Jana. Ze względów konspiracyjnych nie powinno go to interesować, nie musiał wiedzieć o wszystkim. Jan miał radio, "życiowcy" od dawna bezskutecznie starali się o odbiornik. Ktoś nawet zdobył go dla nich kiedyś, ale aparat był stary i uszkodzony, brakowało podstawowych części, bez których nie można było nawet marzyć o jego naprawie. Z tych to względów nie ustawali w dalszych poszukiwaniach. Szanse jednak mieli nikłe, gdyż okupant skonfiskował wszystkie posiadane przez ludność polską aparaty radiowe i zagroził surowymi karami za ich posiadanie. Grupa "życiowców" dysponowała również powielaczem wykorzystywanym do tego czasu do powielania różnego rodzaju nalepek z hasłami propagandowymi i ulotek. "Życiowcy" rwali się do walki, chcieli robić coś więcej i do tego potrzebny był im właśnie odbiornik radiowy. Oczyma wyobraźni widzieli już dawno wydawaną przez siebie gazetkę zawierającą obok przeglądu aktualnych wydarzeń również komentarze pisane przez nich samych. O tym, że Jan pragnie przekazać komuś ukrywane przez siebie radio, powiedział kiedyś jego przyjaciel Bolek, "Czarnemu Romanowi". -v Czołem! - "Piotr" uścisnął rękę Janowi. - Ja do ciebie, podobno masz radio? Przybysz spodobał się Janowi. Choćby ze względu na to, że zwrócił się do niego tak bezpośrednio. Takim tonem mówi do swoich rówieśników najczęściej wychowanek warszawskiej ulicy. Bez niepotrzebnych ceregieli, po prostu po imieniu. - Mam. A o co chodzi? "Piotr" uśmiechnął się. Jan również wywarł na nim pozytywne wrażenie. Przypadli sobie do gustu. - ,Od razu widać, że równy z ciebie chłopak. Myślę, że dogadamy się. -. Może i równy, ale fajtłapa trochę. Student - wtrącił się do rozmowy Fajge. Sam przed wojną studiował historię na Wydziale Humanistycznym UW i ogólną sympatią darzył wszystkich studentów. Teraz jednak patrzył na Jana spod przymrużonych powiek i z politowaniem kiwał głową. - Co studiowałeś? - Nawet nie zacząłem. Wojna przeszkodziła. -Trochę jak ja. Tylko, że ja zacząłem medycynę. Poznawali się w ten sposób. Widać było, że chcą wiedzieć o sobie dużo więcej niż pozwalały na to zasady konspiracji. Żaden z nich nie zapytał jednak o nazwisko lub imię, o wspólnych znajomych, nawet o dzielnicę, w której się wychowywali. Rozstaną się jak obcy i na ulicy także nie będą się sobie kłaniać. - Dasz nam to radio? - "Piotr" podjął przerwany temat. - Może i dam - powiedział Jan, gdy nagle odezwał się Bolek. Dotychczas siedział na uboczu i nie brał udziału w rozmowie. Nowo przybyły nie interesował go. Bolała go zraniona ręka, toteż chciał jak najprędzej wyjść stąd, udać się do lekarza, wziąć jakiś środek przeciwbólowy
i położyć się spać. Chciał po prostu odpocząć w zaciszu domowym po pełnym niebezpiecznych wrażeń dniu. Przedłużająca się niepotrzebnie rozmowa męczyła go. Powiedział więc do Jana z trudem ukrywając złość: - Jak to "może"? Przecież obiecałeś je mu. - To o nim mi mówiłeś? - Właśnie o nim! - Bolek spojrzał pytająco na "Czarnego Romana", prosząc go w ten sposób o pomoc. Fajge w lot zrozumiał jego intencje. - Zanim zaczniesz robić wyrzuty Bolkowi - powiedział surowym tonem - przeproś go najpierw za zranioną ręką. O tym też później pogadamy. Teraz zaś chcę cię zapewnić, że Bolek o niczym nie wie. Powiedziałem mu jedynie to, że "Piotrowi" potrzebne jest radio. I nic więcej. Zrozum mnie - dodał wyjaśniająco - nic więcej nie mogę powiedzieć. Daję ci na to słowo. Wierzysz mi chyba? Nie mogli mu nie ufać. Był ich dowódcą i instruktorem. Przychodzili na prowadzone przez niego szkolenie bojowe, wykonywali rozkazy. O jego odwadze i połączonej z przytomnością umysłu brawurze krążyły mity w podziemnej Warszawie. "Czarny Roman" brał udział w kampanii wrześniowej w stopniu podporucznika. W bitwie pod Kutnem został ciężko ranny w płuca, ale nie chcąc dostać się do niewoli niemieckiej, uciekł ze szpitala w Radomiu. Jeżeli więc zapewniał ich, że za coś ręczy, widocznie musiało być to prawdą. - Dobrze - zgodził się Jan - kiedy i gdzie mam przynieść radio? - Może zaczniemy już jutro. Ale to trochę potrwa. Musisz rozłożyć je ma części i każdą przynosić osobno. - A będziesz umiał je złożyć? - Dam sobie radę. - Ale tam czegoś brakuje. Aparat nie jest sprawny -. przypomniał sobie Jan. - Przynieś, zobaczymy. Coś zrobimy. Uzgodnili jeszcze miejsce i czas spotkania i podali sobie ręce dla potwierdzenia zawartej transakcji. Były to bowiem czasy, dzisiaj już legendarne, kiedy podanie ręki o czymś świadczyło, stanowiło gwarancję zawartej umowy, zaufania i przyjaźni. "Czarny Roman" opuścił pokój wraz z "Piotrem". Przed wyjściem przypomniał jednak Janowi dzisiejsze zajście z pistoletem, chociaż - sam przyznał to lojalnie - również nie był bez winy. Powinien przecież sprawdzić go przed schowaniem. - Teraz ujdzie ci to na sucho, ale w przyszłości pamiętaj... - urwał, uderzył się ręką w czoło. - Cholera, ale idiota ze mnie. Delikatnie postawił teczkę na stole, otworzył ją i sprawdził Walthera. Był zabezpieczony. Po przypadkowym wystrzale, stał się ostrożny. Nie pamiętał nawet, kiedy to zrobił. Nawyk żołnierski. Jan odprowadził jeszcze Bolka do lekarza na Brzozową. Od Wisły wiał lekki wiatr, zrobiło się chłodniej. Na ulicach było cicho i spokojnie. Ostatni przechodnie chyłkiem przemykali się po nagrzanych chodnikach, by przed nastaniem godziny policyjnej być już w domu. Jan pełną piersią wciągnął powietrze. Teraz do Marty - powiedział do siebie głośno. - Cicho - zawołał "Felek", przyciskając mocno rękami trzymane na uszach słuchawki. Trwał tak przez chwilę w bezruchu, na jego twarzy malowało się jednak napięcie. Później oderwał od ucha prawą dłoń i wolno, wolniutko zaczął manipulować gałką potencjometra odbiornika. Kręcił ją to w prawo, to w lewo, aż wreszcie zatrzymał wskaźnik skali. Znowu zamarł w napięciu, znowu poprosił o ciszę, choć milczenie było tak absolutne, że słyszało się brzęczenie krążącej wokół żarówki muchy. Siedzieli tak od kilku godzin w kawalerskim pokoiku "Felka" na Kieleckiej, starając się wydobyć ze stojącego pod stołem odbiornika coś, co przypominałoby choć trochę głos ludzki. Aparat trzeszczał jednak nadal, nie poddając się żadnym zabiegom naprawczym gospodarza
mieszkania "Felka" - inżyniera Stanisława Nowickiego, ani też jego gości: "Jureczka" - Jerzego Albrechta i Irminy Płasko. Wreszcie "Jureczek" nie wytrzymał przedłużającej się ciszy, przerywanej jedynie uwagami "Felka" i stuknąwszy kilka razy trzymanym w ręku ołówkiem powiedział przyciszonym głosem: - Zostaw to, odpocznij trochę. Teraz ja spróbuję. - Cicho, mówiłem - gniewnie odburknął "Felek" i znowu przycisnął słuchawki do uszu. Nagle napięcie zniknęło z jego twarzy, ustępując miejsca zadowoleniu. - Jest, jest, słuchajcie - prawie krzyknął. Teraz mógł odpocząć, radio moskiewskie serwis informacyjny Po francusku nada dopiero za godzinę. Gwałtownym ruchem zerwał słuchawki z uszu i położył je na stole, następnie wytarł spocone z emocji dłonie o chusteczkę i spojrzał na zegarek. Dochodziła dziewiąta. O dziesiątej Moskwa rozpoczynała nadawanie serwisu nocnego w językach obcych. Nowicki znał doskonale francuski i angielski, z tych też powodów towarzysze powierzyli mu sprawę prowadzenia nasłuchu radiowego. - Rozumiecie, różnica czasu. U nich będzie już po północy - stuknął palcem w zegarek. - Kto tu tak nakopcił? W pokoju było duszno od dymu papierosowego. W okupowanym kraju obowiązywało zaciemnienie. Okna zasłaniano od zmierzchu do świtu. Oni zaciemnili je szczelnie nie tylko ze względu na zarządzenia hitlerowców. Chcieli uniknąć niepowołanych osób, ukryć się przed wzrokiem obcych. Zamknięci w odgrodzonym zasłonami od świata pokoju czuli się bezpieczniej. - Przepraszam, pozwolicie? - pytanie było jedynie retoryczne. "Felek" zgasił żarówkę i zaczął podwijać do góry wiszącą na oknie roletę. Na ulicy zapadał zmierzch, ale było jeszcze dość widno. Gdy otworzył okno, wtargnęła przez nie fala chłodnego powietrza. Siąpił drobny deszcz. Nowicki stał tam jeszcze przez chwilę, obserwując ulicę. - Ludzie pochowali się w domach - powiedział w zamyśleniu. - Gdyby to były inne czasy, na pewno słuchaliby dzienników. Wiadomości powinny być ciekawe. O tym, że w niedzielę, 22 czerwca 1941 roku Niemcy hitlerowskie napadły na Związek Radziecki, mieszkańcy Warszawy dowiedzieli się z głośników zainstalowanych na ulicach i placach miasta. Spodziewali się tego już od dawna. Dotychczasowe sukcesy hitlerowców na froncie zachodnim nie napawały bowiem optymizmem. Ludzie zaczęli coraz wyraźniej powątpiewać w możliwość szybkiego uporania się państw zachodnich z Niemcami hitlerowskimi. Wybuch wojny niemiecko-radzieckiej ożywił znowu te nadzieje. Otwarcie w bezpośredniej bliskości miasta nowego szerokiego frontu stwarzało podstawę do przypuszczeń, że Rosjanie przyśpieszą wyzwolenie Polski, gdyż oni jedynie są w stanie położyć tamę faszystowskiej nawale, a cel, jakim było ocalenie zagrożonego narodu, zjednywał walczącej Armii Czerwonej sympatię" większości mieszkańców stolicy. Tego samego dnia "życiowcy" spotkali się u jednego z towarzyszy na Dolnym Mokotowie, aby omówić treść ulotki, którą zamierzali wydać. Na wniosek obecnego na zebraniu "Marka" - Mariana Spychalskiego, reprezentującego grupę współpracujących z "życiowcami" komunistów zaakcentowano w niej konieczność połączenia walki Polaków z walką, jaką prowadzi z faszyzmem niemieckim Związek Radziecki. Dodano również w niej, że sojusz z Krajem Rad stanie się niebawem podstawą udziału w zwycięstwie również naszego narodu. Podjęto wreszcie decyzję o konieczności wydawania stałego "Biuletynu- Radiowego" opartego na informacjach uzyskanych przede wszystkim z Moskwy. - Na początek ukaże się tylko kilkadziesiąt egzemplarzy - powiedział wtedy "Jureczek". - Później postaramy się robotę rozkręcić. - Na przeszkodzie nie stoi nic - dodał Szczęsny Zamieński-Dobrowolski. - Papier i powielacz mamy. Radio także jest.- Zamieński, którego przyjaciele nazywali hrabią,
pochodził z zamożnej rodziny i nie musiał liczyć się z każdym groszem. Szczęsny był jednak żarliwym komunistą i za działalność polityczną w KZMP i "Życiu" zdołał, jeszcze przed wojną, poznać więzienie w Warszawie. W czasie okupacji zameldowany był na Chopina, pod fikcyjnym nazwiskiem, jako sublokator własnej matki. Kiedy gestapo zaczęła go poszukiwać i Niemcy przyszli po niego, Zamieński wylegitymował się przed nimi kenkartą na nazwisko Dobrowolskiego i w ten sposób uszedł cało. - "Piotr" ogromnie się ucieszy - powiedziała Irmina Płasko, wykorzystując przerwę w nasłuchu i chwilowy odpoczynek na podjęcie rozmowy. - Pamiętacie jego wystąpienia na naszym zebraniu? - Miał rację - odezwał się "Felek" - powiedział głośno tylko to, o czym wszyscy po cichu myślimy. - I przyniósł radio - dorzuciła Irma wskazując odbiornik. Aparat cały czas stał pod stołem. Był bez drewnianej obudowy. Sama tylko aparatura, którą, łatwo było ukryć w czeluściach pieca. Nowicki chował go tam zawsze, ilekroć wychodził do biura. - "Piotr" zawsze zapomina, że od trzydziestego ósmego roku obowiązują nas pewne zakazy - wtrącił się do rozmowy "Jureczek". - Ja także pragnę walczyć, zresztą, to co dotychczas robiliśmy, było również w pewnym sensie walką. Mobilizowaliśmy wokół siebie ludzi, organizowaliśmy sabotaż - oparł się o ścianę i spoglądał na nich spod przymrużonych powiek. Czyżby go nie rozumieli? Dotychczas wydawało mu się, że wszyscy stali po jego stronie. Był przecież duszą całej grupy, jej mózgiem, organizatorem i przywódcą. Aktywnie zabiegał o rozpoczęcie akcji wydawniczej. Co prawda radio przyniósł "Piotr", a postarał się o nie Jarosz. Zresztą nieważne jest, kto je przyniósł. Zdobył je ten, komu dopisało szczęście. - Nie martw się - "Felek" przerwał jego rozmyślania klepnięciem dłonią w ramię. - Fajge już dawno szkoli naszych ludzi, będziemy jeszcze walczyć. Wszystko jednak musi dojrzeć do odpowiedniej chwili, do momentu, gdy nasza walka będzie rzeczywiście potrzebna, kiedy będzie miała szanse realnie przybliżyć dzień zwycięstwa. Teraz jednak musimy posłuchać radia. - Zamknął okno, spuścił zasłonę. W słuchawkach znowu rozległy się trzaski. Stopniowo jednak melodyjny głos lektora zaczął się przez nie przebijać. Nowicki słuchał podekscytowany, tłumacząc jednocześnie przyjaciołom tekst orędzia z Moskwy, w którym proklamowano wielką wojną przeciwko hitlerowskiemu najazdowi. W czterdzieści osiem godzin później, w dniu 24 czerwca, ukazał się pierwszy numer "Biuletynu Radiowego". Od tego czasu redagowane przez "Felka" pismo ukazywało się dwa razy w tygodniu, we wtorki i piątki, z wzorową, jeśli zważyć ogromne trudności techniczne i konspiracją, punktualnością. "Marek" - Marian Spychalski, napisze po latach o "Biuletynie Radiowym" w swoich wspomnieniach pt,: "Początek walki": "W Biuletynie zamieszczaliśmy komunikaty informacyjne z pól walk, głównie z frontu wschodniego, a także wiadomości z kraju i ze świata. Materiał uzyskiwaliśmy z nasłuchu dzienników radia moskiewskiego, a później rozgłośni imienia Tadeusza Kościuszki, która rozpoczęła działalność w sierpniu 1941roku". I kilka wierszy niżej: "Nasze pismo rychło zdobyło sobie popularność wśród wszystkich niemal grup i organizacji kierowanych przez komunistów na terenie Warszawy oraz na- prowincji. Równocześnie rosło znaczenie i wpływ naszej grupy, którą zaczęto nazywać biuletynowcami albo grupą biuletynowców. Przystąpili do nas Franciszek Łęczycki, były działacz SDKPiL oraz KPP, i Włodzimierz Dąbrowski, również działacz tych samych partii politycznych".
"Biuletynowcy" zdecydowanie dążyli do zjednoczenia wszystkich sił narodu na platformie wspólnej walki z hitlerowcami. Przeciwstawiając się koncepcji bierności i przedstawiając trudności Armii Czerwonej w walce ze wspólnym wrogiem kładli szczególny akcent na znaczenie tej walki dla wyzwolenia Polski. W dwudziestym numerze "Biuletynu Radiowego" z dnia 29 sierpnia 1941 roku pisali na ten temat w taki sposób: "Wynik tej walki w ogromnej mierze zależy od nas. Wymaga ona bowiem czynnego naszego poparcia. W tej decydującej dla naszego narodu chwili nie zabrakło w Polsce, niestety, reakcyjnych i zbankrutowanych polityków, którzy ośmielają się wzywać do bierności, tłumiąc naturalny pęd mas do akcji dywersyjno-sabotażowych, a wszystko to pod pretekstem niebezpieczeństwa komunistycznego interesów polskiej racji stanu... Kto zwalcza dziś czynną walkę mas, ten bierze na siebie odpowiedzialność za krew naszych braci, walczących o wolność... Wspólny front całego narodu przeciw śmiertelnemu wrogowi -hitlerowskiej okupacji, czynna walka o niepodległość, dywersja, sabotaż, dezorganizacja produkcji - oto zadania, które rozumieją dziś masy i które realizowane będą bezwzględnie, przyspieszając chwilą wyzwolenia. W podobny sposób rozumowali nie tylko oni. "Biuletynowcy" od samego początku istnienia grupy utrzymywali ścisłe kontakty nie tylko z nielegalnymi organizacjami rewolucyjnej młodzieży, ale również z licznymi grupami starych komunistów - członków SDKPiL i KPP, działaczy związków zawodowych, później skupili się w Stowarzyszeniu Przyjaciół ZSRR, Rewolucyjnych Radach Robotniczo-Chłopskich "Młot i Sierp" i grupą "Barykada Wolności".Ze "Spartakusem" związany był w początkach działalności Jan" Fajge, Hanna Szapiro, Zbigniew Dłubak. Inny z "biuletynowców", Wacław Poterański, powiązany był z grupą kapepowców działających na Woli, Marta Tarłowska miała pod opieką koła młodzieży robotniczej na Ochocie i Okęciu, a mieszkająca na Marymoncie Halina Szparowska utrzymywała kontakt z działającą tam grupą dawnych członków KPP związanych ze Stowarzyszeniem Przyjaciół ZSRR, którym przewodził szewc Pikulski. Kontakt z Franciszkiem Łęczyckim, który pracował jako magazynier na budowie, nawiązał za pośrednictwem Marii Kuzańskiej, Jerzy Albrecht. Ogromny wpływ na kształtowanie świadomości klasowej "biuletynowców" wywarła również ścisła współpraca z .grupą inteligencji lewicowej, skupionej wokół Mariana Spychalskiego. Bliskim przyjacielem i współpracownikiem przyszłego marszałka Polski był Stanisław Nowicki - "Felek" i Zygmunt Jarosz, który przez pewien czas mieszkał nawet u "Marka" w jego mieszkaniu na Żoliborzu. "Jureczek", szef grupy, związany był z Marianem Spychalskim przez swego brata inżyniera Stanisława Albrechta zatrudnionego w tym czasie, tak jak i "Marek" w Wydziale Planowania Miasta przy Zarządzie Miejskim miasta stołecznego Warszawy. Kiedy w końcu czerwca doszło do zebrania w mieszkaniu Marii i Dariusza Woźniakowskich przy ulicy Glogera, nie mieli kłopotów z wyborem przywódców. - Do władz proponuję "Jureczka" - powiedział Franciszek Łęczycki. Głos jego liczył się, miał swoją wagę. Łęczycki posiadał doświadczenie starego kapepowca, stąd jego moralne poparcie stanowiło bardzo wiele. "Jureczek" zaczął się krygować. Mówił, że są inni towarzysze, bardziej od niego doświadczeni, mający większy niż on autorytet, są przedstawiciele grup robotniczych oraz -pracowników "Społem". Przyszedł też "Marek" i jego przyjaciele. Owszem "Jureczek" -nie odżegnywał się od współpracy, ale przewodzić nie chciał. Twierdził, że jest na to za młody. Są według niego bardziej godni towarzysze, jak choćby towarzysz Łęczycki. Wszyscy przy klasnęli. Łęczycki wstał z krzesła. Próbował przedstawić swe wątpliwości, na temat tego, czy udźwignie ciężar przewodzenia, ale ostatecznie zgodził się. W końcu ktoś przecież musi stanąć na czele. Tak jak w wojsku. W czasie wojny najstarszy stopniem obejmuje
dowództwo. Teraz jest wojna i on był najstarszy partyjnym stażem. Skoro zaproponowali go, muszą mieć także zaufanie. Mówi więc zmęczonym drżącym głosem, z którego przebija wzruszenie: - - Dziękuję za zaufanie, przyjaciele. Postaram się nie zawieść. Przyjmuję. - Nagle uświadamia sobie, że zebrani zapomnieli zupełnie o wysuniętej przez niego kandydaturze, podnosi więc rękę do góry i dodaje: - Ale razem z "Jureczkiem", kto jest za jego kandydaturą? Tego wieczoru do kierowniczej trójki "biuletynowców" wybrany został jeszcze Stefan Buczyński. Wracając we wspomnieniach do tego historycznego zebrania, Marian Spychalski napisze w swym "Początku walki": "Podsumowałem dyskusję na tym zebraniu i powiedziałem, że dotychczasowe formy oporu przeciw gwałtom i przemocy hitleryzmu już nie wystarczają. Nadszedł sprzyjający moment do rozpoczęcia czynnej, w miarę możliwości zbrojnej, walki z okupantem. Są to zmagania o wolność Polski, wolność całego narodu. Na polską klasę robotniczą, jej przodujących działaczy, spada obowiązek prowadzenia i kierowania tą walką. Trzeba znaleźć nowe formy organizacyjne, wokół haseł zdecydowanego oporu należy skupić szerokie masy narodu. Naszym najbliższym zadaniem jest zmienić żywiołowy sabotaż, stosowany szeroko przez wszystkie warstwy społeczeństwa, w zorganizowaną dywersję, potem natomiast szybko przejść do wyższych form ataku, do walki zbrojnej". VI SS-oberscharfuhrer August Geist spotkał się ze "Smukłym" w jednej z podwarszawskich miejscowości letniskowych. Wysłannik wywiadu niemieckiego wysłuchał krótkiego sprawozdania swego agenta działającego wśród Polaków pod maską uczciwego patrioty, ba, człowieka nienawidzącego najeźdźców nie tylko ze względu na przynależność do napadniętego i uciskanego narodu, lecz także z przyczyn natury osobistej, ponieważ - opowiadał to wszystkim nawet nie proszony - Niemcy wymordowali mu jakoby na Pomorzu całą rodziną. On zaś sam uciekł rzekomo z Bydgoszczy i zamieszkał w Warszawie pod fałszywym nazwiskiem. Początkowo mieszkał kątem u przypadkowo poznanych ludzi, którzy w naiwności serca szczerze mu współczuli. Razem z nimi "głodował", razem z innymi przeklinał okupanta. Później powiedział swoim gospodarzom, że zajął się szmuglem. Wyjeżdżał na wieś i rzeczywiście wracał z towarem, który pomagali mu sprzedawać. W głodzonej przez hitlerowców Warszawie nietrudno było bowiem o kupca na jaja, mięso lub słoninę. To było zrozumiałe, w tamtych czasach nikt o to do niego nie mógł mieć pretensji. Wtedy już miał pieniądze, mógł się porządnie ubrać i wynająć nowe samodzielne mieszkanie. Ta nagła zmiana jego sytuacji nikogo nie zdziwiła. Na szmuglu, na nielegalnym handlu, ludzie dochodzili wtedy do prawdziwej fortuny. SS-oberscharführer Geisit umie panować nad sobą w rozmowie z takimi typami. Chłodne palce jego ręki tkwią w tej chwili spokojnie w kieszeni spodni. Te palce nie ściskają kolby karabinu. Czasami tylko pejcz. Jak wtedy, gdy pierwszy raz doszło do rozmowy ze "Smukłym". Złapali go zupełnie przypadkowo, nikt nie zastawiał na niego pułapki, wzięli na ulicy w czasie łapanki i przywieźli na Skaryszewską. "Smukły" miał przy sobie jakąś ulotkę. Znaleźli ją i dostarczyli Geistowi. - Skąd to masz? - zapytał wtedy "Smukłego". Polak zaczął coś kręcić, ale Niemiec nie miał zamiaru prosić go dłużej o zeznanie. Wziął do ręki leżący na stole pejcz i chlasnął go nim w twarz. - Będziesz mówił? Geist widział już w życiu niejedno. Widział ludzi, którzy z pozoru odważni i silni załamywali się pod wpływem tortury. Wiedział, w jaki sposób trzeba rozmawiać z nimi. Jeszcze raz świsnął bat, teraz celował w podbrzusze.
- Będę, będę... - szeptał "Smukły" ocierając krew ze zmasakrowanej twarzy. - Co pan chce wiedzieć? -- W porządku - spokojnie powiedział Geist proszę siąść i napić się wody. Proszę poczęstować się papierosem. Teraz "Smukły" stoi przed nim i wie, że Geist potrafi być również wesołym kompanem do zabawy, dowcipny w rozmowie. Pamięta jednak również o tamtym biciu, a także o tym, że za plecami tego hitlerowca stoi, cała niezwyciężona, jak dotychczas, niemiecka machina wojenna. Świadomość własnej niemocy i to tkwiące głęboko pod skórą przekonanie o potędze faszystów sprawia, że w rękach SS-oberscharführera staje się miękki jak szmata. Wykrzywiając twarz w służalczym uśmiechu podaje Geistowi małe kartki papieru. - Widziałem już te ulotki - mówi Niemiec. - Rozrzucali je na Pierwszego Maja przed koszarami na Karolkowej i przed szpitalem wojskowym na Dworskiej. - Bierze do ręki jedną z nich i głośno czyta:"Hitler ist Krieg - Krieg ist Not - Nieder mit Hitler!" - A to pan zna? - "Smukły" podaje Geistowi podniszczone arkusiki, na których gęsto, bez odstępów, pisany tekst, nie dość wyraźnie został odbity przez powielacz. - Co to jest? "Smukły" zaczyna odczuwać radość z sukcesu. Niemiec nie wie o niczym, nie widział jeszcze "Biuletynu Radiowego". Mimo że Geist wiele lat spędził w tym kraju, mimo iż doskonale włada polskim językiem, bez niego sobie nie poradzi. "Smukły" mocno bowiem tkwi w polskim środowisku, umiał zaskarbić sobie jego zaufanie. Mógłby więc niejedno powiedzieć dziś hitlerowcowi. Mógłby, ale nie powie, nie chce. Musi przecież być przygotowany do następnego spotkania, na którym powie trochę więcej. W drobnych dawkach będzie dozował zdobyte informacje, tak jak lekarstwo do oczu, kropla po kropli. Trzeba możliwie dużo wyciągnąć z tego szwaba, ma pieniądze, niech płaci. Ponieważ jednak "Smukły" nie jest zbyt odważny, kurczy się wewnętrznie i cicho mówi: - Może wypijemy po kieliszku? Niemiec przerywa na chwilę czytanie, podnosi na niego zimne oczy i odpowiada niecierpliwie: - Możemy, ale tylko po jednym. . Gdy kelner postawił na stole kieliszki i kłaniając się odszedł, Geist przez stolik pochylił się ku "Smukłemu" i ściszając głos zadał pytanie: - Gdzie pan to zdobył? - Mówiłem panu, w Warszawie. Geist zezłościł się. - O tym wiem i bez pana - uderzył z wściekłością otwartą I dłonią w stolik. - Możemy inaczej porozmawiać, wie pan dobrze o tym. Ta niedwuznaczna aluzja przypomniała "Smukłemu", kto tu jest panem sytuacji. Jeżeli przypomniał mu tamto bicie, znaczy to, że jest zdenerwowany. Ale zapłaci mi za to - pomyślał - już ja z niego wyciągnę pieniądze - i powiedział siląc się na uśmiech: - Dowiem się, proszę pana. Wie pan jednak, że będzie to kosztowało... - Znowu pieniądze, mało pan dostaje? - przerwał mu gestapowiec. "Smukły" nie chciał przeciągać struny, znał tamtego zbyt dobrze i wiedział z własnego doświadczenia, że w każdej chwili Geist może przestać panować nad sobą. - Przepraszam, nie pozwolił mi pan powiedzieć. To, panie oberscharführer, zajmie mi trochę czasu. Na razie nic więcej nie wiem. Nie powiedział jednak całej prawdy. Ze względu na nowo zaistniałą sytuację, bał się wszystkiego powiedzieć. Znał bowiem metody tego drania, pamiętał, iż potrafił stosować wyszukane tortury, gdy chciał wymusić zeznanie. Pod ich wpływem nawet najbardziej twardy człowiek musiał się załamać. Jego również zmusił do mówienia, nakłonił do kolaboracji za pomocą bata. Bat, co tam bat, to fraszka w porównaniu z torturą wiszenia na ścianie, na wykręconych do tyłu rękach przez kilka godzin. A w przerwach bicie. Bicie od stóp aż do głowy i od głowy do stóp. Systematycznie, z prawdziwie niemiecką dokładnością bije się
całe ciało, centymetr po centymetrze. Gdy ofiara z bólu traci przytomność, ocuci ją wiadro zimnej wody. I znowu bicie. Gdyby tak dowiedział się o Wandzie, gdyby dostał ją w swoje łapska, kto wie, jakie tortury zastosowałby, aby wydobyć zeznania. "Smukły" kocha się w Wandzie, jej los nie jest mu więc obojętny, nie chce jej szkodzić. Wanda mieszkała na Powązkowskiej. W ubiegły poniedziałek był u niej. Rodziców nie zastał w domu. Początkowo żałował tego trochę, wspólne mieszkanie w jednym pokoju zbliżało go szczególnie do starego. Otworzyła mu drzwi ona sama. - O, pan Jureczek, proszę, proszę, dawno pana nie widziałam. Co się z panem dzieje? Zaprosiła go do pokoju, sama zaś poszła do kuchni nastawić herbatę. "Smukły" z przyzwyczajenia usiadł na kanapie, na której spał przez tyle czasu, gdy mieszkał jako sublokator u rodziców Wandy na początku okupacji i odruchowo zaczął poprawiać kolorowy jasiek na niej leżący. Wyciągnął rękę i zdębiał z wrażenia. Pod poduszką tkwił plik gęsto zadrukowanych kartek papieru. Spojrzał uważnie - radio Moskwa, radio Londyn, informacje z frontów, wiadomości o sytuacji w kraju. Na samej górze tytuł: "Biuletyn Radiowy", wybity dużą maszynową czcionką, obok podany jest numer i trochę dalej-data. - Skąd to panna Wanda ma? - rzucił, niby obojętnie, pytanie wchodzącej do pokoju dziewczynie. Wzruszyła ramionami. - Pan o to pyta? - Źle mnie panna Wanda zrozumiała. Nie pytałem wcale, gdzie to pani dostała. Radzę jednak wystrzegać się tych ludzi. To są komuniści. Ja komunistów nie lubię. Widzi panna Wanda - wskazał na hasło widniejące pod samym tytułem: "Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się". - Myśli pan? - Nie jestem taki naiwny jak panna Wanda. W "Biuletynie" przeważają wiadomości z Moskwy, a Moskwy słuchają komuniści. - Nie tylko - zaoponowała dziewczyna. - Ojciec wcale nie jest komunistą, a czyta go stale od deski do deski. Rosjanie walczą teraz Z Niemcami i to nas z nimi łączy. - Wierzy pani w rychłe zakończenie wojny? - Nie, natomiast wierzę, że wcześniej czyi później Rosjanie dadzą szwabom łupnia, jak dali Napoleonowi. "Smukły" poczuł, że cierpnie mu skóra, a włosy stają na głowie. Niezachwiana wiara tej dziewczyny w klęskę Niemców zmąciła nagle jego spokój. Co prawda biciem i torturami zmusili go służyć okupantowi, ale przecież w końcu nie miał im tego tak bardzo za złe. Uważał, że takie jest prawo zwycięzcy. Słabsi są powołani do tego, by służyć silniejszym, by spełniać ich zachcianki. "Smukły" miał zamiar odpocząć po wojnie. Niemcy płacili mu nieźle. Za pieniądze, które miał, już dzisiaj mógłby sobie kupić jakiś sklep. Mógłby handlować spokojnie i robić jeszcze większe pieniądze. Ale nie może kupić, mocodawcy nie pozwalają mu na to. Bogacącymi się na nieszczęściu innych Polacy gardzą. On z Polakami musi żyć w zgodzie, żeby ich móc szpiclować. Niczym nie może się więc wyróżniać. Sklep kupi sobie zatem po wojnie i ożeni się z Wandą. Oczyma wyobraźni widział już ją królującą za ladą kasy - rozmarzył się. Wanda właśnie mówiła, że po wojnie tacy jak on zawisną na stryczku. Myśl ta przeraża go, napawa niepokojem. - Co się panu stało? Co panu, co panu? - zaniepokojona szarpie go za ramię. "Smukły" opanował niemoc całym wysiłkiem woli i poprosił o szklankę wody. W oczach dziewczyny zyskał znacznie, urósł do rangi bohatera, gdy opowiedział jej o swym udziale w walce z Niemcami,' przedstawił jej fikcyjny obraz stworzony we własnej skołatanej myślami głowie. Chwilowe zaś omdlenie - wytłumaczył jej - spowodowane zostało całkowitym wyczerpaniem organizmu odżywianego jedynie chlebem i marmoladą z przydziałów kartkowych. Wandę opowieść ta wzruszyła bardzo, nabrała do niego zaufania i opowiedziała mu trochę o swojej działalności.
Wszystko zaczęło się od podróży do Białej Podlaskiej. W przypadkowej rozmowie Wanda powiedziała koleżance, z którą znały się długo, że wybiera się do rodziny. Wtedy tamta zaryzykowała i zapytała ją, czy przy okazji nie będzie mogła zabrać ze sobą paczki z nielegalną literaturą i rozdać ją wśród znajomych. Po krótkim wahaniu zgodziła się. Nie takie rzeczy przewozili wtedy Polacy w pociągach. W taki to sposób zaczęła się jej praca w kolportażu. W pociągu panował ogromny tłok. Człowiek przy człowieku, ciasno i brud, zaduch i odór dawno nie mytych ciał. Stłoczeni ludzie wymyślali sobie ciągle i kłócili się nieustannie. Na jakiejś stacji Niemcy wygarnęli szmuglerów. Wanda bała się .okropnie, ale jakoś udało się jej szczęśliwie dojechać. Niepozorna paczka, jaką przy sobie miała, nie zaniepokoiła żandarmów zajętych przeszukiwaniem tobołów i dużych walizek. Kiedy ponownie spotkała koleżankę, sama już poprosiła o następną porcję "Biuletynu", który zamierzała rozprowadzić w Warszawie. Od tego czasu dwa razy w tygodniu spotykały się na ulicy, w ściśle oznaczonym miejscu i godzinie, gdzie odbierała wcześniej przygotowaną paczkę. Organizacja, w której działała, nie miała zbyt wielu lokali, a te, którymi dysponowała, ukrywane były starannie przed wzrokiem osób niepowołanych. Taka forma kontaktu nie wpływała zresztą ujemnie na całokształt pracy, "Biuletyn" bowiem rozprowadzany był w zasadzie w samej Warszawie. "Biuletyn" wrzucano także do skrzynek listowych, bez specjalnego adresata, ot tak, na chybił trafił. Rozpowszechniano również ulotki, które wkładano wraz z gazetkami do wiszących w szatni ubrań wyjściowych robotników zatrudnionych w zakładach przemysłowych pracujących na potrzeby wroga. "Powolna praca niewolę skraca", "Śmierć niemieckim okupantom", "Czynna walka z zaborcą jest najlepszą gwarancją wyzwolenia Polski" - głosiły apele "biuletynowców" nawołujące do sabotażu i oporu. Szefem kolportażu była "Hanka". Przyjazna i uczynna wobec ludzi, wiedziała wiele o ich kłopotach osobistych, na ile mogła, starała się im pomagać. Wanda spytała kiedyś "Hankę", czy ta nie obawia się surowej kary ze strony Niemców za to wszystko, co robi. Przecież gestapo nie patyczkuje się z uwięzionymi, stosuje różnego rodzaju tortury. Wanda bała się o siebie ogromnie i czekała, że z ust tamtej padną słowa otuchy. Ale myliła się. "Hanka" nie próbowała nawet zlekceważyć sytuacji, wcale nie ukrywała, że lęka się tortury tak samo, jak wszyscy normalni ludzie obdarzeni odrobiną wyobraźni. Twierdziła, że nie ma człowieka pozbawionego uczucia strachu, lęku i przerażenia. Drżała na myśl o przesłuchaniach, ale uważała, że nie ma innej drogi. W obliczu śmierci grożącej z każdej strony pozostała nam walka dająca szansą przeżycia - mówiła. Los jednostki nie jest istotny, kiedy jest zagrożony byt narodu. Obronić naród można jedynie przez przyśpieszenie klęski wroga, a tego nie da się osiągnąć bez walki. - Najlepiej nie dać się wziąć żywcem. Niemcy i tak nie oszczędzą. Wanda bardzo przeżyła tę rozmowę. Opowiedziała o tym wszystkim panu Jureczkowi, ponieważ chciała go przekonać o swej sympatii do niego i o tym, że bardzo go rozumie. - Widocznie pan Jureczek przeżył coś okropnego. I to zasłabnięcie właśnie z tej przyczyny - uśmiechnęła się do niego i lekko pogłaskała po dłoni. To delikatne muśnięcie jej palców "Smukły" odczuł w tej chwili ponownie ze zdwojoną siłą. Patrzy na Geista i zacina się w sobie. Nie, nie odda mu Wandy, nic nie powie, choćby go tamten nawet bił. Niemiec nie myśli jednak o biciu. Patrzy zimno na "Smukłego" i mówi po namyśle: - Dobrze, daję panu na przeprowadzenie wywiadu cały tydzień. Jeżeli niczego pan się nie dowie, będziemy musieli zastosować inne metody. Rozumie pan? - wstaje z krzesła i kiwa "Smukłemu" głową na odchodne. Szpicel milczy. Wie, że ]ego odpowiedź nie bardzo podobałaby się SS-oberscharführerowi. Szpicel także czasami może mieć ludzkie odruchy.
VII Po całodziennej pracy w Społecznym Przedsiębiorstwie Budowlanym, w kuchni odbudowanego gmachu Państwowego Zakładu Ubezpieczeń przy ulicy Kopernika, "Hanka" jest zmęczona. Pragnie przez chwilę odpocząć, wyciągnąć się na łóżku w swoim pokoju sublokatorskim przy ulicy Mokotowskiej i choćby przez chwilę pomyśleć o domu. Nie, własnego domu "Hanka" od dawna już nie ma. Ten pokój jest tylko przelotnym lokum, w którym śpi i pracuje, gdzie przychodzą przyjaciele, ale w każdej chwili może stąd odejść bez żalu. W domu rodzinnym przy alei 3 Mają krzątała się matka, był również ojciec. Oni tworzyli ciepłą atmosferę domu. Teraz "Hanka" jest sama, nie ma nikogo. Matkę straciła jeszcze w 1937 roku, ojciec, stary już dzisiaj i bezradny człowiek, ukrywa się teraz pod Warszawą pod przybranym nazwiskiem Bolesława Sadowskiego. Tak, dawno już nie ma rodzinnego domu. Pozostała jedynie nieustanna troska o byt własny, o zabezpieczenie potrzeb starego ojca. Pracowała w świetlicy na Rakowcu, ale świetlicą także musiała porzucić. Zbyt dobrze ją tam znali, pamiętali prawdziwe nazwisko. Wiedzieli o jej przekonaniach. Długo tułała się po znajomych, dobrze się stało, że wreszcie dostała tą pracą. Może chociaż na życie zarobić. Ktoś stuka do drzwi. Przed wieczorem miała przyjść Irmina Płasko. To zapewne ona. Biedna, schorowana dziewczyna, była studentka. W trzydziestym dziewiątym odłamek pocisku utkwił jej głęboko w biodrze. Prawie dwa lata trwały jej zmagania z chorobą, dziś chodzi, ale z usztywnioną nogą. Mimo to nie pozostaje w tyle, aktywnie działa w grupie "biuletynowców"; bierze udział w ulicznym nalepianiu, zajmuje się kolportażem. Dzisiaj mają wspólnie powielać ,.Biuletyn Radiowy", przyjdzie jeszcze Stanisław Nowicki i Jerzy Albrecht. - To ty, Irminko? Zaraz otworzą. Tak bardzo nie chce się jej podnieść z łóżka, całe ciało ma obolałe. Nawet nogi popuchły jej w kostkach. Dzień dzisiejszy był niezwykle wypełniony bieganiem po Warszawie w różnych sprawach. - Chwileczką, zaraz otworzą, Irminko, bądź cierpliwa. - Myślałam, że coś się stało - witają się. Irmina jest jakaś dziwnie przygnębiona. To prawda, że obecna sytuacja nie nastraja optymistycznie. Faszystowska machina wojenna bez przerwy prze na wschód. Tysiące jeńców radzieckich wiozą Niemcy przez terytorium Polski do obozów zagłady. Ich sukcesy budzą grozą nawet najbardziej^ odpornych na propagandę wroga ludzi. W Polsce także rozpasał się hitlerowski terror, głód stał się zjawiskiem powszechnym. Tylko nieliczni żyją w dostatku, dochodzą nawet do majątków, bogacąc się na nielegalnym handlu lub na spekulacji. - Trzeba zrobić wszystko, aby przyśpieszyć dzień klęski wroga - mówi "Hanka". - Tylko zjednoczenie wszystkich sił lewicy może stać się groźne dla okupanta. - Uspokój się, "Haniu". Przyjdzie "Jureczek", pogadamy. Oni także myślą o tym samym. "Oni" to oczywiście trójka przywódcza grupy "biuletynowców", która od dawna nawiązuje kontakty i dąży do współpracy z innymi ugrupowaniami lewicowymi, działającymi w Warszawie w celu stworzenia jednolitego wspólnego frontu do walki z okupantem. "Hanka" także dobrze wie o tym. W grupie podobnie myślących przyjaciół nie ma żadnych tajemnic. Od wiosny 1940 roku działała w Warszawie i niektórych ośrodkach prowincjonalnych okupowanego kraju organizacja Rewolucyjnych Rad Robotniczo-Chłopskich, której członków, od wydawanego przez nią pisma "Młot i Sierp", zaczęto nazywać "młotowcami". Powstała na bazie przedwojennego Związku Zawodowego Transportowców. Za swój