ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 179 435
  • Obserwuję940
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 254 243

Nie dotykaj mnie - Lowell Elizabeth

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Nie dotykaj mnie - Lowell Elizabeth.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK L Lowell Elizabeth Nowy folder
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 124 osób, 88 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 127 stron)

Nie dotykaj mnie PrzełoŜył Lechosław Polak Da Capo Wydawnictwo Da Capo Warszawa 1996

Copyright © 1984 by Ann Maxwell 1 Redaktor Krystyna Borowiecka Wydanie I ISBN 7157- 011-2 Printed in Germany by ELSNERDRUCK - BERLIN Kiedy zadzwonił telefon, Alana poczuła prawie ulgę. Nie spała juŜ, chociaŜ dopiero zbliŜał się świt. Odkąd wróciła z Broken Mountain, sypiała bardzo niewiele i nigdy spokojnie. Odkopując na bok splątane prześcieradła Alana odwróciła się do telefonu. Było zbyt wcześnie, Ŝeby ktokolwiek ze znajomych z Zachodniego WybrzeŜa był juŜ na nogach. To znaczyło, Ŝe dzwoni prawdopodobnie jej brat z Wyoming, Ŝeby spytać, jak się czuje. Dzwoni, Ŝeby sprawdzić, czy przypomniała sobie, co się wydarzyło na Broken Mountain. - Halo? - powiedziała starając się, by jej głos zabrzmiał spokojnie. - Siostrzyczko? To ty? - Cześć, Bob. Jak się miewa Merry? - Liczy tygodnie do lutego — odparł Bob ze śmiechem. — Jak zgrubieje jeszcze bardziej, wstawimy ją do boksu z klaczami zarodowymi. Alana uśmiechnęła się na myśl o drobnej, jasnowłosej Merry wciśniętej do jednego z ogrzewanych boksów, które Bob urządził dla swoich najcenniejszych klaczy. - Lepiej, Ŝeby Merry nie słyszała, jak mówisz takie rzeczy - ostrzegła Alana. - Do diabła, sama to wymyśliła. - Bob umilkł, a po chwili odezwał się: — Siostrzyczko? 5

ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE Alana zacisnęła dłoń na słuchawce. Słyszała juŜ nieraz ten ton, jakim mały braciszek przymila się do duŜej siostry. Czegoś od niej chciał. - Kiedy przyjedziesz do domu? - spytał wprost. Serce Alany zaczęło bić za szybko. Nie wiedziała, jak powiedzieć bratu, Ŝe przeraŜa ją myśl o powrocie na farmę, gdzie Broken Mountain wznosi się stromo spowita w lodowatą ciemność. Przed ostatnią wyprawą na Broken Mountain Alana uwielbiała farmę, góry, ciszę, wzgórza i kłębiące się ponad głową chmury. Uwielbiała wspomnienia o Rafaelu Winterze. Rafę odbijał się w kaŜdym jeziorze, w kaŜdym zapachu lasu, we wschodach i zachodach słońca szybującego nad ziemią niczym ognista kula, w zawodzących harmoniach wiatru, brzmiących echem melodii, które Rafę grał na swojej harmonijce. Alana kochała tę okolicę tym bardziej, Ŝe ona i Rafę stanowili jej część - kochankowie zawieszeni między niebem a górami, piękniejszymi od nich, wiecznotrwałymi, spalającymi się w słońcu. Teraz jednak góry te napawały Alanę przeraŜeniem. Teraz wspomnienia o Rafaelu były niczym kruchy, izolujący pancerz, którym odgrodziła się od rzeczywistości jak barwami świtu, w nadziei, Ŝe odpędzi przeraŜenie i mrok, które wypełzały z otchłani tych sześciu brakujących dni. - Ja nie... - zaczęła. - Rozmawiałem z twoim agentem - przerwał wesoło Bob. -Powiedział, Ŝe odmówiłaś jakichkolwiek koncertów i nie chcesz nawet spojrzeć na piosenki, które ci przysyła. - Tak, ale... Bob ciągnął dalej. - Więc mi nie mów, jaka to jesteś zajęta. Jeśli znów piszesz piosenki, to moŜesz je równie dobrze pisać tutaj. Nawet lepiej. Zawsze najlepsze rzeczy tworzyłaś tutaj. Alana z wysiłkiem rozluźniła uścisk dłoni na słuchawce. Nie miała więcej wymówek, więc nie odezwała się. - Siostrzyczko? Potrzebuję cię tutaj. - Bob, nie sądzę... — zaczęła. Potem głos jej się załamał. - Nie mów nie - poprosił z naciskiem Bob. - Jeszcze nawet nie wiesz, czego od ciebie chcę. A ty nie wiesz, czego ja chcę, pomyślała buntowniczo. Nigdy nawet nie spytałeś, czy ja czegoś chcę. Słowa te nie wyszły z ust Alany, pozostały milczącym woła- niem i chociaŜ odbijały się echem w jej głowie, uznała, Ŝe jest niesprawiedliwa. Tego, co było jej potrzebne, nie mógł dać jej Bob. Potrzebowała ciepła i wsparcia, poczucia bezpieczeństwa i nieugiętej siły męŜczyzny, który odgrodziłby ją od otchłani, który chroniłby ją, dopóki nie dowie się, co się wydarzyło, i nie będzie mogła znów sama się chronić. Potrzebowała miłości zamiast przeraŜenia. Potrzebowała snu, który odpędziłby koszmar. Potrzebowała Rafaela Wintera. Jednak Rafę stanowił tylko sen. Koszmar zaś był prawdziwy. Z głębokim westchnieniem Alana zebrała się w sobie i po- stanowiła Ŝyć w tym nowym świecie tak, jak zawsze Ŝyła. Sama, polegając tylko na sobie. Robiła to wcześniej wiele razy - głębokie westchnienie i postanowienie, Ŝe poradzi sobie jak najlepiej z tym, co ma, bez względu na to, jak nieznaczne się to wydawało. Wówczas koszmar spadł na nią jak burza. - Czego chcesz? - spytała cicho Alana. - Wiesz, Ŝe zawsze mieliśmy na farmie problemy z forsą — odparł szybko Bob. - Jak to mówią, ziemia Ucha. Więc wpadliśmy z Merry na pomysł z obsługą klientów z klasą, naprawdę z klasą. Wysokogórskie wyprawy na ryby dla ludzi, których stać na wysoką zapłatę. Alana parsknęła lekcewaŜąco. - Wszystko mieliśmy zaplanowane, wszystko przygotowane, wszystko dopięte na ostatni guzik - ciągnął Bob. - Dwoje naszych pierwszych kontrahentów to agenci z bardzo ekskluzywnych biur podróŜy. Lista ich klientów to istne Kto jest kto. Wszystko układało nam się świetnie, i wtedy... - I wtedy? - popędziła go Alana. 6 7

ELIZABETHLOWELL NIEDOTYKAJMNIE - Merry zaszła w ciąŜę - odparł Bob. - To znaczy, oboje się cieszymy, próbowaliśmy od dwóch lat, ale... - Ale co? - Doktor Gene mówi, Ŝe Merry nie moŜe chodzić z plecakiem. - To jakiś problem? - Jak diabli. Miała nam gotować, umilać czas i ogólnie łagodzić atmosferę. Wiesz, co mam na myśli, siostrzyczko. - Tak. Wiem. To ta sama rola, którą Alana pełniła w rodzinie od czasu, kiedy miała trzynaście lat i umarła jej matka, zostawiając trzech chłopców, załamanego męŜa i córkę, która musiała bardzo szybko dorosnąć. To wówczas Alana nauczyła się sięgać w głąb siebie po uśmiech, dotyk i pociechę, której potrzebowały osoby z jej otoczenia. Odbudowała rozpadniętą rodzinę najlepiej, jak tylko potrafiła, poniewaŜ równieŜ potrzebowała przystani, śmiechu i ciepła. - To będzie naprawdę bardziej rozrywka niŜ praca - zachęcał przymilnie Bob. Alana słyszała tę przymilność, ale nie wzruszyła jej, podobnie jak niepokojąca nuta nalegania w jego łagodnym tonie. - PrzejaŜdŜki, wędkowanie i górskie wędrówki, tak jak kiedyś. Będziesz zachwycona, siostrzyczko! Jestem przekonany. Prawdziwe wakacje. Alana zdusiła szorstki śmiech, który chwytał ją za gardło. Wakacje, pomyślała, i przeszły ją ciarki. W tych górach, które omal mnie nie zabiły. W górach, które wciąŜ przychodzą do mnie w koszmarnych snach. O, BoŜe, to takie wakacje zgotował mi mój mały braciszek! - Siostrzyczko - nie ustępował Bob - nie prosiłbym, gdy bym naprawdę cię nie potrzebował. Nie mam się do kogo zwrócić. Wycieczka jest juŜ zaplanowana, a goście są na miejscu. Proszę... Alanę niespodziewanie nawiedziło Ŝywe wspomnienie Rafe'a. Koniec lata, wąski szlak prowadzący na Broken Mountain, kulawy koń i siodło waŜące prawie tyle, co ona sama. Prowadziła konia i ciągnęła siodło, obserwując milczącą gwałtowność kłębiących się burzowych chmur. Miała piętnaście lat i wiedziała, co to znaczy być złapanym na odsłoniętej grani podczas burzy w górach. Piorun uderzył bez ostrzeŜenia tak blisko, Ŝe poczuła zapach przypalonej skały. Grzmot zabrzmiał, jakby nastąpił koniec świata. Koń zarŜał i stanął dęba, wyrywając jej z rąk lejce. Jego przeraŜenie okazało się silniejsze niŜ kontuzja. Zwierzę puściło się pędem w dół stoku, zostawiając ją samą. Ona równieŜ była przeraŜona, jej nozdrza wypełniał zapach pioruna, uszy miała ogłuszone grzmotem. Potem usłyszała, jak ktoś woła jej imię. Pochyłym zboczem podjeŜdŜał do niej Rafę, prowadząc wierzgającego, szarpiącego się konia z siłą i gracją, którą zawsze podziwiała. Podniósł ją i posadził przed sobą na siodle, a potem spiął konia ostrogami i popędził w dół zbocza. Pioruny błyskały wokół góry. Przeczekała burzę w towarzystwie Rafe'a w gąszczu świerków, ubrana w jego kurtkę. Patrzyła na niego oczami kobiety-dziecka, które z kaŜdym oddechem stawało się coraz bardziej kobietą, a coraz mniej dzieckiem. Na Broken Mountain Alana znalazła najpierw strach, potem miłość, na koniec zaś przeraŜenie. Przemknęło jej przez myśl, Ŝe moŜe na Broken Mountain zdoła znaleźć nową równowagę, przeciwieństwa połączone w harmonii, i Ŝe to uwolni ją od koszmaru. MoŜliwość ta zajaśniała w głowie Alany jak blask świtu w nocy, zmieniając wszystko. — Siostrzyczko? Powiedz coś. Alana z przeraŜeniem usłyszała, Ŝe bierze głęboki oddech i mówi spokojnie: - Oczywiście, pomogę ci. Nie słyszała zwycięskiego okrzyku Boba, jego zapewnień, Ŝe nie powie Ŝadnemu z gości, iŜ Alana to ta słynna piosenkarka, Jilly, jego wdzięczności, Ŝe wybawiła go z opresji. Nie słyszała 8 9

ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE nic prócz echa własnej, przeraŜającej decyzji powrotu na Broken Mountain. Bob jak gdyby wyczuł kruchość zgody Alany i zaczął szybko mówić. - Zarezerwowałem ci bilet na popołudniowy lot do Salt Lake. Stamtąd masz zarezerwowany lot małym samolotem handlowym na nasze lotnisko. Masz ołówek? Alana patrzyła otępiała na słuchawkę. Prosty fakt, Ŝe Bob pomyślał o szczegółach jej przejazdu, był tak niezwykły, Ŝe aŜ przytłaczający. Rzecz jasna, Bob nie był bezmyślny; bardzo troszczył się o Merry, do tego stopnia, Ŝe był prawie nadopiekuńczy. Istnienie Alany jednak zawsze przyjmował jako rzecz oczy- wistą, tak jak traktuje się nieraz rodziców i starsze rodzeństwo. - Siostrzyczko - powtórzył cierpliwie Bob. - Czy masz ołówek? Jeśli nawalę, obedrze mnie ze skóry. - Kto? - spytała Alana, grzebiąc w szufladzie szafki nocnej w poszukiwaniu ołówka. - Kto obedrze cię Ŝywcem ze skóry? Zapadła martwa cisza. Potem Bob roześmiał się gwałtownie. - Ten agent z biura podróŜy, który ich zorganizował –odparł. - KtóŜ by inny? Gotowa? - Wstrzymaj konie - mruknęła Alana. Znalazła ołówek, złapała jakiś kwit, odwróciła go i zapisała numery lotów oraz godziny. - Ale to dzisiaj! - zaprotestowała. - Powiedziałem ci, Ŝe jesteś potrzebna. - Szkoda, Ŝe mnie nie uprzedziłeś, braciszku. - O to właśnie chodziło - mruknął Bob. - Co? - Nic. Tylko przyleć na pewno tym samolotem, bo zrobią mi z tyłka tatar. - Bob — zaczęła Alana. - Dzięki, siostrzyczko - przerwał jej pośpiesznie. - Nie będziesz Ŝałować. Jeśli ktokolwiek jest w stanie coś z tym zrobić, to właśnie on. - Hmm? Alana miała wraŜenie, jakby przegapiła połowę rozmowy, i to tę waŜniejszą. - Jaki on? - Cholera - zaklął pod nosem Bob. - Ten agent? - zgadywała Alana. - Tak, ten agent z biura podróŜy. Jest niesamowity -powiedział Bob. - Do zobaczenia wieczorem, siostrzyczko. Na razie. Zanim Alana zdąŜyła odpowiedzieć, w słuchawce zapadła cisza. Wstała i popatrzyła na słuchawkę, którą ściskała w dłoni. Zadała sobie nieme pytanie, dlaczego zgodziła się zrobić coś, co napawa ją lękiem. Była głupia pozwalając, by pełne ciepła wspomnienia o Rafaelu Winterze zwabiły ją z powrotem do zimnego jak lód źródła jej koszmaru. Nie wiedziała nawet, czy Rafę jest w Wyoming. W przeszłości, ze względu na charakter swojej pracy, Rafę jeździł po całym świecie. Czas, który spędzał na farmie Winterów, ograniczał się do kilku tygodni. To jednak wystarczało. Alana nauczyła się kochać Rafe'a i akceptować jego nieobecność. Nauczyła się Ŝyć dla tego dnia, w którym Rafę wróci do domu i oŜeni się z nią, a ona nigdy więcej nie będzie płakać za nim w nocy. A potem Rafę zginął. Tak przynajmniej stwierdził Pentagon. Telefon zaczął wydawać piskliwe dźwięki, przypominając Alanie, Ŝe zbyt długo trzyma podniesioną słuchawkę. OdłoŜyła ją i popatrzyła na aparat. Był intensywnie czerwony, jak kwiaty na hiszpańskich kafel- kach w kuchni. Czerwony, jak kwiaty dziko rosnące wysoko na górskich zboczach. Czerwony. Jak krew. - Czy widziałam, jak na Broken Mountain zginął Jack? - szepnęła Alana. - Czy to tego właśnie mój umysł nie chce pamiętać? Wzdragając się odskoczyła od jaskrawoczerwonego telefonu. Potarła ramiona, Ŝeby odpędzić chłód, który nie odstępował jej 10 11

ELIZABETHLOWELL NIE DOTYKAJ MNIE od czasu Broken Mountain. Szybkim krokiem podeszła do szafy. WłoŜyła dŜinsy i starą, bawełnianą bluzkę. Z przyzwyczajenia zapięła ją na wszystkie guziki, chowając delikatny, złoty łańcuszek, który przed wielu laty podarował jej Rafę. Jak zwykle, Alana przesunęła palcami po drobnym symbolu nieskończoności, który stanowił część łańcuszka. Wieczna miłość, miłość bez końca. Weszła powoli do kuchni. DrŜącymi rękami wetknęła wtyczkę ekspresu do kawy, usmaŜyła dwa jajka i posmarowała masłem grzankę. Zmusiła się, Ŝeby zjeść i wypić, posprzątać po sobie, zrobić wszystko, co robią normalni ludzie. Jej wzrok przyciągnęła bezładna sterta papierów na kuchennym blacie. Spojrzała na nie z zakłopotaniem. Powinna przeczytać nuty, które przysłał jej agent. Nowe piosenki. Solowy materiał dla tej jedynej, która pozostała z duetu Jack i Jilly. Powinna zapoznać się z muzyką, ale nie zrobi tego, bo nie potrafi juŜ śpiewać. To najbardziej gorzka strata, najtrudniejszy do zniesienia ból. Przed Broken Mountain potrafiła rozsnuwać wokół siebie piosenki niczym barwy miłości, odganiając szarość samotności i czerń rozpaczy. Miłość do męŜczyzny, który w jej przekonaniu zginął, Alana przemieniła w piosenkę. Śpiewanie stanowiło jej największą radość, powód, dla którego Ŝyła po tym, jak powiedziano jej, Ŝe Rafę nie Ŝyje. Jack Reeves nie kochał jej, ale zawsze o tym wiedziała. Alana teŜ go nie kochała. Ich małŜeństwo było czysto zawodowe. Jack kochał sławę, Jilly zaś kochała śpiewanie. Teraz Jack nie Ŝył, a Jilly mogła śpiewać tylko w swoich snach. W tych snach towarzyszyła jej harmonijka Rafe'a, a nie doskonały tenor Jacka. Na jawie nie miała w sobie muzyki. Problemem nie był lęk przed sceną. Nawet teraz Alana nie bała się stanąć przed ludźmi. Nie bała się teŜ tych pospolitych, kiepskich rymów, które słyszeli na koncertach jej wielbiciele. Jack i Jilly Na górę wchodzili Po wiaderko wódki. Jack spadł i skręcił kark, A Jilly zapomniała. Alana słyszała to juŜ wcześniej, czytała w druku setki razy, słyszała, jak szeptano. Potrafiła się z tym pogodzić. Nie potrafiła jednak pogodzić się z tym, jak otwierała usta i czuła, Ŝe gardło zamyka się jej ze straszliwą nieodwołalnością, jak gdyby nie miała w sobie teraz Ŝadnych piosenek i nigdy więcej nie miała ich mieć. Nic prócz krzyków i śmiertelnego milczenia. Rozejrzała się niespokojnie, ledwo poznając otoczenie. ChociaŜ mieszkała w Oregonie od trzech tygodni, mieszkanie nie wydawało się jej ani wygodne, ani przyjazne. Miejsce to nie było dla niej z pewnością tak rzeczywiste jak koszmar związany z Broken Mountain. Ale właściwie tak było ze wszystkim. Alana gwałtownie podeszła do szklanej ściany wychodzącej na niewielkie patio. Stanęła przy szybie, próbując wytrząsnąć z siebie resztki koszmaru i śmierci, lęku i błędów, a przede wszystkim tego z przeszłości, czego nie mogła w Ŝaden sposób zmienić. Ani nawet zrozumieć. - Kiedyś sobie przypomnę, co się stało - szepnęła. - Prawda? 12

NIE DOTYKAJ MNIE 2 Biorąc nierówny oddech, Alana zmusiła się, Ŝeby spojrzeć na świt, który malował pokój odcieniami purpury i cynobru, złota i przezroczystego róŜu. Ciepło promieni wrześniowego słońca wyda- wało się cudem po ciągnącej się w nieskończoność nocy. Alana przyłapała się na tym, Ŝe wpatruje się w swoje odbicie w szybie, co często robiła od czasu Broken Mountain, szukając jakichś zewnętrznych oznak tej sześciodniowej luki w pamięci. Na zewnątrz nic nie było widać. Wyglądała tak samo jak przed wyprawą w góry z największą pomyłką swego Ŝycia - ze swoim scenicznym partnerem, Jackiem Reevesem. Śpiewanie nie było błędem. MałŜeństwo z rozsądku owszem. On zawsze nalegał na więcej. Ona zawsze pragnęła mniej. On chciał pojednania. Ona chciała jedynie skończyć z tym małŜeństwem, do którego nigdy nie powinno było dojść. Poszli więc razem na Broken Mountain. Tylko jedno z nich wróciło. Na mierzącym metr sześćdziesiąt pięć wzrostu ciele Alany nie pozostały Ŝadne ślady tej cięŜkiej, górskiej próby. Zagoiła się jej kostka. Bolała tylko wtedy, kiedy było zimno. Potłuczenia, obicia i zadrapania zniknęły, nie pozostawiając Ŝadnych blizn. Nie musiała juŜ przestrzegać diety, Ŝeby utrzymać szczupłą sylwetkę, pasować do wizerunku, którego wymagała publiczność. Od czasu Broken Mountain straciła apetyt. Niczego jednak nie było widać. 14 Alana pochyliła się i wpatrywała w zamyśleniu w swoje prawie przezroczyste odbicie w przesuwanych szklanych drzwiach. Wszystko wyglądało wciąŜ tak samo. Długie nogi, wzmocnione dzieciństwem spędzonym na górskich wędrówkach i jeździe konnej w górach Wyoming. Piersi, talia i biodra ani duŜe, ani małe. Skórę miała złocisto brązową. Nic niezwykłego. Zupełnie nic. Na pewno coś musi być widać na zewnątrz, pomyślała. Nie mogę ot, tak sobie stracić partnera scenicznego i sześciu dni z Ŝycia, podawać w wątpliwość swoje zdrowie psychiczne, i Ŝeby nic z tego nie było widać. A jednak nie było. ChociaŜ oczy Alany wydawały się zbyt ciemne, zbyt duŜe, zbyt zatroskane, to usta wciąŜ miała wygięte jakby w tajemniczym, wewnętrznym uśmiechu. Włosy wciąŜ miała czarne i lśniące, rozdzielone w dwa grube warkocze opadające jej do pasa. Alana przyglądała się swoim warkoczom przez długą chwilę, zdając sobie po raz pierwszy sprawę, Ŝe jest w nich coś niepoko- jącego. Nigdy specjalnie nie lubiła nosić długich włosów, ale pogodziła się z tym, tak jak pogodziła się z pseudonimem Jilly, jedno i drugie z konieczności stworzenia dziecinnego wizerunku, który widownia uwielbiała. Wizerunek ten harmonizował z jej głosem, jasnym i niewinnym, tak miękkim i czystym jak górski strumień. Spadająca z góry woda, zimna, wyczekująca czeluść obsadzona skałami, lód i ciemność otaczające ją ze wszystkich stron, chmury kłębiące się nad głową, spadający jak lanca piorun, bezgłośny grzmot. Lęk. Za zimno, znikąd Ŝadnego ciepła, tylko atakujący ją lęk, który odbiera jej siły. Próbuje biec, ale jej stopy waŜą tyle co góry i są tak silnie 15

ELIZABETH LOWELL NIEDOTYKAJMNIE zakorzenione w ziemi. KaŜdy krok trwa wieczność. Staraj się bardziej, ruszaj się szybciej, albo cię złapie. Musi biec! Ale nie moŜe. Jest wyczerpana, krwawi, krzyczy w noc, biegnie, potyka się, przewraca, a potem ktoś ją podnosi wysoko i spada, zatacza się, i krzyczy spadając. Serce Alany łomotało szaleńczo w reakcji na ten przebiegający jej przez myśli fragment koszmaru. - Przestań! - powiedziała sobie stanowczo, widząc odbicie swego przeraŜenia w zabarwionej świtem szybie i przesuwają- cych się czarnych cieniach. Wzięła kilka głębokich oddechów, opanowując się, mówiąc sobie, Ŝe musi przestać traktować swój koszmar tak, jakby był rzeczywisty. Nie był. Ten koszmar był po prostu wytworem jej umysłu, wywołanym tragiczną śmiercią Jacka podczas górskiej burzy i faktem, Ŝe była bliska śmierci z zimna i z powodu upadku, w którym została dotkliwie ranna. Tak powiedział doktor Gene, Alana zaś ufała jego powaŜnemu głosowi i miłemu uśmiechowi, dopóki była w stanie o tym pamiętać. Doktor powiedział, Ŝe jej amnezja, choć niezwykła, nie jest patologiczna. To instynkt przetrwania. Kiedy jej umysł uzna, Ŝe jest dość silna, by przypomnieć sobie szczegóły śmierci męŜa i własne cierpienia, jakich doznała schodząc rozpaczliwie z Broken Mountain, wówczas odzyska pamięć. A jeśli nigdy sobie nie przypomni? Tak równieŜ będzie w porządku, zapewnił ją doktor. Alana jest młoda. Jest zdrowa. MoŜe ułoŜyć sobie Ŝycie na nowo. Wykrzywiła z goryczą usta, przypominając sobie tę rozmowę. Łatwo było doktorowi Gene mówić. To nie jego umysł zamieniał sześć brakujących dni w nie kończące się koszmary. Nie chodziło o to, Ŝe Alana odczuwała stratę po swoim drogim męŜu. Ona i Jack byli obcymi sobie ludźmi, których związała przypadkowo idealna harmonia ich głosów. To wystarczyło dla udanej kariery piosenkarskiej. Nie wystarczyło dla udanego małŜeństwa. Czasami Alana nie mogła jednak oprzeć się uczuciu, Ŝe gdyby robiła coś inaczej, moŜe Jack by się zmienił. Gdyby bardziej się starała albo właśnie mniej. Gdyby była bardziej uległa albo nie tak silna. Gdyby bardziej troszczyła się o Jacka albo mniej się nad nim uŜalała. MoŜe by się im udało. Mimo Ŝe nachodziły ją takie myśli, Alana wiedziała, Ŝe to kłamstwo. Mogłaby pokochać Jacka tylko wtedy, gdyby nigdy nie spotkała Rafe'a Wintera, nigdy nie kochała go i nie straciła; Rafe'a, jego śmiechu i namiętności; jego delikatnych, doświadczonych dłoni. Pokochała Rafe'a mając piętnaście lat, zaręczyła się z nim, kiedy miała dziewiętnaście. Zostali kochankami, kiedy miała dwadzieścia lat. Rafael, ciemnowłosy męŜczyzna o błyszczących oczach barwy bursztynu, które obserwowały, jak Alana się zmienia, kiedy jej dotykał. Jej palce wydawały się tak smukłe i drobne przy jego męskiej twarzy, pulsujących ścięgnach i mięśniach jego ramion. Jego siła zawsze ją zaskakiwała, tak jak jego zwinność, nigdy jednak nie odczuwała przy nim strachu. Rafę mógł ją obejmować, mógł otaczać jej miękkość swoją siłą, a ona nie czuła lęku, tylko palącą potrzebę bycia jeszcze bliŜej, bycia obejmowaną mocniej, dawania mu siebie i brania go w zamian. Z Rafe'em wszystko było piękne. A potem, cztery lata temu, Pentagon poinformował Alanę, Ŝe Rafael Winter nie Ŝyje. Nie powiedzieli jej nic więcej. Ani gdzie zginął jej narzeczony. Ani jak. Ani, oczywiście, dlaczego. T ylko suchy fakt jego śmierci. Fakt, który załamał Alanę. Nigdy więcej liryczne piękno harmonijki Rafe'a nie wezwie jej w przepastną noc. Nigdy więcej jej głos nie zleje się z brzmieniem srebrnego instrumentu, który grał tak cudownie w jego dłoniach. Śpiewała z Rafe'em dla przyjemności i nie znała niczego piękniejszego prócz kocha- 16

ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE nia się z nim, gdy ich ciała i umysły łączyły się w pierwotnej harmonii, która przewyŜszała wszystko, nawet piosenki. Alana poczuła po śmierci Rafe'a pustkę. Nie dbała o nic. Nawet o Ŝycie. Kiedy minuty i godziny bez Rafe'a nagromadziły się jedna po drugiej, wciągając ją w ciemność, zwróciła się instynktownie ku karierze muzycznej, znajdując w niej jedyny ratunek, jedyny sposób, by trzymać się miłości, którą utraciła. A śpiewanie to był Jack Reeves, męŜczyzna, który śpiewał razem z nią w tych wszystkich małych kawiarniach, na festynach i w zajazdach, męŜczyzna, dla którego śpiewanie stanowiło bardziej zawód niŜ przyjemność. Jack oszacował słabość Alany, jej rozpacz, a potem spokojnie powiedział jej, Ŝe nie będzie więcej duetów, jeśli nie wyjdzie za niego za mąŜ i nie porzuci wspaniałych wyŜyn dla wspaniałego Ŝycia w mieście. Alana opierała się małŜeństwu; nie chciała Ŝadnego męŜczyzny prócz tego, który nie Ŝył. Potem godziny bez Rafe'a uzbierały się w setki, tysiąc, tysiąc pięćset... i zgodziła się zostać Ŝoną Jacka, poniewaŜ musiała coś zrobić, Ŝeby nie oszaleć. Rafę nie Ŝył. Nie zostało jej nic prócz kariery muzycznej, którą Jack zadręczał Alanę jeszcze wówczas, gdy Rafę Ŝył. Porzuciła więc wspaniałe wyŜyny i góry Wyoming, w nadziei, Ŝe w innej części świata nie będzie słyszeć Rafe'a w kaŜdej letniej ciszy, widzieć go w kaŜdym wschodzie księŜyca, czuć jego Ŝaru w gorącym słońcu. Poślubiła Jacka, ale było to małŜeństwo tylko z nazwy. Wokół Jacka Reevesa była tylko pustka, którą Alana starała się zapełnić piosenkami. Potem, rok temu, dowiedziała się, Ŝe Rafael Winter Ŝyje. Nie powiedział jej o tym sam Rafę. W ogóle do niej nie zadzwonił, nie napisał, w Ŝaden sposób nie skontaktował się z kobietą, którą kiedyś, jak mówił, kochał. Natomiast Jack nie Ŝył, zginął cztery tygodnie temu na łonie dzikiej przyrody, której nie cierpiał. Alana była z Jackiem na Broken Mountain, kiedy zginął. Nie pamiętała tego. Te sześć dni stanowiły pustą kartkę. Za tą ścianą falował i kłębił się lęk, próbując wydostać się na wolność. Alana zamknęła oczy, nie mogąc dłuŜej patrzeć na swoje ciemne odbicie w szklanych drzwiach. Rafę umarł, a potem oŜył. Teraz Jack umarł na zawsze. Jej miłość do Rafe'a była nieśmiertelna. Wydając cichy odgłos, Alana zamknęła oczy, odgradzając się od swojego odbicia. Dosyć tego, powiedziała sobie ostro. Przestań Ŝyć przeszłością. Przestań zadręczać się rzeczami, których nie moŜesz zmienić. Otworzyła oczy, konfrontując siebie w jeszcze jednym odbiciu, w kolejnym oknie, którego świt nie uczynił jeszcze prze- zroczystym. Wyglądała jak górska kozica, pochwycona w mo- mencie bezruchu poprzedzającym szaleńczą ucieczkę. Długie kończyny i brązowe oczy, bardzo ciemne, bardzo szerokie, dzikie. Czarny warkocz zsunął się z ramienia i uderzył w szybę, kiedy Alana się pochyliła. Przerzuciła do przodu równieŜ drugi warkocz. Gest ten stał się u niej automatyczny; kiedy warkocze wisiały jej na plecach, przerzucała je do przodu. W ten sposób, gdyby musiała nagle biec, warkocze nie zostałyby za nią, bliźniacze czarne sznury, idealne, Ŝeby ją złapać, przytrzymać i podnieść ją do góry, schwytaną w pułapkę, niewaŜką, spadającą, spada... Alana zdusiła krzyk, który łapał ją za gardło, i wycofała się do kuchni. Jej odbicie patrzyło na nią z okna nad kuchennym zlewem. Nie uciekając wzrokiem od własnego odbicia, Alana sięgnęła po omacku do pobliskiej szuflady. Jej palce zacisnęły się na rączce długiego noŜa do mięsa. Ostrze błysnęło, kiedy wyciągała go z szuflady. Podniosła nóŜ, tak Ŝe jego tępa strona spoczęła na jej szyi, tuŜ pod brodą. Z opanowaniem, powoli zaczęła ciąć lewy warkocz. Odcięte włosy spadły bez szmeru na podłogę. Bez chwili wahania zrobiła to samo z prawym warkoczem. 18 19

ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE Kiedy skończyła, potrząsnęła głową i rozpuściła włosy. Luźne, naturalne loki, uwięzione dotąd pod cięŜarem warkoczy, nagle zostały uwolnione. Pasemka włosów okalały jej twarz, obramowując ją delikatną, lśniącą czernią. Jej piwne oczy błyszczały ciemno, nawiedzone przez sny. Alana uświadomiła sobie nagle, co zrobiła. Spojrzała na długie, czarne warkocze leŜące na podłodze, stalowy nóŜ, który trzymała w dłoni, odbicie w oknie, które nie przypominało juŜ Jilly. Z metalicznym szczękiem nóŜ upadł na podłogę. Alana wpatrywała się w siebie, zastanawiając się, czy nie zwariowała. Wybiegła z kuchni do sypialni. Z szuflad i wieszaków wy- ciągnęła swoje nieliczne ubrania i na chybił trafił zaczęła się pakować. Większość jej rzeczy znajdowało się w Los Angeles albo na farmie; pozostawiła je tam w przewidywaniu tygodni, które miała spędzić z bratem i Merry. Po ucieczce ze szpitala Alana była zbyt przeraŜona, Ŝeby wrócić na farmę i spakować się. Po prostu uciekła do Portland, miasta, w którym nigdy nie mieszkała, w nadziei, Ŝe zostawi koszmar za sobą. Nie udało się. Pakując się cały czas patrzyła na stojący w sypialni telefon. Chciała zadzwonić do Boba, powiedzieć mu, Ŝe zmieniła zdanie, a potem odłoŜyć słuchawkę, zanim zdąŜy zaprotestować. Jednak za kaŜdym razem, kiedy sięgała po słuchawkę, myślała o Rafaelu Winterze, marzeniu, które miało zrównowaŜyć jej koszmar. Wykorzystywała wspomnienia o nim niczym talizman, wyciągający paniczny strach z jej sześciu brakujących dni. Zarówno najprzyjemniejsze, jak i najokropniejsze chwile w Ŝyciu Alany miały miejsce na Broken Mountain. MoŜe po prostu zniwelują się wzajemnie i uwolnią ją, by mogła dalej iść przez Ŝycie. Obojętna, zrównowaŜona. Bez wspomnień o męŜczyźnie, którego kochała, albo męŜu, którego nie kochała. Bez wspomnień o kochanku, który umarł, a potem wrócił, albo męŜu, który umarł i nigdy nie wróci. O Rafaelu, który przychodził do niej w snach. O Jacku, który przychodził do niej w koszmarach. Kiedy Alana podniosła wreszcie słuchawkę, zadzwoniła do pobliskiego salonu fryzjerskiego i umówiła się na czesanie. Ta jak najbardziej normalna czynność przywróciła jej spokój. Wchodząc na pokład samolotu Alana poczuła się spokojniejsza. Wieczorem będzie w domu. Jeśli nawet będą ją nachodzić koszmary, to w znajomych kątach domu jej dzieciństwa, a nie w obcych korytarzach wynajętego mieszkania. Trzymając się tej myśli przesiadła się w Salt Lake City do samolotu lecącego do Wyoming. Mechanicznie wzięła gazetę, którą steward jej zaproponował. Kiedy przewracała strony, jej wzrok przyciągnął tytuł w dziale rozrywkowym: Ostatnia piosenka Jacka i Jilly. ChociaŜ na sam widok tytułu poczuła skurcz w Ŝołądku, to wiedziała, Ŝe przeczyta ten artykuł. Przeczytała wszystko, co napisano na temat śmierci Jacka, nawet te najbardziej wstrętne wymysły prasy brukowej. Przeczyta równieŜ ten artykuł, bo nie zdoła się powstrzymać. Od śmierci Jacka minął miesiąc. Miesiąc, odkąd pojawiła się luka w pamięci Alany. WciąŜ miała nadzieję, Ŝe ktoś, gdzieś, mógłby wiedzieć więcej od niej na temat śmierci Jacka, Ŝe jakieś słowo lub zdanie w jakimś artykule wyzwoli coś w jej umyśle i te sześć dni wyjdzie na jaw, uwalniając ją od koszmaru. Albo wpędzając ją w jeszcze bardziej przeraŜający koszmar. Taka moŜliwość zawsze czaiła się w cieniach kłębiących się w jej umyśle. Doktor Gene sugerował, Ŝe mogą istnieć okropności, których Alana sobie nie wyobraŜa, nawet w swoich koszmarach. Na amnezję moŜna spoglądać róŜnie. Dar łaskawego Boga. Instynkt przetrwania. Źródło przeraŜenia. Wszystko razem i Ŝadne z nich. Zawsze jednak tkwił lęk, czatujący w cieniach, wyczekujący nocy. MoŜe doktor Gene miał rację. MoŜe byłoby dla niej lepiej, gdyby sobie nie przypomniała. Alana niecierpliwie odpędziła tę niepoŜądaną myśl. Nie było 20 21

ELIZABETH LOWELL NIE DOTYKAJ MNIE nic gorszego niŜ utrata zaufania do własnego umysłu, własnej odwagi, własnego zdrowia psychicznego. Od śmierci matki Alana zawsze była w rodzinie tą silną, tą, która wiedziała, co trzeba zrobić, i robiła to. Potem Rafę zginął, ona zaś poczuła się zdruzgotana. Po śmierci Rafe'a jedyną jej pociechę stanowiła muzyka. Muzyką tkała promienne marzenia o jego śmiechu, cieple j o mi- łości, którą moŜna było wyrazić tylko śpiewem, nie słowami. Mając piosenki, przeŜyła nawet śmierć Rafe'a. Potrafiła robić wszystko, co musiała. Udowodniła to w prze- szłości. W jakiś sposób udowodni to znowu. PrzeŜyje. W jakiś sposób. Alana potrząsnęła gazetą, złoŜyła ją starannie i zaczęła czytać. Pierwsza część artykułu omawiała świeŜo wydany album Jacka i Jiłly. Pozostała część stanowiła tylko przytoczenie faktów związanych ze śmiercią Jacka. Miesiąc temu Jack i Jilly Reevesowie wybrali się z plecakami na wycieczkę górską w Wyoming. Zaskoczyła ich wczesnozimowa burza. Próbowali się z niej wydostać, ale udało się tylko Jilly. Jack spadł i zabił się. Jilly zdołała jakoś, utykając, zejść z góry, pomimo boleśnie skręconej kostki, aŜ dotarła do rybackiej chaty i przez radio wezwała pomocy. Mimo to omal nie zmarła z powodu przemarznięcia. Do- świadczenie to było tak traumatyczne, Ŝe nie pamięta, jak zeszła na dół. Histeryczna amnezja spowodowana nieszczęśliwym wypadkiem męŜa, stwierdził lekarz. Szeryf Mitchell potwierdził tę diagnozę, poniewaŜ sekcja zwłok wykazała, Ŝe przyczyną śmierci Jacka było złamanie karku doznane podczas upadku. Nieszczęśliwy wypadek. Nic nowego. Nic niespodziewanego. Nic, co mogłoby zapełnić przeraŜającą lukę sześciu dni, która pozostała w umyśle Alany. Przeczytała jednak artykuł jeszcze raz, szukając klucza do swojej amnezji. Nie znalazła. Nie była ani zdziwiona, ani rozczarowana. Kiedy samolot zaczął podchodzić do lądowania, Alana wy- 22 prostowała się i nerwowo przesunęła palcami po włosach. Głowa wydawała jej się dziwnie lekka, nie zakotwiczona juŜ gęstymi, czarnymi warkoczami. Fryzjer przekształcił pozostałości jej obciętych noŜem włosów w łagodnie ufryzowany w loki czepek, który łagodził, choć niezupełnie skrywał, napięte rysy twarzy Alany. Efekt był uderzający - lśniące, ciemne i jedwabiste obramowanie inteligentnej twarzy, umęczonej stratą i koszmarem. Samolot dotknął ziemi z lekkim wstrząsem. Przed Alaną wysiadało kilku rozentuzjazmowanych wędkarzy, którzy prze- krzykiwali się opowieściami z przeszłości i robili zakłady, kto tym razem pierwszy złowi największego pstrąga. Alana wstała z ociąganiem i przeszła wolno wąskim przejściem między fotelami. Kiedy zeszła po metalowych schodkach, jej bagaŜe były juŜ wyładowane i ustawione za najniŜszym stopniem. Podniosła lekką walizkę i odwróciła się w stronę niewielkiego budynku, który w promieniu wielu kilometrów stanowił jedyny znak Ŝycia. Za jej plecami samolot zaczął się wycofywać. Podjechał na początek pasa startowego, włączył ostro silniki i przyśpieszył, szybko nabierając prędkości, przygotowując się do skoku w mieniące się, górskie niebo. Alana doszła do budynku, kiedy silniki samolotu zaryczały na pełny regulator. Odstawiła torbę i odwróciła się akurat, Ŝeby zobaczyć, jak samolot chowa koła. Wzniósł się stromo, niczym potęŜny, srebrny ptak ulatujący na wolność. Słuchała, aŜ odgłos silników stał się cichnącym echem, a samolot płynną, srebrną plamką sunącą pomiędzy majestatycznymi, postrzępionymi pas- mami gór Wind River i Green River. Alana zamknęła na moment oczy. Uniosła głowę w stronę nieba, wystawiając twarz na zaskakujące ciepło wrześniowego słońca Wyoming. Wiatr niósł intensywny zapach ziemi i bylicy. Nie tej karłowatej, kruchej bylicy południowozachodnich pustyń, tylko gęstej, lawendowo szarej wysokogórskiej szałwi, której krzewy sięgały jej do głowy, nawet wyŜej - smukłe kształty tkające wzory na tle pustego nieba. 23

ELIZABETH LOWELL Od strony granitowych wzniesień sunął świeŜy wiatr, niosąc słodycz i obietnicę niebieskozielonych rzek wijących się leniwie między skalistymi brzegami, pachnących ostrokrzewów, wzno- szących się wysoko w świetle letniego księŜyca, kojotów nawo- łujących się na graniach, tworzących harmonie starsze niŜ człowiek. Dom. Alana oddychała głęboko, rozdzierana między zadowoleniem a lękiem. Usłyszała twarde kroki zbliŜające się po cementowej płycie. Odwróciła się gwałtownie, z bijącym mocno sercem. Od czasu Broken Mountain odczuwała przeraŜenie, kiedy cokolwiek zbliŜało się nie widziane. W jej stronę szedł jakiś męŜczyzna. Słońce świeciło za jego plecami, redukując go do czarnej, niewyraźnej sylwetki. W miarę jak podchodził bliŜej, zdawał się gęstnieć, aŜ stał się trójwymiarowy. Był kilkanaście centymetrów wyŜszy od Alany. Szedł swobodnym krokiem kogoś, kto spędził na grzbiecie konia tyle czasu, co ona. Miał wyblakłe dŜinsy. Na butach miał charakterystyczne otarcia od konnej jazdy. Jego koszula była bladoniebieska, jak niebo. Spod szerokiego ronda jego czarnego, filcowego kapelusza wysuwały się gęste, ciemnobrązowe włosy. Jego oczy miały kolor whisky. Usta rysowały się wyraźną kreską pod jedwabistą wstęgą wąsów. Alana wydała cichy okrzyk i zamknęła oczy. Jej serce łomotało dziko, sprawiając, Ŝe ogarniała ją fala słabości. Zaczynała tracić zmysły, miała halucynacje. Burza, zimno, przeraŜenie, upadek. - Alano - zawołał męŜczyzna. Jego głos był łagodny, głęboki, dolatywał do niej jak niema- terialna pieszczota. -Rafael? — Oddychała nierówno, bojąc się otworzyć oczy, rozdzierana między nadzieją a koszmarem. - Och, Rafę, to naprawdę ty? 3 Rafe chwycił Alanę pod ramię, Ŝeby ją podtrzymać. Dopiero wówczas uświadomiła sobie, Ŝe się chwieje. Jego ciepło i siła przeszyły ją jak wstrząs elektryczny. Przez moment zwiesiła się na nim. Potem dotarło do niej, Ŝe ktoś jej dotyka, obejmuje, i wy- szarpnęła się. Od czasu Broken Mountain wszelki dotyk napawał ją przeraŜeniem. - To naprawdę ja, Alano - powiedział Rafę przyglądając się jej uwaŜnie. - Rafaelu- Alanie załamał się głos, kiedy owładnęły nią emocje. Wyciągnęła palce, jakby chciała go dotknąć, ale nie zrobiła tego. Z bolesnym wysiłkiem pokonała gmatwaninę uczuć, które podchodziły jej do gardła. Rozdzierały ją sprzeczne pragnienia. Biec do niego. Uciec od jego męskości. Dać mu się objąć. Bronić się, Ŝeby nie objął jej męŜczyzna. Kochać go. Nie czuć nic, poniewaŜ jedyne bezpieczeństwo tkwiło w odrętwieniu. Przypomnieć sobie uczucie bycia kochaną. Zapomnieć, zapo- mnieć wszystko, rozpościerając przed sobą amnezję niczym czarny balsam. - Dlaczego tu jesteś? — spytała urywanym głosem. - Przyjechałem zabrać cię do domu. Z niewiadomego powodu słowa te tylko załamały Alanę. 25

ELIZABETH LOWELL Wydając cichy odgłos zamknęła oczy i starała się odzyskać panowanie nad sobą. Przyjazd tutaj okazał się błędem. Pragnęła snu o miłości, który zrównowaŜyłby okropność koszmaru. Jednak Rafę był rzeczywisty, nie był snem. Tak samo jak okropność. Alana uczepiła się strzępów samokontroli, zastanawiając się, co takiego stało się podczas tych sześciu brakujących dni, co zostawiło po sobie tę mroczną spuściznę lęku. Zastanawiała się teŜ, czy ten koszmar kiedykolwiek się skończy, uwolni ją, pozwoli jej znów śmiać się i śpiewać, czy teŜ po prostu podda się i pozwoli, Ŝeby czarny balsam amnezji owładnął całym jej umysłem. I całą nią. Rafę obserwował Alanę bacznym wzrokiem. Kiedy odezwał się, jego głos brzmiał obojętnie, kojąco, jak najbardziej zwyczajnie. - Lepiej juŜ jedźmy - powiedział. - Chciałbym zdąŜyć wrócić na farmę przed ulewą. Pochylił się, Ŝeby wyjąć walizkę Alany z jej odrętwiałych palców. Płynnymi ruchami rysia wyprostował się i ruszył w stronę zaparkowanego sto kilkadziesiąt metrów dalej jeepa. Alana patrzyła na niego, trzymając dłoń na kołnierzyku jedwabnej bluzki w kolorze burgunda. Odetchnęła głęboko, wciąŜ czując na ramieniu ciepło dłoni Rafe'a, którą ją podtrzymał. Tylko tyle. Podtrzymał. Pomógł. Nie było w tym nic niepokojącego. A moŜe było? Nieruchoma, z szybko bijącym sercem, Alana patrzyła roz- szerzonymi, ciemnymi oczyma, jak Rafę odwraca się w jej stronę. Świecące z ukosa, popołudniowe słońce podświetliło wydatne kości policzkowe i sprawiło, Ŝe j ego piwne oczy zalśniły. Kiedy się odwrócił, koszula naciągnęła mu się na barkach, podkreślając jego siłę i grację. DŜinsy przylegały do jego muskularnych nóg jak bladoniebieski cień. Alana zamknęła oczy, ale wciąŜ widziała Rafe'a. Wdarł się w jej świadomość tak całkowicie, Ŝe mogłaby czuć zaskoczenie, gdyby miała w sobie miejsce na nowe uczucia. 26 NIE DOTYKAJ MNIE Dalej pochłaniał ją moment, w którym Rafę odwrócił się w jej stronę, z jaśniejącymi piwnymi oczami, ustami ułoŜonymi w łagodny, miły uśmiech. To był Rafę. Męski. Całkowicie. Zapomniała, nawet w swoich snach. Rafę był niezdecydowany, tak jakby chciał wrócić do Alany, znów stanąć blisko niej. Po prostu patrzył na nią oczami koloru whisky, które były jednocześnie łagodne i baczne, pochłaniały ją delikatnie, jak piosenka. - Wszystko w porządku, Alano. - Głos Rafe'a był równie łagodny, jak jego uśmiech. - Przyjechałem zabrać cię do domu. Jego słowa zaczęły odbijać się echem w głowie Alany, budząc w niej uczucie, które przeszyło ją niczym lód. Chłód, wiatr i śnieg, lęk i krzyk łapiący ją za gardło. Ból i przeraŜenie, a potem... „Wszystko w porządku, kwiatuszku. Przyjechałem zabrać cię do domu". Słyszała podobne słowa juŜ wcześniej, i coś jeszcze, inne słowa, niewiarygodne słowa — sen przeplatał się z koszmarem. Alana bezwiednie jęknęła i wyraźnie się zachwiała, rozdarta między strachem a nadzieją, snem i koszmarem. - Co? - zawołała naglącym głosem. Brakowało jej tchu, serce biło jej szybciej. - Co powiedziałeś? Rafę popatrzył na Alanę z nagłym, prawie namacalnym natęŜeniem. - Powiedziałem, Ŝe przyjechałem zabrać cię do domu. Czekał, lecz Alana tylko patrzyła na niego rozszerzonymi, pociemniałymi oczyma. Wyraz jego twarzy zmienił się, znów był łagodny. - Bob groził, Ŝe wygarbuje mi skórę, jeśli nie przyjadę, zanim Merry zaśnie. A poniewaŜ - dodał z uśmiechem Rafę - zasypia między kawą a deserem, więc lepiej się pośpieszmy. Alana patrzyła na Rafe'a oszołomionym, błędnym wzrokiem. - To nie to powiedziałeś przedtem. — Głos Alany był 27

ELIZABETHLOWELL ściśnięty jak ręka chwytająca ją za gardło. Patrzyła pustym, niewidzącym wzrokiem. - Przedtem? - spytał Rafę uwaŜnym, twardym głosem i jego topazowe oczy zapałały nagle jak diamenty. - Przed czym, Alano? Jest ciemno, tak ciemno, wokół niej czarny lód, ścierający ją lodowiec, krzyczy i próbuje biec, lecz nie moŜe biec, bo jest zamarznięta i jest tak zimno. Alana wzdrygnęła się i zachwiała, twarz jej strasznie zbladła, odciągnięta z Ŝycia przez bestialski koszmar, który przychodził do niej coraz częściej, podkradał się do niej kaŜdego dnia, kradnąc te skromne resztki rozsądku i spokoju, jakie jej pozostały. Rafę natychmiast podszedł do niej, podtrzymując ją, jego ręce były ciepłe i silne. Mimo Ŝe Alana skierowała się w stronę tego ciepła, opanowała ją panika. Wyszarpnęła się ze wszystkich sił. Wówczas zdała sobie sprawę, Ŝe nie było to potrzebne. Rafę nie próbował jej objąć. Reagowała na coś, co się nie wydarzyło. - Ja... - Alana patrzyła na Rafe'a przestraszonymi, ciemnymi oczyma. -Ja nie... Ja... RozłoŜyła bezradnie ręce, myśląc, w jaki sposób wytłumaczyć Rafe'owi, Ŝe ciągnie ją do niego, a jednak przeraŜa ją dotyk, Ŝe przede wszystkim sądzi, Ŝe traci zmysły. - Jesteś zmęczona - powiedział uspokajająco Rafę, jak gdyby zachowanie Alany było tak normalne jak zniŜające się popołu- dniowe słońce. - To był długi lot. Chodź. Bob i Merry czekają na ciebie jak dzieci na boŜonarodzeniowe prezenty. Rafę odwrócił się do walizki, podniósł ją i ruszył w stronę jeepa. Zanim doszedł, z Blazera wysiadł jakiś męŜczyzna i podszedł do niego. Kiedy Alana zbliŜyła się, rozpoznała doktora Gene'a. Doktor uśmiechnął się i wyciągnął do niej ręce - trudno jej było przemóc lęk przed objęciem nawet przez człowieka, który 28 NIEDOTYKAJMNIE przyjmował ją przy porodzie, który leczył jej wszystkie choroby w dzieciństwie i płakał w bezsilnej rozpaczy przy łoŜu śmierci jej matki. Doktor Gene naleŜał do rodziny w równym stopniu, co jej ojciec i bracia. ś wysiłkiem woli, który przyprawił ją o drŜenie, Alana poddała się krótkiemu uściskowi doktora Gene'a. Nad jej głową doktor spojrzał pytająco na Rafe'a, który tylko lekko pokręcił głową. - Cieszę się, Ŝe cię widzę z powrotem - powiedział doktor Gene. - O, juŜ nie kulejesz. Wyglądasz ślicznie jak zawsze, rybko. - A pan kłamie bardzo kiepsko - odparła Alana. Uśmiechnęła się jednak przelotnie, słysząc swoje pieszczotliwe imię z dzieciństwa. Mimo to wycofała się z objęć doktora. Jej pośpiech był prawie niegrzeczny, ale nie mogła się opanować. To była najgorsza część koszmaru, ta niemoŜność opanowania. - Jedyne, co kiedykolwiek było we mnie śliczne, to mój głos - powiedziała Alana. - Nie boli? - pytał dalej doktor. - Jak apetyt? - Nie boli - odparła obojętnie, ignorując pytanie o apetyt. - Nawet juŜ nie uŜywam bandaŜa elastycznego. Alana z lękiem czekała, aŜ doktor spyta ją o pamięć. Nie chciała rozmawiać o tym przy Rafie. W ogóle nie chciała rozmawiać o swojej pamięci. - Obcięłaś włosy - zauwaŜył doktor. Alana uniosła nerwowo rękę, dotykając krótkich, jedwabistych wici, które były wszystkim, co zostało z jej sięgających do pasa warkoczy. - Tak. - Potem zaś, poniewaŜ doktor wydawał się czekać na coś więcej, dodała: - Dzisiaj. Obcięłam je dzisiaj. - Dlaczego? - spytał doktor Gene. Głos doktora był tak łagodny, jak bezpośrednie jego pytanie. - Ja... - Alana przerwała. - Ja... chciałam. - Tak, ale dlaczego? Bladoniebieskie oczy doktora obserwowały ją bacznie spod gęstwiny siwych włosów i zmarszczonego czoła. - Te warkocze... niepokoiły mnie — powiedziała Alana. Głos miała spięty, wzrok mglisty, przestraszony. 29

ELIZABETH LOWELL - Niepokoiły? Jak? - spytał doktor. - Ciągle... zaplątywały się we wszystko. - Alana wykonała nagły ruch rękami, jakby broniła się przed czymś. - Ja... Gardło zacisnęło się jej i nie mogła nic więcej powiedzieć. - Alana jest zmęczona - powiedział Rafę cichym, zdecydo- wanym głosem. — Zawiozę ją do domu. Zechce pan nam wybaczyć, doktorze Gene. Rafę i doktor Gene wymienili długie spojrzenie. Potem doktor westchnął. - W porządku - powiedział zrezygnowanym głosem. — Powiedzcie Bobowi, Ŝe spróbuję znaleźć trochę wolnego czasu, Ŝeby wybrać się na ryby. - Dobrze. W obozie pod Broken Mountain zawsze znajdzie się dla pana miejsce. - Nawet teraz? - Szczególnie teraz — odparł z ironią Rafę. — MoŜe stosujemy róŜne środki, ale cel mamy identyczny. Alana popatrzyła na obu męŜczyzn. - Cel? - Taka mała wyprawa rybacka w góry - wyjaśnił Rafę. - Nasz poczciwy doktor łowi na robaki. Jeśli o mnie chodzi wolę wymyślać własne przynęty. Doktor Gene uśmiechnął się przelotnie. - ZałoŜę się, Ŝe złowię więcej pstrągów niŜ ty, Winter. - Ja łowię tylko jeden gatunek pstrągów. Bardzo szczególny. Alana zastanawiała się nad prądami emocji, które przepływały między obu męŜczyznami, a potem stwierdziła, Ŝe jest przewraŜliwiona. Od czasu Broken Mountain podrywała się na szepty i cienie, podejrzewała spisek i pościg, podczas gdy nie było za nią nic prócz nocy i ciszy. Doktor Gene zwrócił się do Alany. - Gdybyś czegokolwiek potrzebowała, rybko, zjawię się natychmiast. - Dziękuję. - Mówię powaŜnie - dodał. Wiem - odparła cicho. 30 NIE DOTYKAJ MNIE Ukłonił się, wsiadł do Blazera i odjechał, machając na poŜegnanie. Rafę podał Alanie rękę i pomógł wsiąść jej do jeepa. Alana cały czas przyglądała mu się ukradkiem, porównując wspomnienia z rzeczywistością. Rafę był duŜo starszy, duŜo bardziej opanowany niŜ w jej wspomnieniach. Kiedy się nie uśmiechał, jego twarz była zacięta, niemal przeraŜająca swoimi duŜymi płaszczyznami i kanciasta. WciąŜ jednak poruszał się z tą swobodną energią, która zawsze ją fascynowała. Głos miał wciąŜ łagodny, a jego ręce były piękne. Był to dziwny sposób na opisanie czegoś tak silnego, zwinnego i gruboskórnego jak męskie dłonie, jednak nie potrafiła wymyślić lepszego słowa. Nie wszystkie męskie dłonie działały na Alanę tak jak te. Czasami widziała czyjeś ręce i przeszywał ją zimny dreszcz przeraŜenia. - Mamy dzisiaj szczęście - stwierdził Rafę, umiejętnie prowadząc jeepa przez wyboiste pole, które słuŜyło za parking. - Szczęście? - powtórzyła Alana, słysząc w swoim głosie ledwo wyczuwalną nutę paniki i nienawidząc jej. - Nie pada. W ostatnich dniach padało bardzo duŜo. Alana próbowała ukryć dreszcz, który przeszył ją na myśl o błyskawicy i grzmocie, górach i śliskim, czarnym śniegu. - Tak - powiedziała półszeptem. - Cieszę się, Ŝe nie ma burzy. - Kiedyś uwielbiałaś burze - powiedział cicho Rafę. Alana znieruchomiała, przypominając sobie pewne wrześniowe popołudnie, kiedy burza złapała ich podczas konnej przejaŜdŜki. Dotarli do chat rybackich, przemoczeni i zdyszani. Rafę zdjął z niej mokrą kurtkę, a potem bluzkę. Jego ręce drŜały, kiedy jej dotykał. Alana przymknęła oczy, starając się zapomnieć. Myśl o tym, Ŝe Rafę dotyka jej w ten sposób, sprawiała, Ŝe stawała się bezwolna z poŜądania, a zarazem oszalała z przeraŜenia — sen i, i koszmar przemieszały się i splątały razem. Nie potrafiła tego i wyjaśnić ani zrozumieć. 31

ELIZABETHLOWELL Rafę takŜe pamiętał tę wrześniową burzę, kiedy rozebrał i pieścił Alanę, aŜ pozostał tylko ogień i ciche ponaglenia ich oddechów, ale odbicia tych wspomnień nie było widać na jego twarzy, nic teŜ na ten temat nie powiedział. - Mieliśmy w zeszłym tygodniu niezły mróz na wysokości ponad półtora tysiąca metrów - kontynuował Rafę. - Liście osiki zmieniły kolor. Teraz wyglądają jak tańczące na wietrze drobiny słonecznego światła. Spojrzał szybko na Alanę, dostrzegając na jej twarzy odbicie wewnętrznego konfliktu. - WciąŜ lubisz osiki, prawda? - spytał Rafę. Alana skinęła głową, bojąc się zaufać swemu głosowi. Górskie osiki, z ich białą korą i drŜącymi, srebrnymi od spodu liśćmi, były jej ulubionymi drzewami. Jesienią osiki stawały się tak Ŝółte i czyste jak... tańczące na wietrze słoneczne światło. Spoglądając w bok dostrzegła, Ŝe Rafę patrzy na nią uwaŜnie. Miał oczy koloru whisky. - WciąŜ lubię osiki - odparła Alana. Starała się zachowywać normalne brzmienie głosu, wdzięczna za bezpieczny temat. Teraźniejszość, nie przeszłość. Przeszłość przekraczała granice jej wytrzymałości. O przyszłości nie dało się myśleć. Tylko jeden dzień naraz. Jedna godzina. Minuta. Mogła znieść wszystko, minutę naraz. - Nawet w zimie - dodała Alana głosem niewiele głośniejszym niŜ szept- kiedy gałęzie są czarne, a pnie wyglądają jak zjawy na śniegu. Rafę przyspieszył na wąskiej, dwupasmowej asfaltowej drodze. Rzucił spojrzenie na wyrastający po lewej stronie wspaniały, granitowy masyw gór Wind River. - Trochę potrwa, zanim w górach zalegnie prawdziwy śnieg - powiedział. - Jednak mróz wykończył owady. Potem znów się ociepliło. Pstrągi muszą być głodne jak diabli. To wróŜy dobre połowy dla naszych klientów... gości - poprawił się natychmiast, uśmiechając się do siebie. - Nikt nie lubi, jak się go nazywa klientem. 32 NIE DOTYKAJ MNLE — Nasi klienci? — spytała powoli Alana, patrząc na Rafe'a oczami tak brązowymi, Ŝe wydawały się prawie czarne. Słońce świeciło ukośnie przez szybę, wzmagając opaleniznę na twarzy Rafe'a, potęgując wraŜenie gęstości jego ciemnobrązowych wąsów i zabarwiając jego oczy prawie na złoto. W nagłym przebłysku humoru ukazały się zęby, ale z wyrazu jego twarzy moŜna było wyczytać, Ŝe śmieje się sam z siebie. I odpowiedział pytaniem. — Bob o mnie nie wspomniał? — Nie — odparła drŜącym głosem. — Byłeś dla mnie zupełną niespodzianką. Wyraz twarzy Rafe'a uległ zmianie. Alanie zdawało się, Ŝe dostrzegła na niej ból, ale pojawił się i zniknął tak szybko, Ŝe uznała, iŜ się pomyliła. Znów była przewraŜliwiona. Nadpobudliwa. Mimo to chciała dotknąć Rafe'a, zetrzeć z niego ten moment, w którym poczuła, Ŝe go zraniła, nie wiedząc nawet jak. Myśl o dotknięciu Rafe'a nie przestraszyła Alany. To co innego niŜ być dotykaną przez innych. Przez chwilę zastanawiała się, dlaczego, ale nic nie przyszło jej do głowy... nic. Pustka. Jak te sześć brakujących dni. -Zdaje się, Ŝe nie pójdzie tak łatwo - mruknął Rafę. Jego głos stanowił dziwną mieszaninę rezygnacji i jakiejś duŜo silniejszej emocji, czegoś zbliŜonego do gniewu. Zanim Alana zdołała cokolwiek powiedzieć, odezwał się Rafę. - Jesteśmy z Bobem partnerami. - Partnerami w czym? — spytała Alana. - W tej turystycznej farmie. Zabudowania i jeziora leŜą na terenach Leniwego W. Na mojej ziemi. Konie i prowiant naleŜą do Boba. On jest farmerem, ja przewodnikiem, a ty kucharką. Jeśli pojawi się doktor Gene - dodał Rafę z krzywym uśmiechem - będzie specem od moczenia robaków. Oszołomiona Alana nie wiedziała, co powiedzieć. Pójdzie na Broken Mountain z Rafe'em Winterem. Sen i koszmar podąŜą razem, zaleją ją, utopią w lodowatej wodzie... 33

ELIZABETHLOWELL Siedziała bez ruchu starając się zebrać rozbiegane myśli. Słońce i krajobraz rozmazywały się jej przed oczami. Nic dziwnego, Ŝe Bob nie wspomniał mi ani słowem o Rafaelu Winterze, pomyślała ze smutkiem Alana. Gdybym wiedziała, Ŝe Bob ma partnera, mogłabym zaproponować, Ŝeby to on wyciągnął Boba z tej kabały. Zwłaszcza gdybym widziała, Ŝe tym partnerem jest Rafael Winter. Alana potrafiła stawić czoło tylko niedawnej przeszłości, amnezji, wypadkowi i śmierci. Bob powinien widzieć, Ŝe ona nie ma siły zmierzyć się z rzeczywistością i z istnieniem w niej Rafe'a. Rok temu Bob powiedział jej, Ŝe Rafę Ŝyje. Potem zawiózł na jego farmę jej list. Wrócił z nie otwartym listem, z dopiskiem na kopercie Adresat nie Ŝyje napisanym wyraźnie pismem Rafe'a. Bob widział ból i gniew Alany, a potem jej rozpacz. A mimo to prosił ją, Ŝeby poszła na Broken Mountain z Rafaelem Winterem, stanęła twarzą w twarz, jeszcze raz od początku, z minioną miłością i stratą. I z obecnym koszmarem. Alana wzdrygnęła się i spróbowała przestać myśleć. - Alano - zaczął Rafę. Była pewna, Ŝe Rafę zamierza mówić o przeszłości, o tym, jak to był zmarły, ale nie całkiem, o przetrwaniu, ale niezupełnie, o niej i Jacku, i o kopercie z ręcznym dopiskiem „zmarłego", która sprawiła, Ŝe Alana rozpadła się na kawałki. Nie miała na to dość sił. Nie na przeszłość. Nie na cokolwiek prócz bieŜącej chwili. Na teraz. - Bob i Tomek Sawyer mają ze sobą wiele wspólnego - powiedziała szybko Alana tonem napiętym i zdecydowanym. - Nie przechodź koło nich, kiedy trzeba pomalować płot. Chyba Ŝe lubisz malować płoty, rzecz jasna. Rafę zawahał się, wyraźnie nie chcąc rezygnować z tego, co chciał powiedzieć. Jednak napięta, blada twarz Alany i jej niespokojne oczy powstrzymały go. - Tak - odparł powoli Rafę. - Bob potrafi przekonać kamień, Ŝeby przemówił. 34 NIEDOTYKAJMME Alana z ulgą oparła się znów wygodnie na siedzeniu. - Jedyne stworzenie, jakie zrewanŜowało się Bobowi, to kura, którą oblał konfiturą, a potem wrzucił między osiem prawie dorosłych ogarów - powiedziała Alana. - Ta kura dziobała go w ręce, dopóki się tak nie zmęczyła, Ŝe nie była w stanie podnieść głowy. Śmiech Rafe'a był tak intensywny, jak zalewające ziemię światło zachodzącego słońca. Alana mimowolnie odwróciła się w jego stronę, przyciągnięta jego humorem i siłą, śmiechem, który dźwięczał w jej snach tak całkowicie, jak zapach ostrokrzewu w górach. Więc to w ten sposób Bob nabawił się tych blizn na rękach - powiedział Rafę, dalej uśmiechając się pod wąsem. -Powiedział mi, Ŝe to kurzajki. Usta Alany ułoŜyły się w pełny uśmiech, pierwszy raz od długiego czasu. - CóŜ... MoŜna i tak to nazwać. Spojrzała na Rafe'a przez gęste, czarne rzęsy i pochwyciła bursztynowy błysk jego oczu, kiedy odwracał od niej wzrok, by patrzeć na drogę. Jej serce na moment zamarło, a potem zabiło szybciej. Patrzył na nią. Zastanawiała się, czy tak jak ona porównywał przeszłość i teraźniejszość. I czy przypominał sobie wszystko. - W jaki sposób Bob namówił cię do malowania swojego płotu? - spytała szybko Alana, chcąc usłyszeć jego niski, miękki i pewny siebie głos, który lubiła tak samo jak jego śmiech. - Bez trudu. Uwielbiam wędkowanie. Spędzam duŜo czasu w górach łowiąc pstrągi. Mógłbym dobrze na tym zarobić. - Ziemia licha - mruknęła Alana. - Lament farmera. - Mnie jest łatwiej niŜ Bobowi — odparł wzruszając ramio- nami Rafę. - Nie wykupuję udziałów dwóch braci. Alana pomyślała o pozostałych braciach. Sam pracował dla duŜej firmy, która miała filie na całym świecie. Dave był programatorem komputerowym w Teksasie. śaden z braci nie miał najmniejszego zamiaru wracać na farmę inaczej niŜ w for- 35

ELIZABETH LOWELL mie sporadycznych wizyt. Z czworga dzieci Burdette tylko ona i Bob kochali farmerskie Ŝycie. Jack Reeves równieŜ nie lubił farmerskiego Ŝycia, choć tutaj się urodził. Nie mógł się doczekać, kiedy opuści Wyoming. Łaknął miejskich ulic i oklaskujących tłumów. - Jack nie znosił Wyoming. - Zaskoczona Alana usłyszała słowa odbijające się echem w jeepie i uświadomiła sobie, Ŝe powiedziała to na głos. - On nie Ŝyje - dodała. - Wiem. Alana spojrzała na Rafe'a. - Skąd... — zaczęła. Potem zdała sobie sprawę, Ŝe to oczywiste, Ŝe Rafę wie. Bob musiał mu powiedzieć. Są partnerami. Ale ile Bob mu powiedział? Czy powiedział mu o jej amnezji? A o tych koszmarach, które budziły się w dzień, wyzwalane jednym słowem, zapachem albo barwą światła? Czy wiedział, iŜ boi się, Ŝe traci rozum? Czy Rafę wiedział, Ŝe chwyta się wspomnień i snów o nim, jakby były liną ratunkową, zdolną wyciągnąć ją z zasięgu wszelkich okropieństw, które ją osaczały? Jak gdyby wyczuwając zakłopotanie Alany, Rafę dodał cicho: - Ładnie z twojej strony, Ŝe chciałaś pomóc Bobowi. To nie moŜe być dla ciebie łatwe, tak niedługo po... śmierci... twojego męŜa. Przy słowie „męŜa" usta Rafe'a wykrzywiły się z goryczy, dając Alanie do zrozumienia, Ŝe jej małŜeństwo to temat, który nie sprawia mu przyjemności. Ale, w końcu, Rafę nigdy nie lubił Jacka. Nawet zanim Rafę „zmarł", Jack nieustannie nalegał na Alanę, Ŝeby się spakować i wyjechać z Wyoming, i zrobić karierę tam, gdzie sztuczne światła przyćmiewały kaskady gwiazd na niebie. - Czy Bob powiedział ci, jak zginął Jack? - spytała Alana spiętym głosem, z dłońmi zaciśniętymi na kolanach. - Nie. Głos Rafe'a był twardy i bardzo pewny. Alana odetchnęła. Najwyraźniej Bob powiedział Rafe'owi 36 NIE DOTYKAJ MNIE tylko minimum: Jack zginął niedawno. Nic o amnezji ani o koszmarach. Była zadowolona, Ŝe Bob powiedział Rafe'owi właśnie tyle. To tłumaczyło jej dziwne zachowanie. Jack nie Ŝyje. Od niedawna. Alana jest wdową. A we śnie była przeraŜonym dzieckiem. Jeep zatrząsł się zjeŜdŜając z asfaltu na Ŝwirową drogę. Kilometry rozwijały się swobodnie, bezgłośnie, przez ziemię kołyszących się łagodnie bylic i odległej rzeki, która na tle ziemi wydawała się blado-srebrzysta. Nic się nie poruszało, prócz jeepa spłoszonych odgłosem silnika zajęcy. Początku farmy Broken Mountain nie wyznaczał Ŝaden płot ani tablica. Tak jak wielu tutejszych farmerów, dziadek, ojciec i brat Alany zostawiali otwarty teren, gdziekolwiek to było moŜliwe. W zagrodzie trzymali tylko najlepszy inwentarz rozpłodowy, pozwalając, by stada przemieszczały się swobodnie. Alana szukała w okolicy śladów pasących się na wysokich równinach stad z Broken Mountain. - Czy Bob sprowadził juŜ bydło z gór? - spytała. - Większość. Zostawia je na średnich wzniesieniach do i końca września. Jeśli moŜna, to dłuŜej. - To dobrze. Im dłuŜej bydło pozostawało na wysokich i średnich wzniesieniach, tym mniej pieniędzy musiał wydawać Bob na zimową paszę. KaŜdy rok przypominał grę w ruletkę. Jeśli farmer zostawiał swoje bydło na wyŜynach zbyt długo, mogły nadejść i zimowe burze i uwięzić stada, skazując je na pewną głodówkę. Jeśli jednak sprowadzał swoje stada za wcześnie, wydatki na siano, którym miał karmić je przez zimę, mogły doprowadzić go do bankructwa. -Trawa wydaje się gęsta - powiedział Alana. Chciała utrzymać neutralny, hodowlany temat rozmowy, z obawy, Ŝe gdyby milczenie potrwało zbyt długo, Rafę mógłby nawiązać do niedawnej przeszłości i śmierci Jacka. Albo, jeszcze i gorzej, do odległej przeszłości. Do swojej śmierci i „zmartwychwstania” 37

ELIZABETH LOWELL - biurokratycznej pomyłki, którą Alana przypłaciła... wszystkim. - ZałoŜę się, Ŝe Indian Seep jeszcze płynie – powiedziała. -Zbiory siana musiały być dobre. Rafę skinął głową. Ciemne oczy Alany katalogowały kaŜdą cechę terenu -strukturę gleby w wykopach drogi, obecność lub nieobecność wody w parowach, lawendowy połysk Ŝywych narośli na splątanych bylicach, ślady Ŝycia zwierząt, wszystkie oznaki, które potrafiły powiedzieć doświadczonemu oku, czy ziemia jest uŜywana czy naduŜywana, uprawiana umiejętnie czy marnotrawiona. Kiedy sądziła, Ŝe Rafę nie widzi, obserwowała jego profil, blask jego włosów i zmysłową linię ust, męski zarys nosa i szczęki. Rafę był zbyt silny i zbyt twardy, Ŝeby moŜna było o nim powiedzieć, Ŝe jest przystojny. Był zniewalający — męŜczyzna stworzony do gór, męŜczyzna siły i wytrzymałości, tajemnicy i milczenia, i nagłego śmiechu, jak rzeka wijąca się leniwie pod słońcem. - Czy aŜ tak róŜnię się od twoich wspomnień? - spytał cicho Rafę. Alana gwałtownie wstrzymała oddech. - Nie - powiedziała. - Czasem jednak nie potrafię odróŜnić wspomnień o tobie od snów. Widząc cię znowu, blisko, na wyciągnięcie ręki, Ŝywego. Alana odwróciła wzrok, nie mogąc spojrzeć Rafę'owi w oczy, Ŝałując swojej szczerości i wiedząc jednocześnie, Ŝe nie ma wyboru. Było jej tak trudno oddzielić prawdę od koszmaru. Nie miała dość energii, Ŝeby włączyć w to równieŜ kłamstwa, Kiedy samochód objechał skarpę niewysokiego pasma wzgórz, Alana wychyliła się do przodu, wpatrując się intensywnie w gęstniejący mrok. Przed nią otworzyła się długa, wąska dolina. Na niskich grzbietach, gdzie ziemia zaczynała wznosić się do nieba, rosły pojedyncze ostrokrzewy. Grzbiety szybko zmieniały się w podgórza, aŜ w końcu przechodziły w oddalone, oblodzone szczyty. 38 NIE DOTYKAJMNIE Jednak to nie dziki majestat szczytów przyciągał uwagę Alany. Oczy miała skierowane tylko na dolinę. Nie było w niej bydła. Alana opadła na oparcie fotela z głośnym westchnieniem ulgi. - Brawo, braciszku - mruknęła. - Bob jest dobrym farmerem - powiedział cicho Rafę. -W paśmie Broken Mountain nie ma ani centymetra przepasionej ziemi. - Wiem. Bałam się tylko, Ŝe... - Alana poruszyła rękami, obrazując niejasne obawy. - Wołowina stoi na rynku tak kiepsko, a ceny paszy są tak wysokie, poza tym Bob musi teraz płacić Samowi i Dave'owi. Bałam się, Ŝe zaryzykował wypasając więcej bydła, niŜ mogą wyŜywić tutejsze łąki. Rafę spojrzał na Alanę kątem oka z intensywnością błyskawicy, którą pamiętała ze swoich snów. - Od kiedy to ludzie na Zachodnim WybrzeŜu zwracają uwagę na ceny paszy i wydajność ziemi w Wyoming? - spytał. - Tylko ja. - Alana skrzywiła się. - Miastowi wierzą, Ŝe mięso rośnie między styropianem a celofanem, jak grzyby w pęknięciach pni. Rafę znów roześmiał się łagodnie. Alana patrzyła na niego, przyciągana jego śmiechem. Nad jasnym kołnierzem poruszały się gładkie mięśnie jego szyi. Poczuła znów ten moment ciepła, jakie ogarnęło ją przy nim na lotnisku, pręŜność jego mięśni pod palcami, zanim wyrwała rękę. Był silny. Widać to było w jego ruchach, w jego śmiechu, w wyrazistych, męskich rysach jego twarzy. Był silny, ona zaś nie była. Alana mgliście zdawała sobie sprawę, Ŝe ta róŜnica powinna ją przeraŜać. A jednak kiedy Rafę roześmiał się, musiała się powstrzymywać, Ŝeby nie przysunąć się do niego i nie zwinąć się przy nim w kłębek, jak gdyby był ogniem płonącym w samym środku mroźnej burzy. Myśl o zbliŜeniu się do Rafe'a fascynowała i jednocześnie przeraŜała Alanę. Fascynację rozumiała; Rafę był jedynym 39

ELIZABETH LOWELL męŜczyzną, jakiego kiedykolwiek kochała. Nie miała powodu się go lękać. A jednak bała się. Rafę był męŜczyzną, a męŜczyźni ją przeraŜali. Lęk konfundował Alanę. W Ŝadnym momencie swego Ŝycia, nawet w trakcie najbardziej zajadłych kłótni z Jackiem, nie bała się. Czy boję się Rafe'a tylko dlatego, Ŝe jest silny? — zastanawiała się Alana. Obracała tę myśl w głowie na wszystkie strony, badając ją, tak jak badała wiele rzeczy w ciągu tygodni, które upłynęły od chwili, gdy obudziła się w szpitalu, pozbawiona sześciu dni swego Ŝycia i scenicznego partnera. To, co mnie przeraŜa, nie moŜe być czymś tak prostym jak siła fizyczna, uznała Alana. Jack miał metr dziewięćdziesiąt sześć, bardzo szerokie ramiona, szyję i nogi. Nigdy jednak nie uŜywał swojej siły, nawet nie zdawał się jej zauwaŜać. Robił tylko tyle, ile potrzebne, Ŝeby jako tako przeŜyć, ani ciut więcej. Jack urodził się z czystym głosem, tenorem, który przyjmował z tą samą obojętnością co swój wzrost i tęŜyznę, a nie znosił pracować ze swoim głosem prawie tak bardzo, jak nie znosił pracy fizycznej. To Alana nalegała, Ŝeby ćwiczyć kaŜdą piosenkę setki razy, szukając właściwej kombinacji frazowania i harmonii, która mogłaby uwydatnić poziomy znaczeniowe tekstów. Jack tolerował jej „fanatyzm" z tą samą niefrasobliwą obojętnością, z jaką tolerował paskudne motele i konieczność spędzania w drodze trzystu pięćdziesięciu dwóch nocy w roku. Potem Jack i Jilly zaczęli odnosić sukcesy. Od tej pory Jack ćwiczył nowe piosenki tylko tyle, ile wymagało nauczenie się słów i melodii. Wszystko poza tym było problemem Alany. Rok temu Alana zostawiła Jacka i przyjechała na Farmę Broken Mountain, Ŝeby zastanowić się nad swoim Ŝyciem i smutnym pozorem małŜeństwa. Kiedy plotka o separacji przeciekła do prasy, sprzedaŜ płyt i biletów na ich koncerty gwałtownie NIE DOTYKAJ MNIE spadła. Agent zadzwonił do Alany i spokojnie, cynicznie zaproponował, Ŝeby kontynuowała prezentowanie światu szczęśliwie zamęŜnej fasady. Sława jest przemijająca. Zapomnienie wieczne. Tego samego popołudnia Bob wrócił z wycieczki w góry wygadał się, Ŝe widział Rafe'a Wintera. Alana napisała do niego list, który, tak jak jej miłość, został odrzucony w trzech szorstkich słowach: Adresat nie Ŝyje. Płakała tak długo, aŜ przestała czuć cokolwiek... i wówczas wróciła do Los Angeles, Ŝeby występować jako połową Dosko- nałej Pary. AŜ do chwili kiedy sześć tygodni temu powiedziała Jackowi, koniec z udawaniem. Doskonała Para była rolą, z którą nie mogła sobie poradzić. Jack błagał ją, Ŝeby przemyślała to jeszcze raz, Ŝeby wybrała się z nim na wycieczkę w góry, które kocha. A potem zobaczą, co zrobić Tęskniłaś za farmą? - spytał cicho Rafę. Pytanie dotarło do Alany jakby z wielkiego oddalenia, wy- wołując ją z przeszłości stanowiącej innego rodzaju koszmar, który tylko czekał, Ŝeby ją pochłonąć. Uczepiła się tego pytania, rozciągając je skwapliwie wokół siebie. — Tęskniłam za farmą bardziej... bardziej, niŜ mi się wydawało. I rzeczywiście. To było tak, jakby została oślepiona. Łaknęła fioletowego i srebrnego migotania osik, widziała jednak tylko zakurzone palmy. Szukała pierwotnego błękitu górskich jezior usadzonych wśród rzeźbionych iglic gór starszych niŜ człowiek, gdzie znajdowała tylko betonowe autostrady i metaliczny blask Samochodów. Wypatrywała ciemnozielonych, cichych dzikich lasów, odkrywała jednak tylko banalne placyki trawy ułoŜonej pośród gorących, pokrytych stiukiem domów. Alanę ratowało tylko śpiewanie. Praca nad piosenkami, smakowanie ich, czucie, obserwowanie, jak rosną i zmieniają się, jak stają się jej częścią, a ona ich. Jack nigdy tego nie rozumiał. Uwielbiał tylko aplauz i pracował tylko tyle, Ŝeby go zdobyć. Alana kochała śpiewanie 40 41

ELIZABETH LOWELL i pracowała do upadłego, dopóki ona i piosenka nie stawały się jednym. - Skoro tak bardzo tęskniłaś za farmą, to dlaczego po śmierci Jacka wyjechałaś? Alana uświadomiła sobie, Ŝe słyszała juŜ wcześniej to pytanie. Rafę zadał je przynajmniej dwukrotnie, a ona nie odpowiedziała, pogrąŜona we własnych myślach. - Tutaj zginął Jack - szepnęła. - Na Broken Mountain. Spojrzała w prawo, gdzie góry Green River wznosiły ku wieczornemu niebu poorane bliznami, granitowe twarze. Wysoko płynące chmury świeciły srebrzyście ponad szczytami, a nad wszystkim sklepiała się czara barwy ciemnego indygo, zmierzch przemieniający się w noc. - Musisz mieć niewesołe wspomnienia - powiedział cicho Rafę. - Tak, chyba muszę. Alana usłyszała własne słowa, usłyszała ich niejasność, usły- szała brzmiący w swoim głosie lęk. Podniosła wzrok i zobaczyła, Ŝe Rafę na nią patrzy. Odwrócił jednak głowę i nie powiedział nic, nie zadał Ŝadnego pytania. Po prostu wiózł ją coraz bliŜej śnieŜnych i lodowych zwalisk, w których Jack zginął, a ona straciła pamięć. 4 Kiedy Rafę skręcił w drogę prowadzącą do zabudowań farmy Broken Mountain, było juŜ ciemno. Na niebie tkwił jesienny księŜyc, ogromny, plaski i upiorny, balansujący na skraju świata. Chmury ścigały się i kotłowały, zasłaniając księŜyc i chowając się za niego na przemian. Góry były niewidoczne, jednak Alana wyczuwała ich obecność, wznosiły się przed nią, czarne i masywne. Podnosiły ją na duchu i przeraŜały tak samo, jak wspomnienia z dzieciństwa i niedawne lęki wprawiały ją w wywołującą zawroty głowy, emocjonalną huśtawkę. Alana wiedziała, Ŝe była na farmie zaledwie cztery tygodnie temu. Wiedziała, Ŝe pojechała z Jackiem konno w góry. Wiedziała, Ŝe Jack nie Ŝyje. Wiedziała - ale nie wiedziała. Alana obudziła się w szpitalu, posiniaczona i podrapana, odmroŜona i obolała. I przeraŜona. KaŜdy cień, kaŜdy odgłos sprawiał, Ŝe serce biło jej jak szalone. Musiała zmusić się do ogromnego wysiłku woli, Ŝeby dać się zbadać doktorowi Gene. Doktor próbował wytłumaczyć niewy- tłumaczalne zwykłymi słowami, mówiąc Alanie, Ŝe jej lęk jest normalny, Ŝe to reakcja kogoś, kto nigdy nie znał fizycznego zagroŜenia, tym bardziej śmierci. W swoim czasie jej umysł i ciało przystosują się do obecności zagroŜenia i bliskości śmierci 43

ELIZABETH LOWELL w codziennym Ŝyciu. Wtedy znów odzyska wewnętrzny spokój. Tymczasem doktor Gene mógłby przepisać coś, co jej pomoŜe. Alana odmówiła przyjęcia środków uspokajających. Widziała zbyt wielu muzyków uzaleŜnionych od leków i narkotyków. Metody chemiczne nie stanowiły dla niej Ŝadnego rozwiązania. Jednak moŜliwość ta była kusząca, szczególnie na początku. Obecność doktora Gene doprowadziła Alanę do roztrzęsienia graniczącego z płaczem. Nawet Bob, jej ukochany brat, widział, jak Alana cofa się przed wszelkim fizycznym kontaktem, wszelkimi ciepłymi gestami, jakie wykonywał. Bob czuł się zraniony i bardzo się o nią martwił, a w jego piwnych oczach odbijał się konflikt uczuć. Potem, trzeciego ranka po przebudzeniu, Alana jakby nigdy nic wyszła ze szpitala, wsiadła do samolotu i poleciała do Portland, miasta, w którym nigdy nie była. Nie czekała, aŜ szeryf Mitchell wróci z gór z ciałem Jacka. Nie przystanęła, Ŝeby pomyśleć, zastanowić się, wyciągnąć wnioski. Po prostu uciekła od czarnej przepaści w swojej pamięci. Portland było dość duŜe, by Alana mogła się w nim zgubić, nie dość jednak, by przypomnieć jej Los Angeles i Ŝycie z Jackiem. W Portland były góry, ale tylko w oddaleniu. Jednak lęk uciekł razem z Alaną. ChociaŜ nigdy wcześniej nie bała się latania ani wysokości, to kiedy samolot oderwał się od ziemi, przeŜyła potworny moment przeraŜenia. Ziemia odlatuje, a jej ciało wiruje, pozbawione cięŜaru, spada, spada, czerń pędzi jej na spotkanie, a kiedy ją dopadnie, oderwie się od Ŝycia jak liść osiki od gałęzi, odlatując bezradnie, wirując nad pustką. - Wszystko w porządku, Alano. Jesteś bezpieczna. Wszystko w porządku. Przyjechałem zabrać cię do domu. Alana zdała sobie niejasno sprawę, Ŝe Rafę zaparkował jeepa na skraju drogi. Słyszała, jak uspokaja ją półgłosem, poczuła ciepło jego dłoni na swoich zaciśniętych palcach, łagodny dotyk jego drugiej ręki, którą głaskał ją po włosach. Poczuła wstrząsające 44 NIE DOTYKAJ MNIE jej ciałem dreszcze, ból zębów, które zaciskała, powstrzymując bezsensowny krzyk. Rafę wciąŜ mówił cicho i spokojnie, powtarzając poszczególne słowa. Alana odwróciła nagle głowę, wciskając policzek w twardą, silną dłoń Rafe'a. Kiedy jednak przyciągnął ją bliŜej, wyszarpnęła się i odskoczyła. - Alana przerwała gwałtownie i wzięła głęboki oddech.- Przepraszam. Coś... - Jej dłonie poruszały się drŜąco i niepewnie. - Czasami... odkąd Jack... Alana zamknęła oczy. Nie potrafiła sprawić, by Rafę zrozumiał coś, do czego opisania brakowało jej słów. - Widok śmierci jest zawsze trudny do zniesienia – powiedział cicho Rafę. — Tym bardziej, jeśli byłaś wcześniej bezpieczna. Pogłaskał Alanę po włosach, jego dotyk był tak łagodny jak słowa, które wypowiedział, jak jego obecność i ciepło. Po paru chwilach Alana wydała z siebie długie westchnienie, czując, jak macki przeraŜenia rozluźniają się, odsuwają, a koszmar się wycofuje. Odwróciła głowę i spojrzała na Rafe'a – jej oczy nie były juŜ czarne od lęku. - Dziękuję - powiedziała po prostu. W odpowiedzi Rafę musnął ją tylko lekko po policzku. Rafę uruchomił ponownie silnik i wrócił na wąską, Ŝwirową drogę prowadzącą do rodzinnego domu Burdette'ow. Ziemia pod kołami zaczynała lekko falować, zbierając się do nagłego skoku w niebo. Ich dom stał na ostatnim fragmencie ziemi, który moŜna było nazwać wyŜyną. Za budynkami gospodarskimi ziemia wznosiła się bez końca, zamieniając się w szeregi czarnych szczytów, zwieńczonych brylantowymi koronami gwiazd. Z mroku wyłaniały się stopniowo Ŝółte kwadraciki świateł domu, przyćmiewając w końcu jasność gwiazd. Równolegle do drogi ciągnęło się ciemne ogrodzenie, wyznaczające zagrody i pastwiska, na których skubały trawę zarodowe klacze i z cięŜką gracją przechadzały się nagrodzone byki. Brukowana droga zawijała przed domem pętlę, po czym zmieniała kierunek, oddalając się w stronę stajni. 45

ELIZABETH LOWELL Kiedy Rafę zatrzymał się przy alejce prowadzącej do wejścia, otworzyły się drzwi frontowe, zalewając podwórze w bezgłośnym powitaniu prostokątem złotego, rzęsistego światła. Przez próg wyskoczyła sfora ruchliwych psów; zaczęły szczekać i ujadać, tańcząc po zroszonej trawie, jakby zamiast niej na ziemi leŜały sople lodu, zbyt ostre, Ŝeby mogły na nich stać. Rafę wysiadł z samochodu i rzucając dobroduszne przekleństwa zaczął przeciskać się między psami, rozdzielając im delikatnie kuksańce, dopóki nie minęła pierwsza wylewność powitania. Psy uspokoiły się i obserwowały go bystrymi oczami, trącając go zimnymi nosami w ręce, dopóki przynajmniej raz nie podrapał kaŜdego w jedwabiste ucho. W świetle księŜyca futra psów lśniły jak Ŝywe srebro, falując i mieniąc się przy kaŜdym ruchu ich muskularnych ciał. Alana wysiadła z jeepa z uśmiechem na ustach, a w uszach odbijała jej się echem powitalna pieśń psów. Stanęła spokojnie, patrząc, jak psy witają Rafe'a. Chłodny wietrzyk poruszał jej włosami. Jeden z psów, wyczuwając Alanę, podniósł gwałtownie głowę. Zaskomlał i rzucił się z entuzjazmem w jej stronę. Alana pochyliła się odruchowo, Ŝeby przywitać zwierzaka; targała go za uszy i klepała po muskularnym brzuchu, pozwalając, by lizał ją ciepłym, szorstkim jak tarka językiem. - Jesteś śliczna - powiedziała Alana. Suka obwąchała jej rękę, potem kieszeń czarnych spodni, a potem znów rękę. - Czego chcesz? - spytała Alana. - Krakersów, którymi ją rozpieściłaś ostatnim razem -wesoło zawołał Bob. Alana podniosła wzrok. Zdziwiła się. - Krakersy? - powtórzyła. Spojrzała na sukę. Zwierzę przyglądało się jej, przestępując z nogi na nogę, wyraźnie na coś czekając. - Krakersy - powiedział Bob podchodząc do Alany i podając jej jednego. - Pomyślałem, Ŝe zapomniałaś... to znaczy, 46 NIE DOTYKAJ MNIE pomyślałem, Ŝe nie będziesz miała ze sobą Ŝadnych krakersów, więc ci przyniosłem. - Wamp? - spytała Alana. Wzięła krakersa i popatrzyła, jakby w Ŝyciu czegoś takiego nie widziała. Podała go suce. Suka delikatnie wzięła smakołyk do pyska, była dobrze ułoŜona do polowań na ptaki. - Wampirzyca - wyjaśnił Bob wskazując na stojącą u stóp Alany sukę. - Wiesz, to przez te ostre zęby, które miała jako szczeniak. Wyraz twarzy Alany nie pozostawiał wątpliwości, Ŝe nie znała historii imienia suki. Było jednak równie jasne, Ŝe Bob opowiadał jej juŜ tę historię. -Do diabła - mruknął pod nosem Bob. Potem objął Alanę i odezwał się tak cicho, Ŝe tylko ona mogła usłyszeć. - Przepraszam, siostrzyczko. Trudno mi połapać się w tych wszystkich rzeczach, które zapomniałaś. Na moment zesztywniała, kiedy dotknęły jej ręce brata. Z trudem udało jej się rozluźnić. Wiedziała, Ŝe musi pokonać swój irracjonalny lęk przed ludzkim dotykiem. Źródło tego lęku tkwiło wyłącznie w jej koszmarach, wytworze jej umysłu, i nie miało nic wspólnego z tym, co działo się tutaj, teraz, w rzeczywistości. Gdyby się wzdrygnęła, zapewne zraniłaby Boba tak jak w szpitalu. Odwzajemniła uścisk trochę zbyt gwałtownie, obejmując brata zbyt silnie, puszczając go za szybko. Bob spojrzał na nią ze smutkiem, ale nic nie powiedział. Dopóki nie zobaczył jej włosów. -Coś ty, na miłość boską, zrobiła z włosami? - jęknął Bob. -Obcięłam. Alana potrząsnęła głową, tak Ŝe blask księŜyca przebiegł przez luźne, czarne fale jej włosów niczym upiorne palce. -Dlaczego? - spytał Bob. -Pomyślałam, Ŝe to dobry pomysł. -PrzecieŜ zawsze miałaś długie włosy. Jego głos zabrzmiał zaskakująco płaczliwie jak na męŜczyznę, 47

ELIZABETHLOWELL który miał niemal dwa metry wzrostu i prawie dwadzieścia trzy lata. - Świat się zmienia, braciszku - powiedziała Alana. - Ale nie ty, siostrzyczko - odparł Bob, wierząc święcie w swoje słowa. - Jesteś jak góry. Nigdy się nie zmieniasz. Alana stała nieruchomo, nie wiedząc, co powiedzieć. W tym momencie uświadomiła sobie po raz pierwszy, do jakiego stopnia zastępowała Bobowi matkę, jak bardzo utrwaliła się w jego umyśle jako port, w którym mógł znaleźć schronienie przed kaŜdym sztormem. W jakiś sposób zapewniła mu ciągłość miłości i opieki, której sama po śmierci matki nigdy nie znalazła. I zniknięciu Rafe'a, który umarł, a potem oŜył. Wrócił jednak za późno. Tak jak teraz. Za późno, pomyślała Alana. Jak mogę powie- dzieć Bobowi, Ŝe nie ma juŜ portów, tylko same sztormy? - Zapominasz o czymś, Bob - powiedział Rafę swobodnym, a jednak w pewien sposób rozkazującym tonem. - O czym? Och, tak. Cholera. Powiedziałem ci, Winter, ja nie. - Siostry są równieŜ kobietami - powiedział Rafę, przerywając Bobowi, cokolwiek miał zamiar powiedzieć. - Niektóre siostry to nawet piękne kobiety. Bursztynowe oczy Rafę'a zapłonęły, kiedy przelotnie spojrzał na Alanę, i odbiło się w nich płynące z domu światło. Bob przekrzywił głowę i popatrzył na Alanę jak na kogoś obcego. - To chyba kwestia gustu — stwierdził z udawaną powagą. — Dla mnie wygląda jak sztacheta. Czy w Pordand nie ma co jeść? Rafę w milczeniu przesunął wzrokiem po pełnym gracji łuku szyi Alany, przez kobiece wzniesienie jej piersi, wąską talię i wyraźnie zarysowane biodra do długich, zgrabnych nóg. - Burdette - powiedział Rafę - jesteś ślepy jak toczący się po stoku głaz. Alana oblała się rumieńcem pod pełnym aprobaty spojrzeniem Rafe'a. Jednak na jej twarzy pojawił się równieŜ uśmiech. Przywykła do opinii, iŜ ma piękny głos. Co do reszty, nigdy nie czuła się specjalnie atrakcyjna. 48 NIE DOTYKAJ MNIE Z wyjątkiem chwil, kiedy była z Rafe'em i z uśmiechem spoglądał na nią tak jak w tym momencie. - Chyba ci Rafę powiedział, maleńki braciszku. - Alana była zadowolona, Ŝe słowa te wypowiedziała swobodnie, kpiąco. Uśmiechnęła się do Rafe'a. - ZałoŜę się, Ŝe teŜ jeździsz na białym koniu i wybawiasz panny z opresji. Twarz Rafe'a zmieniła się, spojrzał uwaŜnie na Alanę, jakby czegoś po niej oczekiwał. Spojrzenie trwało tak krótko, Ŝe Alana po chwili nie była pewna, czy go sobie nie wyobraziła. - Pudło, siostrzyczko - powiedział z triumfem Bob wyciągając z bagaŜnika jeepa jej walizkę. - Koń, na którym jeździ Rafę, jest równie kolorowy, jak jego przeszłość. - Alana spojrzała na Boba, a potem na Rafe'a, zastanawiając się, co brat ma na myśli. Co robił Rafę w Ameryce Środkowej przed i po tym, jak został uznany za zmarłego? - Bob, twojemu językowi przydałaby się uzda - stwierdził Rafę. Jego uśmiech był zimny, głos matowy. Bob skrzywił się. - Znów na to wlazłem. Przepraszam. Nie jestem zbyt dobry w zapominaniu. Ani teŜ - spojrzał znów przepraszająco na Alanę - w pamiętaniu. Alana westchnęła. - Nie potrafiłeś dochować sekretów nawet na BoŜe Narodzenie, prawda? - Ani trochę - przyznał wesoło Bob. - śadnego. Uchem weszło, ustami wyszło. Rafę wydał odgłos pośredni między oburzeniem a rozbawieniem. - Czasami trudno mi uwierzyć, Ŝe jesteś bratem Sama - powiedział sucho. Alana spojrzała szybko na Rafe'a. Coś w jego głosie mówiło jej, Ŝe widział Sama niedawno, później niŜ w czasach, kiedy Sam z daleka wyznawał kult starszego od niego Rafe'a. - Widziałeś Sama? To znaczy, ostatnio? — spytała Alana. 49

ELIZABETHLOWELL Bob chciał odpowiedzieć, ale Rafę uciszył go wzrokiem. - Spotkaliśmy się w Ameryce Środkowej - odparł Rafę - kiedy Sam robił tam jakieś odwierty. Nie widziałem go juŜ dość dawno. Z ust Alany zniknął uśmiech. - Ja teŜ - powiedziała. - To juŜ całe lata. Ostatnim razem, kiedy był w Stanach, miałam koncert na Florydzie. - Brat-widmo - powiedział Bob. - Raz jest, za chwilę znika. Na szczęście rozległ się głos Merry - pomstowała na męŜa, Ŝe przez niego przespała moment przyjazdu Alany. - Kochanie! - Bob rzucił walizkę Alany i podbiegł do schodów. - UwaŜaj! Za Bobem pobiegły psy, szczekając i ujadając z podniecenia. Alana nie mogła powstrzymać śmiechu, kiedy Bob oderwał drobne stopki Merry od ziemi i poniósł ją nad trawą, klnąc na psy przy kaŜdym kroku. Merry śmiała się równieŜ, z twarzą wciśniętą w szyję Boba, piszcząc i odsuwając nogi od długich języków podskakujących psów. Rafę oparł pięści na biodrach i pokręcił z uśmiechem głową. Wyciągnął rękę do Alany. - Witamy na Farmie Turystycznej Broken Mountain - powiedział z grymasem. - Znajdziesz tu spokój i ciszę. Tak napisano pięknym drukiem w broszurze reklamowej. - Trzymam cię za słowo - mruknęła Alana. Z uśmiechem połoŜyła lekko dłoń na dłoni Rafe'a, czując jej Ŝar, gdy objął ją palcami. Dotyk wywołał w niej zarówno przyjemność, jak i przeszywający lęk. Zanim zdąŜyła zabrać dłoń, Rafę puścił ją i podniósł bagaŜ. Alana ruszyła szybko przed siebie, by otworzyć drzwi Rafe'owi i Bobowi, który wciąŜ niósł chichoczącą Merry. Psy zatrzymały się gwałtownie tuŜ przed progiem, a w ich bursztynowych, pełnych nadziei oczach malowało się nieme błaganie. Alana spojrzała na Boba. - Nie - powiedział stanowczo. - Psom wstęp wzbroniony. - A Wamp? - spytała przymilnie Alana. 50 NIE DOTYKAJ MNIE -Siostrzyczko! — Bob wydawał się zirytowany. — Powiedziałem ci ostatnim razem: nie mam zamiaru ryzykować, Ŝe Merry potknie się na... Bob przerwał nagle, za późno sobie przypominając, Ŝe Alana nie pamięta swojej ostatniej wizyty na farmie. - Przepraszam — powiedziała sztywno Alana i zamknęła drzwi. - Zapomniałam. - Ja teŜ. Znowu. Do diabła! Bob przesunął palcami po gęstych, czarnych włosach – tego gestu oboje nauczyli się od ojca. -Och, Alano - powiedziała łagodnie Merry, z troską spoglądając na szwagierkę. - Bob nie miał zamiaru cię urazić. - Wiem. Alana zamknęła oczy i rozluźniła zaciśnięte dłonie. -Gdzie zanieść walizkę? - przerwał milczenie Rafę. Jego głos był rzeczowy, jak gdyby nie wyczuwał wirujących wokół Alany subtelnych prądów emocji. Mimo to wiedziała. Z kaŜdą chwilą spędzoną z Rafe'em była coraz bardziej pewna, Ŝe wyczuwa wszystko, co jej dotyczy. -Alana śpi w sypialni na górze, we wschodnim skrzydle — powiedziała Merry wiercąc się w ramionach Boba. - Postaw mnie na ziemi, ty wielki łosiu. PrzecieŜ mam nogi. -Nie kłopocz się - powiedział Rafę. - Wiem, gdzie jest ten pokój. Nie chodź po schodach więcej, niŜ musisz. -O nie, ty teŜ! - Merry wywróciła oczami i w geście udawanej rozpaczy pociągnęła się za długie, jasne włosy. -Dlaczego mi się to przytrafiło, Panie? Dlaczego muszę znosić męŜczyzn, którzy myślą, Ŝe ciąŜa to egzotyczna odmiana złamania nogi? Rafę uśmiechnął się krzywo, patrząc na szamotanie się tej drobnej kobiety w mocnych ramionach Boba. -Korzystaj z tego, Merry - powiedział Rafę. - Kiedy przyjdzie czas na pieluszki, Bob wymyśli jakąś egzotyczną odmianę złamania ręki. -Oszczerca - mruknął Bob do Merry, pieszczotliwie dotykając nosem jej karku. - Nie wierz w ani jedno słowo. 51