Sławomir Klimkiewicz
NIEWIDZIALNE OCZY
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1979
Okładkę projektował: Witold Chmielewski
Redaktor: Elżbieta Skrzyńska
Redaktor techniczny: Zofia Szymańska
TAJEMNICZY NADAWCA
Popołudnie było szare i senne. Od kilku dni niemal bez przerwy padał deszcz, a wiatr, strącając ostatnie
liście, naganiał z morza nad miasto nowe zwały chmur. Brytyjski attaché morski John Briks oderwał na
moment wzrok od leżących przed nim papierów i wyjrzał przez okno. Pomyślał, że nawet jak na Norwegię
jesień kończyła się zbyt szybko — przecież to zaledwie 6 października 1939 roku. Komandor Briks był
równie ponury jak i pogoda za oknem. Kilka dni temu wygasły walki w Polsce, umilkła radiostacja na Helu,
Wielokrotnie powracał w myślach do pytania, jak dalej potoczą się wypadki. Na froncie zachodnim panował
stan ni to wojny, ni to pokoju, trafnie określony mianem dziwnej wojny. W Londynie i Paryżu łudzono się, iż
Niemcy hitlerowskie zrezygnują z agresywnych planów, a ponadto — zdaniem Briksa — pokładano zbyt
wielkie nadzieje w linii Maginota, o którą miały rozbić się kolejne ataki wojsk niemieckich.
Briks zbyt długo pracował w wywiadzie wojskowym i zbierał dane na temat wyposażenia i uzbrojenia
niemieckich sił zbrojnych, by nie żywić uzasadnionych obaw co do wyniku ich starcia z siłami anglo-
francuskimi.
Od rana studiował raport o rozbudowie przemysłu zbrojeniowego w Zagłębiu Ruhry, dostarczony przez
dobrze zakonspirowanego informatora. Kontakty z owym informatorem utrzymywał pewien Norweg, który
pozując na gorącego zwolennika hitleryzmu i korzystając z poparcia partii rodzimych faszystów odbywał
wiele podróży handlowych po terenie całej Rzeszy. Wiadomości zawarte w tym właśnie raporcie pogłębiały
jeszcze zły humor komandora. A w ogóle Briks ostatnio był rozgoryczony, ponieważ zamiast do Paryża, na
co liczył od pewnego czasu, przed kilkoma miesiącami zupełnie niespodziewanie wysłano go do Oslo, co
wydawało mu się zesłaniem. Przejrzawszy raport attaché starannie poskładał rozrzucone po stole kartki, a
potem umieścił je w kasie pancernej, zamaskowanej boazerią. Do przeczytania miał jeszcze dwa listy.
Pierwszy nie zawierał niczego interesującego. Drugi, dostarczony Briksowi przed godziną z sekcji wizowej,
był dość zastanawiający. List ów znalazł w stosie podań o wizę jeden z urzędników konsulatu. Miał nawet
ochotę otworzyć kopertę zaadresowaną na nazwisko komandora ale po chwili namysłu sam zaniósł ją
Briksowi. Attache rozciął kopertę i wyjął arkusik papieru. W miarę jak czytał, jego zainteresowanie rosło.
„Komandorze — brzmiał tekst — piszę ten list w imieniu grupy zdecydowanych przeciwników
nazizmu. Jesteśmy gotowi przekazać ważne informacje dotyczące prowadzonych aktualnie w laboratoriach
niemieckich badań, których wyniki mogą wywrzeć istotny wpływ na przebieg dalszych działań wojennych.
Nie żądamy w zamian niczego. Jeśli ta oferta jest interesująca, proszę dać nam znać. Sygnałem będzie
podanie w dniu 20 października zapowiedzi codziennej audycji BBC w języku niemieckim, a nie jak to
miało zawsze miejsce w angielskim”. List zamykało zdanie: „Chcemy do końca pozostać anonimowymi,
dlatego też informacje będą docierały bezpośrednio na Pańskie ręce wyłącznie naszym kanałem”.
Zaintrygowany komandor przeprowadził dyskretne śledztwo starając się ustalić, kto mógł być
doręczycielem tego listu. Nie należało bowiem wykluczać, iż wszystko to było kolejnym podstępem
Abwehry. Badania linii papilarnych wykazały, że na kopercie i papierze poza odciskami palców urzędnika
konsulatu nie ma żadnych, innych śladów, co wyraźnie wskazywało, iż nadawca chciał przerwać wszelkie
prowadzące do niego nici. Ani Briks, ani jego najbliższy współpracownik, który został wtajemniczony w
sprawę, mimo energicznych wysiłków i rozmów z ludźmi, zatrudnionymi w pobliżu pomieszczeń biura
konsulatu, nie zdołali ustalić wyglądu tajemniczego nadawcy. Co więcej — w następnym liście, który został
doręczony komandorowi wraz z przysłanym ze sklepu zakupionym wcześniej strojem narciarskim, nieznany
nadawcą wezwał Briksa do zaprzestania prowadzenia śledztwa, gdyż mogło ono naprowadzić na ślad kuriera
nie tylko Brytyjczyków, ale również wywiadowców niemieckich, którzy prowadzili obserwację ambasady
brytyjskiej, a także mieli współpracownika wśród miejscowego personelu. Teraz już obaj oficerowie byli
pewni, że albo doręczyciel jest pracownikiem ambasady, albo też ma możność wnikliwego obserwowania
rozgrywających się w niej wypadków.
Komandor doszedł do wniosku, że ewentualna późniejsza korespondencja może dostarczyć
pewniejszych dowodów w tej kwestii, a tymczasem należy przyjąć sugestie autora listu i przerwać
poszukiwania. Briks przesłał do Londynu depeszę zawierającą opis sprawy i pytanie, co czynić dalej.
Odpowiedź przyszła po dwóch dniach: „Akcję należy podjąć, sygnał zostanie przekazany”.
Prowadzący audycję dla Niemiec brytyjski spiker nie miał 20 października najlepszego dnia — w ciągu
wieczoru pomylił się aż trzy razy. Teraz komandorowi nie pozostało nic innego jak tylko czekać. Upłynęły
prawie dwa tygodnie bez najmniejszego znaku. Briks nie bardzo wiedział, co o tym myśleć. Jednego dnia
sądził, iż ktoś po prostu zrobił mu niewybredny kawał, drugiego zaś uważał, że zbyt energicznym
dochodzeniem sam zniechęcił tajemniczego współpracownika i smakowity kęsek przypadnie attaché
wojskowemu ambasady brytyjskiej w innym kraju.
4 listopada 1939 r., gdy jak zwykle od dwóch tygodni z niecierpliwością przeglądał poranną pocztę,
ktoś zapukał do drzwi. Był to jego zastępca, który z nieukrywaną radością położył przed nim skórzane etui
na klucze.
— Znalazłem to dzisiaj rano wraz z mlekiem i gazetami — powiedział.
Komandor obejrzał etui — było ono wykonane z dwóch grubych płatów skóry, zakończonych
uchwytem w kształcie głowy wikinga. Na pierwszy rzut oka nie różniło się ono od dziesiątków innych, które
można było bez trudu kupić w sklepach z wyrobami skórzanymi. Uwagę obydwu mężczyzn zwróciła wybita
na skórze data: 20 października. Komandor sięgnął do biurka i wyjął scyzoryk. Mocne nici łączące płaty
skóry ustępowały powoli. Kiedy rozpruł szew, jego oczom ukazała się niewielka bibułka. Briks przełknął
głośno ślinę, rozwinął karteczkę i przeczytał: „Ze względu na stałą obserwacja ambasady przez Abwehrę
bezpośrednie doręczenie przesyłki niemożliwe. Odbiór w dniu dzisiejszym. Godzina 13.30. Pod wieńcem na
grobie radcy Thorpa, cmentarz miejski, kwatera 139”.
Attaché zamyślił się głęboko. Zadawał sobie pytanie, czy przypadkiem nie jest to pułapka. Może
wszystko zaaranżował wywiad niemiecki, który chce go skompromitować w oczach Norwegów, podrzucając
materiały dotyczące ich tajemnic wojskowych i przekazując jednocześnie sygnał miejscowemu
kontrwywiadowi, którego pracownicy będą czekali na cmentarzu? Dla Brytyjczyków nie było tajemnicą, iż
wielu spośród licznych pracowników ambasady Rzeszy w Oslo i Instytutu Kulturalnego oraz
przedstawicielstw handlowych prowadziło działalność wywiadowczą. Mogli oni liczyć na pomoc członków
norweskiej partii faszystowskiej na czele z Quislingiem. Wywiady brytyjski i norweski podjęły co prawda od
kilku tygodni współpracę, ale były to zaledwie początki. Z drugiej jednak strony zaproponowany sposób
przekazania materiałów wskazywał, iż tajemniczy nieznajomy starał się stworzyć warunki gwarantujące
pomyślny przebieg całej operacji. Zarówno Briks, jak i inny współpracownik ambasady bez wzbudzania
specjalnych podejrzeń mógł zjawić się przy grobie norweskiego radcy Thorpa, który był wieloletnim
pracownikiem ambasady brytyjskiej w Oslo.
Co prawda w imieniu ambasady złożono wieniec w Zaduszki, ale można było przecież pod zręcznym
pretekstem złożyć drugi — na przykład w imieniu będącego obecnie ambasadorem w dalekiej Japonii byłego
przełożonego Thorpa. Zdecydowano, iż na cmentarz pojedzie pracownik ataszatu porucznik Prowse oraz
wicekonsul, który należał również do pionu wywiadowczego.
Żeby ewentualnym agentom niemieckim utrudnić prowadzenie obserwacji, komandor zadecydował, iż
w czasie przerwy na lunch prawie wszyscy pracownicy placówki wyjdą do miasta. Będzie to stanowiło
zaskoczenie i utrudnienie dla zapewne nielicznego grona „cieni”. On sam postanowił odbyć wędrówkę po
mieście, aby skupić na sobie uwagę hitlerowców. Zgodnie z instrukcją obydwaj udający się na cmentarz
młodzi mężczyźni wyjechali z ambasady dopiero wtedy, gdy opuścili ją wszyscy pracownicy ataszatu
wojskowego, którzy mogli pociągnąć za sobą ewentualne „ogony”. Po kupieniu małego wieńca w sklepie
kwiaciarskim przejechali szybko przez centrum Oslo.
Prowse starał się obserwować w lusterku, czy nie towarzyszy im jakiś samochód. Nie zauważył jednak
niczego podejrzanego. Jadąc trochę okrężną drogą po kwadransie dotarli do bramy cmentarza położonego na
wzgórzu, z którego otwierał się widok na miasto i zatokę.
Było tu pusto i tak cicho, że obaj Anglicy słyszeli szum padającego dżdżu. Wysiedli z samochodu i
otworzyli żelazną furtę; zawiasy wydały przeraźliwie skrzypiący jęk. Zaskoczeni, w odległych od siebie
częściach cmentarza dostrzegli dwie osoby, które krzątały się przy grobach. Szybko przecięli żwirową alejkę
i po kilku minutach kluczenia stanęli przed płytą z nazwiskiem „Sven Thorpe”, na której leżały dwa wieńce i
wiązanka kwiatów.
Prowse sięgnął do kieszeni i wyjął złożoną szarfę. Zakładając ją na przywieziony przez nich wieniec z
gałęzi świerkowych mógł swobodnie zlustrować cmentarz. Pod pozorem robienia porządku, na grobie
schylił się i podniósł pierwszy wieniec. Pusto. Sięgnął po drugi. Leżała pod nim koperta z szarego
impregnowanego płótna, którą szybko wsunął do kieszeni marynarki. Następnie złożył przywieziony przez
nich wieniec i rozprostował szarfę z napisem: „Radcy Thorpe w dowód pamięci Cecil Chubb”. Obydwaj
Brytyjczycy stali przez chwilę przy grobie, ale nikt z obecnych nie zwracał na nich uwagi. W chwili jednak
gdy otwierali drzwiczki samochodu, zza zakrętu wyłoniła się czarna maska Opla. Auto zatrzymało się tuż
obok nich na małym parkingu, wysiadł z niego mężczyzna średniego wzrostu, w ciemnej jesionce i z gołą
głową. Obrzucił ich szybkim spojrzeniem i podszedł do furty.
Prowse mruknął do towarzysza:
— Zapamiętaj numer samochodu.
Po dwudziestu minutach jazdy byli już w ambasadzie. Komandor podziękował im uściskiem dłoni
Kiedy został sam w gabinecie, rozciął płótno, potem kopertę z grubego papieru. Po chwili na stole leżało
kilkanaście kartek maszynopisu i wykresów. Briks przerzucił je kolejno i stwierdził, iż zawierały zwarte i
treściwe informacje dotyczące prowadzonych w laboratoriach niemieckich prac badawczych z dziedziny
radiolokacji. Najbardziej zainteresował się informacją opatrzoną napisem: „Niemieckie badania —
kryptonim «Reflection»”. Mówiła ona o aparacie radiolokacyjnym nazwanym „Freya”, który miał być
umieszczany w samolotach typu Junkers Ju-52, oraz aparaturze wytwarzanej w firmie Lorenz dla potrzeb
artylerii przeciwlotniczej. Ponadto nieznany nadawca sygnalizował, iż Niemcy pracują nad aparaturą
radarową „Würtzburg” dla potrzeb Kriegsmarine. Urządzenie owo miało nosić nazwę „Seetakt”. Wspominał
również o próbach z bronią rakietową.
Briks na wszelki wypadek pozostawił fotokopie listu w kasie pancernej swego gabinetu w Oslo i już po
dwóch dniach wylądował z przesyłką w Londynie. Zarówno jego przełożeni z wywiadu wojskowego MI-6,
jak i Ministerstwa Wojny zasypali go poleceniami dotyczącymi opisu wszystkich szczegółów całej sprawy.
Raport wraz z oryginałem listu trafił na biurko szefa sztabu oraz jego doradcy do spraw naukowo-
technicznych prof. Reginalda V. Jonesa.
Profesor Jones, jeden z bardziej znanych specjalistów brytyjskich w dziedzinie radiolokacji, za biurko w
Ministerstwie Lotnictwa trafił wprost z laboratorium Clarendown w Oxfordzie. Jego podstawowym
zadaniem była analiza informacji z dziedziny lotnictwa, a szczególnie radiolokacji, dostarczanych przez
wywiad brytyjski. Raporty profesora Jonesa docierały do premiera Chamberlaina, szefów wywiadu i
kontrwywiadu wojskowego oraz ministra lotnictwa.
Naukowiec po zapoznaniu się z raportem z Oslo przez kilka dni zwlekał ze sformułowaniem ostatecznej
oceny. Jego pierwszym zadaniem, jakie otrzymał tuż po wypowiedzeniu wojny III Rzeszy przez Wielką
Brytanię 3 września 1939 r., była analiza fragmentu przemówienia Hitlera. Co prawda Wielka Brytania i
Francja nie wywiązały się z przyjętych zobowiązań sojuszniczych wobec Polski i nie podjęły działań
wojennych przeciwko Niemcom, ale już sam fakt wypowiedzenia przez nie wojny wywołał atak wściekłości
„wodza”, gdyż był sprzeczny z jego rachubami. Hitler w publicznym wystąpieniu zapowiedział, że obydwa
kraje otrzymają należną im nauczkę. Krzyczał z trybuny, iż Niemcy są niezwyciężone, tym bardziej że
dysponują nową tajemniczą bronią, za pomocą której pokonają każdego przeciwnika. Szef wywiadu
brytyjskiego w trakcie lektury przemówienia Hitlera zwrócił uwagę na ten właśnie fragment i zapytał
profesora Jonesa, czy jego zdaniem jest to bluff propagandowy, czy też Niemcy hitlerowskie rzeczywiście
dysponują jakimiś nowymi rodzajami broni.
Szef Secret Service polecił, by zająć się zwłaszcza sprawą posiadanej ewentualnie przez Niemcy
nowoczesnej aparatury radiolokacyjnej. Profesor Jones został dopuszczony do najbardziej pieczołowicie
przechowywanych raportów wywiadu brytyjskiego, dotyczących badań i produkcji niemieckiego przemysłu
zbrojeniowego. Przez kilka dni wraz z gronem współpracowników przerzucał kartki skoroszytów
wypełnionych sprawozdaniami i raportami z wizyt brytyjskich przemysłowców w przedsiębiorstwach
niemieckich, na wystawach przemysłowych, zdjęcia z defilad i parad wojskowych, wreszcie doniesienia
agentów zakonspirowanych w niemieckich kołach naukowych, przemysłowych i wojskowych. Wywiad
brytyjski w zasadzie orientował się w bieżącej produkcji przemysłu niemieckiego, ale w informacjach,
którymi dysponował, było dużo luk i niewiadomych.
Jones po głębokim namyśle doszedł do wniosku, że wypowiedź Hitlera była tylko fanfaronadą, nie
opierającą się na żadnych konkretnych podstawach. Mimo wysiłku nie zdołano wpaść na ślad badań czy też
produkcji nowej broni. Kiedy już raport spoczął na biurku premiera Chamberlaina, wywiad brytyjski
uzyskał dane dotyczące wyprodukowanej przed kilkoma tygodniami niemieckiej miny magnetycznej. Oficer
Kriegsmarine, który od kilku lat dostarczał informacji wywiadowi brytyjskiemu, potwierdził, że
wspomniany nowy typ miny jest właśnie ową tajemniczą bronią. Wiadomość ta uspokoiła największych
nawet niedowiarków w Ministerstwie Wojny, którzy z rezerwą odnosili się do kategorycznych stwierdzeń
profesora Jonesa.
W miesiąc później, po przesłaniu do Londynu raportu z Oslo, sprawa ponownie nabrała rumieńców.
Czyżby jednak Niemcy hitlerowskie dysponowały nowoczesnymi urządzeniami radiolokacyjnymi, na
których trop wywiad brytyjski nie wpadł mimo kilku lat poszukiwań? A jeśli tak, to czy hitlerowcy nie
wykradli i nie wykorzystali radaru brytyjskiego? Dotychczas w Londynie panowało niezachwiane
przekonanie, iż nie tylko zdołano przeniknąć najgłębsze tajemnice niemieckiego przemysłu zbrojeniowego,
ale również wspólnie z kontrwywiadem MI-5 udało się ochronić rewelacyjny wynalazek — radar, przed
niepowołanymi oczami. A więc się mylono? Aby udzielić odpowiedzi na to pytanie, należy cofnąć się do lat
poprzedzających wybuch drugiej wojny światowej.
NIEWIDZIALNE OCZY
Rozpoczęcie w Wielkiej Brytanii intensywnych badań nad wykorzystaniem radiolokacji dla celów
wojskowych zbiegło się z dojściem Hitlera do władzy. To właśnie na początku lat trzydziestych podjęto
próbę skonstruowania urządzenia, które pozwoliłoby kontrolować obszar powietrzny Zjednoczonego
Królestwa. Przypuszczano, że urządzenie takie mogłoby wykorzystywać znane już w nauce zjawisko
odbijania się fal radiowych od napotykanych obiektów. Podczas prowadzonych przez Ministerstwo
Łączności prób kontaktu radiowego między Szkocją a odległym, położonym na wzburzonym Morzu
Północnym, archipelagiem Hebryd stwierdzono, że przelatujące samoloty powodują zakłócenia i odbicia
sygnałów. Poważne osiągnięcia w badaniach tego zjawiska miał przyszły laureat nagrody Nobla w
dziedzinie fizyki prof. P. Blackett. Problemem tym zainteresował się też zespół pracujący w Stacji Badań nad
Radiem w Ditton Park pod kierownictwem profesora Roberta Watsona-Watta.
Pierwsze wyniki uzyskane przez ten zespół wzbudziły zainteresowanie Ministerstwa Wojny, które
doprowadziło do utworzenia w 1934 r. komitetu, w skład którego weszli najlepsi brytyjscy specjaliści z
dziedziny radiotechniki i radiolokacji. Na jego czele stanął prof. Henry Tizard i od tej pory komitet
nazywano po prostu jego imieniem. W dniu 14 lutego 1935 r., podczas kolejnego posiedzenia komitetu, prof.
Watson-Watt przedstawił opracowanie, wskazujące na realną możliwość wykorzystania wiązek fal
elektromagnetycznych do wykrywania oraz określenia odległości samolotów znajdujących się w powietrzu.
Przedstawiona przez niego teoria, poparta wynikami doświadczeń, trafiła do przekonania wszystkim
uczestnikom spotkania. Teraz chodziło już tylko o to, by zdobyć poparcie czynników rządowych i, co
najważniejsze, uzyskać fundusze potrzebne na budowę prototypu urządzenia i przeprowadzenie serii
doświadczeń. W dwa dni później sir Hugh Dowding, marszałek lotnictwa, przyjął w gmachu Ministerstwa
Wojny trzyosobową delegację komitetu.
W naradzie, ze względu na ściśle tajny charakter sprawy, nie wziął udziału żaden z osobistych
doradców marszałka, zaproszono natomiast szefów kontrwywiadu i uzbrojenia Królewskich Sił Lotniczych.
Kiedy z gabinetu wyszedł już sekretarz marszałka, który podał wszystkim uczestnikom spotkania po
filiżance herbaty, sir Hugh zwrócił się do profesora Watsona-Watta:
— Zapoznałem się z pana pismem i przedstawioną w nim propozycją. Brzmi ona dość interesująco. W
piśmie wspomina pan o urządzeniu zwanym radarem * — po tych słowach marszałek przerwał na moment i
dla wszelkiej pewności rzucił okiem na leżącą przed nim kartkę. — Twierdzicie, panowie — kontynuował
— że ów radar, udoskonalony i wprowadzony do RAF, może zwielokrotnić jego siłę bojową. Są to jednak
tylko hipotezy, a mnie mogą przekonać wyłącznie fakty.
Przez chwilę w pokoju panowała cisza, którą przerwał profesor:
— Panie marszałku, komitet jest gotów zaprosić pana do stacji i pokazać urządzenie. Wydaje mi się też,
iż taką wizytę warto poprzedzić krótkim wyjaśnieniem zasady działania radaru.
Profesor podszedł do uprzednio przygotowanego stojaka i powiesił na nim dużą planszę.
— Urządzenie, które nazwaliśmy radarem, wykorzystuje zjawisko odbijania się fal radiowych od
napotykanych obiektów. Mierząc czas upływający pomiędzy momentem wysłania i powrotu fal oraz znając
prędkość rozchodzenia się tych fal, wynoszącą trzysta tysięcy kilometrów na sekundę, możemy określać
odległość od interesującego nas obiektu. Obecnie najważniejszym problemem jest to, że aby określić
kierunek, w którym się on znajduje, fale muszą być skupione w wąską wiązkę. Skupienie takie można
uzyskać tylko w przypadku fal bardzo krótkich. Naturalnie — uśmiechnął się naukowiec — o odbiciu będzie
można mówić tylko wtedy, gdy wiązka wysłanych fal napotka w powietrzu obiekt.
Siedzący naprzeciwko Watsona szef uzbrojenia w zamyśleniu pogładził się po sumiastych wąsach.
— Należy zatem rozumieć, że w celu zapewnienia skuteczności działania urządzenia należałoby
stworzyć na całej wyspie coś w rodzaju szczelnie otaczającej ją kurtyny wiązek fal — powiedział. — W
przeciwnym bowiem razie zostanie dużo „dziur”, przez które samoloty nieprzyjaciela będą mogły
niepostrzeżenie dostać się do serca kraju.
Profesor Watson potakująco kiwnął głową.
* Nazwa „radar” pochodzi od pierwszych liter brytyjskiej nazwy „Radio Aids for Defence and Reconaissance”
(radiowe pomoce obrony i rozpoznania) oraz amerykańskiej „Radio Detection and Ranging” (wykrywanie i
namierzanie za pomocą radia).
— Trafił pan, brygadierze, w sedno. Myślę, że na początek można zacząć budować stacje
radiolokacyjne wzdłuż Kanału i Morza Północnego. Nie jestem wojskowym, ale dostrzegam realne
możliwości wykorzystania radaru nie tylko przez nasze siły powietrzne, ale również przez Royal Navy.
Pozwoli on wytropić nieprzyjaciela i następnie prowadzić ogień ze znacznej odległości, przekraczającej
kontakt wzrokowy.
Spotkanie zaplanowane na godzinę przeciągnęło się do wieczora. Zarówno marszałka, jak i brygadiera
interesowały sprawy dokładności i zasięgu działania urządzenia, ale żaden z naukowców nie był jeszcze w
stanie podać konkretnych danych. Na zakończenie postanowiono, iż wszyscy spotkają się w tym samym
składzie za dwa dni w Doventry.
Gdy goście z Londynu dotarli do stacji, dochodziła już godzina jedenasta. Jak się okazało na miejscu,
całe urządzenie zainstalowane było na specjalnie do tego celu przystosowanym samochodzie ciężarowym, i
teraz profesor Watson-Watt, pełniący rolę przewodnika, opisywał po kolei części aparatury.
— Nadajnik, który panowie widzą, wytwarza kilkaset impulsów na sekundę. Są one
wypromieniowywane przez antenę — tutaj wskazał drewnianym prętem na półkolistą płytę. — Przerwy
pomiędzy impulsami pozwalają na powrót echa.
— Jeżeli dobrze zapamiętałem, co pan mówił — przerwał mu marszałek Dowding — pauzy między
impulsami są uzależnione od zasiągu radaru.
— Tak — potwierdził Tizard. — Zaczynaliśmy od zasięgu sto pięćdziesiąt metrów, ostatnio udało się
nam przekroczyć trzynaście kilometrów. Dzisiaj spróbujemy sięgnąć jeszcze dalej.
Watson-Watt zastukał w blaszaną ścianę samochodu.
— Proszę o wejście do środka — powiedział — chciałbym zakończyć tam opis naszego urządzenia.
We wnętrzu samochodu znajdowała się aparatura i kable. Profesor podszedł do pulpitu i wskazując
poszczególne elementy mówił:
— Oto przełącznik, który po wysłaniu sygnału automatycznie przełączą antenę do odbiornika. Jak do tej
pory mamy z nim największe trudności, od precyzji jego działania zależy przecież jakość pracy całego
radaru. Odebrane impulsy, czyli echo, są w odbiorniku odpowiednio przekształcone i przekazywane do
wskaźnika. — Tu profesor dotknął kulistej szklanej powierzchni lampy obrazowej.
Tego dnia, wbrew obawom profesora Watsona, eksperyment zakończył się pełnym sukcesem.
Wszystkie urządzenia funkcjonowały bez zarzutu, udało się nawet uzyskać lepsze niż dotychczas wyniki:
zarejestrowano echo, odbite od samolotu znajdującego się w odległości szesnastu kilometrów. Sukces ów
uczczono kilkoma butelkami ginu. Marszałek wywiązał się ze złożonej obietnicy i zespół otrzymał nie tylko
poważną dotację, ale i w rekordowym tempie wybudowano ośrodek badawczy w Orfordness, położonym na
wschodnim wybrzeżu wyspy.
Każdy następny miesiąc przynosił widoczne postępy w doskonaleniu aparatury. Już w marcu 1936 r.
zlokalizowano z odległości 120 km samolot lecący na wysokości 450 metrów. Przy mniejszych
odległościach wykrywano samoloty znajdujące się na wysokości nawet dwóch tysięcy. Wyniki osiągnięte
przez zespół rozproszyły ostatnie wątpliwości Ministerstwa Wojny co do skuteczności nowego systemu
obserwacji. Działał on niezależnie od pory dnia czy pogody. Jednocześnie z sowitymi dotacjami na dalsze
badania zaciągnięto wokół całej sprawy szczelną kurtynę tajemnicy i milczenia. Już wtedy zdawano sobie
sprawę, jaką wartość mogą mieć urządzenia radiolokacyjne dla Brytyjczyków.
Kontrwywiad brytyjski otrzymał zadanie ochrony tajemnicy radaru, który miał być strzeżony jak
przysłowiowa źrenica oka. Nie było to jednak łatwe. Problem polegał na tym, że rząd podjął decyzję budowy
łańcucha stacji radiolokacyjnych, ciągnących się wzdłuż całego wybrzeża poczynając od Portsmouth nad
kanałem La Manche aż do północnych krańców Szkocji, zaś w celu zwiększenia zasięgu aparatury była ona
lokowana na stumetrowych stalowych wieżach, łatwych do dostrzeżenia tak z powietrza, jak też z lądu czy
morza. Pierwszy łańcuch, składający się z dwudziestu wież radiolokacyjnych, nazwanych Chain Home,
umożliwiał ostrzeganie przed samolotami znajdującymi się na wysokości do 4,5 km w odległości nie
większej niż 150 km. Niewidoczne macki sięgały nad Morze Północne i pozwalały penetrować nawet obszar
powietrzny nad skrawkiem terytorium Francji. Intensywnie prowadzone ćwiczenia wykazały jednak
poważną wadę urządzeń radarowych — rejestrowały one samoloty lecące na wysokości nie mniejszej niż
150 metrów! Oznaczało to, że nisko lecące maszyny nieprzyjacielskie mogły wtargnąć niepostrzeżenie w
głąb kraju. W wyniku dalszych badań udoskonalono system ostrzegania. Zbudowano dwa następne łańcuchy
stacji radiolokacyjnych, które pracowały już na bardziej odpowiednich falach 10-centymetrowych. W ten
sposób niewidzialna kurtyna otaczająca Albion stała się jeszcze bardziej szczelna.
Niezależnie od prowadzonych badań i budowy nowych łańcuchów stacji radarowych na terenie Wielkiej
Brytanii starano się za wszelką cenę zdobyć informacje o ewentualnych badaniach w tej dziedzinie
prowadzonych w Niemczech hitlerowskich i innych krajach.
W 1936 r. na czele placówki wywiadowczej SIS* w Wiedniu, mającej za zadanie penetrację Niemiec,
stanął kapitan Thomas Kendricks. Brytyjczycy dysponowali na terenie Niemiec jedną słabą siatką
szpiegowską, która była kierowana właśnie ze stolicy walca.
Kendricks, który przybył do Wiednia jako pracownik sekcji wizowej ambasady Jego Królewskiej
Mości, postanowił stworzyć własną głęboko zakonspirowaną siatkę, podejrzewając, iż ta, którą przejął po
swoim poprzedniku, została rozszyfrowana przez Abwehrę i wykorzystywana jest dla celów
dezinformacyjnych. Przeprowadziwszy analizy kartotek wszystkich pracujących dla Brytyjczyków osób i
uznaniu przynajmniej dwu z nich za podwójnych agentów zdecydował, iż sam pozostanie całkowicie w
cieniu. Prowadzenie dotychczas istniejącej siatki powierzył — naturalnie pod swoim ścisłym nadzorem —
porucznikowi Trentowi z innego wydziału ambasady. Uważał bowiem, że rozwiązanie siatki lub zerwanie
kontaktu z podejrzanymi będzie dla Niemców sygnałem, iż gra została przejrzana.
Trent miał udawać, że wszystko jest w porządku i przyjmować raporty opracowywane przez oficerów
Abwehry oraz przekazywane przez „odwróconych” agentów. Za ich pośrednictwem podsuwano z kolei
hitlerowcom fałszywe informacje na temat przedmiotu zainteresowania wywiadu brytyjskiego. O
radiolokacji nie wspomniano ani słowem, natomiast zalewano agentów poleceniami dotyczącymi
rozpoznania sieci dróg i kolei prowadzącej od granicy z Francją i Holandią w głąb Niemiec, a także
możliwości sparaliżowania transportu kolejowego poprzez jednoczesne ataki grup dywersyjnych na
najważniejsze dworce i węzły kolejowe. Abwehra po pewnym czasie doszła do wniosku, że Brytyjczycy na
wypadek wybuchu konfliktu zbrojnego przewidują wsparcie ofensywy poprzez linię Zygfryda szeroko
zakrojoną akcją sabotażową, co pozostawało w zdecydowanej sprzeczności z pasywnymi koncepcjami,
którym hołdowały sztaby generalne Wielkiej Brytanii i Francji.
Tymczasem Kendricks zabrał się do tworzenia własnej siatki: Przede wszystkim SIS sporządził
dokładną listę Brytyjczyków, którzy studiowali lub też spędzili dłuższy czas w Niemczech, obracając się w
kręgach naukowych i przemysłowych. Z wszystkimi przeprowadzono długie rozmowy. Zebrano w ten
sposób dość obszerny materiał, zawierający charakterystyki kilku niemieckich naukowców, przemysłowców
i oficerów, których można było spróbować pozyskać do współpracy.
Najważniejszym zadaniem, jakie otrzymał Kendricks, było stwierdzenie w możliwie krótkim czasie, czy
w Niemczech prowadzone są prace nad radiolokacją, a jeśli tak, jak dalece są one zaawansowane. W tym
celu rzutki kapitan postanowił dotrzeć do niemieckiego specjalisty Wolfganga Platza, razem z którym
studiował w Heidelbergu fizykę jeden z inżynierów brytyjskich, zatrudniony obecnie w firmie Marconiego.
Platz miał dwie pasje: pieniądze i zielony stolik. Lubił hazard i ryzyko, twierdząc, że podczas gry w karty nie
tylko bardzo intensywnie się myśli, ale też i wypoczywa. Przed dwoma laty wstąpił do NSDAP i, jak się
dowiedziano, robił szybką karierę w koncernie Telefunkena. Kendricks ponadto odkrył, iż przed rokiem ów
Niemiec odsprzedał pewnemu przemysłowcowi szwedzkiemu plany urządzenia, nad którym pracował z
kierowanym przez siebie zespołem. Informacja ta stanowiła dobry punkt wyjścia dla podjęcia z Platzem
rozmowy, a w razie potrzeby nawet szantażowania go.
Agentem, który miał nakłonić Platza do współpracy z wywiadem brytyjskim, był zamrożony przez
ostatnie pięciolecie Helmut Gote, przedstawiciel sporej firmy spedycyjnej, związany z MI-6 od połowy lat
dwudziestych. Podobnie jak Platz mieszkał on i pracował w Berlinie.
Przez dwa tygodnie trzech ludzi Kendricksa obserwowało Platza, zbierając dane o jego życiu
prywatnym i zawodowym. Ustalono, że każdą środę i sobotę spędza w klubie „Czarny Kot”, w którym grano
dość ostro. Dzięki swoim kontaktom Gote znalazł się w klubie już następnego dnia. Platz miał się tam
pojawić dopiero nazajutrz, ale agent chciał poznać środowisko, w którym przyszło mu działać. „Czarny Kot”
był bez wątpienia pod dyskretną obserwacją policji. Gote uznał, że winien zachować ostrożność w
nawiązywaniu kontaktu z Platzem, gdyż jako nowy gość mógł zwrócić na siebie uwagę otoczenia.
Platz pojawił się istotnie następnego dnia, ale grał w kole swoich starych znajomych i właściciel firmy
spedycyjnej nie zdołał nawiązać z nim kontaktu. Udało się to dopiero w sobotę. Gote siedział właśnie przy
barku, sącząc powoli kieliszek szampana, gdy miejsce na wysokim krześle obok zajął fizyk. Był on dzisiaj w
zdecydowanie złym humorze wyraźnie nie szła mu karta. Spedytor zerkał spod oka, jak jego sąsiad z ponurą
miną skrobie paznokciem blat kontuaru. Kiedy Platz szybko wypił podany przez barmana kieliszek i
podniósł rękę, aby zamówić następny, Gote go uprzedził, mówiąc:
— Barman, dwa razy to samo dla nas.
Fizyk oderwał wzrok od blatu i spojrzał z zainteresowaniem na sąsiada.
— Dziękuję — powiedział, trzymając po chwili pełny kieliszek.
* Secret Intelligence Service (SIS) nazywano też MI-6.
Tego wieczoru nie było już mowy o grze, gdyż obydwaj mężczyźni do późnej nocy tkwili przy barze.
Spedytor potrafił wciągnąć Platza w rozmowę. Ostatecznie fizyk, który zdecydowanie przecenił swoje
możliwości, o świcie wylądował w mieszkaniu Gotego. Gdy nazajutrz Platz zadzwonił, by podziękować za
gościnę i wprosić się na kolację, Gote odetchnął z ulgą. Wyglądało na to, iż ryba połknęła haczyk.
Kendricks, który spotkał się ze spedytorem w Wiedniu, stanowczo nalegał na rychłe zakończenie sprawy.
Wspólnie zdecydowali, iż argumentu o przekazaniu tajemnicy przemysłowej przez Platza Szwedowi użyją w
ostateczności, a tymczasem Gote postanowił wzmóc jego apetyt na pieniądze. Zdecydował, że najpierw
pozwoli mu na dość znaczne wygrane, a następnie kilka razy go ogra.
Platz zaczął się przyzwyczajać do jadania wystawnych kolacji w restauracjach i wysokiej gry. W ciągu
trzech spotkań przy zielonym stoliku zdołał zebrać całkiem niezłą sumę, którą następnie przegrał w ciągu
jednego wieczoru. Nie mogąc opanować żyłki hazardu zaczął zaciągać najpierw mniejsze, a następnie coraz
to większe długi u Gotego, który bez wahania udzielał mu kolejnych pożyczek, prosząc jednak za każdym
razem o pisemne pokwitowanie.
— Nie myśl, Wolfgangu — zapewniał — że nie mam do ciebie zaufania. Po prostu nie są to wyłącznie
moje pieniądze, ale i akcjonariuszy.
Przy różnych okazjach Gote prowadził z Platzem długie rozmowy na temat, jak wygodnie mógłby on
urządzić sobie życie, gdyby tylko dysponował większymi funduszami. Gdy uznał, że grunt został
odpowiednio przygotowany, postanowił podjąć ostateczne kroki. Londyn upewnił się, iż Platz rzeczywiście
kieruje jednym z zespołów zajmujących się badaniami nad aparaturą radiolokacyjną.
W kolejną sobotę Platz, jak było umówione, o godzinie osiemnastej zjawił się u Gotego. Ku swemu
zaskoczeniu zastał tam nie safandułowatych wujków — jak nazywał w myślach znajomych swego nowego
przyjaciela — których mógłby bez trudu ograć w karty, lecz nie znanego młodego człowieka. Był to jeden ze
współpracowników Kendricksa — Hans Aberg, Szwajcar, który miał wystąpić w charakterze przedstawiciela
znanej firmy, zajmującej się aparaturą radiową. W trakcie kolacji, którą zjedli tylko we trójkę, gospodarz
kilkakrotnie nawiązywał do pozycji, jaką zajmował Szwajcar w swojej firmie, i jego sukcesów na polu
zawodowym. Chciał w ten sposób przekonać Platza, iż ma on do czynienia nie tylko z prawdziwym
przemysłowcem, ale również człowiekiem bogatym. Tak jak było uzgodnione, po kolacji Gote opuścił na
kilka minut pokój, pozostawiając swoich gości. Wtedy nowy znajomy po nieco ostentacyjnym upewnieniu
się, iż są sami, zaproponował Platzowi, aby pożegnali gospodarza za jakiś kwadrans i odbyli krótki spacer,
gdyż chciałby z nim porozmawiać. Gdyby więc Platz odmówił współpracy i złożył meldunek władzom, Gote
miał szansę wyjść z opresji cało.
Wbrew obawom Aberga Platz nie miał zbyt wielu skrupułów i zgodził się na dostarczenie informacji na
temat badań prowadzonych w koncernie Telefunkena. Zdawał się być przekonany, że Szwajcar jest
rzeczywiście tylko i wyłącznie przedstawicielem konkurencyjnych zakładów przemysłowych. Domagał się
jednak wypłacenia mu połowy należności w dolarach i zdeponowania jej na koncie w jednym z banków
szwajcarskich.
Już pierwsze materiały dostarczone przez Platza wzbudziły zainteresowanie w Londynie. Zawierały one
opis nadajnika o mocy 100 miliwatów, który został skonstruowany w firmie Pintsch. Jak wynikało z raportu
Niemca, prowadzone od pewnego czasu badania nad uzyskaniem echa nie przyniosły żadnych rezultatów.
Obecnie koncern Telefunkena prowadził prace nad udoskonaleniem istniejącej już aparatury i jednocześnie
nad zupełnie nowym jej typem. Na badania te przeznaczono bardzo poważne kwoty.
W Londynie jednak nie dowierzano Platzowi. Nie można było wykluczyć, iż cały raport został
sfingowany przez Abwehrę, która mogła rozszyfrować grę. Dlatego też w trakcie dalszej współpracy z
fizykiem postanowiono zachować maksymalną ostrożność.
Po przyjeździe do Berlina Szwajcarowi towarzyszyło dwóch współpracowników, którzy ubezpieczali
go, sprawdzając jednocześnie, czy nie jest śledzony. Niemiec dostarczał teraz obszernych informacji o
pracach badawczych i produkcji koncernu Telefunkena.
W czasie kolejnego spotkania Platz zaskoczył Szwajcara, oświadczając mu wprost, iż nie wierzy w to,
aby zbierał on informacje wyłącznie dla swojej firmy. Niemiec zdecydował się na ten krok w przekonaniu,
że zmiana szyldu, pod którym współpracuje z Abergiem, przyniesie mu po prostu więcej pieniędzy. Aberg
podjął wyzwanie i zagrał w otwarte karty. Obydwaj partnerzy zdawali sobie sprawę, że jest już zbyt późno,
aby się wycofać.
Wywiad brytyjski ściągnął Platza na tygodniowy pobyt do Austrii, gdzie przeszedł przeszkolenie w
zakresie szyfrowania informacji, fotografii, systemu budowania i korzystania z martwych skrzynek.
Zdecydowano, że Aberg ograniczy do niezbędnego minimum swoje przyjazdy do Rzeszy i bezpośrednie
kontakty z Platzem, gdyż po pewnym czasie mógłby zwrócić na siebie uwagę Abwehry lub gestapo. Od tej
pory Niemiec i Szwajcar komunikowali się za pomocą martwych skrzynek. Do centrali w Wiedniu szerokim
strumieniem popłynęły teraz informacje, ale w niewielkim stopniu dotyczyły one najbardziej interesującej
Brytyjczyków dziedziny — radiolokacji. Platz przekazał kilka meldunków, które wskazywały, że w
Niemczech prace nad udoskonaleniem aparatury radiolokacyjnej posuwają się powoli, zaś największym
sukcesem w badaniach było uzyskanie namiaru na odległość... 100 metrów. Brytyjczycy mogli zatem
uważać się za jedynych posiadaczy radaru.
Wiosną 1938 r., po aneksji Austrii przez Niemcy hitlerowskie, siatka Kendricksa przestała
funkcjonować. Agenci gestapo już od pewnego czasu obserwowali dwóch członków siatki brytyjskiej,
którzy popełnili kilka nieostrożności, i aresztowali ich 12 marca 1938 r., dosłownie w godzinę po
wkroczeniu jednostek niemieckich do Wiednia. Wraz z nimi w ręce gestapo dostało się sporo materiałów,
które doprowadziły do rezydenta wywiadu, kapitana Kendricksa. Został on aresztowany następnego dnia i
wieczorem zwolniony z powodu statusu dyplomatycznego. W sumie Niemcy popełnili duży błąd i nie
zdołali rozszyfrować większej liczby członków siatki. Mimo zastosowania tortur nie wydobyli też nic od obu
aresztowanych. W tej sytuacji cała siatka Kendricksa na terenie Austrii i Niemiec została na pewien czas
zamrożona. Siedzibę głębokiego wywiadu na Niemcy Brytyjczycy przenieśli do Hagi.
Tymczasem centrala w Londynie od jednego z agentów działających na terenie Prus Wschodnich
otrzymała meldunek, iż zaczęto tam wznosić wysokie wieże i maszty stalowe. Brytyjczycy doszli do
wniosku, że Niemcy dysponują radarem, i przystąpili właśnie — ich wzorem — do budowania łańcucha
stacji radiolokacyjnych. Do Prus Wschodnich pojechał sam profesor Watson-Watt.
Udając turystę, przemierzył w poszukiwaniu owych wież całe Wybrzeże. Niestety, mimo wysiłków nie
znalazł ani jednej i powrócił do Londynu przekonany, iż hitlerowcy nie mają jednak radaru.
OPERACJA „SZAROTKA”
Kontrwywiad brytyjski zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później wiadomość o budowie wzdłuż
całego wybrzeża wyspy dominujących nad okolicą wież radiolokacyjnych będzie musiała dotrzeć do
Abwehry. Podjęto surowe środki bezpieczeństwa, ludności cywilnej zabroniono dostępu do tych obiektów, a
ponadto starano się je wznosić na terenie jednostek wojskowych. Mimo to, tak jak się obawiano w Londynie,
wiadomość o wieżach dotarła do Abwehrstelle w Hamburgu jesienią 1937 roku. Wzbudziła ona tam duże
zainteresowanie i została niezwłocznie przekazana centrali w Berlinie, która zarządziła zebranie bardziej
szczegółowych informacji i w miarę możliwości dostarczenie fotografii tajemniczych budowli.
Zadanie to miał wykonać między innymi Helmut Krebs, działający na terenie Wielkiej Brytanii od
ponad roku. W Anglii zjawił się on jako uchodźca polityczny z Niemiec, głośno opowiadający się przeciwko
faszyzmowi, a po cichu prowadzący penetrację środowiska prawdziwych uchodźców politycznych. Wraz z
osiadłym na stałe w Anglii przed siedmioma laty Arturem Bothem z Południowej Afryki prowadził
systematyczną działalność wywiadowczą, interesując się w pierwszej kolejności lotniskami i portami
morskimi.
Po rocznej bezkarnej działalności Krebs poczuł się zupełnie bezpieczny. Jako pracownik firmy
handlowej, która wykorzystywała jego znajomość języka i Niemiec, wielokrotnie odwiedzał oddziały
terenowe firmy położone w większych ośrodkach miejskich i portowych. Zbierane w czasie tych podróży
materiały — już w formie raportów — przekazywał Południowoafrykańczykowi, który z kolei składał je w
martwej skrzynce w Regent Park. Skrzynkę tę opróżniał pracownik ambasady niemieckiej, odbywający
codzienne spacery z psem. Abwehra uznała taki system przekazywania informacji za maksymalnie
bezpieczny. Istotnie, pracownik ambasady pojawiał się w parku regularnie i po pewnym czasie obserwujący
go kontrwywiad brytyjski zaniechał nadzoru.
Krebs, naciskany poleceniami z Berlina, zabrał się energicznie do dzieła. Ponieważ z ramienia swojej
firmy spędzał właśnie kilka dni w Edynburgu, pozostał w Szkocji na weekend i na wypożyczonym rowerze
dokładnie spenetrował rejon nadbrzeżny, gdzie miały się znajdować owe wysokie stalowe wieże. Mimo
wielogodzinnego pedałowania nie dostrzegł nic nadzwyczajnego. Rozczarowany wrócił do Londynu i
podczas przerwy na lunch zadzwonił do zakładu Botha. Spotkali się w małym pubie. Both z uwagą
wysłuchał raportu współpracownika.
— Dobrze — powiedział po chwili — przekażę do Berlina sygnał, że w rejonie Edynburga nie ma
żadnych wysokich wież. Trzeba jednak szukać w innych rejonach wybrzeża, przede wszystkim nad kanałem
La Manche, a szczególnie u ujścia Tamizy. Kłopot polega jednak na tym, że mamy już listopad i trudno
uzasadnić wycieczki wzdłuż wybrzeża zamiłowaniem do turystyki.
Krebs i Both podzielili wybrzeże Kanału pomiędzy siebie: Niemiec miał je penetrować od portu
Portsmouth na wschód, zaś Południowoafrykańczyk w kierunku przeciwnym. Żaden z nich nie wiedział, że
podobne poszukiwania prowadzi również druga siatka niemiecka. W ten sposób Abwehra chciała osiągnąć
szybkie efekty, a także zapewnić sobie możliwość porównania raportów dostarczonych przez dwa
niezależnie od siebie pracujące zespoły.
Następnej soboty Krebs pojechał do Portsmouth, Dzień był szary i dżdżysty, wiał silny wiatr. Niemiec z
wysiłkiem wspinał się na wysoki, skalisty brzeg, z którego rozpościerał się widok na miasto, port i
szarostalowe wzburzone morze.
W rejonie portu wojennego strzelało w niebo wiele wysokich anten, służących do utrzymywania
łączności radiowej z okrętami Royal Navy. Krebs z trudem trzymając aparat w zgrabiałych rękach, zrobił
kilka zdjęć. W drodze na dworzec wstąpił na chwilę do pubu, aby wypić dwie whisky. Zadecydował, iż
wróci na noc do Londynu, gdyż obawiał się, że swoim obcym akcentem zwróci uwagę obsługi hotelu, która
może podzielić się swoimi spostrzeżeniami z miejscową komórką kontrwywiadu.
Następnego dnia pierwszym porannym pociągiem wyjechał z kolei do Folkestone, miasta położonego
tuż obok Dover, skąd wyruszają na kontynent promy pasażerskie. Sądził, co prawda, że skoro przez Dover
przewija się tak wielu cudzoziemców, nie zostały tam wzniesione tajne urządzenia, i miał rację. Dopiero po
godzinnym spacerze falistymi pagórkami, opadającymi stromo ku morzu, dostrzegł na horyzoncie wysoką
wieżę. Stała ona na brzegu w odległości około stu metrów od spienionej wody. Na wszelki wypadek zrobił
kilka zdjęć i przyspieszył kroku. Gdy podszedł nieco bliżej, okazało się, że — tak jak się spodziewał —
pobliski teren jest ogrodzony. Niedaleko wieży znajdował się ponadto budynek, wokół którego kręciło się
kilka postaci w mundurach. Krebs poczuł, jak serce zaczęło bić mu szybciej.
A jednak udało się. Zadanie zostało wykonane.
W wyobraźni przeliczał już marki, które obiecano mu w nagrodę. Zatoczył głęboki łuk i zbliżył się do
wybrzeża z drugiej strony. Dostrzegł również kontury kolejnej wieży, zamazane przez padający deszcz.
Starając się, aby jego sylwetka nie była widoczna na tle nieba, zdołał zbliżyć się tak blisko do tajemniczej
budowli, iż mógł zobaczyć wyraźnie ażurową konstrukcję, pomosty zainstalowane na wieży i dziwną
plątaninę wąskich metalowych prętów na szczycie. Obok baraku spostrzegł znacznie mniejszą wieżę z
podobną koroną z prętów. Dopiero opór dźwigienki aparatu uświadomił mu, iż skończył się już film.
Bez większych przeszkód udało mu się powrócić do Londynu.
Both również zdołał zlokalizować i sfotografować jedną wieżę, której przeznaczenia obydwaj nie byli w
stanie rozszyfrować. Po kilku dniach zdjęcia spoczęły na biurku admirała Canarisa.
Prowadzone przez Niemców intensywne rozpoznanie, do którego włączono również oficerów floty
handlowej, zaczęło przynosić wyniki. Wiedziano już, iż Anglicy budują wzdłuż wybrzeża sieć wież o
nieznanym przeznaczeniu. Sprawę ich lokalizacji odłożono na bardziej sprzyjający wiosenny lub letni okres,
teraz Abwehra postanowiła za wszelką cenę znaleźć odpowiedź na pytanie, jakie jest przeznaczenie owych
wysokich obiektów. Dla realizacji tego zadania uruchomiono prawie cały potencjał, jakim dysponował
wywiad niemiecki na terenie Anglii. I właśnie ten krok umożliwił zorientowanie się Brytyjczykom w
przedmiocie zainteresowania Niemców. Anglicy rozszyfrowali najpierw kilku hitlerowskich agentów, a
później całą siatkę, ale pozostawili ich na wolności. Wiedzieli, iż tylko obserwując ich poczynania będą
mogli orientować się w działalności Abwehry na terenie Zjednoczonego Królestwa.
Tymczasem rezydent wywiadu niemieckiego w Londynie zdecydował się na jednoczesne podjęcie
szeregu działań w celu rozszyfrowania przeznaczenia wież. Polecił, aby Both i Krebs, mający kontakty w
kołach handlowo-przemysłowych, dążyli do ustalenia nazwy zakładów budujących te obiekty, a następnie
postarali się tam dotrzeć i podjąć próbę znalezienia ewentualnego informatora. Ponadto postanowiono
nawiązać kontakty z personelem zatrudnionym przy ich obsłudze. W tym celu do nadmorskich miasteczek,
w których rejonie zlokalizowano tajemnicze budowle, skierowano kilku agentów. Latem zdołano
rozszyfrować przyczynę braku wież w pobliżu portu Portsmouth — znajdowały się one po prostu na wyspie
Wight, stanowiącej naturalną osłonę bazy marynarki wojennej.
Wraz z nastaniem wiosny Both wielokrotnie przemierzał samochodem nadmorskie miejscowości,
zatrzymując się w niektórych nawet po kilka dni w celu zebrania bardziej szczegółowych informacji. Wiele
godzin spędzał w pubach, nawiązując rozmowy z mieszkańcami, a przede wszystkim z żołnierzami
lokalnych jednostek. Mimo iż wydawał spore sumy na poczęstunki dla przygodnych znajomych, nie zdołał
dowiedzieć się niczego interesującego o wieżach. Udało mu się ustalić co prawda nazwy niektórych firm,
którym powierzono dostawy pewnych części lub też zlecono prace konstrukcyjne, ale — jak się dowiedział
— znajdujące się na szczycie anteny były instalowane wyłącznie przez zespoły specjalistów wojskowych już
po opuszczeniu placu budowy przez fachowców cywilnych. W końcu zwrócił na niego uwagę kontrwywiad
brytyjski, który w wyniku żmudnych wysiłków zdołał ustalić przedmiot jego zainteresowań. Pewnego
lipcowego wieczoru Both w poszukiwaniu informatora zaczepił stojącego przy barze młodego człowieka w
mundurze. Rozmowa skończyła się wspólną kolacją. Obydwaj mężczyźni tak przypadli sobie do gustu, iż
umówili się na spotkanie następnego dnia. Ów młody człowiek, czyli porucznik Martins, był oficerem
kontrwywiadu, któremu polecono delikatną misję nawiązania kontaktu z Bothem w celu przekazania mu
fałszywych informacji na temat przeznaczenia nadmorskich wież. Całe przedsięwzięcie nazwano operacją
„Szarotka”.
Prawie w tym samym czasie do małej miejscowości nadmorskiej ną wyspie Wight przyjechała na urlop
niedawno zwerbowana przez konkurencyjną siatkę niemiecką niebieskooka piękność Betty Davidson. Już po
kilku dniach widziano ją razem z młodym sierżantem z miejscowej jednostki, na terenie której wzniesiono
kilka wysokich wież widocznych od strony morza.
Sierżant Richard Nicholson był oszołomiony urodą nowej znajomej. Przed dwoma miesiącami po
przeszkoleniu w centrum służb radiolokacyjnych w Londynie i złożeniu stosownej przysięgi o zachowaniu
tajemnicy rozpoczął służbę w jednej ze stacji radarowych, które od 1938 r. osłaniały Wielką Brytanię
niewidzialną kurytną. Dziewczynę poznał przypadkowo. Schlebiał jego próżności fakt, że Betty, wybierając
go, odrzuciła zaloty porucznika Royal Navy. Dość szybko doszło między nimi do zażyłości i wtedy Dick
stracił zupełnie głowę. Nigdy nie sądził, że swoim niepozornym wyglądem zdoła zaskarbić względy tak
pięknej dziewczyny. Jedynym zgrzytem w ich przygodzie było to, że Betty od pierwszych chwil znajomości
wykazywała zbyt duże zainteresowanie jego pracą zawodową.
Z natury dość skryty i ostrożny, zmieniał temat rozmowy, gdy tylko Betty zaczynała wypytywać go o
codzienne obowiązki. Po trzech tygodniach byli już zaręczeni i zaczęli snuć wspólne plany na przyszłość.
Betty była sekretarką w jednym z dużych koncernów londyńskich i nie chciała rzucać stolicy, aby osiąść w
maleńkim miasteczku, w którym życie, z wyjątkiem miesięcy letnich, zamiera zupełnie.
W końcu uzgodnili, że pobiorą się na Boże Narodzenie i Dick będzie starał się o przeniesienie do
większego ośrodka. Wtedy dziewczyna zniknęła na cały tydzień, motywując to wezwaniem z pracy.
Obiecała wrócić tak szybko, jak tylko będzie mogła. Rzeczywiście zjawiła się w piątek wieczorem, gdy
młody człowiek stracił już nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek ją zobaczy. Po powitaniu na dworcu
powiedziała, iż może zostać tylko przez kilka dni.
Następnego wieczoru dziewczyna wyznała Dickowi z płaczem, iż znalazła się w sytuacji bez wyjścia.
W wyniku machinacji osób jej nieprzychylnych została oskarżona w pracy o sprzeniewierzenie kilku tysięcy
funtów. Ma je zwrócić za kilka dni, w przeciwnym bowiem razie będzie musiała stanąć przed sądem. Jest
niewinna, ale spisek przeciwko niej tak sprytnie ukartowano, że nawet w wypadku wyroku uniewinniającego
straci nie tylko posadę, ale i dobre imię.
— Zresztą — dodała po chwili przez łzy — istotnie nie wiem, co się stało z dwoma tysiącami funtów.
W tej sytuacji nasze szczęście zależy wyłącznie od ciebie.
Chłopak się zdziwił.
— Ode mnie? — zapytał. — Cóż ja mogę zrobić? Sam dysponuję zaledwie kilkudziesięcioma funtami,
rodzice mogliby pożyczyć trzysta, no, może czterysta, i to wszystko.
Wciąż zapłakana Betty odrzekła wówczas, iż jej dyrektor, który wie o ich znajomości, jest gotów
zatuszować sprawę pod warunkiem, że Dick zgodzi się przekazać mu pewne informacje.
— Chodzi o konkurencję między dwoma koncernami — dodała w formie wyjaśnienia.
Dick uczuł przypływ fali chłodu i zapytał pospiesznie:
— O jakie informacje chodzi?
Dziewczyna oderwała chusteczkę od oczu.
— Ach, nic takiego. Chodzi o te śmieszne wieże, których pilnujesz.
Dick musiał już wyjść z hotelu, za godzinę zaczynał służbę. Był zupełnie roztrzęsiony, gdyż zdawał
sobie sprawę, że nie chodzi tu bynajmniej o konkurencję pomiędzy firmami. W czasie pełnienia dyżuru był
tak roztargniony, że przy obsłudze aparatury radarowej musiał zastąpić go kolega. Po godzinie samotnego
spaceru wzdłuż morskiego brzegu zameldował się u oficera kontrwywiadu. Ten wysłuchał całego
opowiadania z uwagą tym większą, że znajomość Dicka z piękną dziewczyną nie uszła jego uwagi. Chłopak
prosił o pomoc w wyplątaniu narzeczonej z całej sprawy. Uzgodnili, iż muszą zagrać na zwłokę. Nazajutrz
Nicholson spotkał się z Betty tylko na krótko.
— Niestety, mam dodatkową służbę, muszę zastąpić chorego kolegę — powiedział. Żegnając się
zapewnił, że przemyślał całą sprawę i, jeśli nie ma innego wyjścia, gotów jest jej pomóc. Z bólem dostrzegł
błysk triumfu w oczach dziewczyny.
— Wszystkie szczegóły będziemy mogli omówić za dzień, dwa — dorzucił odchodząc.
Tymczasem już nazajutrz rano zameldował się w Londynie oficer z odpowiednim raportem. Zwołano
posiedzenie grupy pracowników SIS i kontrwywiadu, w czasie którego postanowiono rozegrać dwie gry tą
samą kartą. Bothowi postanowiono dostarczyć materiały świadczące o tym, iż cały system wież związany
jest z ratownictwem morskim, a także z utrzymywaniem łączności z flotą handlową i wojenną na wypadek
wojny. Podobną wersję miał przedstawić młodej sekretarce sierżant Nicholson, który ponadto powinien,
dodać parę szczegółów o pracy systemu łączności na rzecz lotnictwa. Aby rozszyfrować całą siatkę,
postanowiono ściągnąć Betty na parę dni do Londynu i poddać ją obserwacji. Zdecydowano, że porucznik
Martins zostanie wycofany z gry, natomiast sierżant Nicholson będzie podtrzymywał kontakt w celu
przekazywania spreparowanych informacji. Obydwie akcje zostały przeprowadzone pomyślnie.
Rezydent Abwehry w ambasadzie niemieckiej w Londynie zatarł ręce: wreszcie udało się przełamać
barierę milczenia wokół tych tajemniczych wież — pomyślał. Dysponował bowiem już nie dwoma, ale
trzema raportami, przy czym ostatni nie mówił nic o ratownictwie morskim, ale o radiolokacji, i nazywał
cały system nieznanym terminem „radar”. Rezydent przestudiował wszystkie raporty, przejrzał stertę
fotografii i włożył to wszystko do dużej koperty, która nazajutrz miała znaleźć się na biurku admirała
Canarisa.
— Niech sprawę rozsądzi Berlin — mruknął. — Trzeci raport wygląda na typową dezinformację.
Do takich samych wniosków doszła grupa ekspertów w Berlinie. Wiadomość o posiadaniu przez Wielką
Brytanię systemu precyzyjnej radiolokacji uznano za fałszywą i podsuniętą wywiadowi w celu wywarcia
presji na Niemcy. Zalecono kontynuację i współpracy z Nicholsonem, który otrzymał kryptonim X-12.
Zgodnie ze scenariuszem opracowanym przez MI-6 sierżant zjawił się w Londynie, uzależniając
przekazanie informacji od osobistego spotkania się z szefem Betty. Rozmowa miała na początku burzliwy
charakter, ale zakończyła się kompromisem. Nicholson w zamian za przyrzeczenie, iż sprawa Betty zostanie
puszczona w niepamięć, zostawił pisemne informacje na żądany temat.
W tydzień później w pubie w pobliżu jego bazy zaczepił go nieznajomy mężczyzna, który — zgodnie
zresztą z przewidywaniami oficera kontrwywiadu — zaproponował mu podjęcie współpracy z wywiadem
niemieckim, grożąc w wypadku odmowy denuncjacją. Nicholson wahał się i zwlekał z odpowiedzią.
Nazajutrz zjawiła się dziewczyna, która gorąco namawiała go do przyjęcia oferty. Była to gorzka lekcja
życia dla młodego żołnierza, który przekonał się, iż „miłość” Betty do niego była tylko grą. Zgodnie z
planem uzgodnionym z kontrwywiadem Nicholson nie przyjął od razu oferty współpracy. Poprosił o czas do
namysłu i umówił się na spotkanie za kilka dni, na które się nie stawił. W dwa dni później wezwano go do
telefonu w dyżurce. To Betty przyjechała z Londynu i chciała się natychmiast z nim zobaczyć. Ze zdobyciem
przepustki nie miał kłopotu. Dziewczyna tym razem przyjechała samochodem. Zabrała go na daleką
przejażdżkę, ale rozmowa nie kleiła się. Przystanęli przy małym przydrożnym barze, gdzie po kilkunastu
minutach przysiadł się do nich wcześniej poznany przez sierżanta mężczyzna. Oświadczył on, iż Dick
Nicholson nie ma innego wyjścia, jak podjęcie współpracy, gdyż w przeciwnym razie do brytyjskiego
Ministerstwa Wojny wpłynie odpowiednio udokumentowany meldunek o jego dwóch raportach. Mężczyzna,
który przedstawił się jako Harry, wrączył Nicholsonowi zwitek banknotów jako zapłatę za pierwsze
informacje. Zapewnił on chłopaka, że ich współpraca ograniczy się do kilku sowicie opłaconych raportów.
Jej kontynuacja będzie uzależniona od chęci Nicholsona. Sierżant, tak jak było uzgodnione z
kontrwywiadem, zgodził się na propozycję i odtąd do Abwehry zaczęły wpływać informacje spreparowane
przez MI-6.
Tak więc Brytyjczycy odnotowali duży sukces — Niemcy, mimo zdobycia pewnych danych, nie
uwierzyli, iż przeciwnik dysponuje radarem. Obydwie strony w dalszym ciągu walczyły więc o utrzymanie
tajemnicy i obydwie sądziły, iż radar jest tylko jej znany.
Tajemniczy „C” admirał Hugh Sinclair, kierujący Secret Service, złożył na biurku premiera
memorandum, które jednoznacznie stwierdzało: tylko Wielka Brytania dysponuje radarem, zaś jego
tajemnicę zachowano dzięki podsunięciu wywiadowi niemieckiemu fałszywych informacji.
Zbiegiem okoliczności w miesiąc później admirał Canaris po uważnym przestudiowaniu treści leżącego
przed nim memorandum sięgnął po pióro i zakreślił ostatni akapit, w którym stwierdzono, iż ponad wszelką
wątpliwość Wielka Brytania nie dysponuje radarem, a wieże wznoszone wzdłuż wybrzeża są przeznaczone
dla ratownictwa morskiego i utrzymywania łączności z flotą powietrzną i morską.
Tezę tę opierano na materiałach dostarczonych przez dwie niezależnie od siebie operujące siatki. Inaczej
natomiast potraktowano meldunek niemieckiego specjalisty, który w 1938 r. zauważył i sfotografował
dziwną antenę na „Neptunie”, pełniącym wówczas rolę flagowego okrętu Royal Navy, bawiącym z
kurtuazyjną wizytą w Kilonii. Uznano, iż jest to po prostu potwierdzenie tezy o istnieniu w Anglii
specjalnego systemu łączności radiowej, którego elementem były tajemnicze wieże.
Tymczasem niemieccy uczeni zdołali poczynić postępy na drodze do opanowania tajemnicy
radiolokacji. Już w 1937 roku na kilku okrętach Kriegsmarine zainstalowano aparaturę radarową określoną
nazwą „Freya”. Jesienią następnego roku prowadzono doświadczenia ze znacznie bardziej udoskonalonym
aparatem pracującym na fali 1,5 metra, zainstalowanym na pokładzie Junkersa Ju-52. Aparat typu „Seetakt”
otrzymał pancernik „Admirał Graf Spee”, a za nim dalsze dwie jednostki morskie. Niemcy nie zamierzali
bynajmniej budować stacji radiolokacyjnych w Prusach Wschodnich jak podejrzewali Anglicy — gdyż
wznosili je w pięciu punktach wybrzeża Morza Północnego. Wszystkie urządzenia ustępowały jednak
jakością brytyjskim; ich mankamentem było to, że pracowały na falach decymetrowych.
O ile szefowie służb wywiadowczych byli przekonani, iż strona angielska nie zna sekretu radiolokacji,
to oficerów niższego szczebla nie opuszczały wątpliwości. Szczególnie intrygowały Niemców owe wieże na
wybrzeżu Wielkiej Brytanii. W połowie lipca 1939 r., gdy niemieckie przygotowania do ataku przeciwko
Polsce ruszyły pełną parą, do Abwehrstelle w Hamburgu dotarł meldunek od agenta operującego w rejonie
Dover. Twierdził on, iż wieże są urządzeniami radiolokacyjnymi. Wiadomość została przekazana do Berlina,
a agent otrzymał polecenie natychmiastowego przyjazdu do Holandii w celu przekazania podobno
bezcennych materiałów.
Trzech oficerów Abwehry, udających turystów szukających wrażeń w Ostendzie, bezskutecznie czekało
przez kilka dni na agenta. Kiedy zrozumieli, że już się nie zjawi, dwu z nich zostało na miejscu, a trzeci
powrócił do Niemiec, aby zaalarmować przełożonych. Agent wciąż się nie zgłaszał, milczała również jego
radiostacja. W trakcie poszukiwań przeprowadzonych przez drugą siatkę niemiecką w Anglii stwierdzono, iż
w dzień po nadaniu meldunku agent ów zginął w wypadku samochodowym. Niepowodzeniem zakończyły
się również próby odnalezienia jakichkolwiek materiałów. W tej sytuacji łamano sobie głowę, czy cała
sprawa nie została sfingowana przez wywiad brytyjski, który chciał w ten sposób wywrzeć presję na
Niemców, czy też agent został rozszyfrowany i następnie zlikwidowany przez Secret Service. Posunięto się
nawet tak daleko, że na polecenie samego admirała Canarisa. próbowano dotrzeć do mogiły zaginionego,
aby rozpoznać jego ciało. Okazało się to niemożliwe, gdyż zwłoki zostały spalone w krematorium, zaś
pogrzeb, jako że agent był człowiekiem samotnym, odbył się bez świadków. Ostatecznie zdecydowano się na
bezprecedensową akcję — w rejon Dover wysłano na sterowcu Zeppelin LS 127 grupę specjalistów od spraw
radiolokacji. W sierpniowy dzień 1939 r. sterowiec przedefilował wzdłuż długiego pasma wybrzeża. Bez
przerwy terkotały kamery filmowe, trzaskały migawki aparatów i pracowała aparatura mająca wyłapywać
impulsy radarowe. Wyprawa przyniosła bogaty materiał fotograficzny, ale nie potwierdziła tezy o posiadaniu
radaru przez Anglików — aparatura zainstalowana w gondoli nie odebrała żadnych sygnałów. Epizod ze
zmarłym agentem uznano za kolejną próbę dezinformacji. Tym razem Niemcy upewnili się ostatecznie o
swojej przewadze w dziedzinie radiolokacji.
Obydwie strony trwały w tym przekonaniu do września 1939 roku, kiedy to miały miejsce wydarzenia
wywierające poważny wpływ na przebieg prowadzonej od lat zaciekłej cichej wojny. Oto Brytyjczycy
zaaresztowali wszystkich członków dwóch rozpracowanych siatek niemieckich, pozostawiając trzecią,
kierowaną dotychczas przez ambasadę w Londynie, w której kontrwywiad zdołał uplasować kilku swoich
agentów. Z kolei Niemcy w wyniku zdrady współpracownika rezydenta SIS w Hadze zdołali wpaść na trop
jednego z najlepszych agentów brytyjskich w Niemczech, przemysłowca Otto Kreugera. Był to dla Londynu
poważny cios, gdyż oznaczał spalenie wszystkich dotychczasowych kontaktów, w tym również z Platzem.
W takiej właśnie sytuacji dotarł do Wielkiej Brytanii raport z Oslo.
Nowy szef SIS pułkownik Stewart Menzis, który zastąpił chorego na raka admirała Sinclaira, był
zdania, że raport jest sfingowany. Chcąc się upewnić w swym przekonaniu zwołał naradę kierowników
poszczególnych pionów służb wywiadowczych.
Pewnego grudniowego popołudnia 1939 r. szef SIS w swoim gabinecie w Broadway Buildings spotkał
się z Claude Danseyem, jego zastępcą szefem kontrwywiadu Vivanem Valentinem oraz nielicznym gronem
ekspertów. Po gorącej dyskusji ustalono, iż raport nie może być prawdziwy, gdyż zawarte w nim dane nie
zostały potwierdzone przez żadną z siatek brytyjskich operujących w Niemczech. Zdecydowanym
przeciwnikiem tez zawartych w raporcie był Claude Dansey, twórca siatki „Z”, która prowadziła wywiad
głęboki na Niemcy ze Szwajcarii. Zlekceważono również pochodzący od Kreugera sygnał, iż ma wkrótce
przekazać ważne informacje dotyczące produkowanej w Niemczech aparatury radiolokacyjnej. Był to jego
ostatni meldunek przed aresztowaniem. Rychła kampania we Francji i wypadki następnych miesięcy miały
pokazać, jak bardzo obydwie strony myliły się w swoich rachubach.
AKCJA „BÓL GŁOWY”
Grupa naukowców kierowana przez profesorów Watsona-Watta i Reginalda Jonesa niejednokrotnie
powracała do raportu z Oslo, uważnie studiując zwłaszcza część poświęconą radiolokacji. Jones
instynktownie czuł, że niektóre podane w nim wiadomości mogą być prawdziwe: przecież w Niemczech
fizyka i elektronika stały na wysokim poziomie. Rozumiał jednak dobrze, że nie dysponując konkretnymi
argumentami nie tylko nie zdoła przekonać do końca samego siebie, ale również szefów komitetu
składającego się z wysokich oficerów, pracowników Secret Service i Ministerstwa Lotnictwa. Jednak
wydarzenia zbliżających się tygodni dostarczyły nowych dowodów.
W końcu listopada 1939 r. po całkowitym wyczerpaniu paliwa wylądował kolo Edynburga niemiecki
samolot typu Heinkel He-111. Był on wtedy uważany za jedną z nowocześniejszych maszyn bojowych,
jakimi dysponowała Luftwaffe. Na pokładzie bombowca znaleziono zestaw pracujących na krótkich falach
urządzeń, które przypominały pierwsze brytyjskie urządzenia radiolokacyjne. Pilot, który mógłby udzielić
informacji na ten temat, zmarł w szpitalu i nie zdołano ustalić przeznaczenia aparatury. Raport z Oslo
wspominał co prawda o radiowym systemie sterowania samolotami, ale nikt z komitetu nie chciał
zaakceptować tej hipotezy.
19 grudnia 1939 r.. w kilka minut po przyjściu do biura, Jones otrzymał pilny szyfrogram, przekazany
przez placówkę brytyjską w Montevideo. Oto przed dwoma dniami grupa okrętów Royal Navy zapędziła w
pułapkę u ujścia La Platy niemiecki pancernik kieszonkowy „Admirał Graf Spee”. Dowódca okrętu
niemieckiego nie podjął otwartej walki i 17 grudnia „Admiral Graf Spee”, wysadzony przez własną załogę,
osiadł na przybrzeżnej mieliźnie. Z wody sterczała jeszcze znaczna część kadłuba oraz wieże z masztami. Na
jednej z nich pracownik brytyjskiego ataszatu wojskowego w Montevideo dostrzegł nie znane mu
urządzenia. Natychmiast poinformował o tym Londyn. Profesor Jones zadecydował, że należy jak
najszybciej zobaczyć tę tajemniczą aparaturę. Wypełnienie misji powierzono młodemu ekspertowi od spraw
radaru dr. Bellowi Baindbridge, któremu towarzyszyło dwóch agentów ochrony. Ze względu na zbliżające
się święta załatwienie wizy urugwajskiej nie było rzeczą łatwą, ale niewielki prezent przełamał wszelkie
opory kompetentnego urzędnika.
Kiedy Baindbridge i jego towarzysze wylądowali w Montevideo, uderzyło ich gorące i wilgotne
powietrze, tak odmienne od słotnej aury Anglii. Pracownicy ambasady wynajęli łódź motorową, która miała
dowieźć całą ekipę do wraku. Po krótkim wypoczynku goście znaleźli się na pokładzie dużej motorówki.
Zatoczyła ona głęboki łuk tak, aby ewentualny obserwator nie mógł zorientować się, jaki jest cel wyprawy.
Baindbridge spędził na wraku kilka godzin, fotografując i filmując ażurowe urządzenia na głównej wieży
pancernika. Naukowiec postanowił, że wróci tu jeszcze następnego dnia z aparatem acetylenowym, aby
zabrać ze sobą pewne części urządzenia.
Dla pewności wszystkie interesujące go szczegóły sfotografował dwukrotnie. Zdjęcia wraz z duplikatem
sporządzonego na miejscu raportu miały być przewiezione do Londynu pocztą dyplomatyczną. Okazało się
jednak, iż wizyta grupy Brytyjczyków na wraku nie uszła uwagi nieznanego obserwatora, który zorientował
się również, jaki był jej cel — następnego dnia górna część wieży wraz z urządzeniem radiolokacyjnym
„Seetakt” została wysadzona w powietrze. Baindbridge mógł pogratulować sobie decyzji dokładnego
obejrzenia i sfotografowania obiektu. Po analizie przywiezionych do Londynu zdjęć i wysłuchaniu raportu
Jones przekonał się, iż dotychczas był w błędzie. Niemcy dysponowali środkami radiolokacyjnymi do
obserwacji przestrzeni powietrznej, naprowadzania i korygowania ogniem artyleryjskim, lecz pod względem
konstrukcyjnym i precyzji działania zdecydowanie ustępowały one, jego zdaniem, podobnym urządzeniom
brytyjskim.
Na początku stycznia 1940 roku pracująca na kierunku niemieckim sekcja MI-6 zdołała uzyskać drogą
tajną serię zdjęć kratownic antenowych zainstalowanych na wierzchołku olbrzymiej wieży obserwacyjnej
stojącej w berlińskim ZOO. Fotografie, wykonane teleobiektywem z okien położonej opodal ambasady
amerykańskiej, przedstawiały konstrukcję większą i bardziej skomplikowaną, która odpowiadała opisowi
zawartemu w raporcie z Oslo.
Kolejnym dowodem posiadania przez Niemców radarowych urządzeń naprowadzających były szczątki
aparatu odbiorczego znalezionego na pokładzie niemieckiego samolotu rozpoznawczego, zestrzelonego w
pobliżu bazy morskiej Scapa Flow. Po drobiazgowym zbadaniu jego właściwości naukowcy brytyjscy doszli
do wniosku, że nieprzyjaciel praktycznie zastosował już oryginalny system naprowadzania bombowców nad
cel w warunkach ograniczonej widoczności i w nocy.
Aby sprawę wyjaśnić do końca, zwiększono liczbę lotów rekonesansowych nad Niemcami, przy czym
każdy powracający pilot był obowiązany złożyć obszerny raport ze szczegółowym opisem wysokich wież i
anten, które ewentualnie dostrzegł podczas lotu. Budowli takich szukano zwłaszcza wzdłuż wybrzeża Morza
Północnego. Cały ten pas nadmorski, mimo poważnego ryzyka, zjeździli także agenci przerzucani z Holandii
i Danii. Wież nie znaleziono. Pułkownik Menzis triumfował — i tym razem utarł nosa profesorkowi, jak
nazywał Jonesa, wtrącającego się do pracy wywiadowczej, o której nie miał pojęcia. Podobne jak szef SIS
stanowisko zajmowała również część członków komitetu.
Tymczasem 9 kwietnia 1940 r. Niemcy dokonały agresji na Danię i Norwegię. Dania została zajęta do
końca tego samego dnia, a opierającej się Norwegii pospieszył na pomoc korpus ekspedycyjny złożony z sił
brytyjskich, francuskich oraz polskiej Samodzielnej Brygady Podhalańskiej. 10 maja wojska hitlerowskie w
sile 135 dywizji, 2.5 tysiąca czołgów i 3 tysięcy samolotów bojowych zaatakowały znienacka neutralną
Belgię, Holandię i Luksemburg, by 20 maja znaleźć się nad kanałem La Manche. 4 czerwca nastąpiła
dramatyczna ewakuacja sił brytyjskich okrążonych pod Dunkierką. Klęska Francji była już kwestią dni.
Teraz wszyscy zadawali sobie pytanie, kiedy nastąpi inwazja na Wyspy Brytyjskie.
Profesor Jones, zdając sobie doskonale sprawę, jakie zagrożenie dla Wielkiej Brytanii stanowią
wykorzystywane przez Luftwaffe urządzenia radiolokacyjne, wobec ciągłych w tej kwestii rozbieżności w
łonie komitetu, zdecydował się na bezprecedensowy krok. Oto złożył na ręce premiera Winstona Churchilla
opracowane przez siebie memorandum, w którym przedstawił cały problem i zaprezentował dowody na to,
iż Niemcy dysponują radarem. Zwrócił zwłaszcza uwagę na poważne konsekwencje, jakimi grozi dalsze
lekceważenie tego faktu przez system obrony przeciwlotniczej Wielkiej Brytanii. Wiedział, że czyniąc ten
krok, staje na ścieżce wojennej z nieprzychylną mu grupą pozostałych naukowców i pracowników wywiadu.
21 czerwca 1940 r., gdy jak na złość spóźnił się do pracy, znalazł na biurku notatkę, wzywającą go w trybie
natychmiastowym do premiera na Downing Street 10. Na szczęście budynek Ministerstwa Lotnictwa nie jest
zbyt odległy od słynnej małej uliczki, gdzie znajduje się siedzibą każdego premiera Wielkiej Brytanii, więc
dotarł tam po dziesięciu minutach i po sprawdzeniu dokumentów wprowadzono go do sali konferencyjnej.
Za dużym okrągłym stołem siedziała dobrze mu znana grupa naukowców z profesorem Watsonem-Wattem,
ministrem lotnictwa i innymi osobistościami.
Gdy wszedł Churchill z nieodłącznym cygarem w ustach zwracał się właśnie do profesora Lindermana.
— A, witamy — powiedział, gdy naukowiec przeprosił za spóźnienie. — Nie tylko wywołał pan burzę,
ale i unika pan stawienia jej czoła. Proponuję, skoro profesor Jones jest już z nami, żeby raz jeszcze
przedstawił problem, którego wagę dla bezpieczeństwa Zjednoczonego Królestwa sygnalizował w
skierowanej do mnie notatce.
Jones skinął głową, sięgnął do teczki i wyjął przygotowane papiery.
— Panie premierze, panowie — rozpoczął, rozkładając przed sobą kartki. — W ciągu kilku ostatnich
miesięcy zdołaliśmy zebrać wystarczająco przekonujące dowody, że Niemcy hitlerowskie dysponują
aparaturą radiolokacyjną, która swoimi właściwościami jest zbliżona do naszego radaru. Jestem przekonany,
że w pierwszej kolejności zostanie ona wykorzystana do zdalnego kierowania lotnictwem bombardującym.
Wiem ponadto, iż wprowadza się ją także do Kriegsmarine. Wszystko to może zmienić na naszą niekorzyść
sytuację w powietrzu i na morzu. Niemcom chodzi o zapewnienie możliwie największej celności
bombardowania. Niestety, nie udało się nam rozszyfrować formuły systemu, nie możemy więc tymczasem
podjąć kroków zaradczych i zbudować mechanizmu, który mógłby zakłócać działanie tej aparatury. Zarówno
w naszej grupie roboczej, jak i w Ministerstwie Lotnictwa, nie wspominając o Secret Service, panuje
rozbieżność opinii co do posiadania przez Niemcy tak zaawansowanego systemu. Znany nam wszystkim
raport z Oslo został odrzucony jako materiał dezinformacyjny. Obecnie okazało się, iż wiele zawartych w
nim wiadomości jest prawdziwych.
Teraz ciszę przerwał szef wywiadu Stewart Menzis.
— Przecież nie ma możliwości wysłania sygnałów radiowych na tak dużą odległość bez odpowiednich
anten. Mimo naszych wysiłków nie wykryliśmy jednak na wybrzeżu niemieckim nadajników umieszczonych
podobnie jak nasze radarowe na wysokich wieżach górujących nad otoczeniem.
— Ale czy jest to wystarczający dowód na nieistnienie systemu niemieckiego? — wtrącił Churchill.
Jones odczekał chwilę i wiedząc, że nikt nie kwapi się do zabrania głosu zdecydował się postawić
kropkę nad „i”.
— Jestem przekonany — stwierdził — że dalsze lekceważenie tego niebezpieczeństwa może pociągnąć
za sobą poważne konsekwencje.
Wywiązała się gorąca dyskusja, którą przeciął premier.
— Odłóżmy na bok sprawy ambicjonalne. Najistotniejszy jest fakt, iż nie mamy pewnych dowodów na
to, że Niemcy dysponują podobnym do naszego systemem radarowym. Całkowicie jednak zgadzam się z
profesorem Jonesem, iż zlekceważenie tej sprawy może w konsekwencji doprowadzić nie tylko do
olbrzymich strat, ale nawet do klęski. —- Churchill przerwał i przez chwilę ssał cygaro. Wypuściwszy
obłoczek dymu, kontynuował. — Wszyscy zdajemy sobie sprawę, iż w najbliższych tygodniach i miesiącach
dojdzie przede wszystkim do starć z Niemcami w powietrzu i na morzu. I tu, i tam radar odgrywa istotną
rolę. Dlatego też należy uczynić wszystko, aby rozszyfrować system niemiecki i podjąć przeciwdziałanie.
Spotkanie na Downing Street stanowiło istotny zwrot w sprawie. Uzgodniono przede wszystkim
współpracę konkurujących ze sobą dotychczas wywiadów, morskiego i lotniczego. Prof. Tizard — twórca
słynnego komitetu, ustąpił z zajmowanego stanowiska, uważając, że nie może dalej pełnić roli doradcy
ministra lotnictwa do spraw radiolokacji.
Wtedy właśnie utworzono komitet o bardzo szerokich kompetencjach, który otrzymał poważne dotacje.
Teraz Jones mógł zabrać się do rozszyfrowania systemu niemieckiego. Ponieważ jednak upadek Francji i
Holandii spowodował odcięcie wywiadu brytyjskiego od siatki na kontynencie, profesor zmuszony był do
prowadzenia działania wyłącznie z terenu Wielkiej Brytanii.
W tym samym czasie Niemcy zintensyfikowali naloty na Wyspę i kilka brytyjskich ośrodków
radarowych zarejestrowało nie znane dotychczas sygnały, nadawane przez stacje znajdujące się w różnych
rejonach francuskiego wybrzeża kanału La Manche. Zastanawiające było to, iż sygnały odbierano wyłącznie
podczas nalotów. Wreszcie w początkach lipca jeden z uciekinierów z okupowanej Francji doniósł, iż w
pobliżu małego portu Lannion w departamencie Côtes-du-Nord Niemcy zainstalowali kompleks silnych
urządzeń nadawczych. Potwierdziła to analiza emitowanych stamtąd sygnałów. W trzy tygodnie po upadku
Francji Jones mógł już na mapie północnej Francji dokładnie umiejscowić stacje nadające sygnały systemu
nazwanego przez hitlerowców „Knickebein” (Chroma Nóżka). Mieściły się one w Cherbourgu, Calais i
Dieppe. Oprócz tych stacji Niemcy na najdalej wybiegającym w kanał La Manche półwyspie Cap Griz Nez,
skąd przy dobrej pogodzie dostrzec można było zupełnie wyraźnie brytyjskie wieże radarowe, zainstalowali
urządzenia systemu „Seetakt”.
Tymczasem III Rzesza przygotowywała się intensywnie do operacji „Lew Morski”. Inwazję na Wyspy
miało poprzedzić zdobycie przez Niemców absolutnego panowania w powietrzu i przecięcie morskiej
komunikacji Brytyjczyków.
Nad pieczołowicie chronioną tajemnicą radaru brytyjskiego zawisło teraz poważne niebezpieczeństwo.
W rejonie portu Boulogne w ręce niemieckie dostała się uszkodzona aparatura radarowa (na szczęście był to
jakiś prymitywny model), zainstalowana na specjalnie przystosowanym ciągniku samochodowym. Została
ona natychmiast przetransportowana do Berlina i poddana drobiazgowej analizie.
Generał Wolfgang Martin, który od dwóch lat tropił radar brytyjski, miał teraz przed oczyma — i
wbrew głoszonej przez siebie teorii — dowód jego istnienia. Nie był tym faktem bynajmniej zachwycony.
Jego uczucia podzielał major Joseph Schmidt z Ministerstwa Lotnictwa Rzeszy oraz admirał Canaris, który
opierając się na meldunkach swoich siatek w Wielkiej Brytanii stwierdził w obecności Hitlera, iż Anglicy nie
dysponują zaawansowanym technologicznie radarem. Nie należało się zatem dziwić, że raport przygotowany
przez grupę specjalistów niemieckich uznał brytyjski system za prymitywny i zdecydowanie ustępujący ich
własnemu. Za takie też uznano samoloty Hurricane i Spitfire. Göring z zadowoleniem przeczytał pismo,
które potwierdzało głoszone przez niego tezy.
Początek Bitwy o Anglię (8 sierpnia 1940 roku) oznaczał także rozpoczęcie kolejnej rundy w pojedynku
o radar. Bombowce Luftwaffe ze szczególną zaciekłością atakowały zlokalizowane już brytyjskie stacje, a
szczególnie urządzenia na wyspie Wight. Zarówno sama stacja w Ventnor, jak i cała miejscowość została
zrównana z ziemią. Uszkodzono także stacje w Dover, Persney i Rye, ale już nazajutrz można było w nich
pracować. Radar okazał się wprost bezcenny, pozwalał bowiem na wczesne określanie kursu, pułapu,
prędkości i liczebności zbliżającego się nieprzyjaciela, dzięki czemu w porę ogłaszano stan alarmu na
własnych lotniskach. Stosownie do skali zagrożenia w osłanianym rejonie poderwane w powietrze
dywizjony myśliwskie, otrzymując komendy ze stanowiska dowodzenia, bezbłędnie przechwytywały
Niemców z najbardziej dogodnego kierunku, co często przesądzało o wynikach walki. Atakowany z taką
dokładnością wróg nie mógł wyjść z podziwu, że rozbici — w jego przekonaniu —- Brytyjczycy wciąż mają
nie tylko tyle samolotów, lecz także w każdym prawie spotkaniu wykazują przewagę taktyczną.
W kilka dni później Luftwaffe ponownie przeprowadziła serię gwałtownych nalotów na brytyjskie
stacje ostrzegania i naprowadzania. Radar okazał się jednak niezawodny — Niemców lokalizowano już nad
Kanałem i zanim zdołali dolecieć do celu, na ich karki spływały z góry zwrotne Spitfire'y i Hurricane'y.
Rosnące straty, zwłaszcza wśród doświadczonych załóg, spowodowały, że nieprzyjaciel zmuszony był
przejść do ataków nocnych, wykorzystując własny system zdalnego kierowania nad cel.
Na początku września 1940 r. pracujący pod kierunkiem prof. Jonesa brytyjski naukowiec Robert
Cockburn zameldował o rozszyfrowaniu niemieckiego systemu „Knickebein” i opracowaniu metody
zakłócania jego pracy. Było to szczególnie ważne, ponieważ nocne bombardowania nasiliły się, przynosząc
coraz poważniejsze straty. Cockburn nazwał swój system „aspiryną”, co wiązało się z kryptonimem całej
operacji skierowanej przeciw hitlerowskim urządzeniom radiolokacyjnym — „Ból Głowy”.
6 września Jones wraz w grupą wyższych oficerów zasiedli w podlondyńskiej stacji radarowej, aby
obserwować działanie „aspiryny”. Była już godzina 22, gdy dyżurny operator zameldował o zbliżaniu się od
strony wybrzeża francuskiego zespołu samolotów niemieckich. Przy użyciu aparatury natychmiast ustalono,
że grupa bombowców była sterowana z ziemi systemem „Knickebein”. Upłynęły jeszcze dwie minuty i na
znak dany przez Cockburna włączono urządzenia zakłócające. Samoloty niemieckie były już nad Anglią,
kierowały się najprawdopodobniej na Birmingham. Wszyscy z napięciem oczekiwali na dalszy rozwój
wypadków. Grupa jasno świecących punkcików na ekranie monitora urządzenia radarowego przesuwała się
po linii prostej jeszcze przez kilka sekund, by następnie dość gwałtownie skręcić na południowy zachód. Po
kilku minutach ponownie wykonała głęboki zwrot, teraz na północ, by po chwili zatoczyć koło i znaleźć się
na poprzednim kursie. W ciągu następnych kilku minut cała grupa jeszcze raz zmieniła kierunek stosownie
do sygnałów nadawanych przez urządzenie brytyjskie. Wszyscy obecni mogli po chwili obserwować, jak
dotychczas zgrupowane jasno świecące punkciki rozsypały się, pokrywając cały ekran. W tym właśnie
momencie eskadra niemiecka została zaatakowana przez samoloty RAF.
Kilku hitlerowskich lotników z zestrzelonych maszyn w czasie przesłuchania prowadzonego przez
oficerów RAF zeznało, że z niezrozumiałych dla nich powodów stracili nagle orientację i krążyli wkoło.
Jeden z nich, widocznie już nie wierzący w niezawodność tak zachwalanego przez Göringa tajnego systemu
zdalnego kierowania „Knickebein”, opisał jego działanie. Była to pierwsza od wybuchu II wojny światowej
bezpośrednia informacja pochodząca z ust niemieckiego lotnika.
Zespół naukowców brytyjskich, mimo niewątpliwego sukcesu, zdawał sobie sprawę, iż zdołał zyskać
przewagę tylko na pewien czas. Było oczywiste, że Niemcy dowiedzą się o stosowaniu zakłóceń i albo
zrezygnują z systemu, albo też odpowiednio go zmodyfikują. Zresztą i teraz nie można było odpocząć, gdyż
nasłuch zebrał właśnie materiały świadczące o istnieniu drugiego systemu zdalnego kierowania,
stosowanego w Luftwaffe. Aparatura tego systemu pracowała na fali innej długości, miała inną częstotliwość
niż „Chroma Nóżka”, a ponadto, o czym świadczyła stale rosnącą precyzja nocnych bombardowań, była
skuteczniejsza.
Po analizie przebiegu nalotów w ciągu ostatnich dni oraz po porównaniu sygnałów emitowanych w tym
czasie przez niemieckie stacje Jones doszedł do wniosku, iż nowy system jest stosowany wyłącznie do
kierowania bombardowaniami elitarnej eskadry złożonej z maszyn typu Heinkel He-111. Ustalono nawet jej
nazwę: była to Kampfgruppe 100, w której skład wchodzili najlepsi piloci bombowi Luftwaffe.
Brytyjczycy zarejestrowali co prawda interesujące ich sygnały, ale okazało się, że nadawano je w coraz
to innym pasmie. Rzecz jasna utrudniało to ich uchwycenie i poznanie całego systemu. Aby ustalić
lokalizację nadajników, wydzielono specjalną grupę samolotów myśliwskich, które krążyły nad wybrzeżami
Francji. Wreszcie po kilku pełnych napięcia nocy na mapie wiszącej w gabinecie prof. Jonesa pojawiły się
dwa punkty — jeden tuż koło Cherbourga, drugi na przedmieściach Calais. Działanie systemu wciąż jednak
pozostawało zagadką. Raz jeszcze przeanalizowano raport z Oslo oraz wszystkie materiały uzyskane od
Platza.
Teraz dopiero okazało się, iż na początku Plątz przekazywał materiały prawdziwe i dopiero po pół roku
współpracy albo został rozszyfrowany przez Abwehrę i nakłoniony do odgrywania roli podwójnego agenta,
albo też sam wystąpił z taką inicjatywą. Otóż w jednym z jego pierwszych meldunków była wzmianka o
badaniach nad nowym urządzeniem zdalnego kierowania samolotami, nazywanym „aparatem X”. Tę samą
wiadomość zawierał raport z Oslo. Mimo wysiłków strony brytyjskiej „aparat X” wciąż pozostawał zagadką.
Aby ją wreszcie rozwikłać, przerzucono do Francji agenta z zadaniem nawiązania współpracy z
ukrywającymi się oficerami II Oddziału Wywiadu francuskiego. Chodziło o to, aby wykorzystując swoje
stare kontakty dotarli oni do okolic, w których znajdowały się nadajniki. Ponadto myśliwce i brytyjska
obrona przeciwlotnicza ze szczególną zaciekłością polowały na samoloty wchodzące w skład Kampfgruppe
100. Niestety, na podstawie wyników badań wraków zestrzelonych maszyn nie udało się odtworzyć
aparatury odbiorczej, która była zainstalowana na ich pokładzie. Starania szły w różnych kierunkach —
pułkownik Menzis starał się na przykład dotrzeć do berlińskiego rezydenta Gote, po którym przepadł
wszelki ślad.
Wreszcie za niebagatelną sumę pewien niemiecki oficer ujawnił nazwę zakładów, które produkowały
aparaturę nadawcza i odbiorczą określaną przez Niemców kryptonimem. „X”. Były to zakłady Telefunkena.
Mimo wielu wysiłków nie udało się jednak znaleźć informatora wśród załogi, zaś kontakt z Platzem nie
mógł już wchodzić w grę.
Tymczasem analiza wykresów kierunków wiązek fal emitowanych przez „aparat X” i porównanie ich z
dyslokacją bombardowanych obiektów podsunęły współpracującemu z grupą naukowców dowódcy skrzydła
lotniczego pewien pomysł. Oto doszedł on do wniosku, że tylko długi, najsilniejszy sygnał ze stacji z rejonu
Cherbourga, podobnie jak w wypadku „Chromej Nóżki”, był kierowany w miejsce planowanego ataku
bombowego. Trzy dodatkowe wiązki sygnałów, które krzyżowały się z pierwszą, były tylko wiązkami
pomocniczymi, prawdopodobnie określającymi miejsce bombardowania. Hipotezę tę potwierdziły wyniki
badań przeprowadzonych przy użyciu aparatury odbiorczej umieszczonej w samolocie lecącym tuż za
eskadrą niemieckich bombowców. W Londynie zaczęto zastanawiać się nad sposobami przeciwdziałania.
Rozważano dwie możliwości: zbombardowanie stacji nadawczych lub też wysadzenie desantu komandosów
w celu ich zniszczenia. Obydwa rozwiązania miały jednak charakter połowiczny — zniszczona aparatura
mogła być przecież natychmiast zastąpiona przez nową.
Zagadkę „aparatu X” pomógł rozwiązać przypadek. W końcu września jeden z niemieckich Heinkli,
poważnie uszkodzony przez brytyjską artylerię przeciwlotniczą, stracił orientację nad południową Anglią.
Zdecydowano wówczas, iż stacja radiolokacyjna działająca w pobliżu Dorset, pracując na rozpoznanych
długościach fal, spróbuje sprowadzić go na ziemię. Noc była wyjątkowo ciemna i deszczowa, tak że
hitlerowski pilot nie mógł zorientować się w terenie. Wyliczono, że paliwa starczy mu jeszcze na około
dziesięć minut i dlatego też skierowano go głębokim łukiem ponad morzem ponownie w stronę lądu.
Wszystkie baterie przeciwlotnicze na trasie jego przelotu uprzedzono, by nie otwierały ognia. W ten sposób
pilot, widząc wybrzeże, był przekonany, iż dotarł do Francji. Nie mając już paliwa usiłował wylądować na
plaży Chesil Beach, ale w ciemnościach źle ocenił odległość i Heinkel uderzył w wydmę. Z pięcioosobowej
załogi zginęła jedna osoba, zaś dwie odniosły rany. W ręce Brytyjczyków dostał się sprawny aparat
odbiorczy „X”, który, jak się okazało, Niemcy nazwali „Wotan-1”. Pracował on na ośmiu automatycznie
zmienianych pasmach. Duże zaskoczenie dla grupy prof. Jonesa stanowiła wybita na urządzeniu data
produkcji — 1938 rok. Świadczyło to, że Niemcy byli daleko bardziej zaawansowani w badaniach nad
radarem, niż wydawało się wywiadowi brytyjskiemu. Teraz najważniejsze było możliwie szybkie
wyjaśnienie zasad działania urządzeń radiolokacyjnych typu „Wotan-1”, stosowanych aktualnie przez stronę
niemiecką. Profesor Jones zwołał kolejne posiedzenie zajmującego się tymi sprawami komitetu, zapraszając
nań także dowódców kilku dywizjonów. Gdy wszyscy już zajęli swoje miejsca, przywitał zebranych, a
następnie poprosił fizyka Cockburna o zaprezentowanie wyników żmudnych prac nad rozszyfrowaniem
nowego niemieckiego systemu naprowadzania samolotów. Młody naukowiec był nieco speszony
audytorium, w którym znalazł się minister lotnictwa i grupa wysokich oficerów Royal Air Force, ale już po
kilku pierwszych zdaniach udało mu się odzyskać spokój.
— Ustaliliśmy — zaczął — że nowy system niemiecki jest daleko bardziej złożony niż znana już nam
„Chroma Nóżka”. Nadajnik w rejonie Cherbourga emituje ciągły sygnał biegnący w linii prostej do
założonego celu. Następnie nadajnik zlokalizowany w Calais emituje trzy różniące się od siebie sygnały,
które przecinają pierwszą wiązkę. Jak wynika ze zdobytego dziennika pokładowego, częstotliwość
poszczególnych sygnałów jest zmieniana co pewien czas, tak aby utrudnić nam ich zakłócanie. Sygnał długi
jest silny i ciągły, po jego natężeniu pilot orientuje się, czy leci właściwym kursem. Pierwszy nadawany z
Calais sygnał, określany kryptonimem „Ren”, załoga bombowca odbiera na cztery minuty przed dolotem nad
cel. Wówczas nawigator naciska pierwszy guzik mechanizmu zwalniającego ładunek. Po przeleceniu około
trzech mil załoga odbiera drugi sygnał, umownie nazwany „Łaba”, który powoduje naciśnięcie drugiego
guzika, uruchamiającego zegarowy system wyrzutni. Trzeci sygnał, „Wezera”, oznacza, że za pięć sekund
samolot znajdzie się dokładnie nad celem. Rola nawigatora ogranicza się wtedy do sprawdzenia
samoczynnego otwarcia luku bombowego bądź, w razie ewentualnej awarii, do ręcznego naciśnięcia
spustu.
Wszyscy słuchali w skupieniu. Dopiero teraz zrozumieli, dlaczego niemieckie nocne bombardowania
mimo panujących niekiedy nieprzeniknionych ciemności były tak precyzyjne.
W pewnym momencie o głos poprosił group captain Moore.
— Czy w tej sytuacji — spytał — nie wystarczy zagłuszenie pierwszego długiego sygnału? Przecież to
dezorientuje samoloty przeciwnika.
Z kolei dowódca dywizjonu z 11 Grupy Myśliwskiej zastanawiał się, czy nie będzie bardziej skuteczne
zagłuszenie dwóch krótkich krzyżujących się sygnałów, co nastąpi już przed samym celem, wydłuży drogę
bojową i w konsekwencji spowoduje zrzut ładunku za nim, nie wyrządzając żadnych znaczących strat.
Spotkanie zakończył prof. Jones stwierdzając, iż zespół będzie próbował obu zaproponowanych
sposobów dezorientacji, licząc przy tym na współpracę ze strony dowództwa dywizjonów i obrony
przeciwlotniczej.
Nie od razu jednak wykorzystali praktycznie Brytyjczycy wszystkie informacje o zamierzeniach i
środkach, jakimi dysponował przeciwnik. Przykładem może tu być choćby bestialskie zbombardowanie
przez Luftwaffe centrum Coventry.
Naczelne Dowództwo Brytyjskie, które dzięki wywiadowi polskiemu znało tajemnicę niemieckiej
maszyny szyfrowej Enigma, orientowało się doskonale w zamierzeniach przeciwnika. Jednak gdy do
Churchilla dotarł przechwycony rozkaz niemiecki o zmasowanym ataku na Coventry, nie zdecydował się on
na ewakuację ludności cywilnej. Obawiał się, że gdyby ten fakt dotarł do wiadomości Niemców, mógłby
naprowadzić ich na ślad bezcennego dla Wielkiej Brytanii źródła informacji. Poprzestano zatem na
wzmocnieniu baterii przeciwlotniczych oraz skierowaniu do miasta dodatkowych oddziałów straży pożarnej
wierząc, iż decydującą rolę odegra tu opracowany przed kilkoma dniami system zakłócania sygnałów
naprowadzających na cel niemieckie bombowce. Niestety, okazało się, iż Anglicy popełnili błąd: emitowali
sygnały zagłuszające i powodujące zakłócenia na niewłaściwej długości fal. Coventry zostało barbarzyńsko
zbombardowane. Następnej nocy, gdy obiektem ataku było Birmingham, skorygowano tę tragiczną w
następstwach pomyłkę i bombowce niemieckie zrzuciły cały ładunek na podmiejskie błonia.
Do końca 1940 r. Anglikom udało się zrobić sporo zamieszania w systemie zdalnego kierowania
bombowcami Luftwaffe, ale już w styczniu 1941 r. Niemcy doszli do wniosku, że system „Wotan-1”, który
uważali za niemożliwy do rozszyfrowania, musiał zostać złamany przez przeciwnika i wprowadzili jego
kolejną wersję — „Wotan-2”. I znów przez pewien okres Anglicy byli bezradni — stosowane przez nich
metody zakłóceń nie dawały oczekiwanych rezultatów.
W rozwiązaniu kolejnej zagadki pomogło brytyjskim naukowcom zestrzelenie niemieckiego
bombowca, z którego szczątków wydobyto w dobrym stanie nowe urządzenia radiolokacyjne. Był tam
elektroniczny analizator, który odbierając sygnały emitowane z ziemi wysyłał ich część — po przetworzeniu
i wzmocnieniu — z powrotem do nadajnika. W ten sposób samolot był naprowadzany nad cel, a ponadto
stacja nadawcza mogła śledzić jego lot. Zwolnienie ładunku bombowego następowało na sygnał nadany ze
stacji prowadzącej samolot. Była to więc udoskonalona, bardziej precyzyjna metoda.
Tym razem opracowanie systemu zakłóceń okazało się trudniejsze niż poprzednio. Dopiero w końcu
kwietnia 1941 r. zbudowano w Wielkiej Brytanii dwa zestawy nadajników typu „Wotan-2”. Pierwszy został
zainstalowany w Highgate w północnej części Londynu, drugi na Beacon Hill koło Salisbury. Załogi tych
dwu stacji stanowili najlepsi operatorzy aparatury radiolokacyjnej.
Przyszedł wreszcie dzień, kiedy Brytyjczycy mogli wypróbować „Domino” — system dezorientacji
posługującego się urządzeniami „Wotan-2” przeciwnika. Ponieważ padał deszcz, należało się spodziewać, iż
jednostki Luftwaffe stacjonujące po drugiej stronie kanału La Manche przygotowują się do lotu nad Anglię.
Rzeczywiście o 23.15 monitory radaru uchwyciły dużą eskadrę samolotów na wysokości Hawru.
Już po paru minutach można było się zorientować, iż ich celem jest Londyn. Po sygnałach alarmowych,
przekazanych na lotniska osłonowe, postawiono załogi nocnych myśliwców w stan gotowości. Ogłoszono
alarm dla obrony przeciwlotniczej na trasie przelotu i samego miasta. Analiza sygnałów emitowanych przez
niemieckie stacje potwierdziła, iż była to eskadra bombowców Heinkel He-111 prowadzonych nad cel
według nowego systemu „Wotan-2”. Teraz przystąpili do działania specjaliści brytyjscy.
Hans Suchert, pilot maszyny opatrzonej numerem 122, uważnie śledził fosforyzujące wskazówki
urządzeń pokładowych. W słuchawkach przez cały czas słyszał monotonny, przedzielony
jednosekundowymi przerwami sygnał, nadawany ze stacji znajdującej się po drugiej stronie Kanału. W
pewnym momencie w dole wykwitły kolorowe koraliki — to strzelały angielskie baterie przeciwlotnicze.
Kiedy zza chmur wyjrzał księżyc, Suchert zdołał dojrzeć w dole rozsrebrzoną jego światłem wstążkę
Tamizy. Oznaczało to, że byli tuż przed celem. Drugi pilot i dwaj strzelcy pokładowi pilnie wypatrywali, czy
nie zbliżają się nocne myśliwce brytyjskie. Nagle jednostajny dźwięk sygnału umilkł —- przez chwilę w
słuchawkach panowała cisza. Suchert sięgnął jedną ręką gałki aparatu. Czyżby awaria? Pomyślał.
Po dłuższej chwili sygnał powrócił. Pilot odetchnął z ulgą, podobnie zresztą jak i jego koledzy w innych
maszynach. Suchertowi wydawało się, że byli już nad celem, ale czekał na sygnał z ziemi. Eskadra leciała
nadal na północ. Obserwator, który miał uruchomić dźwignię bombową, nerwowo wycierał spocone ręce.
Wreszcie przyszedł sygnał. Cała załoga odetchnęła, a po chwili dwie tony bomb opuściły pękaty brzuch
samolotu.
Maszyny wykonywały właśnie łagodny zakręt w prawo, gdy ziemia rozjaśniła się pióropuszami
wybuchów. Teraz zgodnie z sygnałem samoloty przechyliły się na prawe skrzydło i zmienił kurs na
południowy, zmierzając do baz po drugiej stronie Kanału.
Suchert głośno przełknął ślinę.
— Połowa zadania wykonana, żeby tylko ci Anglicy nie wymyślili czegoś niespodziewanego!
Nagle drugi pilot krzyknął ostrzegawczo, ale było już za późno — samolot z całym impetem uderzył o
linę balonu zaporowego.
Kiedy w niemieckiej bazie zdalnego kierowania w Cherbourgu kierujący całą operacją oficer
bezskutecznie starał się nawiązać łączność z eskadrą, która nagle zniknęła z pola widzenia radaru, po drugiej
stronie Kanału Cockburn wraz z grupą oficerów analizował przebieg udanego eksperymentu. Oto nadawany
z prowadzącej stacji niemieckiej sygnał został zagłuszony. Następnie przemówiła brytyjska stacja w
Highgate w Londynie. W ten sposób eskadra została skierowana nad tereny nie zamieszkane, którym
niewiele szkody zrobiło bombardowanie. W drodze powrotnej udało się skierować hitlerowskie samoloty na
otoczone silnymi bateriami przeciwlotniczymi balony zaporowe. Niemcy ponieśli tej nocy poważne straty i
na kilka dni przerwali bombardowania.
Operacja „Domino” została z powodzeniem powtórzona 3 maja 1941 roku. W dwa tygodnie później,
kiedy Luftwaffe zmieniła system naprowadzania swoich maszyn na cel, zespół profesora Jonesa, dysponując
tabelą stosowanych przez przeciwnika częstotliwości, zastosował kolejny trick: na przerywany sygnał,
emitowany przez stację niemiecką, nakładano silniejszy ciągły, który deformował echo, uniemożliwiając tym
samym prowadzenie samolotu.
W obliczu tak zdecydowanej kontrakcji ze strony nieprzyjaciela Niemcy nie pozostawali bezczynni. We
wrześniu 1940 r. pod osobistym nadzorem generała Martina zaczęto instalować w okolicy Calais nowe
urządzenia dostarczone przed kilkoma dniami z Berlina. Na skrzyniach obok czerwonego napisu: „ostrożnie,
nie rzucać”, biegł drugi: „Telefunken”. Pozyskany do współpracy oficer niemiecki odnotował to wszystko w
pamięci i następnego dnia wieczorem wpadł na kolację do restauracji „Pod rumianą Margolą”. Gdy
opuszczał lokal po dwóch godzinach, z przyjemnością poklepał wypukłą kieszeń płaszcza, z której
niewidzialna ręka wyjęła meldunek, wkładając w zamian starannie opakowane banknoty.
W kilka dni po dotarciu do Londynu owej informacji załogi brytyjskich stacji radarowych odnotowały
poważne zakłócenia pracy obsługiwanych przez siebie urządzeń — to zaczęła działać nowa niemiecka
aparatura zainstalowana koło Calais.
11 września 1940 r., gdy na Londyn ruszyły zmasowane formacje bombowców, stacja w Calais
próbowała zdezorganizować pracę ośrodków radarowych w Dover, Rye i Canewdon. Sygnały wysyłane
przez niemieckie urządzenia nadawcze były jednak zbyt słabe, tak że radar angielski mimo pewnych
zakłóceń mógł spełnić swoje zadanie. Kiedy hitlerowcy po pewnym czasie zwiększyli moc urządzeń,
Anglicy odpowiedzieli zmianą długości fal. Fakt, iż Niemcy prowadzili wojnę radarową z dużą zaciętością,
był dla Brytyjczyków najlepszym bodźcem do nieprzerwanego doskonalenia i ciągłej miniaturyzacji
aparatury.
W lipcu 1941 r. niemieccy obserwatorzy zameldowali o zniknięciu widocznych dotąd na horyzoncie
wysokich wież na skałach Dover, ale nie mogli wiedzieć, iż zastąpiono je nową aparaturą pracującą na fali
9,1 m. Zasięg urządzeń wynosił 45 mil morskich, co pozwalało na obserwację jednostek Kriegsmarine w
porcie Boulogne i na wodach Kanału.
Należy bowiem podkreślić, iż brytyjsko-niemieckie zmagania w dziedzinie radiolokacji nie ograniczyły
się bynajmniej do wojny powietrznej — obie strony stosowały radar także na morzu, przy czym o ile Wielka
Brytania górowała w wykorzystaniu radaru w wojnie powietrznej, to aparatura zainstalowana na pokładach
hitlerowskich okrętów była zdecydowanie lepsza. O tym, że Kriegsmarine dysponowała urządzeniami
radarowymi o większym zasięgu, przekonała się choćby załoga angielskiego krążownika „Naiad”, który 28
stycznia 1941 r. bez powodzenia ścigał przedzierające się na Atlantyk hitlerowskie pancerniki „Gneisenau” i
„Scharnhorst”. 24 maja 1941 r. doszło do bitwy morskiej pomiędzy grupą okrętów brytyjskich, w skład
której wchodził ciężki pancernik „Hood”, krążownik „Suffolk” i pancernik „Prince of Wales”, a
hitlerowskim pancernikiem „Bismarck” i ciężkim krążownikiem „Prinz Eugen”. Obydwa kolosy niemieckie
usiłowały wyjść na Atlantyk, ale zostały dostrzeżone przez „Suffolk”, któremu pospieszyły na pomoc okręty
będące chlubą Royal Navy. Niestety, już druga salwa „Bismarcka” wyeliminowała „Hooda” z walki.
Pancernik szybko zatonął, z 1119 osób załogi uratowały się zaledwie 3.
Przyczyną tragicznej klęski Brytyjczyków był fakt, iż morski radar niemiecki miał zasięg 25 km, zaś
brytyjski o trzy kilometry mniejszy.
O tym, że nie sposób prowadzić działań na morzu bez radaru, mogli przekonać się Włosi, którzy w
czasie bitwy pod Matapan 28 marca 1941 r. stracili na Morzu Śródziemnym trzy krążowniki „Pola”, „Zara” i
„Fiume”, mimo absolutnych ciemności ostrzelane skutecznie przez Brytyjczyków. Podobnych wniosków
dostarczyło zatopienie dużo później hitlerowskiego pancernika „Scharnhorst”, który straciwszy radar już po
pierwszej salwie okrętów Royal Navy zmienił się w naturalnej wielkości tarczę artyleryjską.
Wszystkie te wydarzenia stały się dla obu walczących stron impulsem do wzmożenia wysiłków nad
dalszym doskonaleniem urządzeń radiolokacyjnych. Zespół profesora Watsona-Watta zdawał sobie sprawę,
że musi nie tylko nadrobić dystans dzielący go od Niemców, ale niezależnie od kosztów i środków —
wyprzedzić ich. Co prawda po napaści na Związek Radziecki hitlerowcy zrezygnowali z planów inwazji na
Wyspy Brytyjskie, ale sytuacja militarna Zjednoczonego Królestwa, szczególnie na morzu, była bardzo
trudna. „Wilcze stada” hitlerowskich U-bootów czyniły zastraszające spustoszenie wśród konwojów
morskich z tak bardzo potrzebnymi walczącej Anglii dostawami. Wprowadzenie do wyposażenia lotnictwa
morskiego oraz statków eskortujących konwoje aparatury ASV * oraz wypracowanie systemu
współdziałania sił morskich z powietrznymi przyniosło co prawda okresową poprawę, ale już po kilku
miesiącach straty Royal Navy zaczęły rosnąć. Uczeni brytyjscy zadawali sobie pytanie, czy Niemcy nie
zdołali opracować systemu zakłócania pracy aparatu ASV, ale dopiero przyszłość miała przynieść na nie
odpowiedź.
* Powietrzny system wykrywania statków powierzchniowych.
TRUDNA ROZMOWA
Dzień 21 stycznia 1942 r. był słoneczny. Komandor Louis Mountbatten, od kilku tygodni szef Operacji
Kombinowanych, stał przy oknie patrząc na okryty szronem James Park. Nad Londynem panowała rzadka
teraz chwila spokoju — widoczność była zbyt dobra, aby Luftwaffe zaryzykowała nalot. Za kilkanaście
minut czekała go niełatwa rozmowa. Rzucił jeszcze jedno spojrzenie na drzewa i podszedł do biurka, na
którym leżały rozłożone papiery. Po kilku minutach ciszę, jaka panowała w pokoju, zakłócił dzwonek
telefonu — to adiutant meldował o przybyciu gości.
— Prosić — rzucił krótko.
Po chwili witał przybyłych: admirała Pounda odpowiedzialnego za Royal Navy, szefa Royal Air Force
marszałka Portala i szefa sił lądowych generała sir Alan Brooke'a. Spotkanie otworzył gospodarz:
— Mimo iż jestem najmłodszy stopniem i stażem, pozwoliłem sobie zaproponować spotkanie u mnie,
gdyż wszyscy panowie uznali to za najwygodniejsze rozwiązanie. Po naradzie z premierem Churchillem
pragnę przedstawić i szerzej uzasadnić projekt, który sygnalizowałem w notatce. Jeśli panowie nie mają nic
przeciwko temu, przystąpię do rzeczy — tu przerwał i pytająco spojrzał na przybyłych. Kiedy marszałek
Portal potakująco kiwnął głową, Mountbatten wstał od stołu i podszedł do wiszącej dużej mapy.
— Wszyscy tutaj obecni — rozpoczął — w pełni zdajemy sobie sprawę z powagi sytuacji na frontach.
Wojska radzieckie w wyniku ofensywy rozpoczętej na początku grudnia czterdziestego pierwszego roku
odepchnęły Wehrmacht od Moskwy, ale, jak wiemy, Niemcy przygotowują się do nowego natarcia.
Japończycy wciąż posuwają się na Malajach; nie jesteśmy w stanie ich zatrzymać. Straciliśmy sporo
nowoczesnych okrętów wojennych, w tym ostatnio w wyniku operacji włoskiego zespołu ludzi-żab w
Aleksandrii. Na sile przybrały ataki na Maltę i praktycznie nie jesteśmy w stanie przerwać płynącego przez
Morze Śródziemne potoku uzbrojenia i posiłków dla Afrika-Korps w Libii. Jakie to może zrodzić
konsekwencje, wiemy dobrze. — Za chwilę, popatrzywszy po twarzach obecnych, kontynuował: —
Niemiecka ofensywa podwodna powoduje olbrzymie straty i wydatnie uszczupla dostawy tak potrzebnego
nam uzbrojenia, amunicji, surowców i żywności. W czterdziestym pierwszym roku w wyniku ataków U-
bootów straciliśmy półtora miliona BRT, niszcząc zaledwie dwadzieścia jeden niemieckich okrętów
podwodnych. Dane za trzy tygodnie stycznia tego roku nie wykazują bynajmniej tendencji spadkowej, jeśli
chodzi o nasze straty.
Admirał Pound zerknął do trzymanego przed sobą notesu i z ponurym wyrazem twarzy pokiwał głową.
— W porównaniu z ostatnim półroczem — w dalszym ciągu mówił Mountbatten — zdecydowanie
wzrosła efektywność niemieckiej obrony przeciwlotniczej. Wskazuje na to wciąż rosnąca liczba
zestrzelonych nad Rzeszą bombowców brytyjskich.
Marszałek Portal chrząknął i wtrącił:
— Zgoda, nasze straty rosną, ale z kolei bombardowania osłabiają militarny i gospodarczy potencjał
Niemiec.
— Tak, naturalnie — przytaknął gospodarz — ale dzieje się to chyba zbyt wysokim kosztem. Moim
zdaniem najistotniejszą przyczyną naszych niepowodzeń w wojnie morskiej i powietrznej jest to, iż Niemcy
dysponują nowoczesnym radarem, który pod pewnymi względami przewyższa nasz. Czas jest zbyt cenny, by
biernie czekać na rozwiązanie tej zagadki przez dobrze nam znany zespół profesora Watsona-Watta i Jonesa.
Naukowy Komitet Doradczy Premiera uważa, że najlepiej byłoby zdobyć oryginalny egzemplarz
niemieckiego urządzenia. — Komandor przerwał na chwilę i podszedł do biurka, z którego wziął kijek. — Z
tych właśnie względów, które wymieniłem przed chwilą, proponuję przeprowadzenie desantu grupy
spadochroniarzy koło Hawru w celu zdobycia egzemplarza niemieckiego urządzenia radarowego typu
„Würtzburg”.
Na chwilę zapadła cisza. Pierwszy odezwał się admirał Pound:
— Royal Navy nie dysponuje obecnie siłami, przy użyciu których można by przeprowadzić taką akcję.
Ponadto musimy pamiętać, iż cały ten rejon jest wprost zapchany Niemcami. Czy tajemnicy tej nie mógłby
wyjaśnić na przykład wywiad sił lotniczych? — zwrócił się do marszałka Portala.
Szef sztabu Air Force poczuł się dotknięty tym pytaniem.
— W moim przekonaniu sam pomysł jest ciekawy i warto się nad nim zastanowić. Co do naszego
wywiadu, to pragnę przypomnieć, iż właśnie rozpoznanie lotnicze zlokalizowało wiele niemieckich stacji
radarowych, w tym również i tę w Bruneval.
Mountbatten obawiając się, iż za chwilę dojdzie do ostrzejszych docinków, rzekł:
— Już od dłuższego czasu Secret Service czyni wysiłki w celu zgłębienia tajemnicy konstrukcji
niemieckiego radaru typu „Würtzburg”. Niestety, bez większych efektów. Poza tym nie możemy dłużej
czekać i liczyć na los szczęścia, zaś Bruneval w porównaniu z innymi stacjami radarowymi wydaje się być
najbardziej dogodnym miejscem ataku.
Generał Brooke, który zawszę starał się chłodno rozważyć wszelkie za i przeciw, ssąc przygasłą fajkę
powiedział:
— Wydaje się, że utrata tak znakomitego okrętu jak „Hood” najlepiej dowodzi, iż niemieckiego radaru
morskiego nie można lekceważyć. Ponadto, w razie powodzenia, proponowana operacja nie tylko pomoże
wyjaśnić nam tę istotną tajemnicę, ale też będzie miała duży wydźwięk propagandowy. Pokażemy
społeczeństwu brytyjskiemu i przede wszystkim armii, iż jesteśmy zdolni do zadawania szybkich i bolesnych
ciosów. Zgadzam się z komandorem Mountbattenem, iż wynik operacji będzie zależał od ścisłego
współdziałania wszystkich trzech rodzajów sił zbrojnych, które, jak rozumiem, wezmą w niej udział.
Admirał Pound dał się w końcu przekonać, iż rajd nie jest nierozważnym przedsięwzięciem, które
pociągnie za sobą tylko straty.
— Brakuje nam jeszcze —- zwrócił się do Mountbattena — wyjaśnienia, dlaczego wybór padł na
Bruneval.
Szef Operacji Kombinowanych raz jeszcze podszedł do mapy.
— Bruneval to mała osada tuż nad brzegiem morskim w pobliżu Hawru i ujścia Sekwany. Na szczycie
wysokiego wzgórza, które góruje nad okolicą, ulokowany jest radar typu „Würtzburg”, zaś nieco dalej
aparatura typu „Freya”. Jak wynika ze zdjęć, w wysokim i skalistym brzegu, niedostępnym od strony morza,
na odcinku ponad dziesięciu kilometrów znajduje się opadający ku wodzie zamknięty kamienistą plażą
wąwóz. Może on stanowić drogę odwrotu. Ponadto, co bardzo istotne, niemiecki garnizon w Bruneval nie
jest zbyt liczny. Widać hitlerowcy czują się tam bezpiecznie.
Jeszcze tego samego dnia premier Churchill dowiedział się o tym, że po dyskusji uczestnicy spotkania
zaakceptowali koncepcję Mountbattena. Ustalono, że operacji dokona grupa skoczków spadochronowych,
którzy następnie wycofają się drogą morską. Druga koncepcja, zakładająca atak od strony morza, została
odrzucona jako nie rokująca zbyt dużych szans powodzenia.
Do przeprowadzenia akcji postanowiono wykorzystać jeden z oddziałów niedawno sformowanych sił
spadochronowych. Generał Browning, dowódca 1 dywizji spadochronowej, bez chwili zastanowienia wybrał
kompanię „C”, zwaną Jocks, składającą się prawie wyłącznie z twardych, zahartowanych podczas kampanii
we Francji Szkotów. Na czele kompanii stał major John Frost, który wraz z zastępcą kapitanem Rossem
został wtajemniczony w cel operacji. Jak podkreślił w rozmowie z majorem Frostem Mountbatten, wypad
będzie można uznać za udany, jeśli do Anglii zostanie dostarczone zdjęcie i w miarę możliwości
najważniejsza część aparatu.
WYPRAWA NAD MORZE
Od podjęcia decyzji wypadu na Bruneval do jej realizacji pozostawało niewiele czasu — zaledwie
miesiąc. Przygotowania postanowiono rozpocząć od zrobienia możliwie dokładnych fotografii miejsca i
okolicy ataktu. Zadanie to powierzono jednemu z najlepszych pilotów Wydziatu Rozpoznawczego RAF,
kapitanowi Tony Hillowi. Jednocześnie, aby nie wywołać u Niemców wrażenia, że Brytyjczycy wykazują
nadmierne zainteresowanie tym właśnie rejonem, przeprowadzono loty zwiadowcze nad szeregiem innych
miejscowości w rejonie kanału La Manche, gdzie znajdowały się instalacje radarowe czy inne urządzenia
wojskowe. W czasie jednego z lotów nad Bruneval Hill dokonał karkołomnego wyczynu: zniżył się do
pułapu 50 metrów i przeleciał nad stanowiskiem radarowym, ostrzeliwując je z broni pokładowej. W ten
sposób zdołał zrobić serię dokładnych i wyraźnych zdjęć. Dzięki temu zorientowano się, iż wejście do
wąwozu od strony morza zamknięte jest dwoma bunkrami, o których nikt uprzednio nie wspominał. Nie
wszystko jednak można było wypatrzyć z powietrzam, dlatego komandor Mountbatten zdecydował się na
sięgnięcie do innych źródeł informacji.
24 stycznia i942 r. radiotelegrafista „Bob” odebrał w Paryżu dwa długie meldunki z Londynu. Złożył i
ukrył aparat w skrytce i po godzinnej jeździe metrem (z dwoma przesiadkami) zapukał w umówiony sposób
do drzwi mieszkania przy Avenue de la Motte-Picquet. Przed wejściem na klatkę schodową zadarł wysoko
głowę i sprawdził, czy w oknie na czwartym piętrze stoi doniczka z kwiatem. Mieszkanie, do którego
zmierzał, zajmował Gilbert Renault, znany w Londynie pod pseudonimem „Remy”. Był on szefem
operującej na terenie okupowanej części Francji siatki wywiadowczej.
W depeszy z Londynu polecono zebranie w możliwie krótkim czasie wyczerpujących informacji o
siłach i rozlokowaniu niemieckich oddziałów w rejonie Bruneval, ze zwróceniem szczególnej uwagi na
samotny dom i farmę La Presbytère, które znajdowały się w bezpośrednim sąsiedztwie stacji radarowej.
Znalazły się w niej ponadto szczegółowe pytania, a także zakodowane nazwy samej miejscowości oraz
różnych jej części, co miało na celu zmniejszenie niebezpieczeństwa rozszyfrowania misji przez Niemców w
przypadku przechwycenia meldunku i złamania kodu. „Remy”, któremu Londyn zabronił przeprowadzenia
osobiście rekonesansu, powierzył to zadanie swojemu zastępcy, byłemu oficerowi lotnictwa francuskiego,
Rogerowi Dumont, używającemu pseudonimu „Paul”. Już następnego ranka wyruszył on do Hawru. Z dwu
ludzi, na których mógł tu liczyć, „Paul” wybrał Charlesa Chauveau. Był to właściciel małej firmy
dostawczej, który otrzymywał od Niemców talony na benzynę, a, co najważniejsze, bez narażania się
władzom okupacyjnym mógł swobodnie poruszać się po dowolnym terenie. „Paul” uzgodnił z Charlesem, że
w razie zatrzymania ich przez posterunek niemiecki uzasadni swój przyjazd w te okolice poszukiwaniem
dostawców jabłek dla firmy paryskiej. Wyglądało to dość prawdopodobnie i Charles kiwnięciem głowy dał
znać, iż akceptuje ten projekt.
Ze względu na zbliżającą się godzinę policyjną do Bruneval wyruszyli nazajutrz rano. Skoro tylko
znaleźli się w dolinie zwanej Val aux Chats, Charles zwolnił tak, że mogli bez przeszkód prowadzić
obserwację.
Na godzinę przed odjazdem „Paula” z Paryża „Remy” otrzymał z Londynu polecenie połączenia
rozpoznania siły oddziałów niemieckich w rejonie Bruneval ze sporządzeniem możliwie wnikliwej
charakterystyki terenu. Dla tak doświadczonego oficera jak „Paul” było jasne, że Brytyjczycy planują tu
przeprowadzenie jakiegoś wypadu dywersyjnego przy użyciu sił powietrznych lub morskich.
„Paul” lustrował zatem wzrokiem wzgórza o płaskich grzbietach, pokryte gdzieniegdzie małymi
kępkami krzaków. Na jego prośbę Charles zatrzymał samochód pozorując naprawę silnika.
W uszach paryżanina przez cały czas brzmiało polecenie, które otrzymał od „Remy'ego” — pod
żadnym pozorem nie pozwól, aby Niemcy odnieśli wrażenie, iż celem twojej wizyty w Bruneval jest
prowadzenie rozpoznania.
„Paul” szybko przeciął szosę i z pewnym wysiłkiem zaczął wspinać się po ośnieżonym stoku. Tak
obfitych opadów śniegu nie pamiętano w tym rejonie od ponad osiemdziesięciu lat. Ze szczytu otwierał się
widok na duży płaskowyż poprzecinany fałdami terenu, który na horyzoncie zlewał się ze stalowoszarym
Atlantykiem. Patrząc na unoszące się dymy „Paul” doszedł do wniosku, iż Bruneval leży o niecałe trzy
kilometry od miejsca, w którym on się znajdował. Nad niewidoczną osadą dominowało spore wzniesienie,
zaś na jego szczycie wyraźnie rysowały się kontury dużego budynku.
Po chwili, zacierając za sobą ślady, „Paul” znalazł się na dole.
Zaraz ruszyli dalej. Mniej więcej po kwadransie jazdy krętym wąwozem znaleźli się na miejscu. Jedno
jest pewne — pomyślał „Paul” — taki wąwóz łatwo zablokować i uniemożliwić przedarcie się przezeń
nawet wielokrotnie silniejszemu przeciwnikowi.
Bruneval było małą osadą z kościołem, hotelem i dwoma restauracyjkami przy małym rynku. Przed
wojną ze względu na malownicze wzgórza i niezłą plażę cieszyło się powodzeniem jako miejscowość
wypoczynkowa. Teraz było tu pustawo, jeśli nie liczyć kręcących się Niemców. Z każdego miejsca w
miasteczku było wyraźnie widać dominującą sylwetkę wzgórza. Po krótkim spacerze po mieście powrócili
do restauracji i tu przy barze spotkali Marcela, starego znajomego Rogera. Kiedy wyjaśnili, iż przyjechali tu
porozumieć się z właścicielem farmy La Presbytère w sprawie dostaw owoców, roześmiał się.
— Zrobiliście całkiem niepotrzebnie taki kawał drogi — rzekł. — Właściciela nie ma od chwili
wkroczenia Niemców. Boche wysiedlili go wraz z całą rodziną, podobnie jak właściciela „Zamku”. To ta
willa stojąca na wzgórzu — wyjaśnił.
Obydwu przybyszom było to na rękę, ale udali poważnie zmartwionych. Na szczęście w pobliżu nie
było żadnej innej większej farmy i nie musieli się tam udawać dla podtrzymania legendy. Znajomy wiedział
sporo o stacjonujących w okolicy jednostkach niemieckich. Poinformował ich, że farma została zamieniona
na koszary dla kompanii piechoty. W hotelu „Beauminet” mieszkali oficerowie, zaś druga jednostka, licząca
więcej niż pluton, zajmowała kilka domów tuż u wylotu wąwozu na brzeg morski. Wąwóz zamknięto
pasmem zasieków z drutu kolczastego oraz dwoma bunkrami, tak że mieszkańcy osady nie mieli dostępu do
morza. Nawet wysoki, skalisty brzeg, z którego zejść nad morze mógłby tylko alpinista, patrolowała w dzień
i w nocy niemiecka jednostka stacjonująca o kilometr od Bruneval. Po kilku kolejkach calvadosu Marcel
dorzucił szeptem, że na wzgórzu muszą być jakieś tajne urządzenia. Ludność miejscowa nie ma tam prawa
wstępu, a ponadto od kilku tygodni Niemcy stale podwożą tam działa przeciwlotnicze.
— Ciągle jeszcze łowisz ryby? — spytał w pewnej chwili Roger.
Marcel ze zdziwieniem podniósł wysoko brwi.
— Skądże. Niemcy zabronili, a poza tym cała plaża jest zaminowana.
Była to ważna informacja i „Paul” postanowił ją sprawdzić. Po jeszcze jednej kolejce „calva” Marcel
zgodził się na spacer nad morze. Uwierzył, że „Paul” jest po raz pierwszy na wybrzeżu. Gdy tylko wyszli
przed restaurację, zatrzymał ich patrol niemiecki. Gruby sierżant metodycznie sprawdził ich karty
tożsamości, prawo jazdy i rejestrację wozu. „Paul” był trochę niespokojny, choć jego dokumenty podrabiał
jeden z najlepszych „fachowców”. Niemiec wypytywał ich łamaną francuszczyzną o cel przyjazdu i dopiero
kiedy Marcel wyjaśnił mu, iż są to jego starzy znajomi, złagodniał, co jednak nie przeszkodziło mu zapisać
wszystkich danych w notatniku.
Po kilkunastu minutach „Paul”, Roger i Marcel znaleźli się na końcu wąwozu. Biegły tu kozły z drutu
kolczastego, na których wisiała tablica: „Passage interdit. Il est defendu de photographier” *. Na górującym
nad okolicą wzgórzu widać było wyraźnie willę otoczoną działami przeciwlotniczymi. Obydwa bunkry w
wąwozie wyglądały na solidne i dobrze umocnione. Teraz pozostało jeszcze do zrealizowania najtrudniejsze
zadanie — zejście nad brzeg morza. Marcel przyjrzał się zbliżającemu się wartownikowi i jego twarz
rozpromienił uśmiech.
— Pójdzie nam łatwo — szepnął do Rogera.
Istotnie, za butelkę złotego calvadosa, wyciągniętą przez Marcela z kieszeni kurtki, Niemiec zgodził się
zaprowadzić ich nad morze. Z mówiącym po niemiecku Marcelem spotykał się dość często na ulicy, przyjął
więc za dobrą monetę wyjaśnienie, że jego znajomy z Paryża nigdy nie widział morza.
— Ja, natürlich — odpowiedział. — Jestem z Bawarii i też zobaczyłem morze dopiero przed kilkoma
miesiącami.
Odsunął kozioł i wpuścił ich za ogrodzenie. Wydeptana ścieżka spadała kręto w dół. Po chwili znaleźli
się na plaży. „Paul” doszedł do wniosku, że informacja o zaminowaniu nie jest prawdziwa. Odwrócił się
plecami do morza i podniósł wzrok ku górze. Stwierdził, że ścieżka wiodąca wąwozem była jedyną drogą w
głąb lądu. Jako wojskowy zdawał sobie sprawę, że sforsowanie dwóch bunkrów przez oddział wysadzony na
brzeg morza byłoby zadaniem bardzo trudnym. Po wypaleniu papierosa z gadatliwym Niemcem wrócili tą
samą drogą. Strażnik z zadowoleniem przyjął od paryżanina paczkę papierosów i sapiąc z wysiłku zasunął
kozioł.
Po szybkim śniadaniu w restauracji „Paul” postanowił dokładnie obejrzeć osadę. Zauważył, że od drogi
biegła w stronę wzgórza wydeptana w śniegu ścieżka. „Paul” odnotował ten szczegół w pamięci — tędy
powinien pójść atak. Teraz był już prawie pewien, że celem planowanej akcji jest stojący na szczycie
budynek i jakieś urządzenia otoczone drutem kolczastym.
Do Hawru powrócili przed zapadnięciem zmroku. Po kolacji gość z Paryża wymówił się bólem głowy i
spędził resztę wieczoru w swoim pokoju, porządkując spostrzeżenia i robiąc szkic raportu. Nazajutrz we
wczesnych godzinach popołudniowych wysiadał z pociągu na paryskim dworcu St. Lazare. Pisanie raportu
zajęło mu resztę dnia. Rano przejrzał go i sprawdził, czy udzielił odpowiedzi na wszystkie postawione
pytania. Po południu w umówiony sposób zapukał do drzwi mieszkania szefa siatki. Londyn na wiadomość o
tak pomyślnym przebiegu misji zdecydował się na wysłanie samolotu łącznikowego, który miał zabrać
„Remy'ego” i „Paula” wraz z raportem. Przedtem „Remy” dotarł jeszcze do byłego właściciela „Cháteau” z
Bruneval. Ten, nie prosząc o żadne wyjaśnienia, oddał szefowi siatki wszystkie zdjęcia swojego domu i jego
okolicy.
Po przejrzeniu raportu i zdobytych materiałów Mountbatten był wyraźnie zadowolony.
— Dysponujemy zupełnie dobrym i chyba wiernym obrazem osiedla i okolicy — powiedział do Frosta.
— Rzecz w tym, aby to teraz jak najlepiej wykorzystać.
Nie ukrywał, iż bardzo mu zależy na pomyślnym przebiegu całej akcji. Niezależnie od wagi, jaką
przywiązywano do jej celu — przywiezienia do Anglii niemieckiego aparatu radarowego — było to
pierwsze poważne przedsięwzięcie po objęciu przez niego stanowiska szefa Operacji Kombinowanych. Dla
spadochroniarzy był to również chrzest bojowy. Przygotowania weszły w fazę finalną.
PRZED NOCNYM DESANTEM
Mimo że wszyscy spadochroniarze z kompanii „C” wyróżniali się znakomitą kondycją i wyszkoleniem
bojowym, major Frost postanowił wykorzystać miesiąc, jaki mu pozostał, na dalsze szlifowanie ich formy.
Po analizie zdjęć przywiezionych z Francji znalazł w Dorset fragment wybrzeża do złudzenia
przypominający okolice Bruneval i od tej chwili jego podwładni rozpoczynali dzień od ostrego treningu w
terenie, połączonego z pokonywaniem w pełnym oporządzeniu pagórków.
* Przejście zabronione. Zabrania się fotografowania.
Kompania została podzielona na trzy grupy uderzeniowe. Pierwszą o kryptonimie „Nelson” kierował
zastępca Frosta, kapitan John Ross. Wszyscy wchodzący w jej skład żołnierze mieli ponad 1,80 m wzrostu;
była to grupa gotowych na wszystko zabijaków. Druga, opatrzona kryptonimem „Drake”, dzieliła się na dwa
zespoły — jeden z nich miał opanować urządzenia radarowe, drugi na czele z Frostem przygotowywał się do
zaatakowania willi i baterii przeciwlotniczej. Trzeci pluton, „Rodney”, ćwiczył pod dowództwem porucznika
Johna Timothy. Poza ogólnym treningiem każdy z plutonów realizował opracowany dla siebie program
zajęć.
Oprócz Frosta i kapitana Rossa nikt z oddziału nie znał celu i terminu przygotowywanej akcji.
Zdecydowano, że dla wyeliminowania niebezpieczeństwa ewentualnego „przecieku” dopiero na pokładzie
samolotu poda się żołnierzom nazwę miejscowości, w której przyjdzie im walczyć. Szczególnie intensywne
były ćwiczenia nocne, połączone z ostrym strzelaniem, atakowaniem i zdobywaniem przez grupę „Rodney”
bunkrów będących kopią umocnień w Bruneval. W następnym tygodniu zaczęto ćwiczyć desant, połączony
z szybkim dotarciem do miejsca ćwiczeń i forsowaniem umocnień. Oprócz walki na noże oraz wspinania się
po wysokich skalistych brzegach ćwiczono wariant wycofania się oddziału na brzeg morza przez zjazd na
linach na wypadek okrążenia z trzech stron. Wszyscy biorący udział w ćwiczeniach zdawali sobie jednak
sprawę, iż na brzegu pozostanie grupa osłonowa. Zalecając ćwiczenie tego wariantu, Frost traktował go jako
ostateczność. Równocześnie przygotowywano grupę operacyjną, której zadaniem było opanowanie i
rozmontowanie niemieckiej aparatury radarowej. Skompletowanie tej grupy nie było sprawą prostą, gdyż
wchodzący w jej skład musieli odznaczać się żelazną kondycją, co z góry eliminowało członków zespołu
profesora Watsona-Watta i R. Jonesa. Poza tym naukowcy wiedzieli zbyt dużo, aby można było zaryzykować
dostanie się ich w ręce hitlerowców, a należało się liczyć i z taką ewentualnością. Po starannej selekcji do
oddziału, na czele którego stanął porucznik Peter Young, dokooptowano pięciu saperów z brygady
spadochronowej. Najwięcej było kłopotu ze znalezieniem specjalisty w zakresie radiolokacji. Po przejrzeniu
dziesiątek kartotek zdecydowano się na sierżanta Cliva Coxa, jednego z najlepszych techników radarowych
w RAF, który — co było bardzo istotne — ukończył kurs spadochronowy. Sierżant Cox został odwołany ze
stacji radarowej na wybrzeżu Kanału. Był zaskoczony ofertą wzięcia udziału w wypadzie na kontynent, ale
po chwili zastanowienia odpowiedział, że aczkolwiek jej nie odrzuca, to prosi o chwilę do namysłu.
Wówczas prowadzący rozmowę major Thight spojrzał na towarzyszącego mu Frosta i gdy ten potakująco
opuścił powieki, powiedział:
— W takim razie, sierżancie, chciałbym przekazać kilka dodatkowych informacji. Tak jak
powiedziałem, do chwili wyrażenia zgody na udział w akcji nie możemy wyjawić jej celu. Mogę natomiast
stwierdzić, iż ma ona olbrzymie znaczenie dla bezpieczeństwa kraju. Bez wątpienia udział związany jest z
niebezpieczeństwem i należy się z tym liczyć. A ponadto, sierżancie, ze względu na waszą głęboką
znajomość naszego systemu radarowego nie możemy pozwolić, abyście dostali się w ręce wroga.
Cox zrozumiał, co oznacza to stwierdzenie — w przypadku okrążenia oddziału lub odniesienia
poważnej rany, która go unieruchomi, zostanie po prostu zastrzelony przez dowódcę lub jednego z oficerów.
Po kilku minutach sierżant odmeldował się. Miał zgłosić się następnego dnia rano i poinformować o swojej
decyzji. Cały dzień chodził bez celu po Londynie, analizując w myślach poranną rozmowę. Wieczorem
podjął decyzję.
— Wiedziałem, że się na panu nie zawiodę — rzekł Frost, ściskając mu dłoń.
Cox jeszcze tego samego dnia znalazł się w obozie spadochroniarzy. Nie był tak sprawny fizycznie jak
inni, toteż razem z tłumaczem Newmanem i saperami brał udział w opracowanych dla nich specjalnych
ćwiczeniach. Obok zaprawy fizycznej i nocnych skoków ze spadochronem sierżant i dwóch saperów
ćwiczyło posługiwanie się aparatami fotograficznymi z fleszem. Po dwóch tygodniach cała kompania została
przerzucona do bazy Inveraray w Szkocji, gdzie brała udział w morskich ćwiczeniach desantowych ze
zwróceniem szczególnej uwagi na oderwanie się od nieprzyjaciela i załadunek na pokład barek desantowych
przy konieczności ciągłego ostrzeliwania brzegu. Wiele razy powtarzano także ściąganie ze wzgórza dużego
aluminiowego pojemnika na kółkach i ładowanie go w pierwszej kolejności na barkę.
Po kilku dniach do bazy Inveraray przybyło trzydziestu spadochroniarzy z pułku walijskiego, którzy
mieli stanowić obsadę barek desantowych, wyposażonych w ciężką broń maszynową. Dla zwiększenia siły
ognia pluton „Rodney” został wyposażony w rusznice przeciwpancerne, które miały posłużyć do
zaatakowania bunkrów. Mimo że upłynęły zaledwie trzy tygodnie niesłychanie intensywnych przygotowań,
major Frost miał wrażenie, że od daty zakomunikowania mu decyzji o rajdzie upłynęły miesiące.
18 lutego kompanię ponownie przerzucono do bazy spadochronowej w Dorset. Stwierdzono, iż
nadszedł już czas, aby zapoznać żołnierzy z prawdziwym terenem przyszłej akcji. W jednej z sal
wykładowych zbudowano dokładną makietę Bruneval i okolicy, zaś ściany kilku innych zawieszono dużymi
powiększeniami zdjęć lotniczych wykonanych przez niestrudzonego Hilla, który przed kilkoma dniami
Sławomir Klimkiewicz NIEWIDZIALNE OCZY Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1979 Okładkę projektował: Witold Chmielewski Redaktor: Elżbieta Skrzyńska Redaktor techniczny: Zofia Szymańska
TAJEMNICZY NADAWCA Popołudnie było szare i senne. Od kilku dni niemal bez przerwy padał deszcz, a wiatr, strącając ostatnie liście, naganiał z morza nad miasto nowe zwały chmur. Brytyjski attaché morski John Briks oderwał na moment wzrok od leżących przed nim papierów i wyjrzał przez okno. Pomyślał, że nawet jak na Norwegię jesień kończyła się zbyt szybko — przecież to zaledwie 6 października 1939 roku. Komandor Briks był równie ponury jak i pogoda za oknem. Kilka dni temu wygasły walki w Polsce, umilkła radiostacja na Helu, Wielokrotnie powracał w myślach do pytania, jak dalej potoczą się wypadki. Na froncie zachodnim panował stan ni to wojny, ni to pokoju, trafnie określony mianem dziwnej wojny. W Londynie i Paryżu łudzono się, iż Niemcy hitlerowskie zrezygnują z agresywnych planów, a ponadto — zdaniem Briksa — pokładano zbyt wielkie nadzieje w linii Maginota, o którą miały rozbić się kolejne ataki wojsk niemieckich. Briks zbyt długo pracował w wywiadzie wojskowym i zbierał dane na temat wyposażenia i uzbrojenia niemieckich sił zbrojnych, by nie żywić uzasadnionych obaw co do wyniku ich starcia z siłami anglo- francuskimi. Od rana studiował raport o rozbudowie przemysłu zbrojeniowego w Zagłębiu Ruhry, dostarczony przez dobrze zakonspirowanego informatora. Kontakty z owym informatorem utrzymywał pewien Norweg, który pozując na gorącego zwolennika hitleryzmu i korzystając z poparcia partii rodzimych faszystów odbywał wiele podróży handlowych po terenie całej Rzeszy. Wiadomości zawarte w tym właśnie raporcie pogłębiały jeszcze zły humor komandora. A w ogóle Briks ostatnio był rozgoryczony, ponieważ zamiast do Paryża, na co liczył od pewnego czasu, przed kilkoma miesiącami zupełnie niespodziewanie wysłano go do Oslo, co wydawało mu się zesłaniem. Przejrzawszy raport attaché starannie poskładał rozrzucone po stole kartki, a potem umieścił je w kasie pancernej, zamaskowanej boazerią. Do przeczytania miał jeszcze dwa listy. Pierwszy nie zawierał niczego interesującego. Drugi, dostarczony Briksowi przed godziną z sekcji wizowej, był dość zastanawiający. List ów znalazł w stosie podań o wizę jeden z urzędników konsulatu. Miał nawet ochotę otworzyć kopertę zaadresowaną na nazwisko komandora ale po chwili namysłu sam zaniósł ją Briksowi. Attache rozciął kopertę i wyjął arkusik papieru. W miarę jak czytał, jego zainteresowanie rosło. „Komandorze — brzmiał tekst — piszę ten list w imieniu grupy zdecydowanych przeciwników nazizmu. Jesteśmy gotowi przekazać ważne informacje dotyczące prowadzonych aktualnie w laboratoriach niemieckich badań, których wyniki mogą wywrzeć istotny wpływ na przebieg dalszych działań wojennych. Nie żądamy w zamian niczego. Jeśli ta oferta jest interesująca, proszę dać nam znać. Sygnałem będzie podanie w dniu 20 października zapowiedzi codziennej audycji BBC w języku niemieckim, a nie jak to miało zawsze miejsce w angielskim”. List zamykało zdanie: „Chcemy do końca pozostać anonimowymi, dlatego też informacje będą docierały bezpośrednio na Pańskie ręce wyłącznie naszym kanałem”. Zaintrygowany komandor przeprowadził dyskretne śledztwo starając się ustalić, kto mógł być doręczycielem tego listu. Nie należało bowiem wykluczać, iż wszystko to było kolejnym podstępem Abwehry. Badania linii papilarnych wykazały, że na kopercie i papierze poza odciskami palców urzędnika konsulatu nie ma żadnych, innych śladów, co wyraźnie wskazywało, iż nadawca chciał przerwać wszelkie prowadzące do niego nici. Ani Briks, ani jego najbliższy współpracownik, który został wtajemniczony w sprawę, mimo energicznych wysiłków i rozmów z ludźmi, zatrudnionymi w pobliżu pomieszczeń biura konsulatu, nie zdołali ustalić wyglądu tajemniczego nadawcy. Co więcej — w następnym liście, który został doręczony komandorowi wraz z przysłanym ze sklepu zakupionym wcześniej strojem narciarskim, nieznany nadawcą wezwał Briksa do zaprzestania prowadzenia śledztwa, gdyż mogło ono naprowadzić na ślad kuriera nie tylko Brytyjczyków, ale również wywiadowców niemieckich, którzy prowadzili obserwację ambasady brytyjskiej, a także mieli współpracownika wśród miejscowego personelu. Teraz już obaj oficerowie byli pewni, że albo doręczyciel jest pracownikiem ambasady, albo też ma możność wnikliwego obserwowania rozgrywających się w niej wypadków. Komandor doszedł do wniosku, że ewentualna późniejsza korespondencja może dostarczyć pewniejszych dowodów w tej kwestii, a tymczasem należy przyjąć sugestie autora listu i przerwać poszukiwania. Briks przesłał do Londynu depeszę zawierającą opis sprawy i pytanie, co czynić dalej. Odpowiedź przyszła po dwóch dniach: „Akcję należy podjąć, sygnał zostanie przekazany”. Prowadzący audycję dla Niemiec brytyjski spiker nie miał 20 października najlepszego dnia — w ciągu wieczoru pomylił się aż trzy razy. Teraz komandorowi nie pozostało nic innego jak tylko czekać. Upłynęły prawie dwa tygodnie bez najmniejszego znaku. Briks nie bardzo wiedział, co o tym myśleć. Jednego dnia sądził, iż ktoś po prostu zrobił mu niewybredny kawał, drugiego zaś uważał, że zbyt energicznym dochodzeniem sam zniechęcił tajemniczego współpracownika i smakowity kęsek przypadnie attaché wojskowemu ambasady brytyjskiej w innym kraju. 4 listopada 1939 r., gdy jak zwykle od dwóch tygodni z niecierpliwością przeglądał poranną pocztę,
ktoś zapukał do drzwi. Był to jego zastępca, który z nieukrywaną radością położył przed nim skórzane etui na klucze. — Znalazłem to dzisiaj rano wraz z mlekiem i gazetami — powiedział. Komandor obejrzał etui — było ono wykonane z dwóch grubych płatów skóry, zakończonych uchwytem w kształcie głowy wikinga. Na pierwszy rzut oka nie różniło się ono od dziesiątków innych, które można było bez trudu kupić w sklepach z wyrobami skórzanymi. Uwagę obydwu mężczyzn zwróciła wybita na skórze data: 20 października. Komandor sięgnął do biurka i wyjął scyzoryk. Mocne nici łączące płaty skóry ustępowały powoli. Kiedy rozpruł szew, jego oczom ukazała się niewielka bibułka. Briks przełknął głośno ślinę, rozwinął karteczkę i przeczytał: „Ze względu na stałą obserwacja ambasady przez Abwehrę bezpośrednie doręczenie przesyłki niemożliwe. Odbiór w dniu dzisiejszym. Godzina 13.30. Pod wieńcem na grobie radcy Thorpa, cmentarz miejski, kwatera 139”. Attaché zamyślił się głęboko. Zadawał sobie pytanie, czy przypadkiem nie jest to pułapka. Może wszystko zaaranżował wywiad niemiecki, który chce go skompromitować w oczach Norwegów, podrzucając materiały dotyczące ich tajemnic wojskowych i przekazując jednocześnie sygnał miejscowemu kontrwywiadowi, którego pracownicy będą czekali na cmentarzu? Dla Brytyjczyków nie było tajemnicą, iż wielu spośród licznych pracowników ambasady Rzeszy w Oslo i Instytutu Kulturalnego oraz przedstawicielstw handlowych prowadziło działalność wywiadowczą. Mogli oni liczyć na pomoc członków norweskiej partii faszystowskiej na czele z Quislingiem. Wywiady brytyjski i norweski podjęły co prawda od kilku tygodni współpracę, ale były to zaledwie początki. Z drugiej jednak strony zaproponowany sposób przekazania materiałów wskazywał, iż tajemniczy nieznajomy starał się stworzyć warunki gwarantujące pomyślny przebieg całej operacji. Zarówno Briks, jak i inny współpracownik ambasady bez wzbudzania specjalnych podejrzeń mógł zjawić się przy grobie norweskiego radcy Thorpa, który był wieloletnim pracownikiem ambasady brytyjskiej w Oslo. Co prawda w imieniu ambasady złożono wieniec w Zaduszki, ale można było przecież pod zręcznym pretekstem złożyć drugi — na przykład w imieniu będącego obecnie ambasadorem w dalekiej Japonii byłego przełożonego Thorpa. Zdecydowano, iż na cmentarz pojedzie pracownik ataszatu porucznik Prowse oraz wicekonsul, który należał również do pionu wywiadowczego. Żeby ewentualnym agentom niemieckim utrudnić prowadzenie obserwacji, komandor zadecydował, iż w czasie przerwy na lunch prawie wszyscy pracownicy placówki wyjdą do miasta. Będzie to stanowiło zaskoczenie i utrudnienie dla zapewne nielicznego grona „cieni”. On sam postanowił odbyć wędrówkę po mieście, aby skupić na sobie uwagę hitlerowców. Zgodnie z instrukcją obydwaj udający się na cmentarz młodzi mężczyźni wyjechali z ambasady dopiero wtedy, gdy opuścili ją wszyscy pracownicy ataszatu wojskowego, którzy mogli pociągnąć za sobą ewentualne „ogony”. Po kupieniu małego wieńca w sklepie kwiaciarskim przejechali szybko przez centrum Oslo. Prowse starał się obserwować w lusterku, czy nie towarzyszy im jakiś samochód. Nie zauważył jednak niczego podejrzanego. Jadąc trochę okrężną drogą po kwadransie dotarli do bramy cmentarza położonego na wzgórzu, z którego otwierał się widok na miasto i zatokę. Było tu pusto i tak cicho, że obaj Anglicy słyszeli szum padającego dżdżu. Wysiedli z samochodu i otworzyli żelazną furtę; zawiasy wydały przeraźliwie skrzypiący jęk. Zaskoczeni, w odległych od siebie częściach cmentarza dostrzegli dwie osoby, które krzątały się przy grobach. Szybko przecięli żwirową alejkę i po kilku minutach kluczenia stanęli przed płytą z nazwiskiem „Sven Thorpe”, na której leżały dwa wieńce i wiązanka kwiatów. Prowse sięgnął do kieszeni i wyjął złożoną szarfę. Zakładając ją na przywieziony przez nich wieniec z gałęzi świerkowych mógł swobodnie zlustrować cmentarz. Pod pozorem robienia porządku, na grobie schylił się i podniósł pierwszy wieniec. Pusto. Sięgnął po drugi. Leżała pod nim koperta z szarego impregnowanego płótna, którą szybko wsunął do kieszeni marynarki. Następnie złożył przywieziony przez nich wieniec i rozprostował szarfę z napisem: „Radcy Thorpe w dowód pamięci Cecil Chubb”. Obydwaj Brytyjczycy stali przez chwilę przy grobie, ale nikt z obecnych nie zwracał na nich uwagi. W chwili jednak gdy otwierali drzwiczki samochodu, zza zakrętu wyłoniła się czarna maska Opla. Auto zatrzymało się tuż obok nich na małym parkingu, wysiadł z niego mężczyzna średniego wzrostu, w ciemnej jesionce i z gołą głową. Obrzucił ich szybkim spojrzeniem i podszedł do furty. Prowse mruknął do towarzysza: — Zapamiętaj numer samochodu. Po dwudziestu minutach jazdy byli już w ambasadzie. Komandor podziękował im uściskiem dłoni Kiedy został sam w gabinecie, rozciął płótno, potem kopertę z grubego papieru. Po chwili na stole leżało kilkanaście kartek maszynopisu i wykresów. Briks przerzucił je kolejno i stwierdził, iż zawierały zwarte i treściwe informacje dotyczące prowadzonych w laboratoriach niemieckich prac badawczych z dziedziny
radiolokacji. Najbardziej zainteresował się informacją opatrzoną napisem: „Niemieckie badania — kryptonim «Reflection»”. Mówiła ona o aparacie radiolokacyjnym nazwanym „Freya”, który miał być umieszczany w samolotach typu Junkers Ju-52, oraz aparaturze wytwarzanej w firmie Lorenz dla potrzeb artylerii przeciwlotniczej. Ponadto nieznany nadawca sygnalizował, iż Niemcy pracują nad aparaturą radarową „Würtzburg” dla potrzeb Kriegsmarine. Urządzenie owo miało nosić nazwę „Seetakt”. Wspominał również o próbach z bronią rakietową. Briks na wszelki wypadek pozostawił fotokopie listu w kasie pancernej swego gabinetu w Oslo i już po dwóch dniach wylądował z przesyłką w Londynie. Zarówno jego przełożeni z wywiadu wojskowego MI-6, jak i Ministerstwa Wojny zasypali go poleceniami dotyczącymi opisu wszystkich szczegółów całej sprawy. Raport wraz z oryginałem listu trafił na biurko szefa sztabu oraz jego doradcy do spraw naukowo- technicznych prof. Reginalda V. Jonesa. Profesor Jones, jeden z bardziej znanych specjalistów brytyjskich w dziedzinie radiolokacji, za biurko w Ministerstwie Lotnictwa trafił wprost z laboratorium Clarendown w Oxfordzie. Jego podstawowym zadaniem była analiza informacji z dziedziny lotnictwa, a szczególnie radiolokacji, dostarczanych przez wywiad brytyjski. Raporty profesora Jonesa docierały do premiera Chamberlaina, szefów wywiadu i kontrwywiadu wojskowego oraz ministra lotnictwa. Naukowiec po zapoznaniu się z raportem z Oslo przez kilka dni zwlekał ze sformułowaniem ostatecznej oceny. Jego pierwszym zadaniem, jakie otrzymał tuż po wypowiedzeniu wojny III Rzeszy przez Wielką Brytanię 3 września 1939 r., była analiza fragmentu przemówienia Hitlera. Co prawda Wielka Brytania i Francja nie wywiązały się z przyjętych zobowiązań sojuszniczych wobec Polski i nie podjęły działań wojennych przeciwko Niemcom, ale już sam fakt wypowiedzenia przez nie wojny wywołał atak wściekłości „wodza”, gdyż był sprzeczny z jego rachubami. Hitler w publicznym wystąpieniu zapowiedział, że obydwa kraje otrzymają należną im nauczkę. Krzyczał z trybuny, iż Niemcy są niezwyciężone, tym bardziej że dysponują nową tajemniczą bronią, za pomocą której pokonają każdego przeciwnika. Szef wywiadu brytyjskiego w trakcie lektury przemówienia Hitlera zwrócił uwagę na ten właśnie fragment i zapytał profesora Jonesa, czy jego zdaniem jest to bluff propagandowy, czy też Niemcy hitlerowskie rzeczywiście dysponują jakimiś nowymi rodzajami broni. Szef Secret Service polecił, by zająć się zwłaszcza sprawą posiadanej ewentualnie przez Niemcy nowoczesnej aparatury radiolokacyjnej. Profesor Jones został dopuszczony do najbardziej pieczołowicie przechowywanych raportów wywiadu brytyjskiego, dotyczących badań i produkcji niemieckiego przemysłu zbrojeniowego. Przez kilka dni wraz z gronem współpracowników przerzucał kartki skoroszytów wypełnionych sprawozdaniami i raportami z wizyt brytyjskich przemysłowców w przedsiębiorstwach niemieckich, na wystawach przemysłowych, zdjęcia z defilad i parad wojskowych, wreszcie doniesienia agentów zakonspirowanych w niemieckich kołach naukowych, przemysłowych i wojskowych. Wywiad brytyjski w zasadzie orientował się w bieżącej produkcji przemysłu niemieckiego, ale w informacjach, którymi dysponował, było dużo luk i niewiadomych. Jones po głębokim namyśle doszedł do wniosku, że wypowiedź Hitlera była tylko fanfaronadą, nie opierającą się na żadnych konkretnych podstawach. Mimo wysiłku nie zdołano wpaść na ślad badań czy też produkcji nowej broni. Kiedy już raport spoczął na biurku premiera Chamberlaina, wywiad brytyjski uzyskał dane dotyczące wyprodukowanej przed kilkoma tygodniami niemieckiej miny magnetycznej. Oficer Kriegsmarine, który od kilku lat dostarczał informacji wywiadowi brytyjskiemu, potwierdził, że wspomniany nowy typ miny jest właśnie ową tajemniczą bronią. Wiadomość ta uspokoiła największych nawet niedowiarków w Ministerstwie Wojny, którzy z rezerwą odnosili się do kategorycznych stwierdzeń profesora Jonesa. W miesiąc później, po przesłaniu do Londynu raportu z Oslo, sprawa ponownie nabrała rumieńców. Czyżby jednak Niemcy hitlerowskie dysponowały nowoczesnymi urządzeniami radiolokacyjnymi, na których trop wywiad brytyjski nie wpadł mimo kilku lat poszukiwań? A jeśli tak, to czy hitlerowcy nie wykradli i nie wykorzystali radaru brytyjskiego? Dotychczas w Londynie panowało niezachwiane przekonanie, iż nie tylko zdołano przeniknąć najgłębsze tajemnice niemieckiego przemysłu zbrojeniowego, ale również wspólnie z kontrwywiadem MI-5 udało się ochronić rewelacyjny wynalazek — radar, przed niepowołanymi oczami. A więc się mylono? Aby udzielić odpowiedzi na to pytanie, należy cofnąć się do lat poprzedzających wybuch drugiej wojny światowej.
NIEWIDZIALNE OCZY Rozpoczęcie w Wielkiej Brytanii intensywnych badań nad wykorzystaniem radiolokacji dla celów wojskowych zbiegło się z dojściem Hitlera do władzy. To właśnie na początku lat trzydziestych podjęto próbę skonstruowania urządzenia, które pozwoliłoby kontrolować obszar powietrzny Zjednoczonego Królestwa. Przypuszczano, że urządzenie takie mogłoby wykorzystywać znane już w nauce zjawisko odbijania się fal radiowych od napotykanych obiektów. Podczas prowadzonych przez Ministerstwo Łączności prób kontaktu radiowego między Szkocją a odległym, położonym na wzburzonym Morzu Północnym, archipelagiem Hebryd stwierdzono, że przelatujące samoloty powodują zakłócenia i odbicia sygnałów. Poważne osiągnięcia w badaniach tego zjawiska miał przyszły laureat nagrody Nobla w dziedzinie fizyki prof. P. Blackett. Problemem tym zainteresował się też zespół pracujący w Stacji Badań nad Radiem w Ditton Park pod kierownictwem profesora Roberta Watsona-Watta. Pierwsze wyniki uzyskane przez ten zespół wzbudziły zainteresowanie Ministerstwa Wojny, które doprowadziło do utworzenia w 1934 r. komitetu, w skład którego weszli najlepsi brytyjscy specjaliści z dziedziny radiotechniki i radiolokacji. Na jego czele stanął prof. Henry Tizard i od tej pory komitet nazywano po prostu jego imieniem. W dniu 14 lutego 1935 r., podczas kolejnego posiedzenia komitetu, prof. Watson-Watt przedstawił opracowanie, wskazujące na realną możliwość wykorzystania wiązek fal elektromagnetycznych do wykrywania oraz określenia odległości samolotów znajdujących się w powietrzu. Przedstawiona przez niego teoria, poparta wynikami doświadczeń, trafiła do przekonania wszystkim uczestnikom spotkania. Teraz chodziło już tylko o to, by zdobyć poparcie czynników rządowych i, co najważniejsze, uzyskać fundusze potrzebne na budowę prototypu urządzenia i przeprowadzenie serii doświadczeń. W dwa dni później sir Hugh Dowding, marszałek lotnictwa, przyjął w gmachu Ministerstwa Wojny trzyosobową delegację komitetu. W naradzie, ze względu na ściśle tajny charakter sprawy, nie wziął udziału żaden z osobistych doradców marszałka, zaproszono natomiast szefów kontrwywiadu i uzbrojenia Królewskich Sił Lotniczych. Kiedy z gabinetu wyszedł już sekretarz marszałka, który podał wszystkim uczestnikom spotkania po filiżance herbaty, sir Hugh zwrócił się do profesora Watsona-Watta: — Zapoznałem się z pana pismem i przedstawioną w nim propozycją. Brzmi ona dość interesująco. W piśmie wspomina pan o urządzeniu zwanym radarem * — po tych słowach marszałek przerwał na moment i dla wszelkiej pewności rzucił okiem na leżącą przed nim kartkę. — Twierdzicie, panowie — kontynuował — że ów radar, udoskonalony i wprowadzony do RAF, może zwielokrotnić jego siłę bojową. Są to jednak tylko hipotezy, a mnie mogą przekonać wyłącznie fakty. Przez chwilę w pokoju panowała cisza, którą przerwał profesor: — Panie marszałku, komitet jest gotów zaprosić pana do stacji i pokazać urządzenie. Wydaje mi się też, iż taką wizytę warto poprzedzić krótkim wyjaśnieniem zasady działania radaru. Profesor podszedł do uprzednio przygotowanego stojaka i powiesił na nim dużą planszę. — Urządzenie, które nazwaliśmy radarem, wykorzystuje zjawisko odbijania się fal radiowych od napotykanych obiektów. Mierząc czas upływający pomiędzy momentem wysłania i powrotu fal oraz znając prędkość rozchodzenia się tych fal, wynoszącą trzysta tysięcy kilometrów na sekundę, możemy określać odległość od interesującego nas obiektu. Obecnie najważniejszym problemem jest to, że aby określić kierunek, w którym się on znajduje, fale muszą być skupione w wąską wiązkę. Skupienie takie można uzyskać tylko w przypadku fal bardzo krótkich. Naturalnie — uśmiechnął się naukowiec — o odbiciu będzie można mówić tylko wtedy, gdy wiązka wysłanych fal napotka w powietrzu obiekt. Siedzący naprzeciwko Watsona szef uzbrojenia w zamyśleniu pogładził się po sumiastych wąsach. — Należy zatem rozumieć, że w celu zapewnienia skuteczności działania urządzenia należałoby stworzyć na całej wyspie coś w rodzaju szczelnie otaczającej ją kurtyny wiązek fal — powiedział. — W przeciwnym bowiem razie zostanie dużo „dziur”, przez które samoloty nieprzyjaciela będą mogły niepostrzeżenie dostać się do serca kraju. Profesor Watson potakująco kiwnął głową. * Nazwa „radar” pochodzi od pierwszych liter brytyjskiej nazwy „Radio Aids for Defence and Reconaissance” (radiowe pomoce obrony i rozpoznania) oraz amerykańskiej „Radio Detection and Ranging” (wykrywanie i namierzanie za pomocą radia).
— Trafił pan, brygadierze, w sedno. Myślę, że na początek można zacząć budować stacje radiolokacyjne wzdłuż Kanału i Morza Północnego. Nie jestem wojskowym, ale dostrzegam realne możliwości wykorzystania radaru nie tylko przez nasze siły powietrzne, ale również przez Royal Navy. Pozwoli on wytropić nieprzyjaciela i następnie prowadzić ogień ze znacznej odległości, przekraczającej kontakt wzrokowy. Spotkanie zaplanowane na godzinę przeciągnęło się do wieczora. Zarówno marszałka, jak i brygadiera interesowały sprawy dokładności i zasięgu działania urządzenia, ale żaden z naukowców nie był jeszcze w stanie podać konkretnych danych. Na zakończenie postanowiono, iż wszyscy spotkają się w tym samym składzie za dwa dni w Doventry. Gdy goście z Londynu dotarli do stacji, dochodziła już godzina jedenasta. Jak się okazało na miejscu, całe urządzenie zainstalowane było na specjalnie do tego celu przystosowanym samochodzie ciężarowym, i teraz profesor Watson-Watt, pełniący rolę przewodnika, opisywał po kolei części aparatury. — Nadajnik, który panowie widzą, wytwarza kilkaset impulsów na sekundę. Są one wypromieniowywane przez antenę — tutaj wskazał drewnianym prętem na półkolistą płytę. — Przerwy pomiędzy impulsami pozwalają na powrót echa. — Jeżeli dobrze zapamiętałem, co pan mówił — przerwał mu marszałek Dowding — pauzy między impulsami są uzależnione od zasiągu radaru. — Tak — potwierdził Tizard. — Zaczynaliśmy od zasięgu sto pięćdziesiąt metrów, ostatnio udało się nam przekroczyć trzynaście kilometrów. Dzisiaj spróbujemy sięgnąć jeszcze dalej. Watson-Watt zastukał w blaszaną ścianę samochodu. — Proszę o wejście do środka — powiedział — chciałbym zakończyć tam opis naszego urządzenia. We wnętrzu samochodu znajdowała się aparatura i kable. Profesor podszedł do pulpitu i wskazując poszczególne elementy mówił: — Oto przełącznik, który po wysłaniu sygnału automatycznie przełączą antenę do odbiornika. Jak do tej pory mamy z nim największe trudności, od precyzji jego działania zależy przecież jakość pracy całego radaru. Odebrane impulsy, czyli echo, są w odbiorniku odpowiednio przekształcone i przekazywane do wskaźnika. — Tu profesor dotknął kulistej szklanej powierzchni lampy obrazowej. Tego dnia, wbrew obawom profesora Watsona, eksperyment zakończył się pełnym sukcesem. Wszystkie urządzenia funkcjonowały bez zarzutu, udało się nawet uzyskać lepsze niż dotychczas wyniki: zarejestrowano echo, odbite od samolotu znajdującego się w odległości szesnastu kilometrów. Sukces ów uczczono kilkoma butelkami ginu. Marszałek wywiązał się ze złożonej obietnicy i zespół otrzymał nie tylko poważną dotację, ale i w rekordowym tempie wybudowano ośrodek badawczy w Orfordness, położonym na wschodnim wybrzeżu wyspy. Każdy następny miesiąc przynosił widoczne postępy w doskonaleniu aparatury. Już w marcu 1936 r. zlokalizowano z odległości 120 km samolot lecący na wysokości 450 metrów. Przy mniejszych odległościach wykrywano samoloty znajdujące się na wysokości nawet dwóch tysięcy. Wyniki osiągnięte przez zespół rozproszyły ostatnie wątpliwości Ministerstwa Wojny co do skuteczności nowego systemu obserwacji. Działał on niezależnie od pory dnia czy pogody. Jednocześnie z sowitymi dotacjami na dalsze badania zaciągnięto wokół całej sprawy szczelną kurtynę tajemnicy i milczenia. Już wtedy zdawano sobie sprawę, jaką wartość mogą mieć urządzenia radiolokacyjne dla Brytyjczyków. Kontrwywiad brytyjski otrzymał zadanie ochrony tajemnicy radaru, który miał być strzeżony jak przysłowiowa źrenica oka. Nie było to jednak łatwe. Problem polegał na tym, że rząd podjął decyzję budowy łańcucha stacji radiolokacyjnych, ciągnących się wzdłuż całego wybrzeża poczynając od Portsmouth nad kanałem La Manche aż do północnych krańców Szkocji, zaś w celu zwiększenia zasięgu aparatury była ona lokowana na stumetrowych stalowych wieżach, łatwych do dostrzeżenia tak z powietrza, jak też z lądu czy morza. Pierwszy łańcuch, składający się z dwudziestu wież radiolokacyjnych, nazwanych Chain Home, umożliwiał ostrzeganie przed samolotami znajdującymi się na wysokości do 4,5 km w odległości nie większej niż 150 km. Niewidoczne macki sięgały nad Morze Północne i pozwalały penetrować nawet obszar powietrzny nad skrawkiem terytorium Francji. Intensywnie prowadzone ćwiczenia wykazały jednak poważną wadę urządzeń radarowych — rejestrowały one samoloty lecące na wysokości nie mniejszej niż 150 metrów! Oznaczało to, że nisko lecące maszyny nieprzyjacielskie mogły wtargnąć niepostrzeżenie w głąb kraju. W wyniku dalszych badań udoskonalono system ostrzegania. Zbudowano dwa następne łańcuchy stacji radiolokacyjnych, które pracowały już na bardziej odpowiednich falach 10-centymetrowych. W ten sposób niewidzialna kurtyna otaczająca Albion stała się jeszcze bardziej szczelna. Niezależnie od prowadzonych badań i budowy nowych łańcuchów stacji radarowych na terenie Wielkiej Brytanii starano się za wszelką cenę zdobyć informacje o ewentualnych badaniach w tej dziedzinie prowadzonych w Niemczech hitlerowskich i innych krajach.
W 1936 r. na czele placówki wywiadowczej SIS* w Wiedniu, mającej za zadanie penetrację Niemiec, stanął kapitan Thomas Kendricks. Brytyjczycy dysponowali na terenie Niemiec jedną słabą siatką szpiegowską, która była kierowana właśnie ze stolicy walca. Kendricks, który przybył do Wiednia jako pracownik sekcji wizowej ambasady Jego Królewskiej Mości, postanowił stworzyć własną głęboko zakonspirowaną siatkę, podejrzewając, iż ta, którą przejął po swoim poprzedniku, została rozszyfrowana przez Abwehrę i wykorzystywana jest dla celów dezinformacyjnych. Przeprowadziwszy analizy kartotek wszystkich pracujących dla Brytyjczyków osób i uznaniu przynajmniej dwu z nich za podwójnych agentów zdecydował, iż sam pozostanie całkowicie w cieniu. Prowadzenie dotychczas istniejącej siatki powierzył — naturalnie pod swoim ścisłym nadzorem — porucznikowi Trentowi z innego wydziału ambasady. Uważał bowiem, że rozwiązanie siatki lub zerwanie kontaktu z podejrzanymi będzie dla Niemców sygnałem, iż gra została przejrzana. Trent miał udawać, że wszystko jest w porządku i przyjmować raporty opracowywane przez oficerów Abwehry oraz przekazywane przez „odwróconych” agentów. Za ich pośrednictwem podsuwano z kolei hitlerowcom fałszywe informacje na temat przedmiotu zainteresowania wywiadu brytyjskiego. O radiolokacji nie wspomniano ani słowem, natomiast zalewano agentów poleceniami dotyczącymi rozpoznania sieci dróg i kolei prowadzącej od granicy z Francją i Holandią w głąb Niemiec, a także możliwości sparaliżowania transportu kolejowego poprzez jednoczesne ataki grup dywersyjnych na najważniejsze dworce i węzły kolejowe. Abwehra po pewnym czasie doszła do wniosku, że Brytyjczycy na wypadek wybuchu konfliktu zbrojnego przewidują wsparcie ofensywy poprzez linię Zygfryda szeroko zakrojoną akcją sabotażową, co pozostawało w zdecydowanej sprzeczności z pasywnymi koncepcjami, którym hołdowały sztaby generalne Wielkiej Brytanii i Francji. Tymczasem Kendricks zabrał się do tworzenia własnej siatki: Przede wszystkim SIS sporządził dokładną listę Brytyjczyków, którzy studiowali lub też spędzili dłuższy czas w Niemczech, obracając się w kręgach naukowych i przemysłowych. Z wszystkimi przeprowadzono długie rozmowy. Zebrano w ten sposób dość obszerny materiał, zawierający charakterystyki kilku niemieckich naukowców, przemysłowców i oficerów, których można było spróbować pozyskać do współpracy. Najważniejszym zadaniem, jakie otrzymał Kendricks, było stwierdzenie w możliwie krótkim czasie, czy w Niemczech prowadzone są prace nad radiolokacją, a jeśli tak, jak dalece są one zaawansowane. W tym celu rzutki kapitan postanowił dotrzeć do niemieckiego specjalisty Wolfganga Platza, razem z którym studiował w Heidelbergu fizykę jeden z inżynierów brytyjskich, zatrudniony obecnie w firmie Marconiego. Platz miał dwie pasje: pieniądze i zielony stolik. Lubił hazard i ryzyko, twierdząc, że podczas gry w karty nie tylko bardzo intensywnie się myśli, ale też i wypoczywa. Przed dwoma laty wstąpił do NSDAP i, jak się dowiedziano, robił szybką karierę w koncernie Telefunkena. Kendricks ponadto odkrył, iż przed rokiem ów Niemiec odsprzedał pewnemu przemysłowcowi szwedzkiemu plany urządzenia, nad którym pracował z kierowanym przez siebie zespołem. Informacja ta stanowiła dobry punkt wyjścia dla podjęcia z Platzem rozmowy, a w razie potrzeby nawet szantażowania go. Agentem, który miał nakłonić Platza do współpracy z wywiadem brytyjskim, był zamrożony przez ostatnie pięciolecie Helmut Gote, przedstawiciel sporej firmy spedycyjnej, związany z MI-6 od połowy lat dwudziestych. Podobnie jak Platz mieszkał on i pracował w Berlinie. Przez dwa tygodnie trzech ludzi Kendricksa obserwowało Platza, zbierając dane o jego życiu prywatnym i zawodowym. Ustalono, że każdą środę i sobotę spędza w klubie „Czarny Kot”, w którym grano dość ostro. Dzięki swoim kontaktom Gote znalazł się w klubie już następnego dnia. Platz miał się tam pojawić dopiero nazajutrz, ale agent chciał poznać środowisko, w którym przyszło mu działać. „Czarny Kot” był bez wątpienia pod dyskretną obserwacją policji. Gote uznał, że winien zachować ostrożność w nawiązywaniu kontaktu z Platzem, gdyż jako nowy gość mógł zwrócić na siebie uwagę otoczenia. Platz pojawił się istotnie następnego dnia, ale grał w kole swoich starych znajomych i właściciel firmy spedycyjnej nie zdołał nawiązać z nim kontaktu. Udało się to dopiero w sobotę. Gote siedział właśnie przy barku, sącząc powoli kieliszek szampana, gdy miejsce na wysokim krześle obok zajął fizyk. Był on dzisiaj w zdecydowanie złym humorze wyraźnie nie szła mu karta. Spedytor zerkał spod oka, jak jego sąsiad z ponurą miną skrobie paznokciem blat kontuaru. Kiedy Platz szybko wypił podany przez barmana kieliszek i podniósł rękę, aby zamówić następny, Gote go uprzedził, mówiąc: — Barman, dwa razy to samo dla nas. Fizyk oderwał wzrok od blatu i spojrzał z zainteresowaniem na sąsiada. — Dziękuję — powiedział, trzymając po chwili pełny kieliszek. * Secret Intelligence Service (SIS) nazywano też MI-6.
Tego wieczoru nie było już mowy o grze, gdyż obydwaj mężczyźni do późnej nocy tkwili przy barze. Spedytor potrafił wciągnąć Platza w rozmowę. Ostatecznie fizyk, który zdecydowanie przecenił swoje możliwości, o świcie wylądował w mieszkaniu Gotego. Gdy nazajutrz Platz zadzwonił, by podziękować za gościnę i wprosić się na kolację, Gote odetchnął z ulgą. Wyglądało na to, iż ryba połknęła haczyk. Kendricks, który spotkał się ze spedytorem w Wiedniu, stanowczo nalegał na rychłe zakończenie sprawy. Wspólnie zdecydowali, iż argumentu o przekazaniu tajemnicy przemysłowej przez Platza Szwedowi użyją w ostateczności, a tymczasem Gote postanowił wzmóc jego apetyt na pieniądze. Zdecydował, że najpierw pozwoli mu na dość znaczne wygrane, a następnie kilka razy go ogra. Platz zaczął się przyzwyczajać do jadania wystawnych kolacji w restauracjach i wysokiej gry. W ciągu trzech spotkań przy zielonym stoliku zdołał zebrać całkiem niezłą sumę, którą następnie przegrał w ciągu jednego wieczoru. Nie mogąc opanować żyłki hazardu zaczął zaciągać najpierw mniejsze, a następnie coraz to większe długi u Gotego, który bez wahania udzielał mu kolejnych pożyczek, prosząc jednak za każdym razem o pisemne pokwitowanie. — Nie myśl, Wolfgangu — zapewniał — że nie mam do ciebie zaufania. Po prostu nie są to wyłącznie moje pieniądze, ale i akcjonariuszy. Przy różnych okazjach Gote prowadził z Platzem długie rozmowy na temat, jak wygodnie mógłby on urządzić sobie życie, gdyby tylko dysponował większymi funduszami. Gdy uznał, że grunt został odpowiednio przygotowany, postanowił podjąć ostateczne kroki. Londyn upewnił się, iż Platz rzeczywiście kieruje jednym z zespołów zajmujących się badaniami nad aparaturą radiolokacyjną. W kolejną sobotę Platz, jak było umówione, o godzinie osiemnastej zjawił się u Gotego. Ku swemu zaskoczeniu zastał tam nie safandułowatych wujków — jak nazywał w myślach znajomych swego nowego przyjaciela — których mógłby bez trudu ograć w karty, lecz nie znanego młodego człowieka. Był to jeden ze współpracowników Kendricksa — Hans Aberg, Szwajcar, który miał wystąpić w charakterze przedstawiciela znanej firmy, zajmującej się aparaturą radiową. W trakcie kolacji, którą zjedli tylko we trójkę, gospodarz kilkakrotnie nawiązywał do pozycji, jaką zajmował Szwajcar w swojej firmie, i jego sukcesów na polu zawodowym. Chciał w ten sposób przekonać Platza, iż ma on do czynienia nie tylko z prawdziwym przemysłowcem, ale również człowiekiem bogatym. Tak jak było uzgodnione, po kolacji Gote opuścił na kilka minut pokój, pozostawiając swoich gości. Wtedy nowy znajomy po nieco ostentacyjnym upewnieniu się, iż są sami, zaproponował Platzowi, aby pożegnali gospodarza za jakiś kwadrans i odbyli krótki spacer, gdyż chciałby z nim porozmawiać. Gdyby więc Platz odmówił współpracy i złożył meldunek władzom, Gote miał szansę wyjść z opresji cało. Wbrew obawom Aberga Platz nie miał zbyt wielu skrupułów i zgodził się na dostarczenie informacji na temat badań prowadzonych w koncernie Telefunkena. Zdawał się być przekonany, że Szwajcar jest rzeczywiście tylko i wyłącznie przedstawicielem konkurencyjnych zakładów przemysłowych. Domagał się jednak wypłacenia mu połowy należności w dolarach i zdeponowania jej na koncie w jednym z banków szwajcarskich. Już pierwsze materiały dostarczone przez Platza wzbudziły zainteresowanie w Londynie. Zawierały one opis nadajnika o mocy 100 miliwatów, który został skonstruowany w firmie Pintsch. Jak wynikało z raportu Niemca, prowadzone od pewnego czasu badania nad uzyskaniem echa nie przyniosły żadnych rezultatów. Obecnie koncern Telefunkena prowadził prace nad udoskonaleniem istniejącej już aparatury i jednocześnie nad zupełnie nowym jej typem. Na badania te przeznaczono bardzo poważne kwoty. W Londynie jednak nie dowierzano Platzowi. Nie można było wykluczyć, iż cały raport został sfingowany przez Abwehrę, która mogła rozszyfrować grę. Dlatego też w trakcie dalszej współpracy z fizykiem postanowiono zachować maksymalną ostrożność. Po przyjeździe do Berlina Szwajcarowi towarzyszyło dwóch współpracowników, którzy ubezpieczali go, sprawdzając jednocześnie, czy nie jest śledzony. Niemiec dostarczał teraz obszernych informacji o pracach badawczych i produkcji koncernu Telefunkena. W czasie kolejnego spotkania Platz zaskoczył Szwajcara, oświadczając mu wprost, iż nie wierzy w to, aby zbierał on informacje wyłącznie dla swojej firmy. Niemiec zdecydował się na ten krok w przekonaniu, że zmiana szyldu, pod którym współpracuje z Abergiem, przyniesie mu po prostu więcej pieniędzy. Aberg podjął wyzwanie i zagrał w otwarte karty. Obydwaj partnerzy zdawali sobie sprawę, że jest już zbyt późno, aby się wycofać. Wywiad brytyjski ściągnął Platza na tygodniowy pobyt do Austrii, gdzie przeszedł przeszkolenie w zakresie szyfrowania informacji, fotografii, systemu budowania i korzystania z martwych skrzynek. Zdecydowano, że Aberg ograniczy do niezbędnego minimum swoje przyjazdy do Rzeszy i bezpośrednie kontakty z Platzem, gdyż po pewnym czasie mógłby zwrócić na siebie uwagę Abwehry lub gestapo. Od tej pory Niemiec i Szwajcar komunikowali się za pomocą martwych skrzynek. Do centrali w Wiedniu szerokim
strumieniem popłynęły teraz informacje, ale w niewielkim stopniu dotyczyły one najbardziej interesującej Brytyjczyków dziedziny — radiolokacji. Platz przekazał kilka meldunków, które wskazywały, że w Niemczech prace nad udoskonaleniem aparatury radiolokacyjnej posuwają się powoli, zaś największym sukcesem w badaniach było uzyskanie namiaru na odległość... 100 metrów. Brytyjczycy mogli zatem uważać się za jedynych posiadaczy radaru. Wiosną 1938 r., po aneksji Austrii przez Niemcy hitlerowskie, siatka Kendricksa przestała funkcjonować. Agenci gestapo już od pewnego czasu obserwowali dwóch członków siatki brytyjskiej, którzy popełnili kilka nieostrożności, i aresztowali ich 12 marca 1938 r., dosłownie w godzinę po wkroczeniu jednostek niemieckich do Wiednia. Wraz z nimi w ręce gestapo dostało się sporo materiałów, które doprowadziły do rezydenta wywiadu, kapitana Kendricksa. Został on aresztowany następnego dnia i wieczorem zwolniony z powodu statusu dyplomatycznego. W sumie Niemcy popełnili duży błąd i nie zdołali rozszyfrować większej liczby członków siatki. Mimo zastosowania tortur nie wydobyli też nic od obu aresztowanych. W tej sytuacji cała siatka Kendricksa na terenie Austrii i Niemiec została na pewien czas zamrożona. Siedzibę głębokiego wywiadu na Niemcy Brytyjczycy przenieśli do Hagi. Tymczasem centrala w Londynie od jednego z agentów działających na terenie Prus Wschodnich otrzymała meldunek, iż zaczęto tam wznosić wysokie wieże i maszty stalowe. Brytyjczycy doszli do wniosku, że Niemcy dysponują radarem, i przystąpili właśnie — ich wzorem — do budowania łańcucha stacji radiolokacyjnych. Do Prus Wschodnich pojechał sam profesor Watson-Watt. Udając turystę, przemierzył w poszukiwaniu owych wież całe Wybrzeże. Niestety, mimo wysiłków nie znalazł ani jednej i powrócił do Londynu przekonany, iż hitlerowcy nie mają jednak radaru. OPERACJA „SZAROTKA” Kontrwywiad brytyjski zdawał sobie sprawę, że prędzej czy później wiadomość o budowie wzdłuż całego wybrzeża wyspy dominujących nad okolicą wież radiolokacyjnych będzie musiała dotrzeć do Abwehry. Podjęto surowe środki bezpieczeństwa, ludności cywilnej zabroniono dostępu do tych obiektów, a ponadto starano się je wznosić na terenie jednostek wojskowych. Mimo to, tak jak się obawiano w Londynie, wiadomość o wieżach dotarła do Abwehrstelle w Hamburgu jesienią 1937 roku. Wzbudziła ona tam duże zainteresowanie i została niezwłocznie przekazana centrali w Berlinie, która zarządziła zebranie bardziej szczegółowych informacji i w miarę możliwości dostarczenie fotografii tajemniczych budowli. Zadanie to miał wykonać między innymi Helmut Krebs, działający na terenie Wielkiej Brytanii od ponad roku. W Anglii zjawił się on jako uchodźca polityczny z Niemiec, głośno opowiadający się przeciwko faszyzmowi, a po cichu prowadzący penetrację środowiska prawdziwych uchodźców politycznych. Wraz z osiadłym na stałe w Anglii przed siedmioma laty Arturem Bothem z Południowej Afryki prowadził systematyczną działalność wywiadowczą, interesując się w pierwszej kolejności lotniskami i portami morskimi. Po rocznej bezkarnej działalności Krebs poczuł się zupełnie bezpieczny. Jako pracownik firmy handlowej, która wykorzystywała jego znajomość języka i Niemiec, wielokrotnie odwiedzał oddziały terenowe firmy położone w większych ośrodkach miejskich i portowych. Zbierane w czasie tych podróży materiały — już w formie raportów — przekazywał Południowoafrykańczykowi, który z kolei składał je w martwej skrzynce w Regent Park. Skrzynkę tę opróżniał pracownik ambasady niemieckiej, odbywający codzienne spacery z psem. Abwehra uznała taki system przekazywania informacji za maksymalnie bezpieczny. Istotnie, pracownik ambasady pojawiał się w parku regularnie i po pewnym czasie obserwujący go kontrwywiad brytyjski zaniechał nadzoru. Krebs, naciskany poleceniami z Berlina, zabrał się energicznie do dzieła. Ponieważ z ramienia swojej firmy spędzał właśnie kilka dni w Edynburgu, pozostał w Szkocji na weekend i na wypożyczonym rowerze dokładnie spenetrował rejon nadbrzeżny, gdzie miały się znajdować owe wysokie stalowe wieże. Mimo wielogodzinnego pedałowania nie dostrzegł nic nadzwyczajnego. Rozczarowany wrócił do Londynu i podczas przerwy na lunch zadzwonił do zakładu Botha. Spotkali się w małym pubie. Both z uwagą wysłuchał raportu współpracownika. — Dobrze — powiedział po chwili — przekażę do Berlina sygnał, że w rejonie Edynburga nie ma żadnych wysokich wież. Trzeba jednak szukać w innych rejonach wybrzeża, przede wszystkim nad kanałem La Manche, a szczególnie u ujścia Tamizy. Kłopot polega jednak na tym, że mamy już listopad i trudno uzasadnić wycieczki wzdłuż wybrzeża zamiłowaniem do turystyki. Krebs i Both podzielili wybrzeże Kanału pomiędzy siebie: Niemiec miał je penetrować od portu Portsmouth na wschód, zaś Południowoafrykańczyk w kierunku przeciwnym. Żaden z nich nie wiedział, że
podobne poszukiwania prowadzi również druga siatka niemiecka. W ten sposób Abwehra chciała osiągnąć szybkie efekty, a także zapewnić sobie możliwość porównania raportów dostarczonych przez dwa niezależnie od siebie pracujące zespoły. Następnej soboty Krebs pojechał do Portsmouth, Dzień był szary i dżdżysty, wiał silny wiatr. Niemiec z wysiłkiem wspinał się na wysoki, skalisty brzeg, z którego rozpościerał się widok na miasto, port i szarostalowe wzburzone morze. W rejonie portu wojennego strzelało w niebo wiele wysokich anten, służących do utrzymywania łączności radiowej z okrętami Royal Navy. Krebs z trudem trzymając aparat w zgrabiałych rękach, zrobił kilka zdjęć. W drodze na dworzec wstąpił na chwilę do pubu, aby wypić dwie whisky. Zadecydował, iż wróci na noc do Londynu, gdyż obawiał się, że swoim obcym akcentem zwróci uwagę obsługi hotelu, która może podzielić się swoimi spostrzeżeniami z miejscową komórką kontrwywiadu. Następnego dnia pierwszym porannym pociągiem wyjechał z kolei do Folkestone, miasta położonego tuż obok Dover, skąd wyruszają na kontynent promy pasażerskie. Sądził, co prawda, że skoro przez Dover przewija się tak wielu cudzoziemców, nie zostały tam wzniesione tajne urządzenia, i miał rację. Dopiero po godzinnym spacerze falistymi pagórkami, opadającymi stromo ku morzu, dostrzegł na horyzoncie wysoką wieżę. Stała ona na brzegu w odległości około stu metrów od spienionej wody. Na wszelki wypadek zrobił kilka zdjęć i przyspieszył kroku. Gdy podszedł nieco bliżej, okazało się, że — tak jak się spodziewał — pobliski teren jest ogrodzony. Niedaleko wieży znajdował się ponadto budynek, wokół którego kręciło się kilka postaci w mundurach. Krebs poczuł, jak serce zaczęło bić mu szybciej. A jednak udało się. Zadanie zostało wykonane. W wyobraźni przeliczał już marki, które obiecano mu w nagrodę. Zatoczył głęboki łuk i zbliżył się do wybrzeża z drugiej strony. Dostrzegł również kontury kolejnej wieży, zamazane przez padający deszcz. Starając się, aby jego sylwetka nie była widoczna na tle nieba, zdołał zbliżyć się tak blisko do tajemniczej budowli, iż mógł zobaczyć wyraźnie ażurową konstrukcję, pomosty zainstalowane na wieży i dziwną plątaninę wąskich metalowych prętów na szczycie. Obok baraku spostrzegł znacznie mniejszą wieżę z podobną koroną z prętów. Dopiero opór dźwigienki aparatu uświadomił mu, iż skończył się już film. Bez większych przeszkód udało mu się powrócić do Londynu. Both również zdołał zlokalizować i sfotografować jedną wieżę, której przeznaczenia obydwaj nie byli w stanie rozszyfrować. Po kilku dniach zdjęcia spoczęły na biurku admirała Canarisa. Prowadzone przez Niemców intensywne rozpoznanie, do którego włączono również oficerów floty handlowej, zaczęło przynosić wyniki. Wiedziano już, iż Anglicy budują wzdłuż wybrzeża sieć wież o nieznanym przeznaczeniu. Sprawę ich lokalizacji odłożono na bardziej sprzyjający wiosenny lub letni okres, teraz Abwehra postanowiła za wszelką cenę znaleźć odpowiedź na pytanie, jakie jest przeznaczenie owych wysokich obiektów. Dla realizacji tego zadania uruchomiono prawie cały potencjał, jakim dysponował wywiad niemiecki na terenie Anglii. I właśnie ten krok umożliwił zorientowanie się Brytyjczykom w przedmiocie zainteresowania Niemców. Anglicy rozszyfrowali najpierw kilku hitlerowskich agentów, a później całą siatkę, ale pozostawili ich na wolności. Wiedzieli, iż tylko obserwując ich poczynania będą mogli orientować się w działalności Abwehry na terenie Zjednoczonego Królestwa. Tymczasem rezydent wywiadu niemieckiego w Londynie zdecydował się na jednoczesne podjęcie szeregu działań w celu rozszyfrowania przeznaczenia wież. Polecił, aby Both i Krebs, mający kontakty w kołach handlowo-przemysłowych, dążyli do ustalenia nazwy zakładów budujących te obiekty, a następnie postarali się tam dotrzeć i podjąć próbę znalezienia ewentualnego informatora. Ponadto postanowiono nawiązać kontakty z personelem zatrudnionym przy ich obsłudze. W tym celu do nadmorskich miasteczek, w których rejonie zlokalizowano tajemnicze budowle, skierowano kilku agentów. Latem zdołano rozszyfrować przyczynę braku wież w pobliżu portu Portsmouth — znajdowały się one po prostu na wyspie Wight, stanowiącej naturalną osłonę bazy marynarki wojennej. Wraz z nastaniem wiosny Both wielokrotnie przemierzał samochodem nadmorskie miejscowości, zatrzymując się w niektórych nawet po kilka dni w celu zebrania bardziej szczegółowych informacji. Wiele godzin spędzał w pubach, nawiązując rozmowy z mieszkańcami, a przede wszystkim z żołnierzami lokalnych jednostek. Mimo iż wydawał spore sumy na poczęstunki dla przygodnych znajomych, nie zdołał dowiedzieć się niczego interesującego o wieżach. Udało mu się ustalić co prawda nazwy niektórych firm, którym powierzono dostawy pewnych części lub też zlecono prace konstrukcyjne, ale — jak się dowiedział — znajdujące się na szczycie anteny były instalowane wyłącznie przez zespoły specjalistów wojskowych już po opuszczeniu placu budowy przez fachowców cywilnych. W końcu zwrócił na niego uwagę kontrwywiad brytyjski, który w wyniku żmudnych wysiłków zdołał ustalić przedmiot jego zainteresowań. Pewnego lipcowego wieczoru Both w poszukiwaniu informatora zaczepił stojącego przy barze młodego człowieka w mundurze. Rozmowa skończyła się wspólną kolacją. Obydwaj mężczyźni tak przypadli sobie do gustu, iż
umówili się na spotkanie następnego dnia. Ów młody człowiek, czyli porucznik Martins, był oficerem kontrwywiadu, któremu polecono delikatną misję nawiązania kontaktu z Bothem w celu przekazania mu fałszywych informacji na temat przeznaczenia nadmorskich wież. Całe przedsięwzięcie nazwano operacją „Szarotka”. Prawie w tym samym czasie do małej miejscowości nadmorskiej ną wyspie Wight przyjechała na urlop niedawno zwerbowana przez konkurencyjną siatkę niemiecką niebieskooka piękność Betty Davidson. Już po kilku dniach widziano ją razem z młodym sierżantem z miejscowej jednostki, na terenie której wzniesiono kilka wysokich wież widocznych od strony morza. Sierżant Richard Nicholson był oszołomiony urodą nowej znajomej. Przed dwoma miesiącami po przeszkoleniu w centrum służb radiolokacyjnych w Londynie i złożeniu stosownej przysięgi o zachowaniu tajemnicy rozpoczął służbę w jednej ze stacji radarowych, które od 1938 r. osłaniały Wielką Brytanię niewidzialną kurytną. Dziewczynę poznał przypadkowo. Schlebiał jego próżności fakt, że Betty, wybierając go, odrzuciła zaloty porucznika Royal Navy. Dość szybko doszło między nimi do zażyłości i wtedy Dick stracił zupełnie głowę. Nigdy nie sądził, że swoim niepozornym wyglądem zdoła zaskarbić względy tak pięknej dziewczyny. Jedynym zgrzytem w ich przygodzie było to, że Betty od pierwszych chwil znajomości wykazywała zbyt duże zainteresowanie jego pracą zawodową. Z natury dość skryty i ostrożny, zmieniał temat rozmowy, gdy tylko Betty zaczynała wypytywać go o codzienne obowiązki. Po trzech tygodniach byli już zaręczeni i zaczęli snuć wspólne plany na przyszłość. Betty była sekretarką w jednym z dużych koncernów londyńskich i nie chciała rzucać stolicy, aby osiąść w maleńkim miasteczku, w którym życie, z wyjątkiem miesięcy letnich, zamiera zupełnie. W końcu uzgodnili, że pobiorą się na Boże Narodzenie i Dick będzie starał się o przeniesienie do większego ośrodka. Wtedy dziewczyna zniknęła na cały tydzień, motywując to wezwaniem z pracy. Obiecała wrócić tak szybko, jak tylko będzie mogła. Rzeczywiście zjawiła się w piątek wieczorem, gdy młody człowiek stracił już nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek ją zobaczy. Po powitaniu na dworcu powiedziała, iż może zostać tylko przez kilka dni. Następnego wieczoru dziewczyna wyznała Dickowi z płaczem, iż znalazła się w sytuacji bez wyjścia. W wyniku machinacji osób jej nieprzychylnych została oskarżona w pracy o sprzeniewierzenie kilku tysięcy funtów. Ma je zwrócić za kilka dni, w przeciwnym bowiem razie będzie musiała stanąć przed sądem. Jest niewinna, ale spisek przeciwko niej tak sprytnie ukartowano, że nawet w wypadku wyroku uniewinniającego straci nie tylko posadę, ale i dobre imię. — Zresztą — dodała po chwili przez łzy — istotnie nie wiem, co się stało z dwoma tysiącami funtów. W tej sytuacji nasze szczęście zależy wyłącznie od ciebie. Chłopak się zdziwił. — Ode mnie? — zapytał. — Cóż ja mogę zrobić? Sam dysponuję zaledwie kilkudziesięcioma funtami, rodzice mogliby pożyczyć trzysta, no, może czterysta, i to wszystko. Wciąż zapłakana Betty odrzekła wówczas, iż jej dyrektor, który wie o ich znajomości, jest gotów zatuszować sprawę pod warunkiem, że Dick zgodzi się przekazać mu pewne informacje. — Chodzi o konkurencję między dwoma koncernami — dodała w formie wyjaśnienia. Dick uczuł przypływ fali chłodu i zapytał pospiesznie: — O jakie informacje chodzi? Dziewczyna oderwała chusteczkę od oczu. — Ach, nic takiego. Chodzi o te śmieszne wieże, których pilnujesz. Dick musiał już wyjść z hotelu, za godzinę zaczynał służbę. Był zupełnie roztrzęsiony, gdyż zdawał sobie sprawę, że nie chodzi tu bynajmniej o konkurencję pomiędzy firmami. W czasie pełnienia dyżuru był tak roztargniony, że przy obsłudze aparatury radarowej musiał zastąpić go kolega. Po godzinie samotnego spaceru wzdłuż morskiego brzegu zameldował się u oficera kontrwywiadu. Ten wysłuchał całego opowiadania z uwagą tym większą, że znajomość Dicka z piękną dziewczyną nie uszła jego uwagi. Chłopak prosił o pomoc w wyplątaniu narzeczonej z całej sprawy. Uzgodnili, iż muszą zagrać na zwłokę. Nazajutrz Nicholson spotkał się z Betty tylko na krótko. — Niestety, mam dodatkową służbę, muszę zastąpić chorego kolegę — powiedział. Żegnając się zapewnił, że przemyślał całą sprawę i, jeśli nie ma innego wyjścia, gotów jest jej pomóc. Z bólem dostrzegł błysk triumfu w oczach dziewczyny. — Wszystkie szczegóły będziemy mogli omówić za dzień, dwa — dorzucił odchodząc. Tymczasem już nazajutrz rano zameldował się w Londynie oficer z odpowiednim raportem. Zwołano posiedzenie grupy pracowników SIS i kontrwywiadu, w czasie którego postanowiono rozegrać dwie gry tą samą kartą. Bothowi postanowiono dostarczyć materiały świadczące o tym, iż cały system wież związany jest z ratownictwem morskim, a także z utrzymywaniem łączności z flotą handlową i wojenną na wypadek
wojny. Podobną wersję miał przedstawić młodej sekretarce sierżant Nicholson, który ponadto powinien, dodać parę szczegółów o pracy systemu łączności na rzecz lotnictwa. Aby rozszyfrować całą siatkę, postanowiono ściągnąć Betty na parę dni do Londynu i poddać ją obserwacji. Zdecydowano, że porucznik Martins zostanie wycofany z gry, natomiast sierżant Nicholson będzie podtrzymywał kontakt w celu przekazywania spreparowanych informacji. Obydwie akcje zostały przeprowadzone pomyślnie. Rezydent Abwehry w ambasadzie niemieckiej w Londynie zatarł ręce: wreszcie udało się przełamać barierę milczenia wokół tych tajemniczych wież — pomyślał. Dysponował bowiem już nie dwoma, ale trzema raportami, przy czym ostatni nie mówił nic o ratownictwie morskim, ale o radiolokacji, i nazywał cały system nieznanym terminem „radar”. Rezydent przestudiował wszystkie raporty, przejrzał stertę fotografii i włożył to wszystko do dużej koperty, która nazajutrz miała znaleźć się na biurku admirała Canarisa. — Niech sprawę rozsądzi Berlin — mruknął. — Trzeci raport wygląda na typową dezinformację. Do takich samych wniosków doszła grupa ekspertów w Berlinie. Wiadomość o posiadaniu przez Wielką Brytanię systemu precyzyjnej radiolokacji uznano za fałszywą i podsuniętą wywiadowi w celu wywarcia presji na Niemcy. Zalecono kontynuację i współpracy z Nicholsonem, który otrzymał kryptonim X-12. Zgodnie ze scenariuszem opracowanym przez MI-6 sierżant zjawił się w Londynie, uzależniając przekazanie informacji od osobistego spotkania się z szefem Betty. Rozmowa miała na początku burzliwy charakter, ale zakończyła się kompromisem. Nicholson w zamian za przyrzeczenie, iż sprawa Betty zostanie puszczona w niepamięć, zostawił pisemne informacje na żądany temat. W tydzień później w pubie w pobliżu jego bazy zaczepił go nieznajomy mężczyzna, który — zgodnie zresztą z przewidywaniami oficera kontrwywiadu — zaproponował mu podjęcie współpracy z wywiadem niemieckim, grożąc w wypadku odmowy denuncjacją. Nicholson wahał się i zwlekał z odpowiedzią. Nazajutrz zjawiła się dziewczyna, która gorąco namawiała go do przyjęcia oferty. Była to gorzka lekcja życia dla młodego żołnierza, który przekonał się, iż „miłość” Betty do niego była tylko grą. Zgodnie z planem uzgodnionym z kontrwywiadem Nicholson nie przyjął od razu oferty współpracy. Poprosił o czas do namysłu i umówił się na spotkanie za kilka dni, na które się nie stawił. W dwa dni później wezwano go do telefonu w dyżurce. To Betty przyjechała z Londynu i chciała się natychmiast z nim zobaczyć. Ze zdobyciem przepustki nie miał kłopotu. Dziewczyna tym razem przyjechała samochodem. Zabrała go na daleką przejażdżkę, ale rozmowa nie kleiła się. Przystanęli przy małym przydrożnym barze, gdzie po kilkunastu minutach przysiadł się do nich wcześniej poznany przez sierżanta mężczyzna. Oświadczył on, iż Dick Nicholson nie ma innego wyjścia, jak podjęcie współpracy, gdyż w przeciwnym razie do brytyjskiego Ministerstwa Wojny wpłynie odpowiednio udokumentowany meldunek o jego dwóch raportach. Mężczyzna, który przedstawił się jako Harry, wrączył Nicholsonowi zwitek banknotów jako zapłatę za pierwsze informacje. Zapewnił on chłopaka, że ich współpraca ograniczy się do kilku sowicie opłaconych raportów. Jej kontynuacja będzie uzależniona od chęci Nicholsona. Sierżant, tak jak było uzgodnione z kontrwywiadem, zgodził się na propozycję i odtąd do Abwehry zaczęły wpływać informacje spreparowane przez MI-6. Tak więc Brytyjczycy odnotowali duży sukces — Niemcy, mimo zdobycia pewnych danych, nie uwierzyli, iż przeciwnik dysponuje radarem. Obydwie strony w dalszym ciągu walczyły więc o utrzymanie tajemnicy i obydwie sądziły, iż radar jest tylko jej znany. Tajemniczy „C” admirał Hugh Sinclair, kierujący Secret Service, złożył na biurku premiera memorandum, które jednoznacznie stwierdzało: tylko Wielka Brytania dysponuje radarem, zaś jego tajemnicę zachowano dzięki podsunięciu wywiadowi niemieckiemu fałszywych informacji. Zbiegiem okoliczności w miesiąc później admirał Canaris po uważnym przestudiowaniu treści leżącego przed nim memorandum sięgnął po pióro i zakreślił ostatni akapit, w którym stwierdzono, iż ponad wszelką wątpliwość Wielka Brytania nie dysponuje radarem, a wieże wznoszone wzdłuż wybrzeża są przeznaczone dla ratownictwa morskiego i utrzymywania łączności z flotą powietrzną i morską. Tezę tę opierano na materiałach dostarczonych przez dwie niezależnie od siebie operujące siatki. Inaczej natomiast potraktowano meldunek niemieckiego specjalisty, który w 1938 r. zauważył i sfotografował dziwną antenę na „Neptunie”, pełniącym wówczas rolę flagowego okrętu Royal Navy, bawiącym z kurtuazyjną wizytą w Kilonii. Uznano, iż jest to po prostu potwierdzenie tezy o istnieniu w Anglii specjalnego systemu łączności radiowej, którego elementem były tajemnicze wieże. Tymczasem niemieccy uczeni zdołali poczynić postępy na drodze do opanowania tajemnicy radiolokacji. Już w 1937 roku na kilku okrętach Kriegsmarine zainstalowano aparaturę radarową określoną nazwą „Freya”. Jesienią następnego roku prowadzono doświadczenia ze znacznie bardziej udoskonalonym aparatem pracującym na fali 1,5 metra, zainstalowanym na pokładzie Junkersa Ju-52. Aparat typu „Seetakt” otrzymał pancernik „Admirał Graf Spee”, a za nim dalsze dwie jednostki morskie. Niemcy nie zamierzali
bynajmniej budować stacji radiolokacyjnych w Prusach Wschodnich jak podejrzewali Anglicy — gdyż wznosili je w pięciu punktach wybrzeża Morza Północnego. Wszystkie urządzenia ustępowały jednak jakością brytyjskim; ich mankamentem było to, że pracowały na falach decymetrowych. O ile szefowie służb wywiadowczych byli przekonani, iż strona angielska nie zna sekretu radiolokacji, to oficerów niższego szczebla nie opuszczały wątpliwości. Szczególnie intrygowały Niemców owe wieże na wybrzeżu Wielkiej Brytanii. W połowie lipca 1939 r., gdy niemieckie przygotowania do ataku przeciwko Polsce ruszyły pełną parą, do Abwehrstelle w Hamburgu dotarł meldunek od agenta operującego w rejonie Dover. Twierdził on, iż wieże są urządzeniami radiolokacyjnymi. Wiadomość została przekazana do Berlina, a agent otrzymał polecenie natychmiastowego przyjazdu do Holandii w celu przekazania podobno bezcennych materiałów. Trzech oficerów Abwehry, udających turystów szukających wrażeń w Ostendzie, bezskutecznie czekało przez kilka dni na agenta. Kiedy zrozumieli, że już się nie zjawi, dwu z nich zostało na miejscu, a trzeci powrócił do Niemiec, aby zaalarmować przełożonych. Agent wciąż się nie zgłaszał, milczała również jego radiostacja. W trakcie poszukiwań przeprowadzonych przez drugą siatkę niemiecką w Anglii stwierdzono, iż w dzień po nadaniu meldunku agent ów zginął w wypadku samochodowym. Niepowodzeniem zakończyły się również próby odnalezienia jakichkolwiek materiałów. W tej sytuacji łamano sobie głowę, czy cała sprawa nie została sfingowana przez wywiad brytyjski, który chciał w ten sposób wywrzeć presję na Niemców, czy też agent został rozszyfrowany i następnie zlikwidowany przez Secret Service. Posunięto się nawet tak daleko, że na polecenie samego admirała Canarisa. próbowano dotrzeć do mogiły zaginionego, aby rozpoznać jego ciało. Okazało się to niemożliwe, gdyż zwłoki zostały spalone w krematorium, zaś pogrzeb, jako że agent był człowiekiem samotnym, odbył się bez świadków. Ostatecznie zdecydowano się na bezprecedensową akcję — w rejon Dover wysłano na sterowcu Zeppelin LS 127 grupę specjalistów od spraw radiolokacji. W sierpniowy dzień 1939 r. sterowiec przedefilował wzdłuż długiego pasma wybrzeża. Bez przerwy terkotały kamery filmowe, trzaskały migawki aparatów i pracowała aparatura mająca wyłapywać impulsy radarowe. Wyprawa przyniosła bogaty materiał fotograficzny, ale nie potwierdziła tezy o posiadaniu radaru przez Anglików — aparatura zainstalowana w gondoli nie odebrała żadnych sygnałów. Epizod ze zmarłym agentem uznano za kolejną próbę dezinformacji. Tym razem Niemcy upewnili się ostatecznie o swojej przewadze w dziedzinie radiolokacji. Obydwie strony trwały w tym przekonaniu do września 1939 roku, kiedy to miały miejsce wydarzenia wywierające poważny wpływ na przebieg prowadzonej od lat zaciekłej cichej wojny. Oto Brytyjczycy zaaresztowali wszystkich członków dwóch rozpracowanych siatek niemieckich, pozostawiając trzecią, kierowaną dotychczas przez ambasadę w Londynie, w której kontrwywiad zdołał uplasować kilku swoich agentów. Z kolei Niemcy w wyniku zdrady współpracownika rezydenta SIS w Hadze zdołali wpaść na trop jednego z najlepszych agentów brytyjskich w Niemczech, przemysłowca Otto Kreugera. Był to dla Londynu poważny cios, gdyż oznaczał spalenie wszystkich dotychczasowych kontaktów, w tym również z Platzem. W takiej właśnie sytuacji dotarł do Wielkiej Brytanii raport z Oslo. Nowy szef SIS pułkownik Stewart Menzis, który zastąpił chorego na raka admirała Sinclaira, był zdania, że raport jest sfingowany. Chcąc się upewnić w swym przekonaniu zwołał naradę kierowników poszczególnych pionów służb wywiadowczych. Pewnego grudniowego popołudnia 1939 r. szef SIS w swoim gabinecie w Broadway Buildings spotkał się z Claude Danseyem, jego zastępcą szefem kontrwywiadu Vivanem Valentinem oraz nielicznym gronem ekspertów. Po gorącej dyskusji ustalono, iż raport nie może być prawdziwy, gdyż zawarte w nim dane nie zostały potwierdzone przez żadną z siatek brytyjskich operujących w Niemczech. Zdecydowanym przeciwnikiem tez zawartych w raporcie był Claude Dansey, twórca siatki „Z”, która prowadziła wywiad głęboki na Niemcy ze Szwajcarii. Zlekceważono również pochodzący od Kreugera sygnał, iż ma wkrótce przekazać ważne informacje dotyczące produkowanej w Niemczech aparatury radiolokacyjnej. Był to jego ostatni meldunek przed aresztowaniem. Rychła kampania we Francji i wypadki następnych miesięcy miały pokazać, jak bardzo obydwie strony myliły się w swoich rachubach. AKCJA „BÓL GŁOWY” Grupa naukowców kierowana przez profesorów Watsona-Watta i Reginalda Jonesa niejednokrotnie powracała do raportu z Oslo, uważnie studiując zwłaszcza część poświęconą radiolokacji. Jones instynktownie czuł, że niektóre podane w nim wiadomości mogą być prawdziwe: przecież w Niemczech fizyka i elektronika stały na wysokim poziomie. Rozumiał jednak dobrze, że nie dysponując konkretnymi argumentami nie tylko nie zdoła przekonać do końca samego siebie, ale również szefów komitetu
składającego się z wysokich oficerów, pracowników Secret Service i Ministerstwa Lotnictwa. Jednak wydarzenia zbliżających się tygodni dostarczyły nowych dowodów. W końcu listopada 1939 r. po całkowitym wyczerpaniu paliwa wylądował kolo Edynburga niemiecki samolot typu Heinkel He-111. Był on wtedy uważany za jedną z nowocześniejszych maszyn bojowych, jakimi dysponowała Luftwaffe. Na pokładzie bombowca znaleziono zestaw pracujących na krótkich falach urządzeń, które przypominały pierwsze brytyjskie urządzenia radiolokacyjne. Pilot, który mógłby udzielić informacji na ten temat, zmarł w szpitalu i nie zdołano ustalić przeznaczenia aparatury. Raport z Oslo wspominał co prawda o radiowym systemie sterowania samolotami, ale nikt z komitetu nie chciał zaakceptować tej hipotezy. 19 grudnia 1939 r.. w kilka minut po przyjściu do biura, Jones otrzymał pilny szyfrogram, przekazany przez placówkę brytyjską w Montevideo. Oto przed dwoma dniami grupa okrętów Royal Navy zapędziła w pułapkę u ujścia La Platy niemiecki pancernik kieszonkowy „Admirał Graf Spee”. Dowódca okrętu niemieckiego nie podjął otwartej walki i 17 grudnia „Admiral Graf Spee”, wysadzony przez własną załogę, osiadł na przybrzeżnej mieliźnie. Z wody sterczała jeszcze znaczna część kadłuba oraz wieże z masztami. Na jednej z nich pracownik brytyjskiego ataszatu wojskowego w Montevideo dostrzegł nie znane mu urządzenia. Natychmiast poinformował o tym Londyn. Profesor Jones zadecydował, że należy jak najszybciej zobaczyć tę tajemniczą aparaturę. Wypełnienie misji powierzono młodemu ekspertowi od spraw radaru dr. Bellowi Baindbridge, któremu towarzyszyło dwóch agentów ochrony. Ze względu na zbliżające się święta załatwienie wizy urugwajskiej nie było rzeczą łatwą, ale niewielki prezent przełamał wszelkie opory kompetentnego urzędnika. Kiedy Baindbridge i jego towarzysze wylądowali w Montevideo, uderzyło ich gorące i wilgotne powietrze, tak odmienne od słotnej aury Anglii. Pracownicy ambasady wynajęli łódź motorową, która miała dowieźć całą ekipę do wraku. Po krótkim wypoczynku goście znaleźli się na pokładzie dużej motorówki. Zatoczyła ona głęboki łuk tak, aby ewentualny obserwator nie mógł zorientować się, jaki jest cel wyprawy. Baindbridge spędził na wraku kilka godzin, fotografując i filmując ażurowe urządzenia na głównej wieży pancernika. Naukowiec postanowił, że wróci tu jeszcze następnego dnia z aparatem acetylenowym, aby zabrać ze sobą pewne części urządzenia. Dla pewności wszystkie interesujące go szczegóły sfotografował dwukrotnie. Zdjęcia wraz z duplikatem sporządzonego na miejscu raportu miały być przewiezione do Londynu pocztą dyplomatyczną. Okazało się jednak, iż wizyta grupy Brytyjczyków na wraku nie uszła uwagi nieznanego obserwatora, który zorientował się również, jaki był jej cel — następnego dnia górna część wieży wraz z urządzeniem radiolokacyjnym „Seetakt” została wysadzona w powietrze. Baindbridge mógł pogratulować sobie decyzji dokładnego obejrzenia i sfotografowania obiektu. Po analizie przywiezionych do Londynu zdjęć i wysłuchaniu raportu Jones przekonał się, iż dotychczas był w błędzie. Niemcy dysponowali środkami radiolokacyjnymi do obserwacji przestrzeni powietrznej, naprowadzania i korygowania ogniem artyleryjskim, lecz pod względem konstrukcyjnym i precyzji działania zdecydowanie ustępowały one, jego zdaniem, podobnym urządzeniom brytyjskim. Na początku stycznia 1940 roku pracująca na kierunku niemieckim sekcja MI-6 zdołała uzyskać drogą tajną serię zdjęć kratownic antenowych zainstalowanych na wierzchołku olbrzymiej wieży obserwacyjnej stojącej w berlińskim ZOO. Fotografie, wykonane teleobiektywem z okien położonej opodal ambasady amerykańskiej, przedstawiały konstrukcję większą i bardziej skomplikowaną, która odpowiadała opisowi zawartemu w raporcie z Oslo. Kolejnym dowodem posiadania przez Niemców radarowych urządzeń naprowadzających były szczątki aparatu odbiorczego znalezionego na pokładzie niemieckiego samolotu rozpoznawczego, zestrzelonego w pobliżu bazy morskiej Scapa Flow. Po drobiazgowym zbadaniu jego właściwości naukowcy brytyjscy doszli do wniosku, że nieprzyjaciel praktycznie zastosował już oryginalny system naprowadzania bombowców nad cel w warunkach ograniczonej widoczności i w nocy. Aby sprawę wyjaśnić do końca, zwiększono liczbę lotów rekonesansowych nad Niemcami, przy czym każdy powracający pilot był obowiązany złożyć obszerny raport ze szczegółowym opisem wysokich wież i anten, które ewentualnie dostrzegł podczas lotu. Budowli takich szukano zwłaszcza wzdłuż wybrzeża Morza Północnego. Cały ten pas nadmorski, mimo poważnego ryzyka, zjeździli także agenci przerzucani z Holandii i Danii. Wież nie znaleziono. Pułkownik Menzis triumfował — i tym razem utarł nosa profesorkowi, jak nazywał Jonesa, wtrącającego się do pracy wywiadowczej, o której nie miał pojęcia. Podobne jak szef SIS stanowisko zajmowała również część członków komitetu. Tymczasem 9 kwietnia 1940 r. Niemcy dokonały agresji na Danię i Norwegię. Dania została zajęta do końca tego samego dnia, a opierającej się Norwegii pospieszył na pomoc korpus ekspedycyjny złożony z sił brytyjskich, francuskich oraz polskiej Samodzielnej Brygady Podhalańskiej. 10 maja wojska hitlerowskie w
sile 135 dywizji, 2.5 tysiąca czołgów i 3 tysięcy samolotów bojowych zaatakowały znienacka neutralną Belgię, Holandię i Luksemburg, by 20 maja znaleźć się nad kanałem La Manche. 4 czerwca nastąpiła dramatyczna ewakuacja sił brytyjskich okrążonych pod Dunkierką. Klęska Francji była już kwestią dni. Teraz wszyscy zadawali sobie pytanie, kiedy nastąpi inwazja na Wyspy Brytyjskie. Profesor Jones, zdając sobie doskonale sprawę, jakie zagrożenie dla Wielkiej Brytanii stanowią wykorzystywane przez Luftwaffe urządzenia radiolokacyjne, wobec ciągłych w tej kwestii rozbieżności w łonie komitetu, zdecydował się na bezprecedensowy krok. Oto złożył na ręce premiera Winstona Churchilla opracowane przez siebie memorandum, w którym przedstawił cały problem i zaprezentował dowody na to, iż Niemcy dysponują radarem. Zwrócił zwłaszcza uwagę na poważne konsekwencje, jakimi grozi dalsze lekceważenie tego faktu przez system obrony przeciwlotniczej Wielkiej Brytanii. Wiedział, że czyniąc ten krok, staje na ścieżce wojennej z nieprzychylną mu grupą pozostałych naukowców i pracowników wywiadu. 21 czerwca 1940 r., gdy jak na złość spóźnił się do pracy, znalazł na biurku notatkę, wzywającą go w trybie natychmiastowym do premiera na Downing Street 10. Na szczęście budynek Ministerstwa Lotnictwa nie jest zbyt odległy od słynnej małej uliczki, gdzie znajduje się siedzibą każdego premiera Wielkiej Brytanii, więc dotarł tam po dziesięciu minutach i po sprawdzeniu dokumentów wprowadzono go do sali konferencyjnej. Za dużym okrągłym stołem siedziała dobrze mu znana grupa naukowców z profesorem Watsonem-Wattem, ministrem lotnictwa i innymi osobistościami. Gdy wszedł Churchill z nieodłącznym cygarem w ustach zwracał się właśnie do profesora Lindermana. — A, witamy — powiedział, gdy naukowiec przeprosił za spóźnienie. — Nie tylko wywołał pan burzę, ale i unika pan stawienia jej czoła. Proponuję, skoro profesor Jones jest już z nami, żeby raz jeszcze przedstawił problem, którego wagę dla bezpieczeństwa Zjednoczonego Królestwa sygnalizował w skierowanej do mnie notatce. Jones skinął głową, sięgnął do teczki i wyjął przygotowane papiery. — Panie premierze, panowie — rozpoczął, rozkładając przed sobą kartki. — W ciągu kilku ostatnich miesięcy zdołaliśmy zebrać wystarczająco przekonujące dowody, że Niemcy hitlerowskie dysponują aparaturą radiolokacyjną, która swoimi właściwościami jest zbliżona do naszego radaru. Jestem przekonany, że w pierwszej kolejności zostanie ona wykorzystana do zdalnego kierowania lotnictwem bombardującym. Wiem ponadto, iż wprowadza się ją także do Kriegsmarine. Wszystko to może zmienić na naszą niekorzyść sytuację w powietrzu i na morzu. Niemcom chodzi o zapewnienie możliwie największej celności bombardowania. Niestety, nie udało się nam rozszyfrować formuły systemu, nie możemy więc tymczasem podjąć kroków zaradczych i zbudować mechanizmu, który mógłby zakłócać działanie tej aparatury. Zarówno w naszej grupie roboczej, jak i w Ministerstwie Lotnictwa, nie wspominając o Secret Service, panuje rozbieżność opinii co do posiadania przez Niemcy tak zaawansowanego systemu. Znany nam wszystkim raport z Oslo został odrzucony jako materiał dezinformacyjny. Obecnie okazało się, iż wiele zawartych w nim wiadomości jest prawdziwych. Teraz ciszę przerwał szef wywiadu Stewart Menzis. — Przecież nie ma możliwości wysłania sygnałów radiowych na tak dużą odległość bez odpowiednich anten. Mimo naszych wysiłków nie wykryliśmy jednak na wybrzeżu niemieckim nadajników umieszczonych podobnie jak nasze radarowe na wysokich wieżach górujących nad otoczeniem. — Ale czy jest to wystarczający dowód na nieistnienie systemu niemieckiego? — wtrącił Churchill. Jones odczekał chwilę i wiedząc, że nikt nie kwapi się do zabrania głosu zdecydował się postawić kropkę nad „i”. — Jestem przekonany — stwierdził — że dalsze lekceważenie tego niebezpieczeństwa może pociągnąć za sobą poważne konsekwencje. Wywiązała się gorąca dyskusja, którą przeciął premier. — Odłóżmy na bok sprawy ambicjonalne. Najistotniejszy jest fakt, iż nie mamy pewnych dowodów na to, że Niemcy dysponują podobnym do naszego systemem radarowym. Całkowicie jednak zgadzam się z profesorem Jonesem, iż zlekceważenie tej sprawy może w konsekwencji doprowadzić nie tylko do olbrzymich strat, ale nawet do klęski. —- Churchill przerwał i przez chwilę ssał cygaro. Wypuściwszy obłoczek dymu, kontynuował. — Wszyscy zdajemy sobie sprawę, iż w najbliższych tygodniach i miesiącach dojdzie przede wszystkim do starć z Niemcami w powietrzu i na morzu. I tu, i tam radar odgrywa istotną rolę. Dlatego też należy uczynić wszystko, aby rozszyfrować system niemiecki i podjąć przeciwdziałanie. Spotkanie na Downing Street stanowiło istotny zwrot w sprawie. Uzgodniono przede wszystkim współpracę konkurujących ze sobą dotychczas wywiadów, morskiego i lotniczego. Prof. Tizard — twórca słynnego komitetu, ustąpił z zajmowanego stanowiska, uważając, że nie może dalej pełnić roli doradcy ministra lotnictwa do spraw radiolokacji. Wtedy właśnie utworzono komitet o bardzo szerokich kompetencjach, który otrzymał poważne dotacje.
Teraz Jones mógł zabrać się do rozszyfrowania systemu niemieckiego. Ponieważ jednak upadek Francji i Holandii spowodował odcięcie wywiadu brytyjskiego od siatki na kontynencie, profesor zmuszony był do prowadzenia działania wyłącznie z terenu Wielkiej Brytanii. W tym samym czasie Niemcy zintensyfikowali naloty na Wyspę i kilka brytyjskich ośrodków radarowych zarejestrowało nie znane dotychczas sygnały, nadawane przez stacje znajdujące się w różnych rejonach francuskiego wybrzeża kanału La Manche. Zastanawiające było to, iż sygnały odbierano wyłącznie podczas nalotów. Wreszcie w początkach lipca jeden z uciekinierów z okupowanej Francji doniósł, iż w pobliżu małego portu Lannion w departamencie Côtes-du-Nord Niemcy zainstalowali kompleks silnych urządzeń nadawczych. Potwierdziła to analiza emitowanych stamtąd sygnałów. W trzy tygodnie po upadku Francji Jones mógł już na mapie północnej Francji dokładnie umiejscowić stacje nadające sygnały systemu nazwanego przez hitlerowców „Knickebein” (Chroma Nóżka). Mieściły się one w Cherbourgu, Calais i Dieppe. Oprócz tych stacji Niemcy na najdalej wybiegającym w kanał La Manche półwyspie Cap Griz Nez, skąd przy dobrej pogodzie dostrzec można było zupełnie wyraźnie brytyjskie wieże radarowe, zainstalowali urządzenia systemu „Seetakt”. Tymczasem III Rzesza przygotowywała się intensywnie do operacji „Lew Morski”. Inwazję na Wyspy miało poprzedzić zdobycie przez Niemców absolutnego panowania w powietrzu i przecięcie morskiej komunikacji Brytyjczyków. Nad pieczołowicie chronioną tajemnicą radaru brytyjskiego zawisło teraz poważne niebezpieczeństwo. W rejonie portu Boulogne w ręce niemieckie dostała się uszkodzona aparatura radarowa (na szczęście był to jakiś prymitywny model), zainstalowana na specjalnie przystosowanym ciągniku samochodowym. Została ona natychmiast przetransportowana do Berlina i poddana drobiazgowej analizie. Generał Wolfgang Martin, który od dwóch lat tropił radar brytyjski, miał teraz przed oczyma — i wbrew głoszonej przez siebie teorii — dowód jego istnienia. Nie był tym faktem bynajmniej zachwycony. Jego uczucia podzielał major Joseph Schmidt z Ministerstwa Lotnictwa Rzeszy oraz admirał Canaris, który opierając się na meldunkach swoich siatek w Wielkiej Brytanii stwierdził w obecności Hitlera, iż Anglicy nie dysponują zaawansowanym technologicznie radarem. Nie należało się zatem dziwić, że raport przygotowany przez grupę specjalistów niemieckich uznał brytyjski system za prymitywny i zdecydowanie ustępujący ich własnemu. Za takie też uznano samoloty Hurricane i Spitfire. Göring z zadowoleniem przeczytał pismo, które potwierdzało głoszone przez niego tezy. Początek Bitwy o Anglię (8 sierpnia 1940 roku) oznaczał także rozpoczęcie kolejnej rundy w pojedynku o radar. Bombowce Luftwaffe ze szczególną zaciekłością atakowały zlokalizowane już brytyjskie stacje, a szczególnie urządzenia na wyspie Wight. Zarówno sama stacja w Ventnor, jak i cała miejscowość została zrównana z ziemią. Uszkodzono także stacje w Dover, Persney i Rye, ale już nazajutrz można było w nich pracować. Radar okazał się wprost bezcenny, pozwalał bowiem na wczesne określanie kursu, pułapu, prędkości i liczebności zbliżającego się nieprzyjaciela, dzięki czemu w porę ogłaszano stan alarmu na własnych lotniskach. Stosownie do skali zagrożenia w osłanianym rejonie poderwane w powietrze dywizjony myśliwskie, otrzymując komendy ze stanowiska dowodzenia, bezbłędnie przechwytywały Niemców z najbardziej dogodnego kierunku, co często przesądzało o wynikach walki. Atakowany z taką dokładnością wróg nie mógł wyjść z podziwu, że rozbici — w jego przekonaniu —- Brytyjczycy wciąż mają nie tylko tyle samolotów, lecz także w każdym prawie spotkaniu wykazują przewagę taktyczną. W kilka dni później Luftwaffe ponownie przeprowadziła serię gwałtownych nalotów na brytyjskie stacje ostrzegania i naprowadzania. Radar okazał się jednak niezawodny — Niemców lokalizowano już nad Kanałem i zanim zdołali dolecieć do celu, na ich karki spływały z góry zwrotne Spitfire'y i Hurricane'y. Rosnące straty, zwłaszcza wśród doświadczonych załóg, spowodowały, że nieprzyjaciel zmuszony był przejść do ataków nocnych, wykorzystując własny system zdalnego kierowania nad cel. Na początku września 1940 r. pracujący pod kierunkiem prof. Jonesa brytyjski naukowiec Robert Cockburn zameldował o rozszyfrowaniu niemieckiego systemu „Knickebein” i opracowaniu metody zakłócania jego pracy. Było to szczególnie ważne, ponieważ nocne bombardowania nasiliły się, przynosząc coraz poważniejsze straty. Cockburn nazwał swój system „aspiryną”, co wiązało się z kryptonimem całej operacji skierowanej przeciw hitlerowskim urządzeniom radiolokacyjnym — „Ból Głowy”. 6 września Jones wraz w grupą wyższych oficerów zasiedli w podlondyńskiej stacji radarowej, aby obserwować działanie „aspiryny”. Była już godzina 22, gdy dyżurny operator zameldował o zbliżaniu się od strony wybrzeża francuskiego zespołu samolotów niemieckich. Przy użyciu aparatury natychmiast ustalono, że grupa bombowców była sterowana z ziemi systemem „Knickebein”. Upłynęły jeszcze dwie minuty i na znak dany przez Cockburna włączono urządzenia zakłócające. Samoloty niemieckie były już nad Anglią, kierowały się najprawdopodobniej na Birmingham. Wszyscy z napięciem oczekiwali na dalszy rozwój wypadków. Grupa jasno świecących punkcików na ekranie monitora urządzenia radarowego przesuwała się
po linii prostej jeszcze przez kilka sekund, by następnie dość gwałtownie skręcić na południowy zachód. Po kilku minutach ponownie wykonała głęboki zwrot, teraz na północ, by po chwili zatoczyć koło i znaleźć się na poprzednim kursie. W ciągu następnych kilku minut cała grupa jeszcze raz zmieniła kierunek stosownie do sygnałów nadawanych przez urządzenie brytyjskie. Wszyscy obecni mogli po chwili obserwować, jak dotychczas zgrupowane jasno świecące punkciki rozsypały się, pokrywając cały ekran. W tym właśnie momencie eskadra niemiecka została zaatakowana przez samoloty RAF. Kilku hitlerowskich lotników z zestrzelonych maszyn w czasie przesłuchania prowadzonego przez oficerów RAF zeznało, że z niezrozumiałych dla nich powodów stracili nagle orientację i krążyli wkoło. Jeden z nich, widocznie już nie wierzący w niezawodność tak zachwalanego przez Göringa tajnego systemu zdalnego kierowania „Knickebein”, opisał jego działanie. Była to pierwsza od wybuchu II wojny światowej bezpośrednia informacja pochodząca z ust niemieckiego lotnika. Zespół naukowców brytyjskich, mimo niewątpliwego sukcesu, zdawał sobie sprawę, iż zdołał zyskać przewagę tylko na pewien czas. Było oczywiste, że Niemcy dowiedzą się o stosowaniu zakłóceń i albo zrezygnują z systemu, albo też odpowiednio go zmodyfikują. Zresztą i teraz nie można było odpocząć, gdyż nasłuch zebrał właśnie materiały świadczące o istnieniu drugiego systemu zdalnego kierowania, stosowanego w Luftwaffe. Aparatura tego systemu pracowała na fali innej długości, miała inną częstotliwość niż „Chroma Nóżka”, a ponadto, o czym świadczyła stale rosnącą precyzja nocnych bombardowań, była skuteczniejsza. Po analizie przebiegu nalotów w ciągu ostatnich dni oraz po porównaniu sygnałów emitowanych w tym czasie przez niemieckie stacje Jones doszedł do wniosku, iż nowy system jest stosowany wyłącznie do kierowania bombardowaniami elitarnej eskadry złożonej z maszyn typu Heinkel He-111. Ustalono nawet jej nazwę: była to Kampfgruppe 100, w której skład wchodzili najlepsi piloci bombowi Luftwaffe. Brytyjczycy zarejestrowali co prawda interesujące ich sygnały, ale okazało się, że nadawano je w coraz to innym pasmie. Rzecz jasna utrudniało to ich uchwycenie i poznanie całego systemu. Aby ustalić lokalizację nadajników, wydzielono specjalną grupę samolotów myśliwskich, które krążyły nad wybrzeżami Francji. Wreszcie po kilku pełnych napięcia nocy na mapie wiszącej w gabinecie prof. Jonesa pojawiły się dwa punkty — jeden tuż koło Cherbourga, drugi na przedmieściach Calais. Działanie systemu wciąż jednak pozostawało zagadką. Raz jeszcze przeanalizowano raport z Oslo oraz wszystkie materiały uzyskane od Platza. Teraz dopiero okazało się, iż na początku Plątz przekazywał materiały prawdziwe i dopiero po pół roku współpracy albo został rozszyfrowany przez Abwehrę i nakłoniony do odgrywania roli podwójnego agenta, albo też sam wystąpił z taką inicjatywą. Otóż w jednym z jego pierwszych meldunków była wzmianka o badaniach nad nowym urządzeniem zdalnego kierowania samolotami, nazywanym „aparatem X”. Tę samą wiadomość zawierał raport z Oslo. Mimo wysiłków strony brytyjskiej „aparat X” wciąż pozostawał zagadką. Aby ją wreszcie rozwikłać, przerzucono do Francji agenta z zadaniem nawiązania współpracy z ukrywającymi się oficerami II Oddziału Wywiadu francuskiego. Chodziło o to, aby wykorzystując swoje stare kontakty dotarli oni do okolic, w których znajdowały się nadajniki. Ponadto myśliwce i brytyjska obrona przeciwlotnicza ze szczególną zaciekłością polowały na samoloty wchodzące w skład Kampfgruppe 100. Niestety, na podstawie wyników badań wraków zestrzelonych maszyn nie udało się odtworzyć aparatury odbiorczej, która była zainstalowana na ich pokładzie. Starania szły w różnych kierunkach — pułkownik Menzis starał się na przykład dotrzeć do berlińskiego rezydenta Gote, po którym przepadł wszelki ślad. Wreszcie za niebagatelną sumę pewien niemiecki oficer ujawnił nazwę zakładów, które produkowały aparaturę nadawcza i odbiorczą określaną przez Niemców kryptonimem. „X”. Były to zakłady Telefunkena. Mimo wielu wysiłków nie udało się jednak znaleźć informatora wśród załogi, zaś kontakt z Platzem nie mógł już wchodzić w grę. Tymczasem analiza wykresów kierunków wiązek fal emitowanych przez „aparat X” i porównanie ich z dyslokacją bombardowanych obiektów podsunęły współpracującemu z grupą naukowców dowódcy skrzydła lotniczego pewien pomysł. Oto doszedł on do wniosku, że tylko długi, najsilniejszy sygnał ze stacji z rejonu Cherbourga, podobnie jak w wypadku „Chromej Nóżki”, był kierowany w miejsce planowanego ataku bombowego. Trzy dodatkowe wiązki sygnałów, które krzyżowały się z pierwszą, były tylko wiązkami pomocniczymi, prawdopodobnie określającymi miejsce bombardowania. Hipotezę tę potwierdziły wyniki badań przeprowadzonych przy użyciu aparatury odbiorczej umieszczonej w samolocie lecącym tuż za eskadrą niemieckich bombowców. W Londynie zaczęto zastanawiać się nad sposobami przeciwdziałania. Rozważano dwie możliwości: zbombardowanie stacji nadawczych lub też wysadzenie desantu komandosów w celu ich zniszczenia. Obydwa rozwiązania miały jednak charakter połowiczny — zniszczona aparatura mogła być przecież natychmiast zastąpiona przez nową.
Zagadkę „aparatu X” pomógł rozwiązać przypadek. W końcu września jeden z niemieckich Heinkli, poważnie uszkodzony przez brytyjską artylerię przeciwlotniczą, stracił orientację nad południową Anglią. Zdecydowano wówczas, iż stacja radiolokacyjna działająca w pobliżu Dorset, pracując na rozpoznanych długościach fal, spróbuje sprowadzić go na ziemię. Noc była wyjątkowo ciemna i deszczowa, tak że hitlerowski pilot nie mógł zorientować się w terenie. Wyliczono, że paliwa starczy mu jeszcze na około dziesięć minut i dlatego też skierowano go głębokim łukiem ponad morzem ponownie w stronę lądu. Wszystkie baterie przeciwlotnicze na trasie jego przelotu uprzedzono, by nie otwierały ognia. W ten sposób pilot, widząc wybrzeże, był przekonany, iż dotarł do Francji. Nie mając już paliwa usiłował wylądować na plaży Chesil Beach, ale w ciemnościach źle ocenił odległość i Heinkel uderzył w wydmę. Z pięcioosobowej załogi zginęła jedna osoba, zaś dwie odniosły rany. W ręce Brytyjczyków dostał się sprawny aparat odbiorczy „X”, który, jak się okazało, Niemcy nazwali „Wotan-1”. Pracował on na ośmiu automatycznie zmienianych pasmach. Duże zaskoczenie dla grupy prof. Jonesa stanowiła wybita na urządzeniu data produkcji — 1938 rok. Świadczyło to, że Niemcy byli daleko bardziej zaawansowani w badaniach nad radarem, niż wydawało się wywiadowi brytyjskiemu. Teraz najważniejsze było możliwie szybkie wyjaśnienie zasad działania urządzeń radiolokacyjnych typu „Wotan-1”, stosowanych aktualnie przez stronę niemiecką. Profesor Jones zwołał kolejne posiedzenie zajmującego się tymi sprawami komitetu, zapraszając nań także dowódców kilku dywizjonów. Gdy wszyscy już zajęli swoje miejsca, przywitał zebranych, a następnie poprosił fizyka Cockburna o zaprezentowanie wyników żmudnych prac nad rozszyfrowaniem nowego niemieckiego systemu naprowadzania samolotów. Młody naukowiec był nieco speszony audytorium, w którym znalazł się minister lotnictwa i grupa wysokich oficerów Royal Air Force, ale już po kilku pierwszych zdaniach udało mu się odzyskać spokój. — Ustaliliśmy — zaczął — że nowy system niemiecki jest daleko bardziej złożony niż znana już nam „Chroma Nóżka”. Nadajnik w rejonie Cherbourga emituje ciągły sygnał biegnący w linii prostej do założonego celu. Następnie nadajnik zlokalizowany w Calais emituje trzy różniące się od siebie sygnały, które przecinają pierwszą wiązkę. Jak wynika ze zdobytego dziennika pokładowego, częstotliwość poszczególnych sygnałów jest zmieniana co pewien czas, tak aby utrudnić nam ich zakłócanie. Sygnał długi jest silny i ciągły, po jego natężeniu pilot orientuje się, czy leci właściwym kursem. Pierwszy nadawany z Calais sygnał, określany kryptonimem „Ren”, załoga bombowca odbiera na cztery minuty przed dolotem nad cel. Wówczas nawigator naciska pierwszy guzik mechanizmu zwalniającego ładunek. Po przeleceniu około trzech mil załoga odbiera drugi sygnał, umownie nazwany „Łaba”, który powoduje naciśnięcie drugiego guzika, uruchamiającego zegarowy system wyrzutni. Trzeci sygnał, „Wezera”, oznacza, że za pięć sekund samolot znajdzie się dokładnie nad celem. Rola nawigatora ogranicza się wtedy do sprawdzenia samoczynnego otwarcia luku bombowego bądź, w razie ewentualnej awarii, do ręcznego naciśnięcia spustu. Wszyscy słuchali w skupieniu. Dopiero teraz zrozumieli, dlaczego niemieckie nocne bombardowania mimo panujących niekiedy nieprzeniknionych ciemności były tak precyzyjne. W pewnym momencie o głos poprosił group captain Moore. — Czy w tej sytuacji — spytał — nie wystarczy zagłuszenie pierwszego długiego sygnału? Przecież to dezorientuje samoloty przeciwnika. Z kolei dowódca dywizjonu z 11 Grupy Myśliwskiej zastanawiał się, czy nie będzie bardziej skuteczne zagłuszenie dwóch krótkich krzyżujących się sygnałów, co nastąpi już przed samym celem, wydłuży drogę bojową i w konsekwencji spowoduje zrzut ładunku za nim, nie wyrządzając żadnych znaczących strat. Spotkanie zakończył prof. Jones stwierdzając, iż zespół będzie próbował obu zaproponowanych sposobów dezorientacji, licząc przy tym na współpracę ze strony dowództwa dywizjonów i obrony przeciwlotniczej. Nie od razu jednak wykorzystali praktycznie Brytyjczycy wszystkie informacje o zamierzeniach i środkach, jakimi dysponował przeciwnik. Przykładem może tu być choćby bestialskie zbombardowanie przez Luftwaffe centrum Coventry. Naczelne Dowództwo Brytyjskie, które dzięki wywiadowi polskiemu znało tajemnicę niemieckiej maszyny szyfrowej Enigma, orientowało się doskonale w zamierzeniach przeciwnika. Jednak gdy do Churchilla dotarł przechwycony rozkaz niemiecki o zmasowanym ataku na Coventry, nie zdecydował się on na ewakuację ludności cywilnej. Obawiał się, że gdyby ten fakt dotarł do wiadomości Niemców, mógłby naprowadzić ich na ślad bezcennego dla Wielkiej Brytanii źródła informacji. Poprzestano zatem na wzmocnieniu baterii przeciwlotniczych oraz skierowaniu do miasta dodatkowych oddziałów straży pożarnej wierząc, iż decydującą rolę odegra tu opracowany przed kilkoma dniami system zakłócania sygnałów naprowadzających na cel niemieckie bombowce. Niestety, okazało się, iż Anglicy popełnili błąd: emitowali sygnały zagłuszające i powodujące zakłócenia na niewłaściwej długości fal. Coventry zostało barbarzyńsko
zbombardowane. Następnej nocy, gdy obiektem ataku było Birmingham, skorygowano tę tragiczną w następstwach pomyłkę i bombowce niemieckie zrzuciły cały ładunek na podmiejskie błonia. Do końca 1940 r. Anglikom udało się zrobić sporo zamieszania w systemie zdalnego kierowania bombowcami Luftwaffe, ale już w styczniu 1941 r. Niemcy doszli do wniosku, że system „Wotan-1”, który uważali za niemożliwy do rozszyfrowania, musiał zostać złamany przez przeciwnika i wprowadzili jego kolejną wersję — „Wotan-2”. I znów przez pewien okres Anglicy byli bezradni — stosowane przez nich metody zakłóceń nie dawały oczekiwanych rezultatów. W rozwiązaniu kolejnej zagadki pomogło brytyjskim naukowcom zestrzelenie niemieckiego bombowca, z którego szczątków wydobyto w dobrym stanie nowe urządzenia radiolokacyjne. Był tam elektroniczny analizator, który odbierając sygnały emitowane z ziemi wysyłał ich część — po przetworzeniu i wzmocnieniu — z powrotem do nadajnika. W ten sposób samolot był naprowadzany nad cel, a ponadto stacja nadawcza mogła śledzić jego lot. Zwolnienie ładunku bombowego następowało na sygnał nadany ze stacji prowadzącej samolot. Była to więc udoskonalona, bardziej precyzyjna metoda. Tym razem opracowanie systemu zakłóceń okazało się trudniejsze niż poprzednio. Dopiero w końcu kwietnia 1941 r. zbudowano w Wielkiej Brytanii dwa zestawy nadajników typu „Wotan-2”. Pierwszy został zainstalowany w Highgate w północnej części Londynu, drugi na Beacon Hill koło Salisbury. Załogi tych dwu stacji stanowili najlepsi operatorzy aparatury radiolokacyjnej. Przyszedł wreszcie dzień, kiedy Brytyjczycy mogli wypróbować „Domino” — system dezorientacji posługującego się urządzeniami „Wotan-2” przeciwnika. Ponieważ padał deszcz, należało się spodziewać, iż jednostki Luftwaffe stacjonujące po drugiej stronie kanału La Manche przygotowują się do lotu nad Anglię. Rzeczywiście o 23.15 monitory radaru uchwyciły dużą eskadrę samolotów na wysokości Hawru. Już po paru minutach można było się zorientować, iż ich celem jest Londyn. Po sygnałach alarmowych, przekazanych na lotniska osłonowe, postawiono załogi nocnych myśliwców w stan gotowości. Ogłoszono alarm dla obrony przeciwlotniczej na trasie przelotu i samego miasta. Analiza sygnałów emitowanych przez niemieckie stacje potwierdziła, iż była to eskadra bombowców Heinkel He-111 prowadzonych nad cel według nowego systemu „Wotan-2”. Teraz przystąpili do działania specjaliści brytyjscy. Hans Suchert, pilot maszyny opatrzonej numerem 122, uważnie śledził fosforyzujące wskazówki urządzeń pokładowych. W słuchawkach przez cały czas słyszał monotonny, przedzielony jednosekundowymi przerwami sygnał, nadawany ze stacji znajdującej się po drugiej stronie Kanału. W pewnym momencie w dole wykwitły kolorowe koraliki — to strzelały angielskie baterie przeciwlotnicze. Kiedy zza chmur wyjrzał księżyc, Suchert zdołał dojrzeć w dole rozsrebrzoną jego światłem wstążkę Tamizy. Oznaczało to, że byli tuż przed celem. Drugi pilot i dwaj strzelcy pokładowi pilnie wypatrywali, czy nie zbliżają się nocne myśliwce brytyjskie. Nagle jednostajny dźwięk sygnału umilkł —- przez chwilę w słuchawkach panowała cisza. Suchert sięgnął jedną ręką gałki aparatu. Czyżby awaria? Pomyślał. Po dłuższej chwili sygnał powrócił. Pilot odetchnął z ulgą, podobnie zresztą jak i jego koledzy w innych maszynach. Suchertowi wydawało się, że byli już nad celem, ale czekał na sygnał z ziemi. Eskadra leciała nadal na północ. Obserwator, który miał uruchomić dźwignię bombową, nerwowo wycierał spocone ręce. Wreszcie przyszedł sygnał. Cała załoga odetchnęła, a po chwili dwie tony bomb opuściły pękaty brzuch samolotu. Maszyny wykonywały właśnie łagodny zakręt w prawo, gdy ziemia rozjaśniła się pióropuszami wybuchów. Teraz zgodnie z sygnałem samoloty przechyliły się na prawe skrzydło i zmienił kurs na południowy, zmierzając do baz po drugiej stronie Kanału. Suchert głośno przełknął ślinę. — Połowa zadania wykonana, żeby tylko ci Anglicy nie wymyślili czegoś niespodziewanego! Nagle drugi pilot krzyknął ostrzegawczo, ale było już za późno — samolot z całym impetem uderzył o linę balonu zaporowego. Kiedy w niemieckiej bazie zdalnego kierowania w Cherbourgu kierujący całą operacją oficer bezskutecznie starał się nawiązać łączność z eskadrą, która nagle zniknęła z pola widzenia radaru, po drugiej stronie Kanału Cockburn wraz z grupą oficerów analizował przebieg udanego eksperymentu. Oto nadawany z prowadzącej stacji niemieckiej sygnał został zagłuszony. Następnie przemówiła brytyjska stacja w Highgate w Londynie. W ten sposób eskadra została skierowana nad tereny nie zamieszkane, którym niewiele szkody zrobiło bombardowanie. W drodze powrotnej udało się skierować hitlerowskie samoloty na otoczone silnymi bateriami przeciwlotniczymi balony zaporowe. Niemcy ponieśli tej nocy poważne straty i na kilka dni przerwali bombardowania. Operacja „Domino” została z powodzeniem powtórzona 3 maja 1941 roku. W dwa tygodnie później, kiedy Luftwaffe zmieniła system naprowadzania swoich maszyn na cel, zespół profesora Jonesa, dysponując tabelą stosowanych przez przeciwnika częstotliwości, zastosował kolejny trick: na przerywany sygnał,
emitowany przez stację niemiecką, nakładano silniejszy ciągły, który deformował echo, uniemożliwiając tym samym prowadzenie samolotu. W obliczu tak zdecydowanej kontrakcji ze strony nieprzyjaciela Niemcy nie pozostawali bezczynni. We wrześniu 1940 r. pod osobistym nadzorem generała Martina zaczęto instalować w okolicy Calais nowe urządzenia dostarczone przed kilkoma dniami z Berlina. Na skrzyniach obok czerwonego napisu: „ostrożnie, nie rzucać”, biegł drugi: „Telefunken”. Pozyskany do współpracy oficer niemiecki odnotował to wszystko w pamięci i następnego dnia wieczorem wpadł na kolację do restauracji „Pod rumianą Margolą”. Gdy opuszczał lokal po dwóch godzinach, z przyjemnością poklepał wypukłą kieszeń płaszcza, z której niewidzialna ręka wyjęła meldunek, wkładając w zamian starannie opakowane banknoty. W kilka dni po dotarciu do Londynu owej informacji załogi brytyjskich stacji radarowych odnotowały poważne zakłócenia pracy obsługiwanych przez siebie urządzeń — to zaczęła działać nowa niemiecka aparatura zainstalowana koło Calais. 11 września 1940 r., gdy na Londyn ruszyły zmasowane formacje bombowców, stacja w Calais próbowała zdezorganizować pracę ośrodków radarowych w Dover, Rye i Canewdon. Sygnały wysyłane przez niemieckie urządzenia nadawcze były jednak zbyt słabe, tak że radar angielski mimo pewnych zakłóceń mógł spełnić swoje zadanie. Kiedy hitlerowcy po pewnym czasie zwiększyli moc urządzeń, Anglicy odpowiedzieli zmianą długości fal. Fakt, iż Niemcy prowadzili wojnę radarową z dużą zaciętością, był dla Brytyjczyków najlepszym bodźcem do nieprzerwanego doskonalenia i ciągłej miniaturyzacji aparatury. W lipcu 1941 r. niemieccy obserwatorzy zameldowali o zniknięciu widocznych dotąd na horyzoncie wysokich wież na skałach Dover, ale nie mogli wiedzieć, iż zastąpiono je nową aparaturą pracującą na fali 9,1 m. Zasięg urządzeń wynosił 45 mil morskich, co pozwalało na obserwację jednostek Kriegsmarine w porcie Boulogne i na wodach Kanału. Należy bowiem podkreślić, iż brytyjsko-niemieckie zmagania w dziedzinie radiolokacji nie ograniczyły się bynajmniej do wojny powietrznej — obie strony stosowały radar także na morzu, przy czym o ile Wielka Brytania górowała w wykorzystaniu radaru w wojnie powietrznej, to aparatura zainstalowana na pokładach hitlerowskich okrętów była zdecydowanie lepsza. O tym, że Kriegsmarine dysponowała urządzeniami radarowymi o większym zasięgu, przekonała się choćby załoga angielskiego krążownika „Naiad”, który 28 stycznia 1941 r. bez powodzenia ścigał przedzierające się na Atlantyk hitlerowskie pancerniki „Gneisenau” i „Scharnhorst”. 24 maja 1941 r. doszło do bitwy morskiej pomiędzy grupą okrętów brytyjskich, w skład której wchodził ciężki pancernik „Hood”, krążownik „Suffolk” i pancernik „Prince of Wales”, a hitlerowskim pancernikiem „Bismarck” i ciężkim krążownikiem „Prinz Eugen”. Obydwa kolosy niemieckie usiłowały wyjść na Atlantyk, ale zostały dostrzeżone przez „Suffolk”, któremu pospieszyły na pomoc okręty będące chlubą Royal Navy. Niestety, już druga salwa „Bismarcka” wyeliminowała „Hooda” z walki. Pancernik szybko zatonął, z 1119 osób załogi uratowały się zaledwie 3. Przyczyną tragicznej klęski Brytyjczyków był fakt, iż morski radar niemiecki miał zasięg 25 km, zaś brytyjski o trzy kilometry mniejszy. O tym, że nie sposób prowadzić działań na morzu bez radaru, mogli przekonać się Włosi, którzy w czasie bitwy pod Matapan 28 marca 1941 r. stracili na Morzu Śródziemnym trzy krążowniki „Pola”, „Zara” i „Fiume”, mimo absolutnych ciemności ostrzelane skutecznie przez Brytyjczyków. Podobnych wniosków dostarczyło zatopienie dużo później hitlerowskiego pancernika „Scharnhorst”, który straciwszy radar już po pierwszej salwie okrętów Royal Navy zmienił się w naturalnej wielkości tarczę artyleryjską. Wszystkie te wydarzenia stały się dla obu walczących stron impulsem do wzmożenia wysiłków nad dalszym doskonaleniem urządzeń radiolokacyjnych. Zespół profesora Watsona-Watta zdawał sobie sprawę, że musi nie tylko nadrobić dystans dzielący go od Niemców, ale niezależnie od kosztów i środków — wyprzedzić ich. Co prawda po napaści na Związek Radziecki hitlerowcy zrezygnowali z planów inwazji na Wyspy Brytyjskie, ale sytuacja militarna Zjednoczonego Królestwa, szczególnie na morzu, była bardzo trudna. „Wilcze stada” hitlerowskich U-bootów czyniły zastraszające spustoszenie wśród konwojów morskich z tak bardzo potrzebnymi walczącej Anglii dostawami. Wprowadzenie do wyposażenia lotnictwa morskiego oraz statków eskortujących konwoje aparatury ASV * oraz wypracowanie systemu współdziałania sił morskich z powietrznymi przyniosło co prawda okresową poprawę, ale już po kilku miesiącach straty Royal Navy zaczęły rosnąć. Uczeni brytyjscy zadawali sobie pytanie, czy Niemcy nie zdołali opracować systemu zakłócania pracy aparatu ASV, ale dopiero przyszłość miała przynieść na nie odpowiedź. * Powietrzny system wykrywania statków powierzchniowych.
TRUDNA ROZMOWA Dzień 21 stycznia 1942 r. był słoneczny. Komandor Louis Mountbatten, od kilku tygodni szef Operacji Kombinowanych, stał przy oknie patrząc na okryty szronem James Park. Nad Londynem panowała rzadka teraz chwila spokoju — widoczność była zbyt dobra, aby Luftwaffe zaryzykowała nalot. Za kilkanaście minut czekała go niełatwa rozmowa. Rzucił jeszcze jedno spojrzenie na drzewa i podszedł do biurka, na którym leżały rozłożone papiery. Po kilku minutach ciszę, jaka panowała w pokoju, zakłócił dzwonek telefonu — to adiutant meldował o przybyciu gości. — Prosić — rzucił krótko. Po chwili witał przybyłych: admirała Pounda odpowiedzialnego za Royal Navy, szefa Royal Air Force marszałka Portala i szefa sił lądowych generała sir Alan Brooke'a. Spotkanie otworzył gospodarz: — Mimo iż jestem najmłodszy stopniem i stażem, pozwoliłem sobie zaproponować spotkanie u mnie, gdyż wszyscy panowie uznali to za najwygodniejsze rozwiązanie. Po naradzie z premierem Churchillem pragnę przedstawić i szerzej uzasadnić projekt, który sygnalizowałem w notatce. Jeśli panowie nie mają nic przeciwko temu, przystąpię do rzeczy — tu przerwał i pytająco spojrzał na przybyłych. Kiedy marszałek Portal potakująco kiwnął głową, Mountbatten wstał od stołu i podszedł do wiszącej dużej mapy. — Wszyscy tutaj obecni — rozpoczął — w pełni zdajemy sobie sprawę z powagi sytuacji na frontach. Wojska radzieckie w wyniku ofensywy rozpoczętej na początku grudnia czterdziestego pierwszego roku odepchnęły Wehrmacht od Moskwy, ale, jak wiemy, Niemcy przygotowują się do nowego natarcia. Japończycy wciąż posuwają się na Malajach; nie jesteśmy w stanie ich zatrzymać. Straciliśmy sporo nowoczesnych okrętów wojennych, w tym ostatnio w wyniku operacji włoskiego zespołu ludzi-żab w Aleksandrii. Na sile przybrały ataki na Maltę i praktycznie nie jesteśmy w stanie przerwać płynącego przez Morze Śródziemne potoku uzbrojenia i posiłków dla Afrika-Korps w Libii. Jakie to może zrodzić konsekwencje, wiemy dobrze. — Za chwilę, popatrzywszy po twarzach obecnych, kontynuował: — Niemiecka ofensywa podwodna powoduje olbrzymie straty i wydatnie uszczupla dostawy tak potrzebnego nam uzbrojenia, amunicji, surowców i żywności. W czterdziestym pierwszym roku w wyniku ataków U- bootów straciliśmy półtora miliona BRT, niszcząc zaledwie dwadzieścia jeden niemieckich okrętów podwodnych. Dane za trzy tygodnie stycznia tego roku nie wykazują bynajmniej tendencji spadkowej, jeśli chodzi o nasze straty. Admirał Pound zerknął do trzymanego przed sobą notesu i z ponurym wyrazem twarzy pokiwał głową. — W porównaniu z ostatnim półroczem — w dalszym ciągu mówił Mountbatten — zdecydowanie wzrosła efektywność niemieckiej obrony przeciwlotniczej. Wskazuje na to wciąż rosnąca liczba zestrzelonych nad Rzeszą bombowców brytyjskich. Marszałek Portal chrząknął i wtrącił: — Zgoda, nasze straty rosną, ale z kolei bombardowania osłabiają militarny i gospodarczy potencjał Niemiec. — Tak, naturalnie — przytaknął gospodarz — ale dzieje się to chyba zbyt wysokim kosztem. Moim zdaniem najistotniejszą przyczyną naszych niepowodzeń w wojnie morskiej i powietrznej jest to, iż Niemcy dysponują nowoczesnym radarem, który pod pewnymi względami przewyższa nasz. Czas jest zbyt cenny, by biernie czekać na rozwiązanie tej zagadki przez dobrze nam znany zespół profesora Watsona-Watta i Jonesa. Naukowy Komitet Doradczy Premiera uważa, że najlepiej byłoby zdobyć oryginalny egzemplarz niemieckiego urządzenia. — Komandor przerwał na chwilę i podszedł do biurka, z którego wziął kijek. — Z tych właśnie względów, które wymieniłem przed chwilą, proponuję przeprowadzenie desantu grupy spadochroniarzy koło Hawru w celu zdobycia egzemplarza niemieckiego urządzenia radarowego typu „Würtzburg”. Na chwilę zapadła cisza. Pierwszy odezwał się admirał Pound: — Royal Navy nie dysponuje obecnie siłami, przy użyciu których można by przeprowadzić taką akcję. Ponadto musimy pamiętać, iż cały ten rejon jest wprost zapchany Niemcami. Czy tajemnicy tej nie mógłby wyjaśnić na przykład wywiad sił lotniczych? — zwrócił się do marszałka Portala. Szef sztabu Air Force poczuł się dotknięty tym pytaniem. — W moim przekonaniu sam pomysł jest ciekawy i warto się nad nim zastanowić. Co do naszego wywiadu, to pragnę przypomnieć, iż właśnie rozpoznanie lotnicze zlokalizowało wiele niemieckich stacji radarowych, w tym również i tę w Bruneval. Mountbatten obawiając się, iż za chwilę dojdzie do ostrzejszych docinków, rzekł: — Już od dłuższego czasu Secret Service czyni wysiłki w celu zgłębienia tajemnicy konstrukcji niemieckiego radaru typu „Würtzburg”. Niestety, bez większych efektów. Poza tym nie możemy dłużej czekać i liczyć na los szczęścia, zaś Bruneval w porównaniu z innymi stacjami radarowymi wydaje się być
najbardziej dogodnym miejscem ataku. Generał Brooke, który zawszę starał się chłodno rozważyć wszelkie za i przeciw, ssąc przygasłą fajkę powiedział: — Wydaje się, że utrata tak znakomitego okrętu jak „Hood” najlepiej dowodzi, iż niemieckiego radaru morskiego nie można lekceważyć. Ponadto, w razie powodzenia, proponowana operacja nie tylko pomoże wyjaśnić nam tę istotną tajemnicę, ale też będzie miała duży wydźwięk propagandowy. Pokażemy społeczeństwu brytyjskiemu i przede wszystkim armii, iż jesteśmy zdolni do zadawania szybkich i bolesnych ciosów. Zgadzam się z komandorem Mountbattenem, iż wynik operacji będzie zależał od ścisłego współdziałania wszystkich trzech rodzajów sił zbrojnych, które, jak rozumiem, wezmą w niej udział. Admirał Pound dał się w końcu przekonać, iż rajd nie jest nierozważnym przedsięwzięciem, które pociągnie za sobą tylko straty. — Brakuje nam jeszcze —- zwrócił się do Mountbattena — wyjaśnienia, dlaczego wybór padł na Bruneval. Szef Operacji Kombinowanych raz jeszcze podszedł do mapy. — Bruneval to mała osada tuż nad brzegiem morskim w pobliżu Hawru i ujścia Sekwany. Na szczycie wysokiego wzgórza, które góruje nad okolicą, ulokowany jest radar typu „Würtzburg”, zaś nieco dalej aparatura typu „Freya”. Jak wynika ze zdjęć, w wysokim i skalistym brzegu, niedostępnym od strony morza, na odcinku ponad dziesięciu kilometrów znajduje się opadający ku wodzie zamknięty kamienistą plażą wąwóz. Może on stanowić drogę odwrotu. Ponadto, co bardzo istotne, niemiecki garnizon w Bruneval nie jest zbyt liczny. Widać hitlerowcy czują się tam bezpiecznie. Jeszcze tego samego dnia premier Churchill dowiedział się o tym, że po dyskusji uczestnicy spotkania zaakceptowali koncepcję Mountbattena. Ustalono, że operacji dokona grupa skoczków spadochronowych, którzy następnie wycofają się drogą morską. Druga koncepcja, zakładająca atak od strony morza, została odrzucona jako nie rokująca zbyt dużych szans powodzenia. Do przeprowadzenia akcji postanowiono wykorzystać jeden z oddziałów niedawno sformowanych sił spadochronowych. Generał Browning, dowódca 1 dywizji spadochronowej, bez chwili zastanowienia wybrał kompanię „C”, zwaną Jocks, składającą się prawie wyłącznie z twardych, zahartowanych podczas kampanii we Francji Szkotów. Na czele kompanii stał major John Frost, który wraz z zastępcą kapitanem Rossem został wtajemniczony w cel operacji. Jak podkreślił w rozmowie z majorem Frostem Mountbatten, wypad będzie można uznać za udany, jeśli do Anglii zostanie dostarczone zdjęcie i w miarę możliwości najważniejsza część aparatu. WYPRAWA NAD MORZE Od podjęcia decyzji wypadu na Bruneval do jej realizacji pozostawało niewiele czasu — zaledwie miesiąc. Przygotowania postanowiono rozpocząć od zrobienia możliwie dokładnych fotografii miejsca i okolicy ataktu. Zadanie to powierzono jednemu z najlepszych pilotów Wydziatu Rozpoznawczego RAF, kapitanowi Tony Hillowi. Jednocześnie, aby nie wywołać u Niemców wrażenia, że Brytyjczycy wykazują nadmierne zainteresowanie tym właśnie rejonem, przeprowadzono loty zwiadowcze nad szeregiem innych miejscowości w rejonie kanału La Manche, gdzie znajdowały się instalacje radarowe czy inne urządzenia wojskowe. W czasie jednego z lotów nad Bruneval Hill dokonał karkołomnego wyczynu: zniżył się do pułapu 50 metrów i przeleciał nad stanowiskiem radarowym, ostrzeliwując je z broni pokładowej. W ten sposób zdołał zrobić serię dokładnych i wyraźnych zdjęć. Dzięki temu zorientowano się, iż wejście do wąwozu od strony morza zamknięte jest dwoma bunkrami, o których nikt uprzednio nie wspominał. Nie wszystko jednak można było wypatrzyć z powietrzam, dlatego komandor Mountbatten zdecydował się na sięgnięcie do innych źródeł informacji. 24 stycznia i942 r. radiotelegrafista „Bob” odebrał w Paryżu dwa długie meldunki z Londynu. Złożył i ukrył aparat w skrytce i po godzinnej jeździe metrem (z dwoma przesiadkami) zapukał w umówiony sposób do drzwi mieszkania przy Avenue de la Motte-Picquet. Przed wejściem na klatkę schodową zadarł wysoko głowę i sprawdził, czy w oknie na czwartym piętrze stoi doniczka z kwiatem. Mieszkanie, do którego zmierzał, zajmował Gilbert Renault, znany w Londynie pod pseudonimem „Remy”. Był on szefem operującej na terenie okupowanej części Francji siatki wywiadowczej. W depeszy z Londynu polecono zebranie w możliwie krótkim czasie wyczerpujących informacji o siłach i rozlokowaniu niemieckich oddziałów w rejonie Bruneval, ze zwróceniem szczególnej uwagi na samotny dom i farmę La Presbytère, które znajdowały się w bezpośrednim sąsiedztwie stacji radarowej. Znalazły się w niej ponadto szczegółowe pytania, a także zakodowane nazwy samej miejscowości oraz
różnych jej części, co miało na celu zmniejszenie niebezpieczeństwa rozszyfrowania misji przez Niemców w przypadku przechwycenia meldunku i złamania kodu. „Remy”, któremu Londyn zabronił przeprowadzenia osobiście rekonesansu, powierzył to zadanie swojemu zastępcy, byłemu oficerowi lotnictwa francuskiego, Rogerowi Dumont, używającemu pseudonimu „Paul”. Już następnego ranka wyruszył on do Hawru. Z dwu ludzi, na których mógł tu liczyć, „Paul” wybrał Charlesa Chauveau. Był to właściciel małej firmy dostawczej, który otrzymywał od Niemców talony na benzynę, a, co najważniejsze, bez narażania się władzom okupacyjnym mógł swobodnie poruszać się po dowolnym terenie. „Paul” uzgodnił z Charlesem, że w razie zatrzymania ich przez posterunek niemiecki uzasadni swój przyjazd w te okolice poszukiwaniem dostawców jabłek dla firmy paryskiej. Wyglądało to dość prawdopodobnie i Charles kiwnięciem głowy dał znać, iż akceptuje ten projekt. Ze względu na zbliżającą się godzinę policyjną do Bruneval wyruszyli nazajutrz rano. Skoro tylko znaleźli się w dolinie zwanej Val aux Chats, Charles zwolnił tak, że mogli bez przeszkód prowadzić obserwację. Na godzinę przed odjazdem „Paula” z Paryża „Remy” otrzymał z Londynu polecenie połączenia rozpoznania siły oddziałów niemieckich w rejonie Bruneval ze sporządzeniem możliwie wnikliwej charakterystyki terenu. Dla tak doświadczonego oficera jak „Paul” było jasne, że Brytyjczycy planują tu przeprowadzenie jakiegoś wypadu dywersyjnego przy użyciu sił powietrznych lub morskich. „Paul” lustrował zatem wzrokiem wzgórza o płaskich grzbietach, pokryte gdzieniegdzie małymi kępkami krzaków. Na jego prośbę Charles zatrzymał samochód pozorując naprawę silnika. W uszach paryżanina przez cały czas brzmiało polecenie, które otrzymał od „Remy'ego” — pod żadnym pozorem nie pozwól, aby Niemcy odnieśli wrażenie, iż celem twojej wizyty w Bruneval jest prowadzenie rozpoznania. „Paul” szybko przeciął szosę i z pewnym wysiłkiem zaczął wspinać się po ośnieżonym stoku. Tak obfitych opadów śniegu nie pamiętano w tym rejonie od ponad osiemdziesięciu lat. Ze szczytu otwierał się widok na duży płaskowyż poprzecinany fałdami terenu, który na horyzoncie zlewał się ze stalowoszarym Atlantykiem. Patrząc na unoszące się dymy „Paul” doszedł do wniosku, iż Bruneval leży o niecałe trzy kilometry od miejsca, w którym on się znajdował. Nad niewidoczną osadą dominowało spore wzniesienie, zaś na jego szczycie wyraźnie rysowały się kontury dużego budynku. Po chwili, zacierając za sobą ślady, „Paul” znalazł się na dole. Zaraz ruszyli dalej. Mniej więcej po kwadransie jazdy krętym wąwozem znaleźli się na miejscu. Jedno jest pewne — pomyślał „Paul” — taki wąwóz łatwo zablokować i uniemożliwić przedarcie się przezeń nawet wielokrotnie silniejszemu przeciwnikowi. Bruneval było małą osadą z kościołem, hotelem i dwoma restauracyjkami przy małym rynku. Przed wojną ze względu na malownicze wzgórza i niezłą plażę cieszyło się powodzeniem jako miejscowość wypoczynkowa. Teraz było tu pustawo, jeśli nie liczyć kręcących się Niemców. Z każdego miejsca w miasteczku było wyraźnie widać dominującą sylwetkę wzgórza. Po krótkim spacerze po mieście powrócili do restauracji i tu przy barze spotkali Marcela, starego znajomego Rogera. Kiedy wyjaśnili, iż przyjechali tu porozumieć się z właścicielem farmy La Presbytère w sprawie dostaw owoców, roześmiał się. — Zrobiliście całkiem niepotrzebnie taki kawał drogi — rzekł. — Właściciela nie ma od chwili wkroczenia Niemców. Boche wysiedlili go wraz z całą rodziną, podobnie jak właściciela „Zamku”. To ta willa stojąca na wzgórzu — wyjaśnił. Obydwu przybyszom było to na rękę, ale udali poważnie zmartwionych. Na szczęście w pobliżu nie było żadnej innej większej farmy i nie musieli się tam udawać dla podtrzymania legendy. Znajomy wiedział sporo o stacjonujących w okolicy jednostkach niemieckich. Poinformował ich, że farma została zamieniona na koszary dla kompanii piechoty. W hotelu „Beauminet” mieszkali oficerowie, zaś druga jednostka, licząca więcej niż pluton, zajmowała kilka domów tuż u wylotu wąwozu na brzeg morski. Wąwóz zamknięto pasmem zasieków z drutu kolczastego oraz dwoma bunkrami, tak że mieszkańcy osady nie mieli dostępu do morza. Nawet wysoki, skalisty brzeg, z którego zejść nad morze mógłby tylko alpinista, patrolowała w dzień i w nocy niemiecka jednostka stacjonująca o kilometr od Bruneval. Po kilku kolejkach calvadosu Marcel dorzucił szeptem, że na wzgórzu muszą być jakieś tajne urządzenia. Ludność miejscowa nie ma tam prawa wstępu, a ponadto od kilku tygodni Niemcy stale podwożą tam działa przeciwlotnicze. — Ciągle jeszcze łowisz ryby? — spytał w pewnej chwili Roger. Marcel ze zdziwieniem podniósł wysoko brwi. — Skądże. Niemcy zabronili, a poza tym cała plaża jest zaminowana. Była to ważna informacja i „Paul” postanowił ją sprawdzić. Po jeszcze jednej kolejce „calva” Marcel zgodził się na spacer nad morze. Uwierzył, że „Paul” jest po raz pierwszy na wybrzeżu. Gdy tylko wyszli przed restaurację, zatrzymał ich patrol niemiecki. Gruby sierżant metodycznie sprawdził ich karty
tożsamości, prawo jazdy i rejestrację wozu. „Paul” był trochę niespokojny, choć jego dokumenty podrabiał jeden z najlepszych „fachowców”. Niemiec wypytywał ich łamaną francuszczyzną o cel przyjazdu i dopiero kiedy Marcel wyjaśnił mu, iż są to jego starzy znajomi, złagodniał, co jednak nie przeszkodziło mu zapisać wszystkich danych w notatniku. Po kilkunastu minutach „Paul”, Roger i Marcel znaleźli się na końcu wąwozu. Biegły tu kozły z drutu kolczastego, na których wisiała tablica: „Passage interdit. Il est defendu de photographier” *. Na górującym nad okolicą wzgórzu widać było wyraźnie willę otoczoną działami przeciwlotniczymi. Obydwa bunkry w wąwozie wyglądały na solidne i dobrze umocnione. Teraz pozostało jeszcze do zrealizowania najtrudniejsze zadanie — zejście nad brzeg morza. Marcel przyjrzał się zbliżającemu się wartownikowi i jego twarz rozpromienił uśmiech. — Pójdzie nam łatwo — szepnął do Rogera. Istotnie, za butelkę złotego calvadosa, wyciągniętą przez Marcela z kieszeni kurtki, Niemiec zgodził się zaprowadzić ich nad morze. Z mówiącym po niemiecku Marcelem spotykał się dość często na ulicy, przyjął więc za dobrą monetę wyjaśnienie, że jego znajomy z Paryża nigdy nie widział morza. — Ja, natürlich — odpowiedział. — Jestem z Bawarii i też zobaczyłem morze dopiero przed kilkoma miesiącami. Odsunął kozioł i wpuścił ich za ogrodzenie. Wydeptana ścieżka spadała kręto w dół. Po chwili znaleźli się na plaży. „Paul” doszedł do wniosku, że informacja o zaminowaniu nie jest prawdziwa. Odwrócił się plecami do morza i podniósł wzrok ku górze. Stwierdził, że ścieżka wiodąca wąwozem była jedyną drogą w głąb lądu. Jako wojskowy zdawał sobie sprawę, że sforsowanie dwóch bunkrów przez oddział wysadzony na brzeg morza byłoby zadaniem bardzo trudnym. Po wypaleniu papierosa z gadatliwym Niemcem wrócili tą samą drogą. Strażnik z zadowoleniem przyjął od paryżanina paczkę papierosów i sapiąc z wysiłku zasunął kozioł. Po szybkim śniadaniu w restauracji „Paul” postanowił dokładnie obejrzeć osadę. Zauważył, że od drogi biegła w stronę wzgórza wydeptana w śniegu ścieżka. „Paul” odnotował ten szczegół w pamięci — tędy powinien pójść atak. Teraz był już prawie pewien, że celem planowanej akcji jest stojący na szczycie budynek i jakieś urządzenia otoczone drutem kolczastym. Do Hawru powrócili przed zapadnięciem zmroku. Po kolacji gość z Paryża wymówił się bólem głowy i spędził resztę wieczoru w swoim pokoju, porządkując spostrzeżenia i robiąc szkic raportu. Nazajutrz we wczesnych godzinach popołudniowych wysiadał z pociągu na paryskim dworcu St. Lazare. Pisanie raportu zajęło mu resztę dnia. Rano przejrzał go i sprawdził, czy udzielił odpowiedzi na wszystkie postawione pytania. Po południu w umówiony sposób zapukał do drzwi mieszkania szefa siatki. Londyn na wiadomość o tak pomyślnym przebiegu misji zdecydował się na wysłanie samolotu łącznikowego, który miał zabrać „Remy'ego” i „Paula” wraz z raportem. Przedtem „Remy” dotarł jeszcze do byłego właściciela „Cháteau” z Bruneval. Ten, nie prosząc o żadne wyjaśnienia, oddał szefowi siatki wszystkie zdjęcia swojego domu i jego okolicy. Po przejrzeniu raportu i zdobytych materiałów Mountbatten był wyraźnie zadowolony. — Dysponujemy zupełnie dobrym i chyba wiernym obrazem osiedla i okolicy — powiedział do Frosta. — Rzecz w tym, aby to teraz jak najlepiej wykorzystać. Nie ukrywał, iż bardzo mu zależy na pomyślnym przebiegu całej akcji. Niezależnie od wagi, jaką przywiązywano do jej celu — przywiezienia do Anglii niemieckiego aparatu radarowego — było to pierwsze poważne przedsięwzięcie po objęciu przez niego stanowiska szefa Operacji Kombinowanych. Dla spadochroniarzy był to również chrzest bojowy. Przygotowania weszły w fazę finalną. PRZED NOCNYM DESANTEM Mimo że wszyscy spadochroniarze z kompanii „C” wyróżniali się znakomitą kondycją i wyszkoleniem bojowym, major Frost postanowił wykorzystać miesiąc, jaki mu pozostał, na dalsze szlifowanie ich formy. Po analizie zdjęć przywiezionych z Francji znalazł w Dorset fragment wybrzeża do złudzenia przypominający okolice Bruneval i od tej chwili jego podwładni rozpoczynali dzień od ostrego treningu w terenie, połączonego z pokonywaniem w pełnym oporządzeniu pagórków. * Przejście zabronione. Zabrania się fotografowania.
Kompania została podzielona na trzy grupy uderzeniowe. Pierwszą o kryptonimie „Nelson” kierował zastępca Frosta, kapitan John Ross. Wszyscy wchodzący w jej skład żołnierze mieli ponad 1,80 m wzrostu; była to grupa gotowych na wszystko zabijaków. Druga, opatrzona kryptonimem „Drake”, dzieliła się na dwa zespoły — jeden z nich miał opanować urządzenia radarowe, drugi na czele z Frostem przygotowywał się do zaatakowania willi i baterii przeciwlotniczej. Trzeci pluton, „Rodney”, ćwiczył pod dowództwem porucznika Johna Timothy. Poza ogólnym treningiem każdy z plutonów realizował opracowany dla siebie program zajęć. Oprócz Frosta i kapitana Rossa nikt z oddziału nie znał celu i terminu przygotowywanej akcji. Zdecydowano, że dla wyeliminowania niebezpieczeństwa ewentualnego „przecieku” dopiero na pokładzie samolotu poda się żołnierzom nazwę miejscowości, w której przyjdzie im walczyć. Szczególnie intensywne były ćwiczenia nocne, połączone z ostrym strzelaniem, atakowaniem i zdobywaniem przez grupę „Rodney” bunkrów będących kopią umocnień w Bruneval. W następnym tygodniu zaczęto ćwiczyć desant, połączony z szybkim dotarciem do miejsca ćwiczeń i forsowaniem umocnień. Oprócz walki na noże oraz wspinania się po wysokich skalistych brzegach ćwiczono wariant wycofania się oddziału na brzeg morza przez zjazd na linach na wypadek okrążenia z trzech stron. Wszyscy biorący udział w ćwiczeniach zdawali sobie jednak sprawę, iż na brzegu pozostanie grupa osłonowa. Zalecając ćwiczenie tego wariantu, Frost traktował go jako ostateczność. Równocześnie przygotowywano grupę operacyjną, której zadaniem było opanowanie i rozmontowanie niemieckiej aparatury radarowej. Skompletowanie tej grupy nie było sprawą prostą, gdyż wchodzący w jej skład musieli odznaczać się żelazną kondycją, co z góry eliminowało członków zespołu profesora Watsona-Watta i R. Jonesa. Poza tym naukowcy wiedzieli zbyt dużo, aby można było zaryzykować dostanie się ich w ręce hitlerowców, a należało się liczyć i z taką ewentualnością. Po starannej selekcji do oddziału, na czele którego stanął porucznik Peter Young, dokooptowano pięciu saperów z brygady spadochronowej. Najwięcej było kłopotu ze znalezieniem specjalisty w zakresie radiolokacji. Po przejrzeniu dziesiątek kartotek zdecydowano się na sierżanta Cliva Coxa, jednego z najlepszych techników radarowych w RAF, który — co było bardzo istotne — ukończył kurs spadochronowy. Sierżant Cox został odwołany ze stacji radarowej na wybrzeżu Kanału. Był zaskoczony ofertą wzięcia udziału w wypadzie na kontynent, ale po chwili zastanowienia odpowiedział, że aczkolwiek jej nie odrzuca, to prosi o chwilę do namysłu. Wówczas prowadzący rozmowę major Thight spojrzał na towarzyszącego mu Frosta i gdy ten potakująco opuścił powieki, powiedział: — W takim razie, sierżancie, chciałbym przekazać kilka dodatkowych informacji. Tak jak powiedziałem, do chwili wyrażenia zgody na udział w akcji nie możemy wyjawić jej celu. Mogę natomiast stwierdzić, iż ma ona olbrzymie znaczenie dla bezpieczeństwa kraju. Bez wątpienia udział związany jest z niebezpieczeństwem i należy się z tym liczyć. A ponadto, sierżancie, ze względu na waszą głęboką znajomość naszego systemu radarowego nie możemy pozwolić, abyście dostali się w ręce wroga. Cox zrozumiał, co oznacza to stwierdzenie — w przypadku okrążenia oddziału lub odniesienia poważnej rany, która go unieruchomi, zostanie po prostu zastrzelony przez dowódcę lub jednego z oficerów. Po kilku minutach sierżant odmeldował się. Miał zgłosić się następnego dnia rano i poinformować o swojej decyzji. Cały dzień chodził bez celu po Londynie, analizując w myślach poranną rozmowę. Wieczorem podjął decyzję. — Wiedziałem, że się na panu nie zawiodę — rzekł Frost, ściskając mu dłoń. Cox jeszcze tego samego dnia znalazł się w obozie spadochroniarzy. Nie był tak sprawny fizycznie jak inni, toteż razem z tłumaczem Newmanem i saperami brał udział w opracowanych dla nich specjalnych ćwiczeniach. Obok zaprawy fizycznej i nocnych skoków ze spadochronem sierżant i dwóch saperów ćwiczyło posługiwanie się aparatami fotograficznymi z fleszem. Po dwóch tygodniach cała kompania została przerzucona do bazy Inveraray w Szkocji, gdzie brała udział w morskich ćwiczeniach desantowych ze zwróceniem szczególnej uwagi na oderwanie się od nieprzyjaciela i załadunek na pokład barek desantowych przy konieczności ciągłego ostrzeliwania brzegu. Wiele razy powtarzano także ściąganie ze wzgórza dużego aluminiowego pojemnika na kółkach i ładowanie go w pierwszej kolejności na barkę. Po kilku dniach do bazy Inveraray przybyło trzydziestu spadochroniarzy z pułku walijskiego, którzy mieli stanowić obsadę barek desantowych, wyposażonych w ciężką broń maszynową. Dla zwiększenia siły ognia pluton „Rodney” został wyposażony w rusznice przeciwpancerne, które miały posłużyć do zaatakowania bunkrów. Mimo że upłynęły zaledwie trzy tygodnie niesłychanie intensywnych przygotowań, major Frost miał wrażenie, że od daty zakomunikowania mu decyzji o rajdzie upłynęły miesiące. 18 lutego kompanię ponownie przerzucono do bazy spadochronowej w Dorset. Stwierdzono, iż nadszedł już czas, aby zapoznać żołnierzy z prawdziwym terenem przyszłej akcji. W jednej z sal wykładowych zbudowano dokładną makietę Bruneval i okolicy, zaś ściany kilku innych zawieszono dużymi powiększeniami zdjęć lotniczych wykonanych przez niestrudzonego Hilla, który przed kilkoma dniami