ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Niewola - Garwood Julie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Niewola - Garwood Julie.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK G Garwood Julie
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (2)

Gość • 7 lata temu

dziekuje,

Transkrypt ( 25 z dostępnych 213 stron)

„NIEWOLA” JULIE GARWOOD Rozdział 1 Anglia, 1099 Zamierzali go zabić. Na środku opustoszałego zamkowego dziedzińca stał Ŝołnierz z rękami przywiązanymi do słupa. Patrzył prosto przed siebie. Jego twarz me wyraŜała Ŝadnych emocji. Ignorował wrogów. Jeniec nie okazał najmniejszego oporu. Bez słowa protestu, bez szamotania pozwolił, Ŝeby związano go w pasie. Zdjęto z niego bogaty, obszyty futrem zimowy płaszcz, cięŜką kolczugę, bawełnianą koszulę, pończochy i wysokie buty. Wszystko to połoŜono przed nim na zamarzniętej ziemi. Intencje wrogów były jasne. śołnierz umrze, ale na jego ciele nie będzie Ŝadnych nowych ran poza odniesionymi w bitwie. Zamarzając na śmierć na oczach gawiedzi, jeniec będzie widział tuŜ obok siebie ciepłe ubrania. Otoczyło go dwunastu męŜczyzn. Dla dodania sobie odwagi obnaŜyli miecze i okrąŜyli go wykrzykując obelgi i drwiny. Mimo Ŝe nosili wysokie buty, przytupywali, Ŝeby nie zmarznąć w ostrym, mroźnym powietrzu. Zachowywali jednak bezpieczną odległość, na wypadek gdyby ich potulny jeniec zmienił zamiary, uwolnił się i zaatakował. Nie mieli najmniejszych wątpliwości, Ŝe jest do tego zdolny. O jego herkulesowej sile krąŜyły legendy. Niektórzy z nich na własne oczy widzieli jego bitewne wyczyny. Trzymali więc miecze w pogotowiu, na wypadek gdyby udało mu się zerwać więzy. MoŜliwe, Ŝe i wówczas zdołałby wysłać na tamten świat co najmniej czterech z nich. Dowódca tej dwunastki jeszcze nie mógł uwierzyć własnemu szczęściu. Pojmali Wilka i wkrótce będą świadkami jego śmierci. CóŜ za niesłychany błąd popełnił ich jeniec. Wszechwładny Duncan, baron Wexton, wjechał do fortecy nieprzyjaciela zupełnie sam i nie uzbrojony. Wierzył niemądrze, Ŝe Louddon, baron równy mu tytułem i majątkiem, dotrzyma czasowego zawieszenia broni. Zapewne wierzył w moc swej reputacji, pomyślał dowódca. Musiał naprawdę uwaŜać siebie za tak niepokonanego, jak przesadnie głosiły opowieści bitewne. Z pewnością dlatego tak niefrasobliwie podchodził do opresji, w której się obecnie znajdował. Niespokojne myśli towarzyszyły dowódcy, kiedy obserwował więźnia. Rozebrali jeńca, tym samym pozbawiając go dostojeństwa. Podarli na strzępy niebiesko-biały herb świadczący o tytule i splendorze, aby nie pozostawić śladu po szlachectwie tego człowieka. Baron Louddon chciał, Ŝeby jeniec zmarł bez poszanowania godności i honoru. Prawie nagi wojownik przyjął jednak tak dumną postawę, iŜ w Ŝaden sposób nie spełniał oczekiwań Louddona. Jeniec nie zachowywał się jak człowiek, który ma umrzeć. Co więcej, nie błagał o Ŝycie ani nie prosił o szybki koniec. Mało tego, wcale nie wyglądał na umierającego. Skóra mu nie zsiniała ani nie pokryła się gęsią skórką. Była opalona i zahartowana wiatrem. Do

licha! On nawet nie drŜał. Rozebrany szlachcic nawet bez dodających splendoru szat pozostał dumnym panem, spoglądającym twardo, bez strachu, dokładnie tak, jak opowiadały o nim legendy. Mieli przed oczami prawdziwego Wilka. Przestali pokrzykiwać. Teraz na podwórzu słychać było tylko wycie wiatru. Dowódca spostrzegł, Ŝe jego ludzie odsunęli się trochę dalej. Wszyscy wbili wzrok w ziemię. Nie mógł ich za to winić. Sam takŜe bał się patrzeć wojownikowi prosto w oczy. Baron Duncan, pan na Wexton, co najmniej o głowę przewyŜszał najwyŜszego z Ŝołnierzy. Był potęŜnie i proporcjonalnie zbudowanym smukłym męŜczyzną o muskularnych ramionach i udach. Cała jego postawa, mimo rozstawionych długich i mocnych nóg przywiązanych do słupa, sugerowała, Ŝe zdolny jest zabić ich wszystkich jeŜeli tylko zechce. Zapadał zmrok, a wraz z nim biała zasłona śniegu. śołnierze zaczęli narzekać na pogodę. — Nie mogą od nas wymagać, Ŝebyśmy razem z nim zamarzli na śmierć — poskarŜył się cicho jeden z nich. — On nie umrze nawet za kilka godzin — dodał inny. — Baron Louddon odjechał stąd juŜ dobrą godzinę temu. Nie wie, czy jeszcze tu stoimy, czy nie. Pozostali z zapałem skinęli głowami. Utyskiwania Ŝołnierzy dotarły do uszu dowódcy. Zimno równieŜ jemu dało się we znaki. On takŜe był coraz bardziej zaniepokojony; do tej chwili był przekonany, Ŝe baron Wexton nie róŜni się od innych ludzi. Był pewien, Ŝe uda mu się go złamać i Ŝe jeniec powinien juŜ wyć z bólu i rozpaczy. Pewność siebie tego człowieka doprowadzała go do furii. Na Boga! On patrzył na nich jak by był znudzony. Dowódca musiał przyznać sam przed sobą, Ŝe nie docenił przeciwnika. Nie przyszło mu to łatwo i wzbudziło jeszcze większą wściekłość. Jego stopy w grubych, skórzanych butach dosłownie zamarzły, a przecieŜ baron Duncan stał boso na ziemi i nawet na chwilę nie zmienił pozycji. MoŜliwe, Ŝe wszystkie legendy o nim były prawdziwe. Dowódca zganił się za to, Ŝe jest przesądny, i wydał rozkaz wycofania się do budynku. Kiedy ostatni z jego ludzi odszedł, wasal Louddona sprawdził, czy sznury są dobrze związane, i stanął naprzeciw więźnia. — Mówią, Ŝe jesteś przebiegły jak wilk, ale jesteś tylko człowiekiem i wkrótce umrzesz jak człowiek. Louddon nie chce maczać ostrza w twojej krwi. Rano zawieziemy twoje ciało daleko stąd. Nikt nie będzie mógł udowodnić, Ŝe to sprawka Louddona. — Dowódca wysyczał ostatnie słowa, doprowadzony do szału brakiem jakiejkolwiek reakcji ze strony jeńca. Po chwili dodał: — Gdyby dano mi wolną rękę, wyrwałbym ci serce i zrobił z tym koniec. — Zebrał ślinę i splunął prosto w twarz wojownika, w nadziei, Ŝe ta nowa zniewaga wywoła reakcję. I wówczas jeniec wolno opuścił na niego wzrok. Ich spojrzenia się spotkały. Dowódca popatrzył w te oczy i głośno przełknął. Z przeraŜeniem odwrócił głowę. Zrobił znak krzyŜa, by odpędzić mroczną obietnicę, jaką wyczytał w szarych oczach wojownika. Wymamrotał, Ŝe jedynie wypełnia wolę swojego pana, po czym pobiegł w kierunku zamku. Ukryta w cieniu murów Madelyne obserwowała ich. Odczekała kilka minut, by upewnić się, iŜ Ŝaden z Ŝołnierzy jej brata nie zamierza wrócić. Wykorzystała ten czas na zebranie całej odwagi potrzebnej do przeprowadzenia swego planu. Ryzyko było ogromne, w głębi serca wiedziała jednak, Ŝe nie ma wyboru. Była jedynym człowiekiem, który mógł go ocalić. Czuła, Ŝe musi to zrobić, choć zdawała

sobie sprawę, Ŝe jeśli ktoś odkryje jej czyn, czeku ją śmierć. DrŜała, lecz szła szybko i zdecydowanie. Wkrótce zrobi wszystko i uspokoi się. Znajdzie mnóstwo czasu na zamartwianie się swym postępkiem, kiedy więzień będzie wolny. Od stóp do głów okrywała ją czarna peleryna i baron nie dostrzegł dziewczyny do chwili, gdy znalazła się tuŜ przed nim. Gwałtowny podmuch zrzucił jej kaptur z głowy i na szczupłe ramiona opadła fala jasno-kasztanowych włosów. Odrzuciła je do tyłu i popatrzyła na jeńca. Przez chwilę baron sądził, Ŝe wyobraźnia płata mu figla. Potrząsnął głową Ŝeby odrzucić tę wizję. Wówczas usłyszał jej głos i juŜ wiedział, Ŝe to, co widzi, nie jest grą wyobraźni. — Za chwilę cię uwolnię. Módl się, Ŝeby nikt nas nie usłyszał, zanim stąd odejdziemy. Nie wierzył własnym uszom. Głos wybawczyni był czysty jak dźwięk harfy i kojący jak ciepły letni dzień. Duncan zamknął oczy starając się pohamować okrzyk radości. Miał ochotę wydać okrzyk bojowy, ale porzucił ten zamiar. Postanowił poczekać jeszcze chwilę, aŜ jego wybawczyni odkryje swoje prawdziwe zamiary. Poczuł zapach róŜ. Kiedy wdychał słodką woń, doszedł do wniosku, Ŝe z pewnością z powodu mrozu ma omamy. RóŜe w środku zimy, anioł wewnątrz fortecy będącej czyśćcem. Nie miało to Ŝadnego sensu, jednak dziewczyna pachniała wiosennymi kwiatami i wyglądała jak niebiańskie zjawisko. Ponownie potrząsnął głową. Wiedział dokładnie, kim ona jest. Opis, jaki mu przekazano zgadzał się w kaŜdym szczególe, ale był równieŜ bałamutny. Mówiono, Ŝe siostra Louddona jest średniego wzrostu, ma kasztanowe włosy i niebieskie oczy. Mówiono teŜ, Ŝe miło na nią spojrzeć. Patrząc na nią stwierdził, Ŝe to fałszywa informacja. Siostra tego diabła nie była ani miła, ani ładna. Była skończoną pięknością. Sznury zostały rozwiązane i Duncan poczuł, Ŝe ma wolne ręce. Stał w miejscu, starannie ukrywając wraŜenie, jakie wywarła na nim dziewczyna. Uśmiechnęła się i schyliła, by zebrać jego odzienie. Strach paraliŜował jej ruchy. Potknęła się, próbując się wyprostować I wstać. Potem znów zwróciła się do Duncana. — Chodź za mną — powiedziała. Nie poruszył się; nadal stał czekając i obserwując ją. Widząc jego wahanie, Madelyne zmarszczyła brwi. Pomyślała, Ŝe paraliŜujący mróz odebrał mu zdolność myślenia. Jedną ręką przycisnęła ubranie jeńca do piersi, mocno ściskając cięŜkie buty; drugą objęła go w pasie. — Oprzyj się o mnie — szepnęła. — Pomogę ci, obiecuję. Ale musimy się spieszyć — powiedziała ze strachem i wbiła wzrok w zamkową bramę. Ocknął się. Chciał powiedzieć, Ŝe nie muszą się ukrywać, poniewaŜ jego ludzie w tej właśnie chwili wdzierają się na mury, ale zmienił zamiar. Im mniej wiedziała, tym większą będzie miał przewagę, kiedy nadejdzie właściwy czas. Ledwo sięgała mu do ramienia, ale męŜnie usiłowała przyjąć na siebie część jego cięŜaru, ujmując go za rękę i przerzucając ją sobie przez ramię. - Pójdziemy do pokoi gościnnych dla księŜy, przy kaplicy — szepnęła. — To jedyne miejsce, gdzie me będą nas szukać. Wojownik nie zwracał uwagi na to, co mówiła. Skierował spojrzenie na szczyt północnego muru. KsięŜyc w nowiu rzucał bladą i tajemniczą poświatę na biały śnieg i oświetlił sylwetki jego Ŝołnierzy wspinających się na mur. śaden dźwięk nie towarzyszył poruszającym się postaciom, ustawiającym się wzdłuŜ drewnianej balustradki okalającej szczyt muru. Baron z zadowoleniem skinął głową. śołnierze Louddona byli równie głupi jak ich

pan. Przenikliwe zimno wpędziło straŜników pilnujących bramy do środka, a mury pozostały bez osłony, łatwe do zdobycia. Nieprzyjaciel ujawnił swoją słabość. I zginie. Jeszcze mocniej oparł się na wybawczyni, a jednocześnie rozprostował ręce, by rozruszać zdrętwiałe palce. Prawie nie czuł stóp. Wiedział, Ŝe to zły znak, ale teraz nic na to nie mógł poradzić. Usłyszał cichy gwizd. Uniósł rękę wysoko nad głowę, dając sygnał do czekania. Spojrzał na towarzyszkę, Ŝeby sprawdzić, czy widziała jego gest. Gdyby okazała, Ŝe wie, co się dzieje, drugą ręką zasłoniłby jej usta. Ona jednak zajęta była zmaganiem się z utrzymaniem cięŜaru jego ciała i najwyraźniej zupełnie me zdawała sobie sprawy, Ŝe wtargnięto do jej domu. Doszli do wąskich drzwi i Madelyne, przekonana, Ŝe jeniec jest zupełnie wyczerpany, usiłowała oprzeć go o kamienny mur, a równocześnie otworzyć drzwi. Pojąwszy jej intencję, baron sam oparł się o mur i patrzył, jak dziewczyna walczy z oblodzonym łańcuchem. Kiedy zdołała wreszcie otworzyć drzwi, wzięła go za rękę i poprowadziła w ciemnościach; owiał ich podmuch lodowatego powietrza. Szli długim, wilgotnym korytarzem zakończonym następnymi drzwiami. Madelyne szybko je otworzyła i wepchnęła go do środka. Pokój, w którym się znaleźli, nie miał okien, lecz oświetlało go kilka świec dając wraŜenie ciepła. Powietrze było zatęchłe. Drewnianą podłogę pokrywał kurz; z belkowanego niskiego sufitu zwisały potęŜne pajęczyny. Na hakach wisiało kilka kolorowych, odświętnych szat uŜywanych przez odwiedzających kaplicę księŜy. Na samym środku leŜał materac, tuŜ obok dwa grube koce. Madelyne zamknęła drzwi na skobel i odetchnęła z ulgą. Na jakiś czas byli bezpieczni. Skinęła na Duncana, Ŝeby usiadł na materacu. — Kiedy zobaczyłam, co oni z tobą robią, przygotowałam tę komnatę — wyjaśniła podając mu ubranie. — Mam na imię Madelyne i jestem... — Chciała wyjaśnić pokrewieństwo z własnym bratem, Louddonem, ale urwała w pół słowa. — Zostanę z tobą do pierwszego brzasku, a potem wyprowadzę cię stąd ukrytym przejściem. Nawet Louddon nie wie o jego istnieniu. Baron usiadł i podwinął nogi pod siebie. Wkładając koszulę obserwował dziewczynę. Pomyślał sobie, Ŝe ten jej akt odwagi skomplikuje mu Ŝycie. Zastanawiał się, jak by zareagowała, gdyby dowiedziała się o jego prawdziwym planie, ale uznał, Ŝe nie moŜe go zmienić. Kiedy w końcu nałoŜył kolczugę, Madelyne okryła mu plecy i ramiona kocem i uklękła przed nim. Odchyliła się do tyłu na piętach, dając mu znak, Ŝeby rozprostował nogi. Kiedy spełnił jej Ŝyczenie, obejrzała mu stopy, z troską marszcząc brwi. Sięgnął po buty, ale Madelyne przytrzymała go za rękę. — Najpierw musimy ogrzać ci stopy — powiedziała. Przez chwilę zastanawiała się, jak najszybciej przywrócić Ŝycie zdrętwiałym kończynom. Pochyliła głowę, kryjąc twarz przed badawczym wzrokiem wojownika. Podniosła drugi koc i zaczęła owijać mu stopy, ale po chwili potrząsnęła głową i zrezygnowała z tego zamiaru. Bez słowa wyjaśnienia rzuciła mu na nogi koc, po czym zdjęła płaszcz i powoli zaczęła podciągać nad kolana kremową tunikę. Pleciony skórzany pas i ozdobna pochwa na sztylet zaplątały się w ciemnozieloną suknię, więc wyjęła je i rzuciła na ziemię. Zdumiony jej dziwnym zachowaniem oczekiwał wyjaśnień, ale Madelyne nie powiedziała ani słowa. Ponownie westchnęła, złapała go za nogi, szybko wsunęła jego stopy pod suknię i przytuliła je do ciepłego brzucha.

Syknęła głośno, kiedy jej rozgrzane ciało zetknęło się z lodowatą stopą. Zagarnęła suknię i objęła ramionami, ściskając przez nią jego zamarznięte nogi. Ramiona zaczęły jej drŜeć i wojownik odniósł wraŜenie, Ŝe wyciąga z niego zimno i bierze je w siebie. Byt to najbardziej pozbawiony egoizmu czyn, jaki widział. Ciepło szybko wracało mu do stóp. Czuł, jakby w podeszwy wbijano mu tysiąc sztyletów. Stopy płonęły mu tak, Ŝe nie mógł tego znieść. Próbował zmienić pozycję, ale dziewczyna na to me pozwoliła, przytrzymując mu nogi z zadziwiającą siłą. — JeŜeli cię boli, to dobry znak — wyszeptała bardzo cicho. — Wkrótce przestanie. Ciesz się z tego, Ŝe w ogóle coś czujesz — dodała. Nagana w jej głosie zdumiała Duncana. Pytająco uniósł brwi. Madelyne w tej samej chwili podniosła wzrok. Dostrzegła to nieme pytanie. — Nie doprowadziłbyś się do takiego stanu, gdybyś był ostroŜniejszy — wyjaśniła szybko. — Pozostaje jedynie nadzieja, Ŝe dobrze zapamiętasz dzisiejszą lekcję. Drugi raz nie zdołam cię uratować. — Spróbowała się uśmiechnąć, Ŝeby złagodzić ton wypowiedzi. — Wiem, Ŝe wierzyłeś w honorowe zachowanie Louddona. Na tym jednak polegał twój błąd. Louddon nie wie, co to honor. Zapamiętaj to na przyszłość, a doŜyjesz następnego roku. Opuściła wzrok i pogrąŜyła się w rozmyślaniach o cenie, jaką przyjdzie jej zapłacić za uwolnienie wroga brata. Niewiele czasu zajmie Louddonowi odkrycie, kto stał za ucieczką barona. Madelyne odmówiła modlitwę dziękczynną za to, Ŝe Louddon wyjechał z zamku. Dało jej to dodatkowy czas na opracowanie planu ucieczki. Najpierw naleŜało zatroszczyć się o barona. Kiedy juŜ znajdzie się daleko i będzie bezpieczny. będzie miała czas martwić się o skutki swego zuchwałego czynu. Teraz zdecydowanie odsunęła takie myśli. — Zrobiłam, co mogłam — powiedziała cicho do siebie, i w tych słowach zabrzmiała nie tylko stanowczość, ale i strach. Baron nie komentował jej słów, a ona nic więcej me dodała. Zapadła cisza jak przed burzą. Madelyne pragnęła, by coś powiedział, cokolwiek, co zmniejszyłoby jej niepokój. Była zaŜenowana tak intymną bliskością jego stóp. Wiedziała, Ŝe gdyby lekko przesunął palce, dotknąłby jej piersi. Myśl o tym wywołała u niej rumieniec. Zerknęła na niego, Ŝeby sprawdzić, jak reaguje na jej dziwaczne metody leczenia. Czekał na jej spojrzenie i szybko je pochwycił. Pomyślał, Ŝe ma oczy błękitne jak niebo w najpiękniejszy słoneczny dzień. ZauwaŜył takŜe, Ŝe w niczym nie przypomina swojego brata. Upomniał się w duchu, Ŝe przecieŜ wygląd zewnętrzny o niczym nie świadczy, mimo Ŝe poczuł się zahipnotyzowany tym czarującym, niewinnym spojrzeniem. Powtarzał sobie, Ŝe ona jest przecieŜ siostrą wroga, niczym więcej, niczym mniej. Piękna czy nie, była jego przynętą, jego zasadzką na demona. Patrząc w jego oczy Madelyne pomyślała. Ŝe są szare i zimne jak jej sztylet. Jego twarz wydawała się wyciosana w kamieniu. Nie malowały się na niej Ŝadne uczucia, Ŝadne emocje. Włosy miał ciemnobrązowe, bardzo długie i lekko kręcone, ale nie dodawały miękkości jego rysom. Usta ostro zarysowane. a podbródek zbyt kanciasty. ZauwaŜyła teŜ, Ŝe w kącikach oczu nie ma Ŝadnych zmarszczek. Nie wyglądał na człowieka skłonnego do uśmiechu. Nie, on nie umie się śmiać, pomyślała z lękiem. Sprawiał wraŜenie tak twardego i zimnego, jak wymagała jego pozycja. Przede wszystkim był wojownikiem, dopiero potem baronem. W jego Ŝyciu nie było więc miejsca na śmiech.

W tej samej chwili zrozumiała, Ŝe nie ma najmniejszego pojęcia o tym, co dzieje się w jego umyśle. Zmartwiła się, Ŝe nie wie, o czym on myśli. Zakasłała, by ukryć zmieszanie, i zaczęła się zastanawiać, jak nawiązać rozmowę. To, Ŝe on przemówi pierwszy, wydawało się mało prawdopodobne. — Postanowiłeś sam stawić czoło Louddonowi? — zapytała. Długo czekała na odpowiedź. Westchnęła w końcu, poirytowana. Ten wojownik jest tak samo niegrzeczny, jak okazał się głupie powiedziała sobie. Uratowała mu Ŝycie i nie doczekała się słowa podziękowania. Jego maniery pasowały do wyglądu i reputacji. Bała się go. Uświadomienie sobie tego faktu zdenerwowało ją. Skarciła samą siebie za to, Ŝe takie na niej wywarł wraŜenie. Pomyślała, Ŝe sama zachowuje się równie głupio. Ten męŜczyzna nie powiedział ani słowa, a ona drŜała jak dziecko. Pomyślała, Ŝe takie wraŜenie wywiera jego osobowość. W tej małej komnacie jego obecność strasznie ją przytłaczała. — Nie myśl o powrocie tułaj. To byłby błąd. Następnym razem Louddon z pewnością cię zabije. Wojownik nie odpowiedział. Poruszył się i powoli zaczął wysuwać stopy z ciepła, które mu ofiarowała. Umyślnie dotknął wraŜliwej skóry w okolicy jej pachwin. Madelyne nadal przed nim klęczała. Opuściła wzrok, gdy zaczął nakładać pończochy i buty. Kiedy skończył, wolno uniósł pleciony pas, który przedtem zdjęła, i podał go jej. Madelyne odruchowo wyciągnęła obie ręce. Uśmiechnęła się na myśl., Ŝe sposób, w jaki to zrobił, przypominał oferowanie zawieszenia broni lub pokój, i czekała, aŜ baron wypowie słowa podziękowania. On tymczasem z kocią zręcznością złapał ją za lewą rękę i związał ją pasem. Zanim zdołała pomyśleć o wyszarpnięciu dłoni, zrobił pętlę wokół nadgarstka i związał razem jej obie ręce. Madelyne w osłupieniu najpierw popatrzyła na własne ręce, potem na niego. Była zupełnie zaskoczona. Wyraz jego twarzy sprawił, Ŝe po plecach przebiegł jej dreszcz. Potrząsnęła głową, jakby chciała zaprzeczyć temu. I wówczas wojownik przemówił: - Nie po Louddona, Madelyne. Przybyłem po Ciebie! Rozdział 2 Czy ty oszalałeś? — wyszeptała Madelyne. W jej głosie słychać było zdumienie. Baron nie odpowiedział, ale groźne spojrzenie, którym ją obrzucił, sugerowało, jak niewiele obchodzi go jej pytanie. Szarpnięciem poderwał ją z klęczek i przytrzymał za ramiona, Ŝeby nie straciła równowagi. Dziwne, ale jego dotyk był łagodny jak na męŜczyznę tej postury, pomyślała, co jeszcze bardziej ją zmieszało. Nie mogła jednak zrozumieć, czemu zachował się tak podstępnie. Był jeńcem, a ona jego wybawicielką. PrzecieŜ musiał zdawać sobie z tego sprawę. Ryzykowała dla niego Ŝycie. Dobry BoŜe, dotykała jego stóp, ogrzała go, zrobiła dla niego wszystko, co mogła. Teraz górował nad nią. Okazał się barbarzyńcą. Wyglądał bardzo dziko, co pasowało do jego ogromnego wzrostu. Czuła promieniującą od niego moc, tak wielką i parzącą jak dotknięcie rozgrzanego pogrzebacza. Ze wszystkich sił starała się nie drŜeć pod spojrzeniem jego lodowatych, szarych oczu. Wiedziała, Ŝe on to widzi. Opacznie pojął jej reakcję i sięgnął po jej płaszcz. Gdy okrywał jej ramiona, przesunął dłonią po piersiach. Pomyślała, Ŝe zrobił to niechcący, odruchowo cofnęła się jednak i przytrzymała z przodu płaszcz. Spojrzenie barona stało się jeszcze bardziej mroczne. Złapał ją za rękę i poprowadził przez ciemny korytarz.

Musiała biec, Ŝeby dotrzymać mu kroku i Ŝeby nie ciągnął jej za sobą. — Dlaczego chcesz bić się z ludźmi Louddona? PrzecieŜ nie ma takiej potrzeby? Baron nie odpowiedział, ale nie onieśmieliło to Madelyne. Ten wojownik szedł prosto na pewną śmierć. Czuła, Ŝe musi go powstrzymać. — Baronie, proszę, nie rób tego. Posłuchaj mnie. Mróz odjął ci rozum. Oni cię zabiją. Usiłowała go zatrzymać, uŜywając całej swojej siły, ale on nawet nie zwolnił kroku. Na litość boska, jak miała go powstrzymać? Doszli do cięŜkich drzwi prowadzących na dziedziniec. Baron pchnął je tak mocno, Ŝe wyskoczyły z zawiasów i rozleciały się w kawałki uderzając w kamienny mur. Madelyne została wyciągnięta prosto w lodowaty wiatr, który uderzył w nią z całej siły. Myśl, Ŝe ten męŜczyzna, którego niecałą godzinę temu uwolniła z więzów, oszalał, w tej chwili wydała się jej kiepskim Ŝartem. On wcale nie był szalony. Dowód miała wszędzie dokoła. Ponad stu Ŝołnierzy otoczyło wewnętrzny dziedziniec, następni wspinali się właśnie przez mur z szybkością wiatru, cicho jak złodzieje, a kaŜdy z nich nosił niebiesko-białe barwy barona Wextona. Widok Ŝołnierzy tak przygnębił Madelyne, Ŝe nawet nie zauwaŜyła, iŜ jej prześladowca zatrzymał się, Ŝeby popatrzeć na swoich ludzi zbierających się przed nim w coraz większej liczbie. Wpadła mu na plecy i Ŝeby nie utracić równowagi, odruchowo przytrzymała się jego kolczugi. Najmniejszym gestem nie okazał, Ŝe dostrzega jej obecność za plecami, mimo Ŝe trzymała się jego ubrania, jakby to była ostatnia deska ratunku. Madelyne wiedziała, Ŝe baron moŜe uwaŜać, iŜ chowa się za nim, albo, co gorsza, umiera ze strachu. Nagle odwaŜyła się stanąć obok niego, by wszyscy ją ujrzeli. Sięgała mu do ramienia. Stała przy nim wyprostowana z uniesioną głową, próbując dopasować się do wyzywającej postawy barona. Modliła się przy tym, Ŝeby jej przeraŜenie nie było widoczne. BoŜe, jak się bała. Mówiąc prawdę, nie bała się śmierci, bała się tego, co moŜe ją spotkać, zanim umrze. Lęk o to, jak się zachowa, przyprawiał ją o mdłości. Czy umrze szybko, czy teŜ jej agonia będzie się przeciągała? Czy utraci starannie wypracowaną kontrolę nad sobą i w ostatnich minutach okaŜe tchórzostwo? Myśl o tym tak ją zmartwiła, Ŝe miała ochotę rzucić się na Ŝołnierzy, by jak najszybciej przeszyło ją ostrze. JednakŜe błaganie o szybką śmierć takŜe było tchórzostwem! W ten sposób potwierdzi opinię, jaką wydał jej brat. Baron Wexton nie miał najmniejszego pojęcia, jakie to myśli przebiegają przez głowę jego branki. Popatrzył właśnie na nią i pochwycił jej niezmącone spojrzenie. Zdumiało go, Ŝe dziewczyna wygląda tak spokojnie, niemal pogodnie, wiedział jednak, Ŝe wkrótce jej postawa się zmieni. Madelyne miała być świadkiem jego zemsty - miał zamiar rozpocząć od zrównania z ziemią jej domu. Nie miał wątpliwości, Ŝe będzie płakała i błagała o litość. Jeden z Ŝołnierzy podbiegł i zatrzymał się przed baronem. Madelyne była pewna, Ŝe jest spokrewniony z jej prześladowcą. Miał identyczne ciemnobrązowe włosy, taką samą muskulaturę i niemal ten sam wysoki wzrost. Zignorował Madelyne i zwrócił się wprost do dowódcy. — Duncan? Dasz sygnał, czy mamy stać tutaj całą noc? Na imię miał Duncan. Dziwne, ale poznanie jego imienia nie pomogło jej w zwalczeniu strachu. Duncan — imię, które sprawiło Ŝe wydał się jej jeszcze mniej ludzki. - No więc, bracie? - powtórnie zapytał Ŝołnierz, odkrywając przed Madelyne stopień ich pokrewieństwa. Sądząc z wyglądu i braku blizn wojennych, Ŝołnierz musiał być młodszym bratem barona. W tym momencie dostrzegł Madelyne. W jego oczach pojawiła się pogarda.

Sprawiał wraŜenie, jakby chciał ją uderzyć. Rozzłoszczony, zrobił nawet krok do tyłu, chcąc pokazać, Ŝe zachowuje odpowiednią odległość, jakby była trędowatą. — Louddona nie ma tutaj, Gilardzie — powiedział Duncan do brata. Baron wypowiedział te słowa tak łagodnie, Ŝe Madelyne nagle nabrała nowej nadziei. — Zatem odjedziesz do domu, milordzie? — zapytała patrząc mu prosto w oczy. Duncan nie odpowiedział. JuŜ chciała powtórzyć pytanie, lecz przeszkodziła jej litania wyzwisk wasala. Wbił wzrok w Madelyne i z całą mocą wyładował na niej swoją frustrację. ChociaŜ nie rozumiała większości z tych grubiańskich krzyków, z pogardliwego wzroku Gilarda zorientowała się, Ŝe były grzeszne. Duncan juŜ miał przerwać tę dziecinną tyradę, kiedy poczuł, Ŝe Madelyne bierze go za rękę. Był tak zaskoczony, Ŝe nie wiedział, jak zareagować. Ścisnęła go tak mocno, Ŝe poczuł jej drŜenie. Spojrzał na nią z góry. Patrzyła na Gilarda. Duncan potrząsnął głową. Wiedział, Ŝe jego brat nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo przeraŜa Madelyne, ale wątpił, czy gdyby to wiedział, zachowałby się inaczej. Napastliwość Gilarda nagle rozgniewała Duncana. Madelyne była jego jeńcem, a nie przeciwnikiem, a im szybciej Gilard zrozumie, jak ma ją traktować, tym lepiej. — Dość! — rozkazał. — Louddon wyjechał. Twoje przekleństwa nie sprowadzą go z powrotem. Wyszarpnął rękę z jej dłoni. Gwałtownie otoczył ją ramieniem, co niemal zbiło ją z nóg, po czym przyciągnął ją do siebie. Gilard był tak zaskoczony tym demonstracyjnym wzięciem w opiekę, Ŝe jedynie patrzył na brata z otwartymi ustami. — Louddon zapewne wybrał drogę na południe, Gilardzie, w przeciwnym razie zauwaŜyłbyś go — powiedział Duncan. — Więc teraz wrócisz do domu? — Madelyne nie mogła powstrzymać się od powtórnego zadania tego pytania. Usiłowała ukryć brzmiącą w głosie nadzieję. — Następnym razem będziesz mógł wyzwać Louddona — dodała. Obydwaj bracia zwrócili na nią spojrzenie. śaden nic nie powiedział, ale wyraz ich oczu mówił, Ŝe uwaŜają ją za nienormalną. W Madelyne znowu zaczął wzbierać strach. Bezlitosne zimne spojrzenie oczu barona sprawiło, Ŝe ugięły się pod nią kolana. Szybko spuściła wzrok, zawstydzona do głębi, Ŝe okazała aŜ taką słabość charakteru. — Nie oszalałam — powiedziała — ale przecieŜ moŜesz stąd odjechać i nikt cię nie pojmie. Duncan nic nie odpowiedział. Złapał ją za związane ręce i pociągnął w kierunku słupa, spod którego go uwolniła. Madelyne potknęła się dwa razy, gdyŜ nogi trzęsły jej się ze strachu. Kiedy Duncan ją puścił, oparła się o ciosany drewniany pal, czekając na to, co ma się wydarzyć. Baron obrzucił ją przeciągłym spojrzeniem. Zrozumiała, Ŝe rozkazuje jej pozostać na miejscu. Następnie odwrócił się, szerokimi plecami zasłaniając widok Ŝołnierzy. Stanął w rozkroku, wsuwając potęŜne dłonie za pas na biodrach. W jego postawie było jawne wyzwanie w stosunku do otaczających go ludzi. — Nikt jej nie tknie. Ona jest moja. — PotęŜny głos Duncana powinien był zbudzić śpiących w zamku Ŝołnierzy. JednakŜe ludzie Louddona nie wypadli zaraz na dziedziniec. Madelyne pomyślała, Ŝe wściekły podmuch wiatru porwał i uniósł daleko głos barona. Duncan zaczął się oddalać. Madelyne szybko wyciągnęła rękę i złapała go za kolczugę. Stalowe kółka pokaleczyły jej palce. Skrzywiła się z bólu. Sama nie wiedziała, czy jest to reakcja na ostre krawędzie kółek, czy na złość barona. Odwrócił się. Stał teraz tak blisko, Ŝe dotykał jej piersi. Madelyne musiała unieść głowę, by spojrzeć mu w oczy.

— Nie rozumiesz, baronie! — wybuchnęła. — Gdybyś tylko posłuchał, co mam do powiedzenia, zrozumiałbyś, jak głupi jest twój plan. — Jak głupi jest mój plan? — powtórzył zdumiony furią brzmiącą w jej głosie. Sam był zdziwiony, Ŝe chce wiedzieć, o czym ona mówi. Do licha, przecieŜ to właściwie zniewaga. Za mniejsze rzeczy wysyłał ludzi do piekła. Jednak niewinny wyraz jej oczu i uczciwość brzmiąca w głosie powiedziały mu, Ŝe nie wie, co zrobiła. Madelyne pomyślała, Ŝe Duncan wygląda, jakby za chwilę tniak ją udusić, lecz zwalczyła w sobie chęć zamknięcia oczu ze strachu. — JeŜeli przybyłeś po mnie, to tracisz czas. — UwaŜasz, Ŝe nie przedstawiasz Ŝadnej wartości? — zapytał Duncan. — Oczywiście. W oczach brata nic nie znaczę. Doskonale o tym wiem — dodała z takim przekonaniem, Ŝe Duncan uwierzył w jej słowa. — A ty z pewnością zginiesz dziś w nocy. Według mojego rachunku istnieje przewaga na waszą niekorzyść, przynajmniej czterech na jednego. NiŜej, w zewnętrznych murach, jest jeszcze jeden garnizon Ŝołnierzy. Śpi ich tam około setki. Usłyszą odgłosy walki. Co o tym sądzisz? — zapytała uświadamiając sobie, Ŝe wyłamuje palce, ale nie mogła się powstrzymać. Duncan stal wpatrując się w nią z zagadkowym wyrazem twarzy. Madelyne bardzo pragnęła. Ŝeby informacja, którą mu właśnie przekazała, skłoniła go do porzucenia szaleńczego planu. Wszystkie wysiłki okazały się próŜne. W końcu doczekała się reakcji barona, ale nie takiej, jakiej sobie Ŝyczyła. Wzruszył tylko nieznacznie ramionami. Ten gest doprowadził ją do furii. Głupiec szedł prosto w objęcia śmierci. — Niepotrzebnie się łudziłam, Ŝe odejdziesz stąd, kiedy się dowiesz, jak nierówne są twoje szanse. Mam rację? — zapytała. — Masz — odparł Duncan, a ciepły błysk w jego oczach zdziwił Madelyne. Znikł jednak tak szybko, Ŝe nie zdąŜyła nic powiedzieć. CzyŜby baron śmiał się z niej? Nie ośmieliła się zapytać. Duncan wpatrywał się w nią przez dłuŜszą chwilę. Po czym potrząsnął głową i ruszył w kierunku domu Louddona. Wydawał się znuŜony faktem, Ŝe poświęcił jej tyle czasu. Nie miała juŜ teraz wątpliwości co do jego intencji. Patrząc na jego spokojną twarz i niespieszny chód, moŜna by sądzić, Ŝe składa wizytę towarzyską. Madelyne zdała sobie jednak sprawę z jego zamiarów. Nagle ogarnęło ją takie przeraŜenie, Ŝe o mało nie zemdlała. Czuła, jak w przełyku rośnie dusząca kula, która podnosi się coraz wyŜej i pali jej gardło. Rozpaczliwie łapała oddech, równocześnie usiłując uwolnić ręce. Była w takiej panice, Ŝe jej się to nie udało. Nagle przypomniała sobie, Ŝe w zamku śpi równieŜ słuŜba. Nie sądziła, by Ŝołnierzom Duncana sprawiało róŜnicę, czy zabijają uzbrojonych przeciwników czy bezbronnych. Louddon z pewnością zrobiłby to samo. Wiedziała, Ŝe i ona wkrótce umrze. Nie mogli darować jej Ŝycia. Była przecieŜ siostrą Louddona. Gdyby jednak zdołała przed śmiercią uratować tych niewinnych, to czy ten akt miłosierdzia nie przydałby wartości jej Ŝyciu? Dobry BoŜe, czy uratowanie choćby jednej osoby sprawi, Ŝe jej Ŝycie będzie miało jakiś sens? Madelyne nadal mocowała się ze sznurem i obserwowała barona. Kiedy doszedł do schodów i zwrócił się twarzą do swoich ludzi, jego prawdziwe zamiary stały się jasne. Na jego obliczu malowała się wściekłość. Powoli uniósł w górę miecz. Wówczas jego głos zabrzmiał tak potęŜnie, Ŝe z pewnością przeniknął otaczające mury. Słowa, które ją dobiegły, rozwiewały wszelkie złudzenia. — śadnej litości! Okrzyki bitewne raniły uszy Madelyne. WyobraŜała sobie sceny, których nie mogła

widzieć; wywoływały natłok potwornych myśli. Nigdy przedtem nie miała okazji oglądać bitwy. Słuchała jedynie przesadzonych, chełpliwych opowieści Ŝołnierzy o ich dzielności i przebiegłości. śadna z tych opowieści, wliczając nawet opisy zabijania, nie oddały tego, co zobaczyła na własne oczy, kiedy walka przeniosła się na dziedziniec zamkowy. Czyściec, który przeszła Madelyne do tej pory, zamienił się w istne piekło, skąpane w strumieniach krwi rozlanej przez jej prześladowcę, Ŝądnego szaleńczej zemsty. Pomimo znaczącej przewagi ludzie Louddona, jak szybko zauwaŜyła Madelyne, byli źle przygotowani do walki. Duncan zaś miał dobrze wyćwiczonych Ŝołnierzy. Widziała, jak jeden z ludzi brata uniósł miecz, by ugodzić barona i w rezultacie stracił Ŝycie. Była świadkiem, jak inny jeszcze zamierzył się lancą i zaraz potem z przeraŜeniem ujrzała, Ŝe ręka dzierŜąca lancę została odcięta. Nim ranny upadł na ziemię i nasączył ją krwią, wydał z siebie przeszywający uszy krzyk. Madelyne poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Zamknęła powieki, Ŝeby nie patrzeć na te okropności, ale i tak miała ten obraz przed oczami. Jakiś chłopiec, który mógł być synem Duncana, podbiegi do Madelyne. Miał jasne włosy i był średniego wzrostu, lecz miał tak rozwiniętą muskulaturę, Ŝe wydawał się otyły. Wyciągnął sztylet i trzymał go przed sobą. Nie zwracając na nią uwagi wpatrywał się w Duncana i Madelyne pomyślała, Ŝe to właśnie on przysłał go tutaj dla jej ochrony. Chwilę przedtem widziała, jak dawał mu znak. Zdesperowana próbowała skupić uwagę na twarzy chłopca. Nerwowo przygryzał dolną wargę. Nie wiedziała, czy robi to ze zdenerwowania, Czy podniecenia. I wtedy nagle zerwał się I rzucił do walki, pozostawiając ją samą. Odwróciła się ku Duncanowi i zauwaŜyła, Ŝe upuścił tarczę. Młody chłopak pobiegł na pomoc swojemu panu, w pośpiechu gubiąc sztylet. Madelyne rzuciła się w tym kierunku, złapała sztylet i pobiegła z powrotem do słupa. Uklękła na ziemi i osłaniając się płaszczem zaczęła przecinać sznur wiąŜący jej ręce. Do jej nozdrzy dotarł duszący zapach dymu. Podniosła wzrok dokładnie w chwili, gdy rozpadły się główne wrota zamku. SłuŜba zmieszała się teraz z walczącymi Ŝołnierzami, próbując wydostać się na wolność, dotrzeć do bram zamku; za ludźmi biegł ogień, przesycając powietrze Ŝarem. Simon, pierworodny syn saksońskiego pana, starszy juŜ męŜczyzna, szedł w kierunku Madelyne. Po ogorzałej od wiatru I słońca twarzy spływały łzy, a potęŜne ramiona przygarbiły się w geście rozpaczy. - Myślałem, Ŝe cię pojmali. milady - wyszeptał pomagając jej wstać. Wziął od niej sztylet i szybko poprzecinał więzy. Kiedy ją uwolnił, objęła go serdecznie. — Simon, ratuj siebie. To nie jest twoja bitwa. Uciekaj stąd szybko. Rodzina cię potrzebuje. — Ale ty, pani... — Idź, zanim będzie za późno — błagała go. Głos jej zachrypł ze strachu. Simon był dobrym, bogobojnym człowiekiem, który w przeszłości okazał jej Ŝyczliwość. Był zniewolony, jak reszta słuŜby, przez własną pozycję i urodzenie, przez prawo przywiązany do ziemi Louddona, coś, co kaŜdy człowiek z trudem znosi. Bóg nie moŜe być tak okrutny, by Ŝądać jeszcze jego Ŝycia. — Chodź ze mną, lady Madelyne — błagał Simon. — Ukryję …. Potrząsnęła głową. — Beze mnie masz większą szansę, Simonie. Baron moŜe mnie ścigać. Proszę, nie

sprzeczaj się ze mną! — krzyknęła i dodała szybko, widząc, Ŝe zamierza zaprotestować: — Idź! To rozkaz. — I dla dodania mocy swoim słowom, pchnęła go w plecy. — Niech cię Bóg chroni — wyszeptał Simon. — Oddał jej sztylet i ruszył w stronę bram. Stary człowiek odbiegł zaledwie kilka kroków od swej pani, gdy upadł na ziemię, potrącony przez brata Duncana, Gilarda, który w ferworze walki przypadkowo wpadł na słuŜącego. Simon upadł na wznak, a Gilard nagle zawrócił, jakby dotarło do niego, Ŝe ma w zasięgu ręki następnego wroga. Dla Madelyne intencje Gilarda były aŜ nadto oczywiste. Wydała ostrzegawczy okrzyk i podbiegła do Simona, Ŝeby własnym ciałem osłonić go przed mieczem Gilarda. — Usuń się — krzyknął Gilard unosząc miecz. — Nie! — krzyknęła Madelyne. - Będziesz musiał mnie zabić, Ŝeby go dostać! W odpowiedzi Gilard jeszcze wyŜej uniósł miecz, strasząc, Ŝe to właśnie zrobi. Twarz wykrzywiła mu wściekłość. Madelyne pomyślała, Ŝe Gilard gotów jest ją zabić bez chwili wahania czy Ŝalu. Duncan zobaczył, co się dzieje. Rzucił się biegiem w stronę Madelyne. Gilard był znany z napadów niepohamowanej furii. Duncan nie martwił się jednak, Ŝe wyrządzi Madelyne krzywdę. Gilard umrze, zanim złamie rozkaz. Duncan był baronem na Wexton, a Gilard jego wasalem, choć zarazem bratem. Gilard musiał przestrzegać tej hierarchii. A Duncan miał jeszcze jedno zastrzeŜenie — Madelyne naleŜała do niego. Nikt nie śmiał jej tknąć. Nikt. Pozostali słuŜący, w liczbie blisko trzydziestu, równieŜ byli świadkami tego, co się działo. Ci, którzy znajdowali się zbyt daleko od bram wiodących do wolności, stanęli za Simonem, chcąc go bronić. Madelyne ze spokojem wytrzymała wściekle spojrzenie Gilarda, które pokazywało, jakie emocje w nim szalały. Duncan znalazł się u boku brata dokładnie w chwili, gdy Madelyne zdobyła się na ten zdumiewający czyn. Wolno uniosła dłoń i odrzuciła z szyi gęstą masę kręconych włosów. Głosem, który brzmiał całkiem spokojnie, powiedziała, by Gilard pchnął mieczem i jeśli to moŜliwe, Ŝeby zrobił to szybko. Gilard stał oszołomiony reakcją Madelyne. Wolno opuścił miecz, aŜ zakrwawiony czubek dotknął ziemi. Wyraz twarzy Madelyne nie uległ zmianie. Patrzyła teraz na Duncana. — Czy twoja nienawiść do Louddona rozciąga się na jego słuŜących? Czy zabijasz kobiety i męŜczyzn tylko dlatego, Ŝe prawo zmusza ich do słuŜenia mojemu bratu? Zanim Duncan zdołał przemyśleć odpowiedź, Madelyne odwróciła się do niego plecami. Wzięła Simona za rękę i pomogła mu wstać. — Słyszałam, Simonie. Ŝe baron Wexton jest człowiekiem honoru. Stań obok mnie. Razem stawimy mu czoło, drogi przyjacielu. — I zwracając się do Duncana, dodała: — Przekonamy się, czy ten pan jest człowiekiem honoru, czy teŜ niczym nie róŜni się od Louddona. Nagle zdała sobie sprawę, Ŝe w drugiej ręce trzyma sztylet. Ukryła go za plecami i gdy przez chwilę czuła się bezpieczna, wsunęła sztylet za podszewkę, modląc się, Ŝeby szew wytrzymał ten cięŜar. śeby odwrócić uwagę od tego, co robi, krzyknęła: — KaŜdy z tych dobrych ludzi starał się bronić mnie przed bratem i prędzej umrę, nim pozwolę ci ich tknąć. Wybór naleŜy do ciebie. — W przeciwieństwie do twojego brata — głos Duncana brzmiał spokojnie — nie biorę odwetu na słabszych. Odejdź stąd, starcze. MoŜesz wziąć innych ze sobą. SłuŜący nie czekali na powtórzenie tych słów. Madelyne patrzyła, jak biegną w stronę bramy. Zdumiał ją ten gest barona.

— A teraz, baronie, jeszcze jedna prośba. Proszę, zabij mnie od razu. Wiem, Ŝe jestem tchórzem, ale czekanie jest nie do wytrzymania. Czyń, co musisz. Była przekonana, Ŝe zamierza ją zabić. Słuchając jej słów, Duncan jeszcze raz przeŜył szok. Nabrał pewności, Ŝe lady Madelyne jest najbardziej zdumiewającą kobietą, jaką kiedykolwiek spotkał. — Nie zamierzam cię zabić, Madelyne — oświadczył, po czym oddalił się. Fala ulgi ogarnęła Madelyne. Uwierzyła mu. Po raz pierwszy w Ŝyciu Madelyne poczuła smak zwycięstwa. Uratowała Duncanowi Ŝycie. I będzie Ŝyła. Bitwa była zakończona. Ze stajen wypuszczono konie. SłuŜący pędzili je przez otwarte bramy, Ŝeby zdąŜyć, nim Ŝarłoczne płomienie pochłoną wysuszone drewno. Madelyne nie zdołała wzbudzić w sobie ani odrobiny gniewu, widząc, jak płonie dom jej brata. Ten dom nigdy nie był jej domem. Nie wywoływał Ŝadnych dobrych wspomnień. Nie, nie Ŝywiła gniewu. Zemsta Duncana była słuszną karą za grzechy jej brata. Tej ciemnej nocy odziany jak rycerz barbarzyńca dokonał nad nim sądu. Według Madelyne musiał być radykałem, skoro ośmielił się zignorować przyjaźń Louddona z królem Anglii. Co takiego zrobił Louddon, Ŝe baron Wexton nie zwaŜał na tego rodzaju więzi? I jaką cenę zapłaci Duncan za ten pochopny czyn? Czy kiedy Wilhelm II dowie się o tym ataku, zaŜąda Ŝycia Duncana? Król ma taką słabość do Louddona, Ŝe moŜe ukarać Duncana. Wpływ Louddona na króla był niezwykły i mówiono, Ŝe łączy ich szczególna przyjaźń. Zaledwie w ubiegłym tygodniu Madelyne dowiedziała się, co oznaczają opowiadane szeptem nieprzyzwoite plotki. Pewnego wieczoru Marta, Ŝona stajennego, która wcześniej wypiła zbyt duŜo kufli piwa, zachłystywała się tym, Ŝe odkryła ich niegodziwy związek. Madelyne nie uwierzyła jej. Poczerwieniała i zaprzeczyła wszystkiemu, mówiąc Marcie, Ŝe Louddon się nie oŜenił, poniewaŜ wybranka jego serca umarła. Marta wyśmiała naiwność Madelyne. W końcu jednak zmusiła swą panią, by przyznała, Ŝe jednakowoŜ taka moŜliwość istnieje. AŜ do owego wieczoru Madelyne nie wiedziała, Ŝe niektórzy męŜczyźni mogą zawierać intymne przyjaźnie z innymi męŜczyznami. Świadomość, Ŝe jednym z takich męŜczyzn jest jej brat, a drugim król Anglii, wywołała jeszcze większe obrzydzenie. Madelyne przypomniała sobie, jak zwymiotowała. doprowadzając tym Martę do ataku śmiechu. — Spalcie kaplicę! — rozległ się rozkaz Duncana, wyrywając Madelyne z zamyślenia. Natychmiast uniosła spódnice i pobiegła w stronę kościoła. Miała nadzieję, Ŝe zdąŜy pozbierać swój skąpy dobytek, zanim ten rozkaz zostanie wykonany. Wydawało się, Ŝe nikt nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. Duncan przeciął jej drogę w momencie, gdy dotarła do wejścia. Oparł ręce o mur, blokując jej przejście. Madelyne wydała okrzyk przeraŜenia, uniosła głowę I spojrzała mu w oczy. — Nie ma miejsca, gdzie mogłabyś się ukryć, Madelyne. — Jego głos brzmiał miękko. BoŜe, sprawiał wraŜenie niema] znudzonego. — Nie chcę się przed nikim ukrywać — odparła, starając się opanować gniew. — Chcesz spłonąć wraz z kaplicą? — zapytał. — A moŜe sądzisz, Ŝe skorzystasz z sekretnego przejścia, o którym mi opowiadałaś? — Ani jedno, ani drugie — odpowiedziała. — W kościele znajduje się wszystko, co posiadam. Chciałam zabrać stamtąd swoje rzeczy. Powiedziałeś, Ŝe nie zamierzasz mnie zabić I pomyślałam, Ŝe wezmę je, Ŝeby mieć coś na podróŜ.

Kiedy Duncan nie odpowiedział, spróbowała jeszcze raz. Trudno było ująć w słowa chaotyczne myśli, zwłaszcza Ŝe Duncan wpatrywał się w nią tak intensywnie. — Nie proszę cię o nic wielkiego, tylko o moje ubrania ukryte za ołtarzem. — Nie prosisz? — powtórzył szeptem. Madelyne nie wie działa, jak na to zareagować, ani na uśmiech, którym ją obdarzył. — Naprawdę myślisz, ze uwierzę, iŜ mieszkałaś w kościele? Madelyne Ŝałowała, Ŝe nie ma dość odwagi, by mu powiedzieć, jak mało ją obchodzi, w co on wierzy. BoŜe, była tchórzem. Jednak lata bolesnych lekcji wyrobiły w niej zdolność kontrolowania prawdziwych uczuć. Teraz jej się to przydało. Rzuciła mu zagadkowe spojrzenie, zmuszając się do zapomnienia o gniewie. Udało się jej nawet wzruszyć ramionami. Duncan dostrzegł iskierki gniewu w jej niebieskich oczach. Na jej twarzy pojawiło się takie szyderstwo i tak szybko zniknęło, Ŝe nie zauwaŜyłby tego, gdyby nie wpatrywał się w nią tak intensywnie. Jak na kobietę kontrolowała się zdumiewająco umiejętnie. — Odpowiedz mi, Madelyne. Czy sądzisz, Ŝe uwierzę, iŜ mieszkałaś w tym kościele? - Nie mieszkałam tam - odpowiedziała, kiedy juŜ dłuŜej nie mogła znieść jego badawczego spojrzenia. — ukryłam tam tylko swoje rzeczy, poniewaŜ rano zamierzałam stąd uciec. Duncan zmarszczył brwi. Czy ona uwaŜa, Ŝe jest głupcem, który uwierzy w tę zmyśloną historię? śadna kobieta nie opuściłaby wygodnego domu, by udać się w podróŜ podczas tych cięŜkich zimowych miesięcy. I dokąd to miałaby pójść? Nie mógł uwierzyć w jej słowa. Mimo to powiedział: — MoŜesz zabrać swoje rzeczy. Madelyne nie zastanawiała się nad tym obrotem sprawy. Sądziła, Ŝe Duncan jest skłonny zaakceptować jej plan opuszczenia twierdzy. — Mogę więc opuścić fortecę? — krzyknęła z nadzieją. zanim zdołała się powstrzymać. Głos jej drŜał. — Tak, Madelyne, wyjedziesz z tej fortecy — potwierdził Duncan. Uśmiechnął się do niej. Madelyne zmartwiła się tą zmianą jego nastawienia. Popatrzyła na niego, próbując czytać mu w myślach. Daremny trud. Szybko zrozumiała, Ŝe Duncan bardzo dobrze maskuje uczucia, zbyt dobrze, by mogła wywnioskować, czy mówi prawdę, czy nie. Madelyne pochyliła się i przeszła mu pod ramieniem, po czym pobiegła korytarzem na tyłach kościoła. Duncan szedł tuŜ za nią. Jutowy worek znajdował się dokładnie tam, gdzie ukryła go dzień wcześniej. Madelyne podniosła tobołek, a potem odwróciła się, Ŝeby popatrzeć na Duncana. JuŜ miała mu podziękować, kiedy na jego twarzy znowu dostrzegła zdziwienie. — Nie wierzysz mi? - zapytała. Duncan skrzywił się. Odwrócił się i wyszedł z kościoła. Madelyne pobiegła za nim. Teraz ręce mocno jej drŜały. Doszła do wniosku, Ŝe właśnie wychodzi z niej strach i przeraŜenie wywołane bitwą, której była świadkiem. Widziała tyle krwi, tyle śmierci. śołądek i umysł burzyły się gwałtownie. Modliła się w duchu, Ŝeby zdołała się opanować, dopóki Duncan i Ŝołnierze nie odejdą. W tej samej chwili, kiedy wyszła z budynku, do środka wdarły się skwierczące płomienie. Przywodziły na myśl głodne niedźwiedzie poŜerające wszystko z dziką gwałtownością. Madelyne przez dobrą chwilę obserwowała ogień, dopóki nie spostrzegła, Ŝe mocno ściska Duncana za rękę. Natychmiast odsunęła się od niego. Odwróciła się i zobaczyła, Ŝe konie Ŝołnierzy zaprowadzono do garnizonu na wewnętrznym dziedzińcu. Większość ludzi Duncana dosiadła juŜ wierzchowców i

czekała na jego rozkazy. Pośrodku dziedzińca stało najwspanialsze zwierzę — ogromny biały rumak, o wiele wyŜszy od pozostałych koni. Jasnowłosy giermek stał tuŜ przed zwierzęciem, bez większego powodzenia starając się utrzymać wodze w rękach. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe ognisty rumak naleŜy do Duncana. Pasował do postury i pozycji barona. Duncan skinął na nią, Ŝeby podeszła do ogiera. Madelyne skrzywiła się na ten rozkaz, jednak odruchowo ruszyła w kierunku duŜego konia. lm bliŜej podchodziła, tym bardziej się bała. W zakamarkach jej przestraszonego umysłu skrystalizowała się czarna myśl. Dobry BoŜe, nie miał zamiaru jej zostawić. Madelyne zrobiła głęboki wdech, próbując się uspokoić. Powiedziała sobie, Ŝe jest po prostu zbyt zdenerwowana, by myśleć jasno. Oczywiście baron nie zamierzał zabierać jej ze sobą. Nie była na tyle waŜna, Ŝeby się nią przejmował. — Nie zamierzasz chyba zabierać mnie z sobą? — wyrzuciła pełnym napięcia głosem. Wiedziała, Ŝe nie udało się jej ukryć strachu. Duncan podszedł do niej. Wziął od niej zawiniątko i rzucił giermkowi. Otrzymała więc odpowiedź. Spojrzała na niego i zobaczyła, jak lekko dosiada konia i wyciąga do niej rękę. Madelyne zaczęła się cofać. BoŜe, pomóŜ mi, pomyślała. Zamierzała mu się przeciwstawić. Wiedziała, Ŝe jeśli znajdzie się na grzbiecie tego diabelskiego konia, ściągnie na siebie niełaskę mdlejąc albo, co gorsza, krzycząc. Wolała śmierć od poniŜenia. Bardziej bała się rumaka niŜ barona. Madelyne miała smutne braki w edukacji. Nie posiadała najmniejszych umiejętności jeździeckich. Czasami wspominała wczesne dzieciństwo, kiedy Louddon wykorzystał te kilka lekcji jazdy konnej, jakich jej udzielił, do wymuszenia posłuszeństwa. Teraz, będąc dorosłą kobietą, zrozumiała, Ŝe jej strach jest nierozsądny, wciąŜ tkwiło w niej bowiem to dziecko przepełnione uporem i lękiem. Zrobiła jeszcze jeden krok do tyłu. Potem wolno potrząsnęła głową, odrzucając zaproszenie Duncana. Podjęła decyzję: trudno, moŜe ją zabić. Nie zamierzała jednak wsiąść na konia. Nie zastanawiając się, co robi, Madelyne odwróciła się i ruszyła przed siebie. DrŜała tak bardzo, Ŝe potknęła się kilka razy. Ogarnęła ją taka panika Ŝe niczego me widziała. Wbiła oczy w ziemię i z determinacją stawiała krok za krokiem. Przystanęła nad zmasakrowanym ciałem Ŝołnierza Louddona. Twarz męŜczyzny była okrutnie pocięta. Ten widok był kroplą która przelała czarę. Madelyne stała pośrodku tej rzezi wpatrując się w martwego Ŝołnierza, dopóki nie usłyszała szarpiącego uszy wycia torturowanego człowieka. Ten głos aŜ rozdzierał serce. Madelyne zakryła uszy rękami, ale na nic się to nie zdało. Nadal słyszała ten okropny wrzask. Duncan spiął konia ostrogami w chwili, gdy Madelyne zaczęła krzyczeć. Pochylił się nad nią i bez trudu uniósł ją na siodło. Kiedy jej dotknął, zamilkła. Osłonił ją swoim cięŜkim płaszczem. Jej twarz znalazła się przy metalowych kółkach kolczugi. Duncan podłoŜył jej więc własny płaszcz pod policzek, by miękkie podbicie z baraniej skóry ochraniało ją przed twardym metalem. Nie krył się z tym, Ŝe okazuje jej czułość. Przez umysł przeleciał mu błyskawicznie obraz Madelyne klęczącej u jego stóp, wkładającej pod suknię jego przemarznięte stopy, Ŝeby ogrzać je na własnym brzuchu. Wówczas był to gest sympatii. Musiał teraz okazać jej coś podobnego. PrzecieŜ on, tylko on, był odpowiedzialny za ból, jakiego doświadczyła. Westchnął głęboko. Nie moŜna tego tak zostawić. I pomyśleć, Ŝe zaczęło się od tak

prostego planu. Wystarczyło jednak, Ŝeby pojawiła się kobieta, a wszystko się skomplikowało. Wiele naleŜało przemyśleć od nowa. Wiedział, Ŝe Madelyne nie była świadoma, Ŝe wszystko skomplikowała. On musi to teraz uporządkować, powiedział sobie. Plan uległ zmianie, czy mu się to podobało, czy nie. Jednego był pewien — nigdy nie pozwoli Madelyne odejść. Zdumiewało go to i jednocześnie irytowało. Duncan mocniej przycisnął jeńca i dał sygnał do odjazdu. Czekał, aŜ wyminą go inni jeźdźcy. Sam jechał z tyłu. Kiedy minął ich ostami Ŝołnierz, podjechał Gilard i młody giermek. Duncan zatrzymał się na chwilę, Ŝeby ostatni raz popatrzeć na obraz zniszczenia. Madelyne odrzuciła głowę do tyłu i przyjrzała mu się bacznie. Musiał poczuć jej spojrzenie, poniewaŜ wolno opuścił wzrok, aŜ popatrzyli sobie prosto w oczy. — Oko za oko, Madelyne. Czekała, aŜ powie coś więcej. Chciała dowiedzieć się, czym jej brat zasłuŜył sobie na taki odwet, lecz Duncan wpatrywał się w nią bez słowa. Czuła, Ŝe daje jej coś do zrozumienia. Nie zamierzał ani słowem przeprosić za swoje grubiaństwa. Madelyne zrozumiała. Zwycięzca nie musi się usprawiedliwiać. Odwróciła się, Ŝeby popatrzeć na zgliszcza. Przypomniała sobie jedną z opowieści wuja, ojca Bertona, o wojnach punickich w czasach antycznych. Wiele takich opowieści rozlegało się w kościele, a ojciec Berton często powtarzał je Madelyne. Zajmował się jej edukacją w najmniej odpowiedni sposób. Takie postępowanie zasługiwało na karę, lecz na szczęście dostojnicy kościelni nie zwracali Ŝadnej uwagi na to, co robi ksiądz Berton. Rzeź, jaką oglądała własnymi oczami, nasunęła jej myśli o historii Kartaginy. Podczas trzeciej i ostatniej wojny pomiędzy dwoma potęŜnymi władcami zwycięzca zrównał Kartaginę z Ziemią zaraz po wygranej bitwie. Czego ogień nie spalił, przykryła urodzajna ziemia. Nie pozostał kamień na kamieniu. Na końcu posypano pola solą, Ŝeby nic na nich w przyszłości nie urosło. Historia powtórzyła się tej nocy. Louddon i wszystko, co do niego naleŜało, uległo zbezczeszczeniu. — Delenda est Carthago — wyszeptała Madelyne do siebie. Duncan zastanawiał się, w jaki sposób zdobyła taką wiedzę. — Tak, Madelyne. Podobnie jak Kartagina, twój brat musi zostać zniszczony. - Czy ja takŜe naleŜę do Lou... do Kartaginy? - powiedziała, nie mogąc się zmusić do wypowiedzenia imienia brata. — Nie, Madelyne. Ty nie naleŜysz do Kartaginy. Madelyne przytaknęła i zamknęła oczy. Oparła głowę o jego pierś. Ujął ją pod brodę i zmusił, Ŝeby popatrzyła na niego. — Nie naleŜysz do Louddona, Madelyne. Od tej chwili naleŜysz do mnie. Zrozumiałaś? Skinęła głową. Duncan rozluźnił uścisk, kiedy spostrzegł, jak bardzo Madelyne się go boi. Patrzył na nią jeszcze przez chwilę, po czym wolno i delikatnie podłoŜył jej płaszcz pod policzek. Z ciepłego schronienia pod płaszczem Madelyne wyszeptała: — Myślę, Ŝe wolałabym nie naleŜeć do Ŝadnego męŜczyzny. Usłyszał ją. Powoli na jego twarzy pojawił się uśmiech. To, czego chciała lady Madelyne, nie miało najmniejszego znaczenia. NaleŜy teraz do niego, czy tego chce, czy nie chce.

Lady Madelyne przypieczętowała własny los. Ogrzała mu stopy. Rozdział 3 Jechali na północ. Pędzili szybko, nie zatrzymując się po drodze przez resztę nocy i większość następnego dnia. Zrobili w tym czasie tylko dwa postoje, Ŝeby dać koniom odetchnąć po szaleńczym galopie, który narzucił baron. Madelyne zostawiono na chwilę samą, ale z trudem stała na nogach. PrzeŜyła potworne katusze, zanim zdołała rozprostować zbolałe mięśnie. Zresztą i tak zaraz znalazła się z powrotem na wierzchowcu Duncana. PoniewaŜ w tak duŜej grupie byli bezpieczni, Duncan zdecydował, Ŝe pojadą główną drogą. Trakt był w opłakanym stanie, a gęste krzewy i bezlistne, wystające gałęzie, stanowiły ciągłe wyzwanie dla prawie wszystkich rycerzy. Przez większość drogi Ŝołnierze trzymali tarcze przed sobą. Madelyne była jednak dobrze zabezpieczona zbroją i otulona płaszczem Duncana. śołnierze w cięŜkich zbrojach i z bronią byli lepiej osłonięci niŜ ludzie jadący z odkrytą twarzą i gołymi rękami, którzy w związku z tym przez dzikie ostępy jechali bardzo wolno. Ta uciąŜliwa jazda trwała ponad dwa dni. Wtedy to Duncan oznajmił, Ŝe następną noc spędzą w zacisznej dolinie, którą wypatrzył. Madelyne nabrała pewności, Ŝe nie jest on człowiekiem. Słyszała, jak ludzie zwracają się do swego dowódcy — Wilk — i to porównanie wydało jej się trafne. Podobizna tej krwioŜerczej bestii widniała na herbie Duncana. Madelyne wyobraziła sobie, Ŝe matka Duncana musiała być demonem z piekła rodem, a ojciec wielkim, brzydkim wilkiem. Zapewne dlatego jej porywacz był tak nieugięty w tym morderczym marszu. Zanim zatrzymali się na noce Madelyne niemal mdlała z głodu. Usiadła na jakimś głazie i obserwowała, jak Ŝołnierze zajmują się końmi. To pierwsza rzecz, o jaką troszczy się rycerz, pomyślała. Wiedziała, Ŝe rycerz bez konia byłby bezsilny. Tak, konie były najwaŜniejsze. Następnie rozpalono małe ogniska. Przy kaŜdym zebrały się grupki złoŜone z ośmiu—dziesięciu męŜczyzn. Po chwili płonęło juŜ około trzydziestu ognisk. Wokół kaŜdego z nich rozłoŜyli się Ŝołnierze, Ŝeby wypocząć. Wreszcie zajęto się jedzeniem. Podawano sobie czerstwy chleb i Ŝółty ser. Wokół ognisk krąŜyły teŜ rogi napełnione słonawym piwem. Madelyne zauwaŜyła. Ŝe Ŝołnierze pili niewiele. Pomyślała, Ŝe robią to z ostroŜności, bo tej nocy musieli być bardzo ostroŜni obozując w tak łatwym do zdobycia miejscu. NaraŜeni byli na róŜne niebezpieczeństwa: ze strony wałęsających się band, wysiedlonych chłopów, którzy zamienili się w szakale czyhające na kaŜdego słabszego od nich, oraz prawdziwe dzikie zwierzęta, które krąŜyły po bezludziu z takimi samymi zamiarami. Duncan kazał giermkowi sprawdzić, czego Madelyne potrzebuje. Na imię miał Ansel. Madelyne widziała, jak bardzo nie podoba mu się to zadanie. Była coraz bardziej pewna, Ŝe z kaŜdą milą zbliŜa się ku swemu zagadkowemu przeznaczeniu. Zanim wmieszał się w to baron Wexton, Madelyne miała swój własny plan ucieczki. Zamierzała pojechać do Szkocji, do swojego kuzyna Edwythe”a. Teraz zrozumiała, jaką naiwnością było przekonanie, Ŝe sama sprosta takiemu przedsięwzięciu. Pojęła własną głupotę. Wiedziała, Ŝe nie przetrzymałaby dłuŜej niŜ dzień, dosiadając jedynej klaczy ze stajni Louddona, która by jej nie zrzuciła. Ta klacz o chwiejnym kroku, dość wiekowa, nie wytrzymałaby takiej podróŜy. Bez

silnego konia i odpowiedniego ubrania ucieczka równałaby się samobójstwu. A mapa, naszkicowana pospiesznie przez Simona, prowadziłaby ją okręŜną drogą. Choć juŜ wiedziała, Ŝe było to głupie marzenie, postanowiła i tak się go trzymać. Uczepiła się tego skrawka nadziei, bo było to wszystko, co miała. Duncan z pewnością mieszka niedaleko granicy Szkocji. Ciekawe, jak daleko od nowego domu kuzyna Edwythe”a. MoŜe zdoła tam dotrzeć piechotą? Postanowiła, Ŝe me pozwoli by przytłoczyły ją przeszkody. Odsunęła od siebie wątpliwości i skupiła się na liście potrzebnych jej rzeczy. Przede wszystkim odpowiedni koń, potem dopiero Ŝywność a na końcu błogosławieństwo boŜe. Po chwili zdecydowała się na odwrócenie priorytetów. Na pierwszym miejscu ustawiła Boga, a konia na końcu. Nagle kątem oka dostrzegła, Ŝe Duncan idzie środkiem obozu. BoŜe, czy on nie będzie największą zawadą? Tak, ten pół człowiek, pół wilk, będzie najtrudniejszą do ominięcia przeszkodą. Duncan nie odezwał się do niej słowem od chwili wyjazdu z twierdzy Louddona. Madelyne zamartwiała się jego butnym oświadczeniem, Ŝe teraz naleŜy do niego. Co to właściwie miało znaczyć? Chciałaby mieć odwagę zaŜądać wyjaśnień, baron był jednak tak daleki, tak chłodny, Ŝe bała się do niego podejść. BoŜe, ale była zmęczona. Nie miała siły, by się nim martwić. Kiedy odpocznie, znajdzie sposób ucieczki. Ucieczka to obowiązek jeńca, czyŜ nie? Wiedziała, Ŝe nie bardzo się do tego nadaje. Jaki poŜytek przyjdzie jej z umiejętności czytania i pisania? Nikomu nigdy nie mówiła o swoich niezwykłych umiejętnościach. W odniesieniu do kobiety tego rodzaju wykształcenie nie było dobrze przyjmowane, tym bardziej Ŝe większość szlachty nie potrafiła się podpisać. Wyręczali ich w tym kościelni skrybowie. Madelyne nie winiła wuja za braki w swoim kobiecym wykształceniu. Drogi ojciec Berton czerpał wielką przyjemność z opowiadania jej wszelkich staroŜytnych historii. Do jego ulubionych naleŜała opowieść o Odyseuszu. Mityczny wojownik stał się towarzyszem Madelyne, kiedy była młodą dziewczyną, ustawicznie przeraŜoną wszystkim dookoła. WyobraŜała sobie, Ŝe Odyseusz siedzi obok niej podczas długich, ciemnych nocy. Pomógł jej przezwycięŜyć strach, Ŝe przyjedzie Louddon i zabierze ją do domu. Louddon! Sama myśl o tym mrocznym imieniu spowodowała gwałtowny skurcz Ŝołądka. Madelyne brakowało wszystkich umiejętności potrzebnych do przetrwania. Na miłość boską, nie umiała nawet jeździć konno. Obwiniała za to Louddona. Brat zabrał ją kilka razy na przejaŜdŜkę, kiedy miała sześć lat, a ona wciąŜ pamięta te wycieczki tak wyraźnie, jakby to było wczoraj. Zrobiła z siebie wówczas takiego głuptasa, a Louddon tak bardzo na nią krzyczał. gdy podskakiwała jak worek z sianem. Kiedy brat spostrzegł, jaka jest przeraŜona, przywiązał ją do siodła i uderzył konia, zmuszając do galopu przez łąki. Jej przeraŜenie go podniecało. Dopóki nie nauczyła się ukrywać strachu, Louddon kontynuował swoją sadystyczną zabawę. Od najwcześniejszego dzieciństwa czuła, Ŝe ojciec i brat jej nie lubią, a ona na wszelkie sposoby próbowała sprawić, by chociaŜ troszeczkę ją kochali. Kiedy skończyła osiem lat, wysłano ją do ojca Bertona, młodszego brata matki w krótkie odwiedziny, które zamieniły się w długie, spokojne lata. Ojciec Berton był jedynym Ŝyjącym krewnym ze strony matki. Starał się wychować ją najlepiej, jak potrafił. Ustawicznie powtarzał, aŜ mu prawie uwierzyła, Ŝe to ojcu i bratu czegoś brakuje, a nie jej. Tak. Wuj był dobrym, kochającym człowiekiem, którego łagodność ukształtowała

charakter Madelyne. Nauczył ją wielu rzeczy, ale niczego konkretnego. Kochał ją jednak tak, jak prawdziwy ojciec powinien kochać córkę. Wyjaśnił jej, Ŝe Louddon gardzi wszystkimi kobietami, ale Madelyne w głębi serca mu me wierzyła. Brat troszczył się o swe starsze siostry. Obydwie, Clarissa i Sara, zostały wysłane na znaczące dwory dla zdobycia odpowiedniej edukacji. KaŜda dostała teŜ imponujący posag, chociaŜ tylko Clarissa wyszła za mąŜ. Wuj powiedział jej równieŜ, Ŝe ojciec nie chciał mieć jej przy sobie, poniewaŜ za bardzo przypominała swoją matkę, łagodną kobietę, którą poślubił i przeciwko której zwrócił się zaraz po złoŜeniu przysięgi małŜeńskiej. Wuj nie znał przyczyn takiej zmiany, ale winą za to obciąŜał jej ojca. Madelyne niezbyt wyraźnie pamiętała wczesne lata dzieciństwa, chociaŜ myśli o matce przepełniały ją ciepłym uczuciem. Louddon nie przyjeŜdŜał zbyt często, Ŝeby z niej szydzić. Była pod dobrą ochroną miłości matki. Tylko Louddon znał odpowiedzi na jej pytania. MoŜliwe, Ŝe pewnego dnia wszystko jej wyjaśni. a ona zrozumie. MoŜe wtedy zabliźnią się jej rany. BoŜe, muszę odsunąć na bok te gorzkie myśli, postanowiła. Wstała z kamienia i obeszła cały obóz, starając się trzymać z dala od męŜczyzn. Weszła do gęstego lasu. Nikt za nią nie poszedł. Mogła nareszcie załatwić swoje potrzeby. W drodze powrotnej natknęła się na mały strumyk przykryty z wierzchu lodem. Kijem rozbiła lód. Uklękła i zanurzyła dłonie, po czym obmyła twarz. Woda była tak zimna, Ŝe zdrętwiały jej koniuszki palców, ale smakowała cudownie. Madelyne wyczuła czyjąś obecność. Odwróciła się tak szybko. Ŝe o mało nie straciła równowagi. Był to Duncan. Stał tuŜ nad nią. — Chodź, Madelyne. Pora na odpoczynek. Nie dal jej czasu na odpowiedź. Schylił się i postawił ją na nogi. Wielka twarda dłoń objęła jej dłonie. Miał mocny uścisk, ale dotyk łagodny. Nie wypuścił jej, aŜ doszli pod jego namiot — dziwną konstrukcję zbudowaną z wygiętych łukowato grubych gałęzi, na których rozciągnięto skóry dzikich zwierząt. Chroniły one przed coraz silniejszym wiatrem. Podłogę namiotu zaścielała szara skóra, która miała zastępować siennik. Odblask najbliŜszego ogniska rzucał roztańczone cienie na rozwieszone skóry, sprawiając, Ŝe namiot wyglądał ciepło i zapraszająco. Duncan gestem wskazał, by Madelyne weszła do środka. Szybko tego poŜałowała. Nigdzie nie moŜna było usiąść. Zwierzęce skóry szybko wchłonęły wilgoć z gruntu i Madelyne czuła się tak, jakby otaczał ją lodowy pancerz. Duncan stał z załoŜonymi rękami, obserwując, jak Madelyne próbuje się jakoś usadowić. Nie zmieniała wyrazu twarzy. Przysięgła sobie, Ŝe prędzej umrze, nim wypowie choć jedno słowo skargi. Całkiem znienacka porwał ją na nogi, o mało nie przewracając namiotu. Zdjął jej płaszcz z ramion, przyklęknął na jedno kolano, a płaszcz rozłoŜył na skórach. Madelyne me zrozumiała jego intencji. Sądziła, Ŝe ten namiot jest dla niej, ale Duncan połoŜył się i zajął większość miejsca, wyciągnąwszy się na całą długość. Madelyne zaczęła się wycofywać, rozzłoszczona, Ŝe wziął sobie jej płaszcz dla własnej wygody. JeŜeli chciał, by zamarzła na śmierć, mógł ją zostawić w twierdzy Louddon, zamiast ciągnąć ją za sobą przez pół świata. Nie miała nawet czasu, Ŝeby westchnąć. Duncan w ułamku sekundy złapał ją i pociągnął. Upadła na niego, wydając okrzyk protestu. Nie zdołała zaczerpnąć powietrza gdyŜ przygniótł ją wielki cięŜar. To Duncan przetoczył się na bok, pociągając ją za sobą. Okrył ich swoim płaszczem i przycisnął mocno do siebie. Jej głowa znalazła się tuŜ pod jego brodą. Madelyne próbowała odsunąć twarz od jego szyi, przestraszona taką bliskością.

UŜyła całej siły, Ŝeby się wyrwać. ale nie zdołała rozluźnić mocnego uścisku. — Nie mogę oddychać — wyszeptała tuŜ przy jego szyi. — MoŜesz, moŜesz — odparł. Wydawało się jej, Ŝe w jego glosie słyszy rozbawienie. Rozgniewało ją to prawie w takim samym stopniu, jak jego lekcewaŜące zachowanie. Jak śmie decydować o tym, co jest dla niej wygodne, a co nie? Madelyne tak się zdenerwowała, Ŝe przestała się bać. Nagle zdała sobie sprawę, Ŝe ręce wciąŜ ma wolne. Rozprostowała ramiona, aŜ poczuła mrowienie w dłoniach. Duncan zdjął kolczugę, nim wszedł do namiotu. Jego potęŜną pierś okrywała teraz jedynie bawełniana koszula. Cienki materiał ciasno opinał szerokie ramiona, uwypuklając twarde mięśnie. Madelyne czuła siłę promieniującą przez cienkie płótno. W tym ciele nie było grama zbędnego tłuszczu ani Ŝadnej niedoskonałości. Skórę miał równie twardą jak charakter. Była jednak pewna znacząca róŜnica. Czuła ciepło jego ciała, niemal gorąco, aŜ zapragnęła przytulić się do niego całym ciałem. Pachniał przyjemnie, skórą i męskością, i Madelyne nie potrafiła się temu oprzeć. Czuła zmęczenie. Zapewne dlatego jego bliskość tak na nią działała i jej serce biło tak mocno. Jego oddech ogrzewał jej szyję i czuła się z tym bardzo dobrze. Co się dzieje? Była zupełnie zdezorientowana. Potrząsnęła głową. Próbując strząsnąć ogarniającą ją senność, złapała go za koszulę i zaczęła się wyrywać. Duncana znudziła juŜ ta nieustająca walka. Westchnął, złapał Madelyne za ręce i wsunął je sobie pod koszulę. Poczuła łaskotanie gęstych włosów porastających jego pierś. Dlaczego odczuwała takie ciepło, skoro na zewnątrz było tak zimno? Bliskość Duncana draŜniła jej zmysły. Czuła poŜądanie, jakiego nigdy nie zaznała. Erotyczne odczucia sprawiły, Ŝe poczuła się grzeszna, winna, lecz wciąŜ przylegała do niego całym ciałem. Czuła jego twardość dotykającą jej bioder. Suknia nie stanowiła wystarczającej ochrony przed jego męskością. Jej niedoświadczenie teŜ jej nie chroniło przed tym dziwnym, oszałamiającym uczuciem, jakie nią zawładnęło. Dlaczego pod jego dotykiem czuje się słaba? Prawdę mówiąc, nie tyle słaba, co bezwolna. Wówczas przyszła jej do głowy straszna myśl. Głośno westchnęła. Czy on nie trzyma jej w taki sposób jak męŜczyzna, który chce posiąść kobietę? Zamartwiała się tą myślą przez dłuŜszą chwilę, po czym odrzuciła ją. Przypomniała sobie, Ŝe kobieta musi leŜeć na plecach, i chociaŜ nie była pewna, co jeszcze się wtedy dzieje, nie sądziła, by zagraŜało jej prawdziwe niebezpieczeństwo. Słyszała, Ŝe Marta przyjmuje u siebie słuŜących i przypomniała sobie, Ŝe ta grubiańska kobieta zawsze zaczynała opowiadanie o swoich miłosnych przygodach od uwagi, Ŝe znalazła się na plecach. Wywołała z pamięci obraz Marty mówiącej: „LeŜałam wtedy na plecach”. Tak zaczynało się kaŜde jej opowiadanie. Madelyne poczuła odpręŜającą ulgę. Marta była dobrze zorientowana. Madelyne Ŝałowała, Ŝe nigdy nie zostawała dłuŜej, by posłuchać sprośnych opowieści tej kobiety. Tak, i w tej dziedzinie miała braki w edukacji. Była zła na samą siebie. Przyzwoita dama nie powinna przecieŜ zaprzątać sobie głowy takimi sprawami. Wszystkiemu oczywiście był winien Duncan. Czy dlatego trzymał ją tak mocno, Ŝeby sobie z niej zadrwić? LeŜała tak blisko, Ŝe czuła, jak jego silne uda usiłują ją zmiaŜdŜyć. Gdyby chciał, mógłby ją zgnieść. Madelyne zadrŜała na myśl o tym i przestała walczyć. Nie chciała sprowokować tego barbarzyńcy. Osłoniła rękami piersi. Była wdzięczna, Ŝe pozwolił jej chociaŜ na tyle. Jednak szybko zapomniała o tym uczuciu wdzięczności, poniewaŜ Duncan wyprostował się i jej piersi

rozpłaszczyły się o jego tors. Sutki jej stwardniały i poczuła jeszcze większy wstyd. Duncan znowu poruszył się gwałtownie. — Co, do licha! — wykrzyknął wprost do uszu Madelyne. Nie wiedziała, co spowodowało ten wybuch. Wiedziała jedynie, Ŝe przez resztę Ŝycia będzie głucha. Kiedy Duncan podskoczył, mamrocząc coś pod nosem, Madelyne me pozostało nic innego, jak ruszyć się razem z nim. Obserwowała go kątem oka. Duncan uniósł się na łokciu i szukał czegoś kolo siebie. Madelyne przypomniała sobie o sztylecie, który schowała pod podszewką płaszcza. kiedy Duncan podniósł miecz. Była zdumiona, widząc jego uśmiech. Niewiele brakowało, by odruchowo uśmiechnęła się takŜe. Potem zauwaŜyła, Ŝe jego oczy są powaŜne. Doszła do wniosku, Ŝe najlepiej zrobi nie odwzajemniając uśmiechu. — Jak na takie nieśmiałe stworzenie okazałaś się bardzo pomysłowa. Madelyne. Jego głos brzmiał bardzo łagodnie. Czy okazywał jej łaskawość, czy kpił sobie z niej? Nie wiedziała. — Jestem twoim jeńcem — przypomniała mu. — JeŜeli wykazałam pomysłowość, to dlatego, Ŝe obowiązkiem jeńca jest próbować ucieczki. Duncan zmarszczył czoło. — Czy moja uczciwość jest dla ciebie obraźliwa, milordzie? — zapytała. — MoŜe lepiej. Ŝebym się wcale do ciebie nie odzywała. Teraz chciałabym się przespać — powiedziała. — Spróbuję zapomnieć, Ŝe tu jesteś. Na potwierdzenie swoich słów zamknęła oczy. — Chodź tutaj, Madelyne. Ten miękko wypowiedziany rozkaz sprawił, Ŝe ciarki przeszły jej po plecach. Poczuła ucisk w Ŝołądku. Nie wierzyła, Ŝe tyle jest jeszcze w niej strachu. Znowu to wraca, pomyślała, nie mogąc złapać tchu. Zrobiło jej się niedobrze. Otworzyła oczy, Ŝeby na niego popatrzeć. Gdy zobaczyła wymierzony w siebie sztylet, zrozumiała, Ŝe jest w niej morze strachu. Jakim jestem tchórzem, pomyślała, kiedy wolno zbliŜała się do Duncana. Zatrzymała się o kilka cali przed nim, patrząc mu prosto w twarz. — Czy to cię zadowala? — zapytała. Wiedziała, Ŝe wcale go nie zadowala, lecz nagle znalazła się na plecach, a Duncan leŜał na niej. Był tak blisko, Ŝe widziała srebrne błyski w jego szarych oczach. Oczy uwaŜa się za echo duszy, tak słyszała. Nie potrafiła jednak powiedzieć, o czym myśli Duncan. Zmartwiło ją to. Duncan obserwował Madelyne. Burza emocji, które niechcący pokazała, bawiła go, a jednocześnie irytowała. Wiedział, Ŝe się go boi. Jednak ani nie płakała, ani me błagała. I na dodatek była piękna. Na jej nosku pojawiły się zmarszczki gniewu. Duncan pomyślał, Ŝe jej zmarszczone czoło jest zmysłowe. Usta równieŜ miała bardzo pociągające. Zastanawiał się, jak smakują, i na samą myśl o tym poczuł podniecenie. — Czy masz zamiar wpatrywać się we mnie całą noc? — zapytała. — MoŜliwe, Ŝe tak — odparł. — JeŜeli będę chciał — dodał z uśmiechem. — Więc będę musiała obserwować cię przez całą noc — stwierdziła. — A to dlaczego, Madelyne? — Jego głos zabrzmiał miękko i ochryple. — Jeśli sądzisz, Ŝe wykorzystasz mnie, kiedy będę spała, to się mylisz baronie. Wyglądała na bardzo wzburzoną. — A jak cię zamierzam wykorzystać, Madelyne? śmiał się z niej. Teraz śmiały się równieŜ jego oczy. Był to prawdziwy śmiech. Madelyne z całej siły pragnęła umieć zmilczeć. O BoŜe, do głowy przychodziły jej

brzydkie myśli. — Wolałabym o tym nie dyskutować — wydusiła z siebie. — Zapomnij jeśli moŜesz, Ŝe się odezwałam. — Nie mogę — odparł. — UwaŜasz, Ŝe zechcę zaspokoić swoje Ŝądze tej nocy i wezmę cię, kiedy będziesz spała? Przysunął się bliŜej, tak Ŝe poczuła jego oddech na twarzy. Był zadowolony, patrząc, jak się czerwieni. Nawet mruknął z aprobatą. Złapana w pułapkę własnych zmartwień, Madelyne wciąŜ czuła się jak zając we wnykach. — Nie tkniesz mnie — wybuchnęła nagle. — Z całą pewnością jesteś za bardzo zmęczony, Ŝeby myśleć o... i obozujemy na otwartej przestrzeni — nie, nie zrobisz tego - dodała. — Być moŜe. Co to miało znaczyć? W jego oczach dostrzegła tajemnicze światło. CzyŜby czerpał przyjemność z obserwowania jej przeraŜenia? Postanowiła, Ŝe nie da mu się wykorzystać bez stoczenia prawdziwej bitwy. Z tą myślą rzuciła się na niego, wymierzając cios pięścią tuŜ pod jego prawe oko. UŜyła całej siły, ale to ona poczuta ból. To ona krzyknęła z bólu. BoŜe, pewnie złamała sobie rękę i wszystko na nic. — Czy ty jesteś z kamienia? wymamrotała. — Dlaczego to zrobiłaś? — zapytał wyraźnie zaciekawiony. — śebyś wiedział, Ŝe będę walczyła na śmierć, jeśli spróbujesz na mnie swoich sztuczek — wyjąkała. Pomyślała, Ŝe to odwaŜna przemowa, szkoda tylko, Ŝe tak drŜy jej głos. Westchnęła i cała jej odwaga gdzieś uleciała. — Na śmierć, Madelyne? — Uśmiechnął się znowu. Sądząc po okrutnym wyrazie twarzy, ta myśl sprawiła mu przyjemność. — Do takiego wniosku doszłaś? To błąd — stwierdził. — Groziłeś mi — broniła się Madelyne. — Czy nazwiesz to błędem? — Nie — zaprzeczył. — Ty to powiedziałaś. — Jestem siostrą twojego wroga— przypomniała Madelyne. Ucieszyła się widząc, Ŝe jej uwaga wywołała zmarszczenie brwi. — Nie moŜesz zmienić tego faktu — dodała. Poczuła, jak ze strachu sztywnieją jej plecy. — Kiedy mam zamknięte oczy, nie wiem, czy jesteś siostrą Louddona, czy nie — powiedział Duncan. — Chodzą plotki, Ŝe Ŝyjesz z księdzem, który zrzucił sutannę, i jesteś jego dziwką. Ale w ciemności nie będzie mi to przeszkadzało. Wszystkie kobiety są takie same, kiedy weźmie się je do łóŜka. Chciałaby móc jeszcze raz go uderzyć. Była tak oburzona tymi potwornymi plotkami, Ŝe w jej oczach ukazały się łzy. Chciała na niego krzyczeć, chciała mu powiedzieć, Ŝe ojciec Berton jest w całkowitej zgodzie z Bogiem i swoim Kościołem, a w dodatku jest jej wujem. Ten ksiądz był jedynym człowiekiem, który się o nią troszczył. Jedynym, który ją kochał. Jak Duncan śmiał obraŜać jej wuja? — Kto ci naopowiadał tych bredni? — zapytała ochrypłym szeptem. Duncan widział, jak bardzo zraniły ją jego słowa. Nabrał pewności Ŝe wszystkie te opowieści są nieprawdziwe. Madelyne nie potrafiła ukryć przed nim swego bólu. Wiedział, Ŝe jest niewinna. — Czy myślisz, Ŝe będę próbowała cię przekonać Ŝe te plotki, które o mnie słyszałeś, są nieprawdziwe? — zapytała, roztrzęsiona z powodu jego okrutnych słów. — Przemyśl to sobie sam, baronie. Wierz, w co chcesz. Jeśli uwaŜasz, Ŝe jestem dziwką, to niech tak będzie. Ten wybuch gniewu był pełen furii. Był to pierwszy prawdziwy pokaz gniewu od

chwili, gdy Duncan pojmał swego jeńca. Był oszołomiony spojrzeniem tych niewiarygodnie niebieskich oczu płonących z taką wściekłością. Tak, mimo wszystko była niewinna. Postanowił zakończyć tę rozmowę, by zachowała trochę gniewu na później. — Idź spać — zarządził. — Jak mogę zasnąć w strachu, Ŝe zechcesz mnie wykorzystać? - zapytała. — Czy uwaŜasz, Ŝe się wtedy nie obudzisz? — zapytał. W jego głosie brzmiało niedowierzanie. BoŜe, obraŜała go. Zrozumiał, Ŝe jest zbyt naiwna by o tym wiedzieć. Duncan potrząsnął głową. — JeŜeli będę chciał cię wykorzystać, obiecuję, Ŝe najpierw cię obudzę. Teraz zamknij oczy i śpij. Wziął ją w ramiona i przyciągnął do siebie. Przytulił się do jej pleców i objął ją ramionami, dotykając jej piersi. Potem zarzucił jej płaszcz na nich oboje i postanowił Ŝe postarz się o niej nie myśleć. — A jak to nazwiesz? — Spod nakrycia dobiegło jej pytanie. Głos miała przytłumiony ale zrozumiał kaŜde słowo. Nie od razu dotarło do niego, o co ona pyta. — Wykorzystanie? — zapytał. Poczuł, Ŝe przytaknęła. — Gwałt. — Duncan wyszeptał to słowo tuŜ nad jej głową. Madelyne szarpnęła się i uderzyła go w brodę. Cierpliwość Duncana zaczęła się wyczerpywać. — Nigdy nie brałem siłą Ŝadnej kobiety, Madelyne. Twoja odwaga zapewnia ci wystarczające bezpieczeństwo. A teraz śpij. — Nigdy? — zapytała szeptem. - Nigdy! - wykrzyknął w odpowiedzi. Madelyne uwierzyła mu. Dziwne, ale czuła się teraz bezpieczna. Wiedziała, Ŝe nie zrobi jej krzywdy, kiedy będzie spała. Jego bliskość znowu zaczęła sprawiać jej przyjemność. Ogrzana jego ciepłem, wkrótce poczuła wielką senność. Przysunęła się bliŜej. Usłyszała jego mruknięcie, kiedy wierciła się, obrócona do niego plecami, Ŝeby znaleźć wygodniejszą pozycję. Zastanawiała się, o co mu teraz chodzi. Kiedy złapał ją za biodra i mocno przytrzymał, zrozumiała, Ŝe jej poruszenia przeszkadzają mu zasnąć. Zdjęła buty i powoli wsunęła stopy pomiędzy jego łydki, Ŝeby trochę bardziej je rozgrzać. Starała się ograniczać ruchy ze strachu, Ŝe Duncan znowu się rozgniewa. Ciepły oddech rozgrzewał jej szyję. Madelyne zamknęła oczy i westchnęła. Wiedziała, Ŝe powinna oprzeć się pokusie, ale wabiło ją i przyciągało jego ciepło. Przypomniała sobie ulubioną opowieść o Odyseuszu i jego przygodach z syrenami. Tak. Ciepło Duncana przyciągało ją jak pieśni tych mitologicznych nimf, które śpiewały, Ŝeby zwabić Odyseusza i jego towarzyszy na pewną śmierć. Odyseusz przechytrzył syreny, zatykając woskiem uszy Ŝołnierzy, Ŝeby odgrodzić ich od tych przyciągających dźwięków. Madelyne Ŝałowała, Ŝe nie jest tak sprytna i dzielna jak ten wojownik. Wokół gwizdał i jęczał Ŝałośnie wiatr, ale Madelyne czuła się bezpieczna w ramionach swego prześladowcy. Zamknęła oczy i zaakceptowała: została zwabiona przez pieśń syreny. Tej nocy obudziła się tylko raz. Plecy miała ogrzane, ale piersi i ramiona zdrętwiały jej z zimna. Wolno, Ŝeby nie zbudzić Duncana, obróciła się w jego ramionach. Przytuliła policzek do jego pleców i wśliznęła mu się pod koszulę. Była jeszcze rozespana, kiedy Duncan zaczął pocierać brodą o jej czoło. Madelyne westchnęła z przyjemnością i przytuliła się do mego. Jego zarost łaskotał ją w nos.

Odrzuciła głowę do tyłu i powoli otwarła oczy. Duncan patrzył na nią. Nie pilnował się. Na jego twarzy malowała się taka czułość i ciepło. Tylko usta pozostały twarde. Wyobraziła sobie, co by poczuła, gdyby ją pocałował. Nie mówiąc ani słowa, spotkał jej usta w połowie drogi, kiedy się poruszyła. Smakowała tak, jak się spodziewał. Była taka miękka, zapraszająca. Nie była jeszcze całkiem rozbudzona, ale me opierała się, chociaŜ usta miała przymknięte i nie mógł ich spenetrować. Duncan szybko rozwiązał ten problem kciukiem odciągając jej brodę, po czym wcisnął język, zanim Madelyne zdołała odgadnąć jego intencję. Złapał jej oddech i zamknął jej krzyk. Wówczas Madelyne nieśmiało uŜyła języka, Ŝeby go pogłaskać. Duncan przewrócił ją na plecy i wcisnął się między jej nogi. Rękoma uwięził jej głowę w czułym, ale mocnym uścisku. Ręce Madelyne tkwiły uwięzione pod jego koszulą. Palce łaskotały go w pierś, draŜniąc skórę, aŜ płonął jak w gorączce. Duncan chciał poznać jej wszystkie tajemnice wszystkie, bo Madelyne odpowiadała na jego pieszczoty w tak cudowny sposób. Pocałunek stał się tak gorący, tak zachłanny, Ŝe Duncan zaczął się bać, Ŝe straci nad sobą kontrolę. Jego usta zamykały się na jej ustach raz za razem, język penetrował, gładził, przygarniał. Nie mógł się nią nacieszyć. Był to najbardziej niezwykły pocałunek, jakiego doświadczył. Przerwał go dopiero wtedy, gdy zaczęła drŜeć. Z głębi jej gardła wydobył się cichy jęk. Słysząc ten zmysłowy dźwięk, Duncan do reszty stracił rozsądek. Madelyne była zbyt oszołomiona, Ŝeby zareagować, kiedy Duncan gwałtownie się odsunął. PołoŜył się na plecach, zaniknął oczy, a jedyną oznaką ich pocałunków był jego urywany, niespokojny oddech. Madelyne nie wiedziała, co robić. BoŜe, tak bardzo wstydziła się sama siebie. Co się z nią działo? Zachowała się tak bezmyślnie, tak — pospolicie. A z wyrazu twarzy Duncana wywnioskowała, Ŝe nie sprawiło mu to przyjemności. Chciało jej się płakać. — Duncanie? — Własny głos zabrzmiał w jej uszach okropnie płaczliwie. Nie odpowiedział, ale wiedziała, Ŝe ją usłyszał. — Przepraszam. Był tak zdumiony tymi przeprosinami, Ŝe odwrócił się na bok, Ŝeby na nią popatrzeć. Ból w genitaliach wywołał grymas na jego twarzy. — Za co? — zapytał, denerwując się, Ŝe jego głos brzmi tak szorstko. Wiedział, Ŝe znowu ją przestraszył, poniewaŜ Madelyne natychmiast odwróciła się do niego plecami. DrŜała tak, Ŝe Duncan me mógł tego nie zauwaŜyć. JuŜ miał wyciągnąć ręce i wziąć ją w ramiona, kiedy w końcu odpowiedziała na jego pytanie. — Za wykorzystywanie ciebie. Nie mógł uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. Były to najzabawniejsze przeprosiny, jakie kiedykolwiek słyszał. Grymas na jego twarzy powoli zmieniał się w uśmiech. Gdyby me śmiertelna powaga, z jaką wypowiedziała te słowa, roześmiałby się na cały głos. Powstrzymał go jednakŜe wzgląd na jej uczucia. Nie wiedział, dlaczego chce je chronić, ale czuł taki wewnętrzny przymus. Wydal przeciągły jęk. Madelyne usłyszała go i natychmiast doszła do wniosku, Ŝe Duncan czuje do niej wyjątkową odrazę. — Obiecuję ci, Duncanie, Ŝe to się więcej nie powtórzy. Objął ją w talii i przyciągnął do siebie.

— A ja ci obiecuję, Ŝe to się powtórzy, Madelyne. Zabrzmiało to jak przysięga. Baron Louddon był zaledwie w połowie drogi od miejsca, gdzie obozował Duncan. Jechał galopem. Szczęście mu sprzyjało, poniewaŜ mógł jechać nocą. Była pełnia i księŜyc świecił jasno. Jego Ŝołnierze dorównywali ludziom Duncana liczebnością i byli wierni swemu panu. śaden nie poskarŜył się na tę nagłą zmianę planów. Prawie oszalały ze strachu słuŜący pojechał za nimi, Ŝeby donieść o okrutnych wyczynach Duncana. Wrócili więc wszyscy razem do twierdzy Louddona. Zobaczyli na własne oczy dzieło barona Wextona. Oglądali zmasakrowane ciała tych, którzy zostali, Ŝeby strzec posiadłości Louddona. MęŜczyźni połączyli się w gniewie i chęci zemsty i kaŜdy z nich poprzysiągł zabić Duncana. Nie myśleli o tym, Ŝe przedtem wszyscy działali zdradziecko przeciwko baronowi Wextonowi. Zamiast tego skoncentrowali się na pomszczeniu swego przywódcy. Louddon szybko zdecydował się na ściganie Duncana. Powód był dwojaki. Pierwszy i najwaŜniejszy: uświadomił sobie, Ŝe jego plan zniszczenia barona Wextona w sposób niehonorowy został ujawniony, co czyniło z niego tchórza, który zostanie ośmieszony na dworze. Duncan będzie mógł ostrzec Wilhelma II i król, chociaŜ faworyzował Louddona, będzie zmuszony zarządzić pojedynek na śmierć i Ŝycie między dwoma adwersarzami, Ŝeby zakończyć tę sprawę. Zrobi tak z uwagi na własną opinię. Król — zwany Rufusem Czerwonym z powodu zaczerwienionej twarzy i gwałtownego usposobienia — z pewnością rozgniewa się o tę utarczkę. Louddon wiedział równieŜ, Ŝe jeśli spotka się z Duncanem twarzą w twarz, samotnie na polu bitwy, przegra. Baron Wexton był niezwycięŜonym wojownikiem i udowodnił to niezliczoną ilość razy. I teraz zabije go, jeŜeli tylko będzie miał okazję. Louddon miał wiele talentów. Było nawet kilka obszarów, na których miał przewagę nad Duncanem. Po pierwsze, miał władzę dzięki związkom z dworem. Pełnił rolę sekretarza do róŜnych spraw, chociaŜ nie umiał czytać ani pisać. Jednak te przyziemne sprawy pozostawił w rękach dwóch księŜy. Na królewskim dworze podstawowym obowiązkiem Louddona było odgadywanie, kto ma prawdziwy interes do króla a kto nie. Była to wpływowa pozycja. Louddon był mistrzem manipulacji. Potrafił wzbudzić strach w męŜczyznach o niŜszej pozycji, którzy chętnie płacili za moŜliwość rozmawiania ze swoim władcą. Torował drogę ludziom pałającym chęcią spotkania z królem, jednocześnie napełniając złotem własne kieszenie. Teraz, gdyby jego usiłowania zabicia Duncana wyszły na jaw, mógłby stracić wszystko. Brat Madelyne uchodził za przystojnego męŜczyznę. Kręcone blond włosy tworzyły gęstą grzywę. Miał orzechowe oczy ze złotymi plamkami był wysoki, chociaŜ nieco za szczupły, a jego wargi miały doskonalą linię. Kiedy się uśmiechał, wszystkie kobiety na dworze niemal omdlewały. Siostry Louddona, Clarissa i Sara, miały takie same jasne, pszeniczne włosy i orzechowe oczy. Były prawie tak ładne jak Louddon. Diabeł jest człowiekiem. który wiedział, co to honor, ale zrezygnował z niego. Rozdział 4 Louddon był najbardziej poŜądanym kawalerem i mógłby zdobyć kaŜdą kobietę W Anglii. On jednak nie potrzebował Ŝadnej kobiety. Chciał Madelyne. Przyrodnia siostra była drugim powodem, dla którego ścigał Duncana. Madelyne wróciła do jego domu zaledwie dwa miesiące temu. Louddon zapomniał juŜ, jak wyglądała, i przeŜył szok, kiedy zobaczył, jakie zmiany zaszły w jej wyglądzie. Jako dziecko była taka brzydka. Ogromne niebieskie oczy zajmowały połowę twarzy. Dolną wargę miała tak

pełną, Ŝe sprawiało to wraŜenie, iŜ cały czas wydyma usta. Teraz była tak zgrabna, Ŝe patrząc na nią doznawało się zawrotu głowy. A kiedyś była takim niezdarnym dzieckiem o długich kościstych nogach. Potykała się o nie zawsze, kiedy próbowała złoŜyć ukłon. Louddon z pewnością źle ocenił jej przyszłe moŜliwości. W dzieciństwie nic nie zapowiadało, Ŝe pewnego dnia będzie wyglądała jak jej matka. Madelyne zmieniła się z niezdary w piękność tak słodką, Ŝe zaćmiła urodą swoje przyrodnie siostry. Kto mógł przypuścić, Ŝe zdarzy się taki cud? Nieśmiała poczwarka zmieniła się w pięknego motyla. Przyjaciele Louddona tracili mowę, kiedy widzieli ją po raz pierwszy. NajbliŜszy zausznik Louddona, Morcar, błagał go nawet o jej rękę. Swoją prośbę poparł sporą garścią złota. Louddon nie miał pewności, czy oddałby Madelyne innemu męŜczyźnie. Tak bardzo przypominała swoją matkę. Kiedy zobaczył ją po raz pierwszy, zareagował fizycznie. Od lat Ŝadna kobieta tak na niego nie działała. Ach, była Rachael, miłość jego Ŝycia. Odsunęła go od innych kobiet. Nie mógł mieć Rachael. Stracił ją przez swoje własne usposobienie. Louddon sądził, Ŝe ta obsesja skończy się wraz z jej śmiercią. Jak się teraz przekonał, była to głupia nadzieja. Nie, obsesja przetrwała i przeniosła się na Madelyne. Przyrodnia siostra mogła być jego drugą szansą na udowodnienie własnej męskości. Louddon był rozdarty pomiędzy uczuciem chciwości a Ŝądzą. Pragnął Madelyne dla siebie, ale pragnął równieŜ złota, które mogła mu dostarczyć. Sądził, Ŝe jeśli będzie wystarczająco przebiegły, dostanie i jedno, i drugie. Madelyne obudziła się w bardzo niewygodnej pozycji. LeŜała na Duncanie. Jej twarz spoczywała na jego twardym, płaskim brzuchu, nogi miała splątane z jego nogami, a ręce wciśnięte między jego uda. Pomimo Ŝe jeszcze nie rozbudziła się całkowicie, natychmiast dotarło do niej, gdzie trzyma ręce. Duncan był taki ciepły — I twardy. Och... Ręce zaplątały się w najintymniejszy zakątek jego ciała. Gwałtownie otworzyła oczy. Zamarła, nie ośmielając się głośnej oddychać. Marząc, Ŝeby się nie zbudził, powoli zaczęła wysuwać ręce z ciepłego miejsca. — Więc w końcu się zbudziłaś? Duncan wiedział, Ŝe ją przestraszył. kiedy gwałtownie osunęła się na niego. Kiedy wsunęła dłonie między jego nogi, zareagował warknięciem. Do licha, zrobi z niego eunucha. Madelyne przetoczyła się na swoją stronę, obrzucając go szybkim spojrzeniem. Pomyślała. Ŝe powinna go przeprosić za przypadkowe dotknięcie go w tym miejscu, ale wówczas będzie wiedział, Ŝe jest świadoma faktu, gdzie spoczywały jej dłonie. Wielkie nieba. Czuła, jak się czerwieni. A Duncan znowu zmarszczył brwi. Nie wyglądał na skłonnego przyjąć jakiekolwiek przeprosiny z jej strony, więc postanowiła nic nie mówić. Miał wściekły wyraz twarzy, świeŜy, ciemnobrązowy zarost na brodzie sprawiał, Ŝe bardziej przypominał wilka niŜ człowieka. Obserwował ją z ciekawością, która odbierała jej odwagę. Nadal obejmował jej plecy. Przypomniała sobie, jak ogrzewał ją w nocy. Mógł z łatwością wyrządzić jej krzywdę. Madelyne zdawała sobie sprawę, Ŝe usiłuje się pozbyć strachu przed nim, była jednak na tyle uczciwa, Ŝeby przyznać, Ŝe jej się to nie udaje. Duncan wzbudzał w niej przeraŜenie, choć w inny sposób niŜ Louddon. Dzisiaj po raz pierwszy od tygodni, kiedy wróciła do domu brata, nie czuła tej przyprawiającej o mdłości kuli strachu w Ŝołądku. Znała przyczynę — nie było tutaj Louddona.