ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 235 152
  • Obserwuję977
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 294 384

Oblężenie - Brown Sandra

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :619.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Oblężenie - Brown Sandra.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK B Brown Sandra
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 116 stron)

Rozdział pierwszy - Właśnie słuchałam wiadomości przez radio. Tiel McCoy nie bawiła się w żadne niepotrzebne wstępy. Gdy tylko Gully powiedział "halo", od razu przeszła do rzeczy. Nie musiała niczego wyjaśniać. Zresztą pewnie się spodziewał, że Tiel zadzwoni, ale i tak udawał głupiego. - To ty, Tiel? Dobrze się bawisz na wakacjach? Jej urlop rozpoczął się oficjalnie tego ranka, gdy opuściła Dallas i autostradą międzystanową nr 20 skierowała się na zachód. Zatrzymała się w Abilene, by odwiedzić wuja, który od pięciu lat mieszkał tam w "Domu złotej jesieni". Pamiętała wujka Pete' a jako wysokiego, rześkiego mężczyznę o zadzior¬nym poczuciu humoru, który potrafił zrobić na grillu fantasty¬czny cielęcy mostek i kopnąć piłkę przez całą szerokość parku. Dzisiaj zjedli obiad składający się z wodnistych paluszków rybnych i zielonego groszku z puszki, a potem obejrzeli od¬cinek opery mydlanej. Spytała, czy mogłaby coś dla niego zrobić, na przykład napisać za niego list czy kupić mu jakieś czasopisma, ale tylko uśmiechnął się do niej smutno i podziękował za wizytę. A potem oddał się w ręce pielęgniarki, która otuliła go do drzemki jak dziecko. Po wyjściu z budynku Tiel z wdzięcznością wciągnęła w płu¬ca upalne powietrze zachodniego Teksasu w nadziei, że po¬zbędzie się w ten sposób zapachu starości i rezygnacji, prze¬nikającego całe wnętrze domu opieki. Czuła ulgę, że spełniła już rodzinny obowiązek, lecz równocześnie gnębiło ją poczucie winy z powodu tej ulgi. Siłą woli otrząsnęła się z przygnębienia i powtórzyła sobie, że jest na urlopie. Kalendarzowe lato jeszcze nie nadeszło, ale jak na maj było nadspodziewanie gorąco. Przed domem opieki nie było żad¬nego cienia, w którym mogłaby zaparkować, więc wnętrze samochodu nagrzało się tak bardzo, że na desce rozdzielczej mogłaby piec ciasteczka. Włączyła klimatyzację na maksimum i poszukała stacji radiowej, która nadawałaby coś innego niż Gartha, George'a i Williego. - Wspaniale spędzę czas. Dobrze mi zrobi, jak się na chwilę wyrwę z roboty. Poczuję się znacznie lepiej - powtarzała sobie w duchu jak litanię, starając się w to uwierzyć. Do wyjazdu na wakacje miała taki sam stosunek, jak do przyj¬mowania środka przeczyszczającego o paskudnym smaku. Autostrada wydawała się drżeć w gorącym powietrzu i ten falujący ruch hipnotyzował Tiel. Prowadziła automatycznie, a jej myśli błądziły gdzieś bez celu. Radiowa gadanina stano¬wiła zaledwie tło dla jej myśli i nie całkiem docierała do jej świadomości. A jednak wiadomości, które usłyszała, podziałały na nią elektryzująco. Nagle wszystko przyspieszyło - samochód, bicie serca Tiel, jej myśli. Natychmiast wygrzebała z torebki telefon komórkowy i zadzwoniła na bezpośredni numer Gully'ego. - Powiedz, co się dzieje. - A co mówią w radiu? - Że uczeń szkoły średniej z Fort Worth porwał dziś córkę Russella Dendy'ego. - Ogólnie się zgadza - potwierdził Gully. - Ogólnie, ale mnie chodzi o szczegóły. - Jesteś na urlopie, Tiel. - Wracam. Zawrócę przy następnym zjeździe z autostra¬dy. - Rzuciła okiem na zegar na desce rozdzielczej. - Będę w pracy o ... - Zaraz, zaraz. Gdzie ty właściwie jesteś? - Jakieś osiemdziesiąt kilometrów na zachód od Abilene. - Hmmm. - O co chodzi, Gully? - Spociły jej się dłonie. Swędział ją dół brzucha, co zdarzało się jedynie wówczas, gdy czuła, że jest na tropie superreportażu. Nie sposób pomylić tego przypływu adrenaliny z niczym innym.

- Jedziesz do Angel Fire, tak? - Tak. - Północno-wschodnia część Nowego Meksyku ... O, mam. - Widocznie rozmawiał, patrząc na mapę. - Och, daj spokój. Po co ci to, Tiel. Musiałabyś nadłożyć dużo drogi. Drażnił się z nią, a ona wiedziała, że się z nią drażni. Chciała zająć się tym tematem. Porwanie córki Russella Den¬dy'ego to wielka sensacja, a zanim sprawa się zakończy, będzie pewnie jeszcze większa. - Nie mam nic przeciwko nadłożeniu drogi. Powiedz mi, dokąd mam jechać. - Nooo. - Wciąż się droczył. - Tylko jeśli jesteś pewna ... - Jestem pewna. - No dobra. Niedaleko przed tobą jest zjazd na autostradę stanową 208. Jedź nią na południe do San Angelo. Po połu¬dniowej stronie San Angelo będziesz miała skrzyżowanie z ... - Gully, ile mniej więcej będę musiała zboczyć z mojej trasy? - Myślałem, że ci wszystko jedno. - Jest mi wszystko jedno. Po prostu chcę wiedzieć. Mniejwięcej. - No to popatrzmy ... Tak mniej więcej ... niecałe pięćset kilometrów. - Z Angel Fire? - spytała słabo. - Nie, z miejsca, w którym jesteś. Nie liczę reszty drogi do Angel Fire. - Pięćset kilometrów tam i z powrotem? - Nie, w jedną stronę. Westchnęła głęboko, ale ostrożnie, żeby nie usłyszał. - Powiedziałeś: droga 208 na południe do San Angelo, a dalej jak? Przytrzymywała kierownicę kolanem, w lewej ręce trzy¬mała telefon, prawą notowała. Samochód jechał na automa¬tycznym pilocie, ale jej mózg funkcjonował z zawrotną pręd¬kością. Dziennikarska krew poruszała się w jej żyłach szyb¬ciej niż tłoki w silniku. Myśli o długich, miłych wieczorach spędzanych w bujanym fotelu na ganku ustąpiły wizjom na¬grań i wywiadów. Zbyt się jednak zapędziła. Brakowało jej istotnych faktów. Gdy o nie spytała, Gully, niech go piekło pochłonie, zaparł się. - Nie teraz, Tiel. Jestem zajęty jak diabli, a przed tobą wiele kilometrów. Jak dojedziesz na miejsce, będę miał znacz¬nie więcej informacji. Sfrustrowana i wściekła na niego, że nie chce jej nic więcej powiedzieć, spytała: - To jak się nazywa to miasteczko? - Hera. Autostrada biegła prosto jak strzała, po obu stronach mając bezkresną prerię, na której tylko od czasu do czasu pojawiało się stado bydła na nawodnionym kawałku pastwiska. Na bez¬chmurnym horyzoncie rysowały się sylwetki wież wiertni¬czych. Przez drogę często toczyły się niesione wiatrem kłęby zarośli. Po minięciu San Angelo z rzadka tylko spotykała jakiś samochód. Śmieszne, pomyślała, jak się sprawy potoczyły. Normalnie poleciałaby do Nowego Meksyku samolotem. Ale jakiś czas temu postanowiła pojechać do Angel Fire samo¬chodem, nie tylko dlatego, żeby po drodze odwiedzić wujka Pete'a, ale i żeby mieć czas na przestawienie się w wakacyjny nastrój. Długa droga da jej czas na odprężenie, uspokojenie gonitwy myśli, rozpoczęcie okresu wypoczynku jeszcze przed dojechaniem do górskiego kurortu - dzięki temu w chwili przyjazdu będzie już w wakacyjnym stanie ducha. W domu, w Dallas, poruszała się z prędkością światła, :t,awsze pędząc, zawsze pracując na styk z

terminami. Tego ranka, gdy już minęła zachodnią granicę Fort W orth, zosta¬wiając za sobą wielkie miasto, gdy wakacje stały się rzeczywis¬tością, zaczęła się psychicznie przygotowywać do czekającej ją kilkudniowej idylli. Marzyła o czystych, bulgoczących na kamieniach strumykach, o wyprawach po szlakach obrośnię¬tych osikami, o chłodnym, rześkim powietrzu i leniwych poran¬kach, spędzonych z filiżanką kawy i naj nowszym bestsellerem. Nie będzie żadnego planu dnia, którego się trzeba trzymać, niczego oprócz długich godzin lenistwa, które samo w sobie było cnotą. Tiel McCoy już dawno powinna była pozwolić sobie na trochę nieskrępowanej nudy. Odkładała ten urlop trzy razy. _ Wykorzystaj urlop, bo go stracisz - powiedział Gully, gdy podsumował, ile jej się należy wolnych dni. Wygłosił jej wykład na temat dobroczynnego wpływu wy¬poczynku na jej sprawność jako pracownika oraz na jej charak¬ter. I to mówił człowiek, który od czterdziestu paru lat wziął zaledwie parę dni wolnych - w tym tydzień, gdy mu wycinano woreczek żółciowy. Wytknęła mu to, ale tylko spojrzał na nią ponuro. _ No właśnie. Chcesz skończyć jako brzydka, pomarsz¬czona, żałosna ruina człowieka, jak ja? - A w końcu trafił w dziesiątkę: - Urlop nie zmniejszy twoich szans. Ta robota wciąż jeszcze będzie do wzięcia, kiedy wrócisz. Łatwo dośpiewała sobie wszystko, co się kryło za tą złośliwą uwagą. Urażona, że odgadł prawdziwy powód jej niechęci do opuszczenia pracy na najkrótszy nawet czas, niechętnie zgo¬dziła się wyjechać na tydzień. Zrobiła rezerwacje, zaplanowała wyjazd. Ale we wszelkich planach można wprowadzać zmiany. A niewątpliwie zmiany były konieczne, skoro podobno porwano córkę Russella Dendy'ego. Tiel trzymała lepką od brudu słuchawkę automatu telefonicz¬nego kciukiem i palcem wskazującym, nie chcąc dotykać jej bardziej, niż to było konieczne. - No dobra, Gully, jestem na miejscu. No, prawie. Tak naprawdę to się zgubiłam. Parsknął śmiechem. - Jesteś taka podniecona, że nie możesz się skupić na tym, gdzie jedziesz? - To, co przegapiłam, to bynajmniej nie żadna wielka me¬tropolia. Sam mówiłeś, że tej dziury nie ma na większości map. Jej dobry humor skończył się mniej więcej wtedy, gdy straciła czucie w pośladkach. Już parę godzin temu tyłek jej zdrętwiał od siedzenia. Od pierwszej rozmowy z Gullym za¬trzymała się tylko raz i tylko dlatego, że musiała. Była głodna, spragniona, zmęczona, zła, obolała i niezbyt świeża, przez większą część drogi bowiem jechała wprost w zachodzące słońce. Klimatyzacja w samochodzie zawilgła z przeciążenia. Tiel marzyła o prysznicu. Gully nie poprawił jej nastroju, pytając: - Jakim cudem udało ci się zgubić? - Straciłam poczucie kierunku po zachodzie słońca. Tutaj wszystko dookoła wygląda tak samo. Szczególnie po ciemku. Dzwonię ze sklepu wielobranżowego w miasteczku liczącym osiemset dwudziestu trzech mieszkańców według tego, co napisali na tablicy przy wjeździe, a sądzę, że lokalna izba handlowa dodała sobie trochę. To jedyny oświetlony budynek na wiele kilometrów wokół. Miasteczko nazywa się Rojo cośtam. - Flats. Rojo Flats. Oczywiście Gully znał nazwę tej dziury zabitej deskami. Pewnie wiedział nawet, jak się nazywa burmistrz. Gully wie¬dział wszystko. Był chodzącą encyklopedią. Kolekcjonował informacje tak, jak uniwersyteccy donżuani kolekcjonowali telefony dziewczyn z pierwszego roku. Stacja telewizyjna, w której pracowała Tiel, miała dyrektora działu wiadomości, ale człowiek noszący ten tytuł siedział sobie w wyłożonym dywanem biurze i zajmował się bardziej liczeniem pieniędzy i administracją niż rzeczywistą, bieżącą kontrolą. Człowiekiem w okopach, tym, który miał bezpośrednio do czynienia z reporterami, autorami tekstów, fotografami i redak¬lorami, tym, który koordynował zadania, wysłuchiwał łzawych historyjek i kopał w dupę, gdy było to konieczne, tym, który rzeczywiście prowadził dział wiadomości, był Gully.

Pracował już w stacji, gdy ta ruszyła na początku lat pięć¬dziesiątych, i twierdził, że będą go musieli z niej wynieść nogami do przodu. Raczej umrze, a nie da się wysłać na emery¬lurę. Pracował szesnaście godzin na dobę i żałował czasu, kiedy nie pracował. Miał barwne słownictwo i niewyczerpany zasób metafor, szeroki repeltuar opowieści o dawnych czasach dzien¬nikarstwa telewizyjnego i chyba żadnego życia poza newsroo¬mem. Na imię miał Yarborough, ale zwierzył się z tego jedynie kilku żyjącym osobom. Wszyscy inni znali go jako Gully'ego. - Dasz mi to tajemnicze zlecenie czy nie? Nie pozwolił się popędzać. - A co z twoimi wakacyjnymi planami? - Nic, wciąż jestem na urlopie. - Aha. - Naprawdę jestem! Nie odwołuję mego wolnego tygodnia. Po prostu przesuwam jego początek i tyle. - A co na to nowy przyjaciel? - Mówiłam ci już tysiąc razy, że nie mam nowego przyjaciela. Roześmiał się, gardłowym, chrapliwym śmiechem nałogo¬wego palacza, który mówił, że on, Gully, wie, że ona kłamie, a ona wie, że on wie. - Masz na czym pisać? - zapytał nagle. - Och, uch, tak. W szelki e zarazki, które dotychczas kłębiły się na słuchawce lelefonicznej, pewnie i tak już na nią przelazły. Pogodzona 'I. losem, oparła słuchawkę na ramieniu i przytrzymała policz¬kiem, równocześnie wyciągając z torby notatnik i długopis, i kładąc je na wąskiej, metalowej półeczce pod wiszącym na ścianie telefonem. - Już. - Chłopak nazywa się Ronald Davison - zaczął Gully. - Słyszałam w radiu. - Nazywają go Ronnie. Ostatnia klasa, tak samo, jak córka Dendy' ego. Nie żaden geniusz, ale solidnie czwórkowy uczeń. Aż do dziś nie było z nim żadnych problemów. Dziś rano, po zebraniu klasowym, Ronnie wystrzelił swoją toyotą furgonetką z parkingu dla uczniów, ze strzelbą i Sabrą Dendy. - Córką Russa Dendy'ego. - Jedną jedyną. - Czy zajmuje się tym FBI? - FBI, policja, kto tylko chcesz. Jeśli tylko ktoś ma legity- mację, na pewno się tym zajmuje. Znowu jak w Waco. Każdy twierdzi, że to jego działka, i chce mieć udział w akcji. Przez chwilę Tiel próbowała objąć umysłem wszystkie im¬plikacje tej historii. Krótki korytarz, w którym znajdował się telefon, prowadził do toalety. Na jednych drzwiach widniał rysunek kowboj ki w spódnicy z frędzlami, namalowanej nie¬bieską farbą przy użyciu szablonu. Na drugim, co było do przewidzenia, widniała podobna sylwetka kowboja w wielkim kapeluszu, kręcącego nad głową lassem. Tiel rzuciła okiem ku wejściu i dostrzegła, że do sklepu wchodzi prawdziwy kowboj. Wysoki, szczupły, w stetsonie nasuniętym nisko na czoło. Kiwnął głową w kierunku kasjerki, której skręcone zbyt silną trwałą włosy były ufarbowane na niezbyt twarzowy odcień ochry. Bliżej Tiel starsze małżeństwo szukało pamiątek, najwyraź¬niej nie śpiesząc się z powrotem do swego winnebago. W każ¬dym razie Tiel zakładała, że samochód kempingowy koło stacji benzynowej należy do nich. Przez dwuogniskowe okulary kobieta czytała skład zawartości słoika z półki. Tiel słyszała, jak wykrzyknęła: - Galaretka z pieprzu jalapeno? Dobry Boże! Małżeństwo minęło Tiel w korytarzyku i każde skierowało się we właściwe drzwi toalety. - Nie grzeb się, Gladys - powiedział mężczyzna. Jego białe,

niemal bezwłose nogi wydawały się śmiesznie chude w sze¬rokich szortach khaki i sportowych butach o grubej podeszwie. - Zajmij się sobą, a ja sobą - odcięła się Gladys. Prze¬chodząc koło Tiel, puściła do niej oko, co najwyraźniej miało oznaczać: "Mężczyźni uważają, że są mądrzy, ale my wiemy lepiej". W innych okolicznościach Tiel uznałaby tę parę za miłych i sympatycznych ludzi. Teraz jednak w zamyśleniu czytała to, co zapisała niemal dosłownie ze słów Gully'ego. - Powiedziałeś "ze strzelbą i Sabrą". To dziwne sformuło¬wanie, Gully. - Umiesz dotrzymać sekretu? - Znacząco zniżył glos. - Bo jeśli to się wydostanie na zewnątrz przed naszym następnym serwisem wiadomości, to ostro dostanę po dupie. Wyprzedziliś¬my wszystkie inne stacje i gazety z całego stanu. Tiel zaczęła swędzieć skóra na głowie, jak zawsze, gdy wiedziała, że słyszy coś, czego nie słyszał żaden inny reporter, że wpadła na coś, dzięki czemu jej relacja będzie się wyróżniać wśród wszystkich innych, że jej reportaż może jej przynieść nagrodę dziennikarską lub pochwałę szefów. Lub zapewnić wymarzone miejsce prowadzącej program ,,0 dziewiątej na 'i.ywo". - A komu miałabym powiedzieć, Gully? Razem ze mną jest tu kowboj prosto z rancza, kupujący sześć butelek bud¬weisera, żywotna babcia z mężem z innego stanu - sądząc po ich akcencie. I dwóch nie mówiących po angielsku Meksyka¬IlÓW. - Meksykanie dopiero co weszli do sklepu. Słyszała, że rozmawiają po hiszpańsku, gdy wkładali gotowe bun'itos do kuchenki mikrofalowej. - Linda ... - zaczął Gully. - Linda? To ona dostała tę sprawę? - Zapomniałaś, że wyjechałaś na urlop? - To ty mnie zmusiłeś do tego urlopu! - wykrzyknęła. Linda Harper też była reporterką. Bardzo dobrą reporterką i cichą rywalką Tiel. Zabolało ją, że Gully dał Lindzie taką piQkną sprawę, która przecież powinna należeć do niej. A w każdym razie tak to widziała Tiel. 8 10 11 12 13 •

- Chcesz usłyszeć, co mam do powiedzenia, czy nie?¬zniecierpliwił się. - Strzelaj. Starszy pan wynurzył się z męskiej toalety. Na końcu ko¬rytarzyka zatrzymał się, by zaczekać na żonę. Dla zabicia czasu wyjął z nylonowej torby lotniczej kamerę wideo i zaczął się nią bawić. - Dziś po południu Linda rozmawiała z najlepszą przyjaciół¬ką Sabry. Teraz nie spadnij z krzesła. Mała Dendy jest w ciąży z Ronniem Davisonem. W ósmym miesiącu. Ukrywali to. - Żartujesz! A jej rodzice nic nie wiedzieli? - Przyjaciółka twierdzi, że nikt nie wiedział. To znaczy aż do wczoraj wieczorem. Dzieciaki powiedziały o wszystkim rodzicom i Russ Dendy wpadł w szał. Myśli Tiel gnały galopem. - Czyli to wcale nie jest porwanie, tylko współczesna wersja Romea i Julii. - Tego nie powiedziałem. - Ale ... ? - Ale takie mam wrażenie. Wrażenie, podzielane przez najlepszą przyjaciółkę i powierniczkę Sabry. Ta dziewczyna twierdzi, że Ronnie Davison ma fioła na punkcie Sabry i nie pozwoliłby, żeby jej włos z głowy spadł. Powiedziała, że Russell Dendy zwalczał ten romans od ponad roku. Nikt nie jest dość dobry dla jego córki, są zbyt młodzi, by wiedzieli, czego chcą, muszą się jeszcze uczyć, i tak dalej. Wiesz, zwykła śpiewka. - Wiem. Problem polegał na tym, że ta wiedza należała głównie do Lindy Harper, a nie do Tiel McCoy. Cholera! Ale sobie wy¬brała porę na urlop! - Wracam dziś wieczorem, Gully. - Nie. - Mam wrażenie, że wysłałeś mnie do tej zapadłej dziury, żeby mi było trudniej wrócić. - To nieprawda. - Jak daleko jestem od El Paso? - El Paso? A po co ci El Paso? - Albo San Antonio. Które bliżej. Mogę tam pojechać jesz- cze teraz i złapać pierwszy poranny samolot. Masz może rozkład lotów? O której jest pierwszy samolot do Dallas? - Posłuchaj, Tiel. Zajmujemy się tą sprawą. Bob śledzi pogoń - sprawdza, co robi policja i tak dalej. Linda wyciska co się da z przyjaciół, nauczycieli i rodzin tych dzieciaków. Steve niemal wprowadził się do domu Dendych, żeby być na miejscu, gdyby zażądano okupu, w co zresztą wątpię. No i w końcu te dzieciaki pewnie się pojawią, zanim zdołasz dotrzeć do Dallas. - Więc co ja tu robię, w tej dziurze zabitej deskami? Starszy pan rzucił Tiel zaciekawione spojrzenie. - Słuchaj - wysyczał Gully. - Ta przyjaciółka ... Sabra wspomniała jej kilka tygodni temu, że razem z Ronniem mogą po prostu prysnąć do Meksyku. - Dokąd w Meksyku? - spytała Tiel łagodniejszym tonem, bo była bliżej Meksyku niż Dallas. - Tego nie wie. A może nie chce powiedzieć. Linda i tak musiała ja nieźle przycisnąć, by to wszystko z niej wydobyć. Dziewczyna nie chciała zdradzić zaufania Sabry. Powiedziała natomiast jedną rzecz: że ojciec Ronniego - jego prawdziwy ojciec, matka drugi raz wyszła za mąż - jest do nich życzliwie nastawiony. Jakiś czas temu zaoferował pomoc, gdyby jej kiedykolwiek potrzebowali. A teraz będzie ci naprawdę wstyd, że na

mnie wrzeszczałaś, kiedy ci powiem, gdzie tata Ronniego wiesza swój kapelusz. - W Herze. - Zadowolona? Powinna go przeprosić, ale tego nie zrobiła. Gully i tak rozumiał. - Kto jeszcze o tym wie? - Nikt. Ale się dowiedzą. Dobrze, że Hera to taka dziura,z dala od wszystkich znanych miejsc. - Nie rozumiem - mruknęła. - Gdy ta informacja wycieknie, to trochę potrwa, zanim ktokolwiek się tam pojawi, nawet jeśli weźmie helikopter. Wyprzedziłaś wszystkich. - Gully, kocham cię! - Tiel była podekscytowana. - Po¬wiedz, jak mam stąd dalej jechać. Starsza pani wyszła z damskiej toalety i dołączyła do męża. Skarciła go za bawienie się kamerą i kazała mu schować ją do torby, zanim ją zepsuje. - A ty niby jesteś takim ekspertem od kamer wideo?- nadąsał się starszy pan. - Ja przynajmniej przeczytałam instrukcję. Ty nie. Tiel zatkała palcem ucho, by lepiej słyszeć Gully'ego. - Jak się ojciec nazywa? Też Davison? - Mam jego adres i numer telefonu. Tiel zapisywała informacje najszybciej jak mogła. - Umówiłeś mnie z nim? - Staram się. Być może nie zgodzi się pokazać przed kamerą. - Postaram się, żeby się zgodził. - Tiel nie miała wąt- pliwości, że go przekona. - Wysyłam helikopter z fotografem. - Przyślij Kipa, jeśli jest wolny. - Możecie się wszyscy razem spotkać w Herze. Jak tylko dogadamy to z Davisonem, przeprowadzisz z nim jutro wy¬wiad. A potem możesz jechać dalej się zabawić. - Chyba że coś się jeszcze będzie działo. - Nic z tego. To mój warunek, Tiel. - Mogła go sobie wyobrazić, jak siedzi i z uporem kręci głową. - Zrób; co mówiłem, a potem ruszaj w drogę do Angel Fire. Koniec, kropka. Bez dyskusji. - Jak chcesz. - Może się teraz zgodzić, a potem, jeśli ze¬chce, będzie się dalej kłócić. - No dobra, gdzie to my jesteśmy? Jak wyjedziesz z Rojo Flats ... - Musiał mieć mapę rozłożoną na biurku, bo natych¬miast dał jej dalsze wskazówki. - Dojechanie tam nie zajmie ci dużo czasu. Nie jesteś chyba śpiąca? Nigdy nie była tak ożywiona, jak wtedy, gdy podążała tropem jakiejś historii. Jej problem polegał raczej na tym, by wyłączyć mózg i zmusić się do snu. - Kupię sobie coś z kofeiną. - Zadzwoń do mnie, jak tylko dojedziesz na miejsce. Za- rezerwowałem ci pokój w jedynym motelu. Trudno go prze¬gapić. Podobno stoi przy skrzyżowaniu z migającymi świat¬l

Miał wylecieć samolotem wczesnym rankiem następnego dnia, więc wiedziała, że będzie pracował do późna, by załatwić wszystko, co trzeba, przed kilkudniową nieobecnością. Miała rację. Odebrał telefon po drugim sygnale. - Płacą ci za nadgodziny? - zażartowała. - Tiel? Cześć. Cieszę się, że dzwonisz. - Już po godzinach. Bałam się, że nie podniesiesz słuchawki. - To nawyk. Gdzie jesteś? - Gdzieś na końcu świata. - Wszystko w porządku? Nie masz kłopotów z samochodem ("I,y coś w tym rodzaju? - Nie, wszystko w porządku. Dzwonię z paru powodów. Po pierwsze, ponieważ tęsknię za tobą. Tak, tak trzeba zacząć. Zapewnić go, że spędzą razem ten Ilrlop. Zapewnić go, że po prostu trochę się spóźni. Zapewnić go, że wszystko jest w porządku, a potem poinformować o drobnej zmianie w planach romantycznej wyprawy. - Widzieliśmy się przecież wczoraj. Ale tylko przez chwilę, a dzisiaj miałam długi dzień. Po drugie, dzwonię, żeby ci przypomnieć o zabraniu spodenek kqpielowych. Gorące kąpiele w tym ośrodku są dostępne dla wszystkich. Odpowiedział po krótkiej przerwie. - W gruncie rzeczy, Tiel, cieszę się, że dzwonisz. Muszę z tobą porozmawiać. Coś w tonie jego głosu sprawiło, że przestała trajkotać. Czekała, by wypełnił ciszę, która nagle zaczęła ich dzielić. - Mogłem zadzwonić dziś do ciebie na komórkę, ale to taka sprawa ... Chodzi o to ... No, okropnie mi przykro ... Nie masz pojęcia, jak strasznie mi przykro. Tiel wpatrywała się w niezliczone dziurki w metalowej płycie dookoła telefonu. Wpatrywała się tak długo bez mru¬gania, że dziurki zlały się razem. Przez moment zaciekawiło ją, do czego służą. - Niestety, nie mogę jutro wyjechać. Wstrzymywała oddech. Teraz wypuściła go z westchnieniem ulgi. Jego zmiana planów uwalniała ją od poczucia winy, że sama musi je zmienić. Joseph mówił dalej, nie dając sobie przerwać. - Wiem, jak bardzo się cieszyłaś na ten wyjazd. I ja też - dodał z pośpiechem. - Pozwól, że ci to ułatwię, Joseph - powiedziała łagodnie. ¬Prawda jest taka, że zadzwoniłam, by ci powiedzieć, że będę mogła dotrzeć do Angel Fire dopiero za parę dni. Więc krótkie przesunięcie mi nie przeszkadza. Czy możemy się spotkać na przykład we wtorek? - Nie zrozumiałaś mnie, Tiel. Ja w ogóle nie mogę z tobą wyjechać. Dziurki znowu zlały się razem. - Och ... rozumiem. Jaka szkoda. No cóż ... - Przeżyłem tu trudne chwile. Moja żona znalazła bilet lotniczy i ... - Co takiego? - Powiedziałem, że moja żona znalazła ... - Jesteś żonaty? - No ... tak. Myślałem, że wiesz.

- Nie. - Mięśnie jej twarzy się ściągnęły. - Jakoś nie wspo- minałeś o żonie. - Ponieważ moje małżeństwo nie ma nic wspólnego z tobą, z nami. To od dawna nie jest już prawdziwe małżeństwo. Zrozumiesz, gdy opowiem ci o mojej sytuacji domowej. - Jesteś żonaty. - Tym razem było to stwierdzenie, nie pytanie. - Słuchaj, Tiel... - Nie, nie, nie będę słuchać, Joseph. Po prostu odwieszę słuchawkę, ty skurwysynu. Odwiesiła słuchawkę, ale wciąż trzymała ją kurczowo, choć jeszcze dziesięć minut wcześniej z obrzydzeniem jej dotykała. Oparła się o automat telefoniczny, przyciskając czoło do dziur¬kowanej płyty i wisząc niemal na lepkiej słuchawce. Żonaty. Wydawał jej się zbyt piękny, by był prawdziwy. Przystojny, czarujący, przyjacielski, dowcipny, wysportowany, odnoszący sukcesy i zamożny Joseph Marcus był żonaty. Gdyby nie ten bilet lotniczy, miałaby romans z żonatym mężczyzną. Opanowała przypływ mdłości i spróbowała się wziąć w garść. Potem będzie lizać rany, wymyślać sobie, że jest taką Pollyanną, i przeklinać go. Teraz jednak musiała zająć się czym innym. Wyznanie Josepha odebrało jej mowę. Była przede wszyst¬kim wściekła. Także zraniona, ale przede wszystkim zażeno¬wana własną łatwowiernością. Tym bardziej nie pozwoli, by laki bydlak wpływał na jej pracę. Praca była panaceum, liną ratunkową. Gdy była szczęśliwa¬pracowała. Smutna - pracowała. Chora - pracowała. Praca hyła lekarstwem na wszystko ... nawet na serce złamane tak okrutnie, że chciało się umrzeć. Znała to z doświadczenia. Przywołała swoją dumę, zebrała notatki na temat sprawy Dcndy'ego i wskazówki Gully'ego, jak dotrzeć do Hery w Tek¬sasie. Zmusiła się do działania. W porównaniu z panującym w holu mrokiem lampy fluores¬n~ncyjne w sklepie dawały wręcz oślepiające światło. Kowboj wyszedł. Starsza para przeglądała czasopisma na półce. Dwaj lI\ówiący po hiszpańsku mężczyźni jedli burritos i rozmawiali po cichu. Idąc w stronę lodówek, Tiel czuła, jak mierzą ją wzrokiem. Jeden coś powiedział, drugi parsknął śmiechem. Nietrudno było odgadnąć treść uwagi. Na szczęście hiszpański Tiel był mocno zardzewiały. Otworzyła szklane drzwi lodówki i wybrała sześć puszek coli. Z półki zdjęła paczkę ziaren słonecznikowych. Nauczyła się na uniwersytecie, że rozgryzanie słonawych ziaren jest dobrym środkiem przeciwko zaśnięciu przy nauce do egzami¬nów. Oby okazało się to równie skuteczne podczas nocnej jazdy samochodem. Zawahała się, czy kupić paczkę karmelków w czekoladzie. Nie powinna sobie pozwalać na rozpustę tylko dlatego, że facet, z którym spotykała się od kilku tygodni, okazał się żonatym skurczybykiem. Z drugiej strony, jeśli kiedykolwiek potrzebowała wsparcia ... Kamera w kącie pod sufitem wybuchła, siejąc po całym sklepie szkło i kawałki metalu. Tiel cofnęła się, instynktownie słysząc ogłuszający huk.

Ale kamera nie wybuchła sama z siebie. To jakiś młody czło¬wiek wszedł do sklepu i strzelił do niej z pistoletu. Następnie skierował broń na kasjerkę, która wrzasnęła i zaczęła się dławić własnym krzykiem. - To napad - powiedział napastnik melodramatycznie i dość niepotrzebnie, ponieważ wszyscy wiedzieli, co to jest. - Sabra, obserwuj innych. Jeśli ktoś się poruszy, ostrzeż mnie - powie¬dział do młodej kobiety, która weszła razem z nim do sklepu. - Dobrze, Ronnie. Rany, mogę zginąć, pomyślała Tiel, ale tej sprawy nikt mi już nie odbierze. I nie musi jechać po repOltaż do Hery. To reportaż przyszedł do niej. Rozdział drugi - Ty tam! - Ronnie wycelował pistolet w Tiel. - Chodź tu I połóż się na podłodze. - Niezdolna, by się ruszyć, gapiła się Iylko na niego. - No już! Upuściwszy paczkę ziaren słonecznikowych i sześciopak l'oli, przeszła na wskazane miejsce i położyła się, jak jej kazał. Teraz, gdy pierwszy szok minął, chętnie by go spytała, dla¬l I,ego do porwania dołącza jeszcze napad z bronią w ręku. W ątpiła jednak, by młody człowiek miał w tej chwili ochotę odpowiadać na pytania. Poza tym, póki nie było jasne, co loIlIlierza zrobić z nią i innymi świadkami, być może nie powinna ujawniać, że jest reporterką i wie, kim jest on i jego towarzyszka. - Chodźcie tu i połóżcie się na podłodze - rozkazał Ronnie '.Iarszej parze. - Wy też - wycelował pistolet w dwóch Mekykanów. - Już, ruszać się! Starsze małżeństwo posłuchało bez protestu. Meksykanie zostali na miejscach. - Zastrzelę was, jeśli tu nie przejdziecie! - wrzasnął Ronnie. Trzymając nisko głowę i zwracając się do podłogi, Tielpowiedziała: - Oni nie mówią po angielsku. - Zamknij się! Ronnie Davison przełamał barierę językową i ruchem pis¬toletu wyraźnie pokazał, o co mu chodzi. Powoli i niechętnie Meksykanie dołączyli do innych na podłodze. - Połóżcie ręce na karku. Tiel i pozostali zrobili, jak kazał. W swojej reporterskiej karierze Tiel wielokrotnie miała do czynienia z wydarzeniami, w których niewinnych ludzi, przy¬padkowych świadków, znajdowano na miejscu przestępstwa, leżących twarzą w dół na podłodze i zastrzelonych tylko dla¬tego, że znaleźli się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Czy i jej życie ma się tak zakończyć? O dziwo, była nie tyle przestraszona, co zła. Nie zrobiła wszystkiego tego, co chciała! Jeżdżenie na snowboardzie wy¬glądało na fajną zabawę, a jeszcze nie miała kiedy spróbować. Poprawka: nie postarała się, żeby mieć kiedy. Nigdy nie zwię¬dziła doliny Napa. Chętnie znów pojechałaby do Paryża, nie jako uczennica pod ścisłym nadzorem, ale by samotnie po¬włóczyć się po bulwarach. Stały przed nią jeszcze cele, których nie osiągnęła. Na przykład, ile tematów jej ucieknie, jeśli teraz zakończy życie. ,,0 dziewiątej na żywo" przypadnie Lindzie Harper, a to by nie było sprawiedliwe. A przecież nie wszystkie jej marzenia były związane z ka¬rierą zawodową. Razem z niezamężnymi przyjaciółkami żar¬towała na temat biologicznego zegara, ale w samotności mar¬twiła się jego nieprzerwanym cykaniem. Jeśli dziś umrze, urodzenie dziecka pozostanie na zawsze w sferze marzeń. No i była ta druga sprawa. Wielka sprawa. Potężne poczucie winy, które napędzało jej ambicje. Jeszcze jej nie odkupiła. Jeszcze nie zapłaciła za szorstkie słowa, wypowiedziane bez¬myślnie i w złości, które okazały się tak tragicznie prorocze. Musi żyć, by je odkupić. Wstrzymała oddech, czekając na śmierć. Ale uwaga Davisona skupiła się na czymś innym.

- Ty, tam w kącie! - krzyknął. - Chodź tu, albo zabiję tych slaruszków. Masz do wyboru! Tiel uniosła lekko głowę, na tyle, by zerknąć w wypukłe lustro, zamontowane w rogu pod sufitem. Więc jednak była w błędzie, kowboj wcale nie wyszedł. Widziała w lustrze, jak spokojnie odkłada książkę na obrotową półkę i rusza przej¬ściem między regałami. Gdy zdjął kapelusz, jego twarz wydała się Tiel znajoma, ale przypisała to przelotnemu spojrzeniu, gdy wchodził do sklepu. Z kącików oczu, których nie spuszczał z Ronniego Davisona, rozbiegały się cienkie zmarszczki. Usta miał zaciśnięte, a na I warzy wyraz wyraźnie mówiący: "Nie próbuj mnie straszyć". I{onnie zrozumiał. Nerwowo przerzucał pistolet z ręki do ręki, dopóki kowboj nie wyciągnął się na podłodze obok jednego l, Meksykanów i nie oparł rąk na głowie. Tymczasem kasjerka wyjmowała z kasy pieniądze i wkładała do plastikowej torby. Najwyraźniej ten położony na uboczu sklep nie miał sejfu, do którego po zmroku automatycznie wradają pieniądze z kasy. Z tego, co Tiel widziała, torba, klórą Sabra Dendy odebrała od kasjerki, zawierała całkiem sporo gotówki, - Mam pieniądze, Ronnie - powiedziała córka jednego I naj bogatszych mieszkańców Fort Worth. Świetnie. - Zawahał się, jakby nie wiedział, co robić dalej. - Ty tam - zwrócił się do przerażonej kasjerki. - Połóż SI~' Z mnyml. Nawet w ubraniu nie ważyła chyba więcej niż czterdzieści kilo i najwyraźniej nie bała się słońca. Gdy kobiecina kładła SI\' koło niej, Tiel zauważyła luźną, obwisłą skórę na jej rękach. (hl czasu do czasu z gardła kobiety wyrywała się czkawka, Każdy w inny sposób reagował na strach. Starsze małżeń¬si wo nie posłuchało rozkazu Ronniego, by trzymać ręce na glowie. Prawa dłoń mężczyzny ściskała lewą dłoń żony. .Iuż koniec, pomyślała Tiel. Teraz nas zabije. Zamknęła oczy i próbowała się modlić, ale już dawno tego 1I1l' robiła, więc nie mogła przypomnieć sobie poetyckiego języka Biblii. Pragnęła, by jej modlitwa była tak wymowna i poruszająca, przekonująca i intensywna, by przebiła się przez wszystkie inne, które w tej chwili docierały do Boga. Ale Bóg pewnie i tak nie pochwalałby czysto samolubnych powodów, dla których chciała żyć, więc powtarzała jedynie: "Ojcze niebieski, nie pozwól mi umrzeć". Gdy ciszę przerwał krzyk, Tiel była pewna, że krzyczy kasjerka. Rzuciła spojrzenie na leżącą obok kobietę - ale ta wciąż czkała, nie krzyczała. To Sabra Dendy krzyknęła, by zaraz potem wyjąkać: - Och, Boże! Ronnie! Chłopak podbiegł do niej. - Sabra? O co chodzi? Co się stało? - Chyba ... Och, Boże! Tiel nie mogła się powstrzymać. Uniosła głowę, by zoba¬czyć, co się dzieje. Dziewczyna pochlipywała, patrząc z prze¬rażeniem na kałużę u swoich stóp. - Wody jej odeszły. Ronnie szybko odwrócił się ku Tiel. - Co takiego? - Wody jej odeszły - powtórzyła z większym spokojem, niż czuła. W rzeczywistości serce waliło jej jak młotem. To może być iskra, która rozpęta piekło. Być może chłopak zechce teraz szybko zakończyć sprawę, na przykład zastrzeli ich wszyst¬kich, by móc zająć się wyłącznie Sabrą. - To prawda, młody człowieku. - Starsza pani usiadła bez lęku i przemówiła śmiało, tak jak wtedy, gdy beształa męża za zabawę kamerą wideo. - Zaczyna rodzić. - Ronnie? Ronnie? - Sabra wcisnęła spódnicę między uda, jakby chciała zatrzymać bieg rzeczy. Na ugiętych kolanach opuszczała się na podłogę, aż siadła na piętach. - I co my teraz zrobimy? Dziewczyna była najwyraźniej przerażona. Ani ona, ani Ronnie nie mieli żadnego doświadczenia w napadach z bronią w ręku. Ani w rodzeniu. Czerpiąc odwagę z przykładu starszej pani, Tiel także usiadła. - Proponuję ... - Zamknij się! - wrzasnął Ronnie. - Niech się wszyscy zamkną!

Wciąż celował w nich z pistoletu, klękając koło Sabry. - Czy to prawda? To znaczy, że rodzisz? - Tak mi się wydaje - kiwnęła głową, a po policzkach zaczęły jej spływać łzy. - Tak mi przykro. - W porządku. Ile czasu ... Jak długo potrwa, zanim się urodzi? - Nie wiem. To chyba różnie bywa. - Czy cię boli? Oczy znowu wezbrały jej łzami. - Już od paru godzin. - Od paru godzin! - wykrzyknął z przerażeniem. - Ale tylko trochę. Nie bardzo. - Kiedy się zaczęło? Dlaczego mi nic nie powiedziałaś? - Jeśli ma bóle ... - Powiedziałem, żebyś się zamknęła! - wrzasnął chłopak na Tiel. - Jeśli ma bóle już od pewnego czasu - Tiel nie zwróciła IIwagi na jego słowa i patrzyła mu prosto w oczy - to lepiej sprowadź lekarza. I to szybko. - Nie - powiedziała pospiesznie Sabra. - Nie słuchaj jej, I{ollnie. - Chwyciła go za rękaw. - Wszystko w porządku. Ja ... Chwycił ją skurcz. Wykrzywiła z bólu twarz i złapała po¬wietrze. - Och, Boże. O Jezu. - Ronnie wpatrywał się w twarz Sabry, }',I yząc dolną wargę. Ręka, w której trzymał pistolet, zadrżała. .leden z Meksykanów - niższy - wstał nagle i rzucił się ku l'Itlopcu. Nie! - krzyknęła Tiel. Kowboj próbował złapać Meksykanina za nogę, ale mu się 111(' udało. Ronnie strzelił. Kula z hukiem roztrzaskała szklane drzwi lodówki, przebi¬PII:IC czterolitrowy, plastikowy pojemnik. Szkło i mleko rozprysnęło się dookoła. Meksykanin zatrzymał się. Zanim zamarł w bezruchu, za¬kołysał się lekko w przód i w tył, jakby jego buty przykleiły się do podłogi. - Cofnij się albo cię zastrzelę! - Twarz Ronniego była czerwona z wściekłości. Niepotrzebna była znajomość języka, by zrozumieć, o co mu chodzi. Wyższy Meksykanin powiedział coś po hiszpańsku, cicho i z naciskiem. Jego towarzysz cofnął się i usiadł na podłodze. Tiel rzuciła mu wściekłe spojrzenie. - Mogłeś stracić tę głupią głowę. Schowaj swoje popisy w stylu macho na inną okazję, nie mam ochoty przez nie zginąć. , Choć nie zrozumiał słów, pojął sens tego, co mówiła. W jego ciemnych oczach błysnęła złość, że musi ścierpieć taką re¬prymendę od kobiety, ale Tiel nic to nie obeszło. Znów zwró¬ciła wzrok na chłopaka i dziewczynę. Sabra leżała na boku z kolanami podciągniętymi do góry. Była trochę spokojniejsza. Z kolei Ronnie wyglądał, jakby za chwilę miał stracić pa¬nowanie nad sobą. Tiel nie wierzyła, by w ciągu jednego popołudnia mógł się przemienić ze spokojnego ucznia w zabój¬cę zabijającego z zimną krwią. Nie wierzyła, by chłopak po¬trafił zabić kogokolwiek, nawet w obronie własnej. Mógł przecież z łatwością trafić mężczyznę, który się ku niemu rzucił. Tymczasem wydawał się zdenerwowany, że musiał użyć pistoletu. Zdaniem Tiel spudłował specjalnie, a wystrzelił jedynie po to, by dodać mocy swojej groźbie. Oczywiście mogła się całkowicie, okropnie mylić. Według podanych przez Gully'ego informacji Ronnie po¬chodził z rozbitego domu. Jego prawdziwy ojciec mieszkał daleko, więc zapewne nie odwiedzali się zbyt często. Ronnie został z matką i ojczymem. A może mały Ronnie nie mógł się z tym pogodzić? Może jego osobowość uległa skrzywieniu przez wymuszone rozstanie z ojcem? Może od lat rosła w nim nienawiść i nieufność? Może ukrywał swe mordercze impulsy tak samo skutecznie, jak Sabra ukrywała swoją ciążę? A może tylko reakcja Russella Dendy'ego na tę nowinę doprowadziła go do ostateczności? Był zdesperowany, a desperacja to niebez¬pieczny czynnik.

Jeśli przemówi, to ją pewnie pierwszą zastrzeli. Ale nie może tak tu leżeć i czekać na śmierć, nie starając się jej uniknąć. - Jeśli zależy ci na tej dziewczynie ... - Już ci mówiłem, żebyś się zamknęła. - Staram się tylko zapobiec nieszczęściu, Ronnie. - Ponie- waż Sabra i on zwracali się do siebie po imieniu, nie będzie się zastanawiał, skąd ona zna jego imię. - Jeśli nie sprowadzisz dla Sabry pomocy medycznej, będziesz tego żałować do końca i,ycia. - Słuchał jej, więc postanowiła wykorzystać jego chwi¬lowy brak zdecydowania. - Zakładam, że to jest twoje dziecko. - Co, do cholery, myślisz? Oczywiście, że moje. - Więc jestem pewna, że tak samo ci zależy na jego zdrowiu i życiu, jak na Sabrze. Ona potrzebuje opieki lekarskiej. - Nie słuchaj jej, Ronnie - powiedziała słabo Sabra. - Teraz mniej mnie boli. Może to tylko fałszywy alarm. Wszystko hędzie dobrze, jeśli tylko trochę odpocznę. - Mógłbym cię zabrać do szpitala. Musi być jakiś niedaleko. - Nie! - Sabra usiadła i chwyciła go za ramiona. - Wtedy on się dowie. Przyjedzie za nami. Nie. Dziś w nocy musimy Jcchać dalej, wprost do Meksyku. Teraz, kiedy mamy trochę pieniędzy, to się nam uda. - Mógłbym zadzwonić do mojego taty ... Potrząsnęła przecząco głową. - Tata mógł już do niego dotrzeć. Przekupić go albo co. Jcsteśmy zdani tylko na siebie, Ronnie, i chcę, żeby tak pozo¬sIało. Pomóż mi wstać. Jedźmy stąd. - W chwili, gdy zaczynała sil,: prostować, chwycił ją kolejny skurcz. Objęła rękoma hu,uch. - O Boże, Boże. - To wariactwo. - Tiel była na nogach, zanim zdążyła pomyśleć .. Hej! - krzyknął Ronnie. - Wracaj na miejsce! Tiel zignorowała go, przeszła obok i przykucnęła koło cierpiącej dziewczyny. - Sabra? - Ujęła ją za rękę. - Ściskaj moją dłoń, póki skurcz nie minie. Może tak ci będzie łatwiej. Sabra chwyciła rękę Tiel i ścisnęła tak mocno, że o mało nie pokruszyła jej kości. Razem przecierpiały ten skurcz. Gdy ściągnięta twarz Sabry zaczęła się wygładzać, Tiel szepnęła: - Już lepiej? - Tak. - I z nutą paniki w głosie dodała: - Gdzie Ronnie? - Jest tutaj. - Nie opuszczę cię, Sabro. - Uważam, że powinnaś go poprosić, by zadzwonił po pogotowie - powiedziała Tiel. - Nie. - Ryzykujesz życie i swoje, i dziecka. - Znalazłby nas. Złapałby nas. - Kto? - spytała Tiel, chociaż wiedziała. Russell Dendy. Miał opinię bezwzględnego biznesmena. Z tego, co o nim wiedziała, mogła sobie wyobrazić, że jest równie nieugięty w stosunkach rodzinnych. - Wracaj do innych. To nie twoja sprawa - uciął Ronnie. - To jest także moja sprawa od chwili, gdy pomachałeś mi przed nosem pistoletem i zagroziłeś, że mnie zastrzelisz. - Wracaj tam. - Nie. - Słuchaj no ... Przerwał, bo z autostrady zjechał samochód i wtoczył się na parking. Reflektory omiotły wejście do sklepu. - Cholera jasna! Hej, proszę pani! - Podszedł do kasjerki i dotknął jej czubkiem buta. - Proszę wstać, zgasić światła i zablokować drzwi.

Kobieta potrząsnęła głową, nie przyjmując do wiadomości ani jego słów, ani niebezpiecznej sytuacji. - Zrób, co mówi - odezwała się starsza pani. - Wszystko będzie dobrze, jeśli będziemy robić to, co nam mówi. - Pospiesz się! - Samochód zatrzymał się przy stacji ben¬zynowej. - Zgaś światła i zablokuj drzwi. Kobieta niepewnie stanęła na nogach. - Wolno mi zamknąć dopiero o jedenastej. To jeszcze dzie¬sil,:ć minut. Gdyby nie okoliczności, Tiel roześmiałaby się głośno z jej skpego posłuszeństwa przepisom. - Zrób to teraz, zanim wysiądzie z samochodu - powiedział Ronnie. Poszła za kontuar, stukając klapkami. Przekręciła wyłącznik I światła na zewnątrz zgasły. - Zablokuj drzwi. Przesunęła się do drugiego zestawu wyłączników i przesu¬1I,'ia dźwignię. Słychać było, jak zaskakuje elektroniczny za¬III~k w drzwiach. - Jak się to otwiera? - zapytał Ronnie. Nie jest głupi, pomyślała Tiel. Nie chce być złapany w środ¬kil jak w pułapce. - Wystarczy przesunąć tę dźwignię - odpowiedziała ka¬~Il'rka. Kowboj i dwaj Meksykanie wciąż leżeli na podłodze z rę¬k:llni na głowie. Mężczyzna, podchodzący do drzwi, nie mógł 1('11 widzieć. Także Tiel i Sabra były poza zasięgiem jego w/,roku w przejściu między regałami. Niech nikt się nie rusza. - Ronnie podszedł do starszej palli i chwycił ją za ramię, unosząc do góry. Nie! - krzyknął jej mąż. - Zostaw ją. - Cicho! - rozkazał Ronnie. - Jeśli ktoś się poruszy, za¬•,trzelę ją. Nie zastrzeli mnie, Vern - odezwała się uspokajająco kobieta. - Nic mi się nie stanie, jeśli wszyscy zachowają ~pokój. Zgodnie z instrukcjami Ronniego przykucnęła z nim za 'lkrągłą chłodziarką do napojów. Stąd mógł widzieć wszystko, ł Il się działo, aż do wejścia. Klient szarpnął drzwi, przekonał się, że są zamknięte, i za¬wlllał: Donna? Jesteś tam? Dlaczego wyłączyłaś światła? Donna skuliła się za kontuarem i nie odpowiedziała. Klient zajrzał przez szybę. - Jesteś tam - powiedział, dostrzegłszy ją. - Co się dzieje? - Odpowiedz mu - polecił jej Ronnie szeptem. - Ja ... ja ... jestem chora - powiedziała na tyle głośno, by usłyszał ją człowiek przy drzwiach. - Do diabła, nie masz niczego, czego ja bym już nie miał. Otwórz. Potrzebuję tylko benzyny za dziesięć doków i parę piw. - Nie mogę! - zawołała ze łzami w głosie. - Daj spokój, Donna. To zajmie moment i już znikam. Jeszcze nie ma jedenastej. Otwórz drzwi. - Nie mogę! - Wyprostowała się i równocześnie jej głos stał się przeszywającym krzykiem. - On ma pistolet i nas wszystkich pozabija! - Znów opadła za kontuar. - Kurwa! Tiel nie wiedziała, któremu z mężczyzn wyrwało się to przekleństwo, ale dokładnie to samo w tamtej chwili pomyś¬lała. Pomyślała także, że jeśli Ronnie Davison nie zastrzeli kasjerki Donny, to sama to zrobi. Mężczyzna przy drzwiach cofnął się, potknął, odwrócił i pobiegł do samochodu. Samochód wystrzelił do tyłu z piskiem opon, zawrócił i pognał ku autostradzie.

- Nie rób nic złego mojej żonie. Błagam cię, nie rób nic złego Gladys - powtarzał starszy pan. - Nie rób Gladys nic złego. - Cicho, Vern. Nic mi nie jest. Ronnie ze złością wrzeszczał na Donnę, że jest głupia. - Dlaczego to zrobiłaś? Dlaczego? Ten facet wezwie poli¬cję. Będziemy tu jak w pułapce. Do diabła, dlaczego to zro¬biłaś? Głos miał nabrzmiały frustracją i strachem. Tiel pomyś¬lała, że pewnie boi się tak samo jak oni wszyscy. A może nawet bardziej. Bo niezależnie od tego, jak skończy się ta cała sprawa, będzie musiał ponieść konsekwencje prawne i narazić się na gniew Russella Dendy'ego. Niech mu Bóg dopomoże. Młody człowiek kazał kasjerce wyjść zza kontuaru, by móc ją mieć na oku. Tiel nie wiedziała, czy Donna go posłuchała, czy nie. Całą uwagę skupiła na dziewczynie, którą złapał właśnie kolejny skurcz. - Ściskaj mnie za rękę, Sabro. Oddychaj. - Czy nie tak powinny postępować rodzące kobiety? Oddychać? Tak to wy¬glądało na filmach. Kobiety dyszały i sapały i ... i wrzeszczały, ile sił w płucach. - Oddychaj, Sabro. - Hej, hej! - krzyknął nagle Ronnie. - A ty dokąd idziesz? Wracaj na miejsce i połóż się na podłodze. Hej, ja nie żartuję! To nie była właściwa pora, żeby denerwować roztrzęsionego młodzieńca i Tiel zamierzała powiedzieć temu komuś, ktokol¬wiek to był, żeby się nie wygłupiał. Podniosła wzrok, ale wyrzuty zamarły jej na ustach, gdy kowboj przyklęknął po drugiej stronie Sabry. - Odejdź od niej! - Ronnie wbił lufę pistoletu w skroń kowboja, który jakby nie zauważył tego i nie słyszał wy¬krzykiwanych gróźb chłopaka. Ręce, które wyglądały na przyzwyczajone do ciężkiej pracy na farmie, spoczęły na brzuchu dziewczyny, łagodnie go ucis¬kając. - Mogę jej pomóc. - Głos miał chropawy, jakby nieczęsto używany, jakby pył zachodniego Teksasu osiadł na strunach głosowych. Spojrzał na Ronniego. - Nazywają mnie Doc. - Jesteś lekarzem? - spytała Tiel. Spojrzał na nią spokojnie i powtórzył: - Mogę jej pomóc. Rozdział trzeci - Nie dotykaj jej! - powiedział wściekle Ronnie. - Zabierz łapy! Mężczyzna zwany Dokiem nadal obmacywał brzuch dziewczyny. - Jest albo w pierwszej, albo w drugiej fazie porodu. Nie wiedząc, jakie jest rozwarcie, trudno stwierdzić, jak blisko jest do bólów partych. Ale skurcze ma dość często, więc przypuszczam ... - Przypuszczasz? Ignorując Ronniego, Doc uspokajająco poklepał Sabrę po ramIemu. - Czy to twoje pierwsze dziecko? - Tak, proszę pana. - Możesz mówić do mnie Doc. - Dobrze. - Kiedy po raz pierwszy poczułaś bóle? - Najpierw po prostu dziwnie się czułam, no wie pan. Nie, chyba pan nie wie. Uśmiechnął się.

- Rzeczywiście, osobiście nie miałem takich doświadczeń.Opisz mi, jak się czułaś. - Mniej więcej tak jak przed miesiączką. - Ucisk w dole brzucha? I ukłucia, jak przy kolce? - Tak. Naprawdę bolesne. I bolał mnie krzyż. Myślałam, że po prostu jestem zmęczona, bo tak długo jadę furgonetką, ale było coraz gorzej. Nie chciałam nic mówić. - Przeniosła wzrok na Ronniego, który stał nad szerokimi ramionami Doca. Wsłu¬chiwał się w każde słowo, ale nie zapominał trzymać pistoletu wymierzonego w zakładników leżących jak zapałki na podłodze. - Kiedy zaczęły się takie objawy? - spytał Doc. - Mniej więcej o trzeciej po południu. - Jezus Maria, Sabra - jęknął Ronnie. - Osiem godzin? Dlaczego mi nic nie powiedziałaś? Jej oczy znów wypełniły się łzami. - Bo to by zniszczyło nasze plany. Chciałam być z tobą bez względu na wszystko. - Ciii. - Tiel poklepała ją po dłoni. - Nie płacz, bo się gorzej poczujesz. Myśl o dziecku. Chyba nie potrwa to już długo. - Spojrzała na Doca. - Mam rację? - Trudno powiedzieć przy pierwszym dziecku. - A jak sądzisz? - Dwie, trzy godziny. - Podniósł się i stanął twarzą w twarz z Ronniem. - Urodzi tej nocy. To, jak trudny lub łatwy będzie poród, zależy od ciebie. Jej jest teraz potrzebny szpital, dobrze wyposażona sala porodowa i personel medyczny. Także dziec¬ko będzie potrzebowało opieki medycznej natychmiast po urodzeniu. Taka jest sytuacja. I co masz zamiar z tym zrobić? Sabra krzyknęła, przeszyta nową falą bólu. Doc opadł koło niej na kolana i sprawdzał przebieg skurczu, trzymając ręce na jej brzuchu. Głęboka zmarszczka między jego brwiami uświadomiła Tiel, że coś jest nie w porządku. - Co się dzieje? - spytała. - Niedobrze. - Co takiego? Potrząsnął głową, wskazując, że nie chce o tym mówić przy dziewczynie. Ale Sabra Dendy nie była głupia. Zauważyła jego troskę. - Coś jest nie w porządku? Doc, na szczęście, nie potraktował jej z wyższością. - W porządku, Sabro. Tylko bardziej skomplikowane. - Co takiego? - Wiesz, co to jest poród pośladkowy? Tiel wstrzymała oddech. Słyszała, jak Gladys syka ze współ¬CZUCIem. - To wtedy, gdy dziecko ... - Sabra przerwała i z trudem przełknęła ślinę. - Kiedy dziecko nie odwróciło się jak trzeba. Kiwnął głową z powagą. - Wydaje mi się, że• twoje dziecko ma niewłaściwe poło- żenie. Główka nie jest u dołu. Zaczęła pochlipywać. - Co można zrobić? - Czasami nie trzeba nic robić, bo dziecko obróci się samo z siebie. - Co najgorszego może się stać? Doc podniósł wzrok na Ronniego, który zadał to pytanie. - Zazwyczaj robi się cesarskie cięcie, by oszczędzić matce i dziecku bolesnego i wyczerpującego porodu. Poród drogą naturalną jest niebezpieczny i może zagrozić życiu. A skoro już to wiesz, czy pozwolisz komuś zadzwonić po karetkę, by Sabra dostała pomoc?

- Nie! - krzyknęła dziewczyna. - Nie pojadę do szpitala. Nie pojadę! Doc ujął ją za rękę. - Twoje dziecko może umrzeć, Sabro. - Pan mi pomoże. - Nie mam narzędzi. - I tak pan może. Wiem, że pan może. - Sabro, posłuchaj go - powiedziała nagląco Tiel. - On wie, co mówi. Poród pośladkowy jest niezwykle bolesny. Może także zagrozić życiu twego dziecka lub spowodować poważne uszkodzenia. Proszę, powiedz Ronniemu, że pójdziesz za radą Doca. Zadzwońmy na pogotowie. - Nie - powtórzyła Sabra, potrząsając głową z uporem. _ Nie rozumiecie. Mój tata przysiągł, że ani ja, ani Ronnie nie zobaczymy naszego dziecka po urodzeniu. Ma zamiar je oddać. - Wątpię, żeby ... Ale Sabra nie pozwoliła Tiel dokończyć. - Powiedział, że to dziecko nie znaczy dla niego więcej niż niechciany szczeniak, którego bez wahania oddałby do schro¬niska. A kiedy on coś mówi, to tak jest. Zabierze nam dziecko i nigdy go nie zobaczymy. Poza tym rozdzieli nas. Powiedział, że tak zrobi, i zrobi. - Zaczęła szlochać. - Ojojoj - mruknęła Gladys. - Biedactwa. Tiel spojrzała przez ramię na innych. Vern i Gladys siedzieli przytuleni i ciasno objęci. Oboje patrzyli ze współczuciem. Dwaj Meksykanie rozmawiali po cichu, rzucając nieprzyjaz¬ne spojrzenia. Tiel miała nadzieję, że nie planują kolejnej próby zaatakowania Ronniego. Donna, kasjerka, wciąż leżała na podłodze twarzą do dołu, ale mruknęła: - Biedactwa, akurat. O mało mnie nie zabił. Ronnie podjął decyzję. Spojrzał na Doca. - Sabra chce, żeby pan jej pomógł - powiedział. Doc miał chyba ochotę dalej przekonywać, ale - być może dlatego, że czas uciekał - zmienił zdanie. - No dobrze. Na razie zrobię, co będę mógł, ale muszę zacząć od badania wewnętrznego. - To znaczy ... - Tak, to właśnie to znaczy. Muszę wiedzieć, jak dalece zaawansowany jest poród. Znajdź coś, czym mógłbym wy¬sterylizować ręce. - Mam w torbie trochę tego bezwodnego środka do mycia rąk - powiedziała Tiel. - Jest antybakteryjny. - Dobrze. Dzięki. Zaczęła wstawać, gdy Ronnie ją zatrzymał. - Niech pani idzie po niego i zaraz wraca. Proszę pamiętać, że panią obserwuję. Wróciła na miejsce, gdzie upuściła torbę, colę i ziarna słonecznikowe. Z torby wyjęła plastikowy pojemnik ze środ¬kiem dezynfekcyjnym. Potem zwróciła na siebie uwagę Verna. Zrobiła gest, jakby trzymała przy oku kamerę. Początkowo wyglądało na to, że starszy pan nie rozumie, ale Gladys stu¬knęła go w żebra i szepnęła mu coś do ucha. Energicznie pokiwał głową i pokazał w kierunku półki z czasopismami. Tiel przypomniała sobie, że kręcili się tam, gdy zaczął się napad. Powróciła z butelką i podała ją Docowi. - Czy nie powinna na czymś leżeć? - Mamy w samochodzie podkłady na łóżko. - Gladys! - wykrzyknął Vern, najwyraźniej zażenowanywypowiedzią żony. - Byłyby doskonałe - powiedziała Tiel, przypominając so¬bie jednorazowe podkłady sanitarne na łóżku wujka Pete'a w domu opieki. Dzięki nim personel nie musiał zmieniać pościeli za każdym razem, gdy pacjentowi coś się przydarzy¬ło. - Pójdę po nie.

- Nic z tego. - Ronnie odrzucił ten pomysł. - Pani nie. Ale starszy pan może iść. Ona - wskazał Gladys pistoletem¬zostaje. Gladys poklepała Verna po kościstym kolanie. - Nic mi nie będzie, kochanie. - Jesteś pewna? Gdyby coś ci się stało ... - Nic mi się nie stanie. Ten chłopak ma inne zmartwienia. Vern uniósł z podłogi swe chude ciało, otrzepał dłonią siedzenie szortów i podszedł do drzwi. - Nie umiem przenikać przez szkło. Ronnie znów szturchnął Donnę, która natychmiast zaczęła go błagać, by darował jej życie. Kazał jej się zamknąć i otwo¬rzyć drzwi. Przy wejściu Ronnie i starszy pan wymienili znaczące spoj¬rzema. - Nie martw się, wrócę - zapewnił go Vem. - Nie zrobił¬bym niczego, co mogłoby narazić życie mojej żony. - I choć Ronnie Davison był od niego dwadzieścia kilo cięższy i pięt¬naście centymetrów wyższy, dodał ostrzegawczo: - Jeśli coś jej zrobisz, zabiję cię. Ronnie pchnął drzwi i Vem wyślizgnął się na dwór. Usiłował pobiec, co było niezamierzenie komiczne. Tiel śledziła go wzrokiem, póki nie dotarł do pompy benzynowej i nie zniknął we wnętrzu winnebago. Doc pomagał Sabrze przetrwać kolejny skurcz. Po chwili dziewczyna odprężyła się i zamknęła oczy. Doc nie spuszczał z mej oczu. Czego jeszcze będzie pan potrzebował? - Rękawiczek. - Zobaczę, co uda mi się znaleźć. - Trochę octu. - Takiego zwykłego octu spirytusowego? - Tak. - Po chwili dodał: - Jest pani bardzo opanowanaw trudnej sytuacji. - Dzięki. - Nadal wpatrywali się w dziewczynę, która, jak się wydawało, zapadła w chwilową drzemkę. - Czy to się źle skończy? Zacisnął wargi. - Zrobię wszystko, żeby tak nie było. - Jak trudno ... - Hej, o czym tam szepczecie? Podnieśli wzrok na Ronniego. - Doc potrzebuje rękawiczek. Spytam Donnę, czy są jakieś na półkach. - Dobrze, niech pani idzie. Tiel zostawiła Sabrę i podeszła do kontuaru. Donna stała tam, czekając, by otworzyć drzwi, jak tylko Vem wróci. Spoj¬rzała na Tiel podejrzliwie. - Czego pani chce? - Proszę, Donno, niech pani zachowa spokój. Histeria tylko pogorszy sytuację. Jak na razie, wszyscy jesteśmy bezpieczni. - Bezpieczni? Ha! Dla mnie to już trzeci raz. - Trzeci raz przeżywa pani napad? - Kiedyś wreszcie moje szczęście się skończy. Za pierw- szym razem było ich trzech. Weszli spokojnie, wybrali wszyst¬ko z kasy i zamknęli mnie w chłodni. Gdyby nie pojawił się dostawca nabiału, zamarzłabym na śmierć. Za drugim razem przyszedł facet w masce i walnął mnie w głowę kolbą pistoletu. Miałam wstrząs mózgu i nie mogłam pracować przez sześć tygodni, bo ciągle bolała mnie głowa, miałam zawroty i nie¬ustannie rzygałam. - Jej chuda pierś uniosła się w westchnieniu pełnym rezygnacji. - To tylko kwestia czasu. Kiedyś moje szczęście się skończy i ktoś mnie zabije. Myśli pani, że po¬zwoliłby nam zapalić papierosa? - Skoro tak się pani boi, to czemu nie zmieni pani pracy? Donna spojrzała na Tiel, jakby ta była niespełna

rozumu. - Kocham moją pracę. Jeśli była w tym jakaś logika, to może Tiel rzeczywiście zwariowała. - Czy macie w sklepie lateksowe rękawiczki? Takie, jakich używają lekarze? Donna potrząsnęła głową, aż zatańczyły skręcone trwałą loczki. - Tylko takie gospodarcze. Chyba zostały dwie pary na półce ze środkami czystości. - Dzięki. Niech się pani trzyma, Donna. Przechodząc koło Gladys, Tiel pochyliła się i szepnęła: - Czy w waszej kamerze wideo jest taśma? Starsza pani kiwnęła głową. - Dwugodzinna. I przewinięta. Chyba że Vern coś tamnaknocił, gdy się nią bawił. - Jeśli uda mi się ją przynieść ... - Hej! - zawołał Ronnie. - O czym tam szepczecie? - Boi się o swego męża. Uspokajałam ją. - Już wraca. - Gladys wskazała drzwi. Donna odblokowała wejście i Vern wpadł do środka, cały zasłonięty wielkim kłębem pościeli. Ronnie kazał mu upuścić wszystkie poduszki i kołdry na podłogę, ale starszy pan za¬protestował. - Wszystko jest czyste. Jeśli to rzucę na podłogę, zabrudzi się. Ta panienka powinna leżeć wygodnie. Uznałem, że ręcz¬niki też się przydadzą. - On ma rację, Ronnie - powiedziała TieI. - Możesz przej¬rzeć wszystko, gdy będziemy przygotowywać posłanie. Poza podkładami, po które poszedł do winnebago, Vern przyniósł dwie poduszki, dwie kołdry, dwa czyste prześcieradła i kilka ręczników kąpielowych. Ronnie sprawdził, czy w po¬ścieli niczego nie ukryto, i pozwolił Tiel przygotować posłanie. Sabra w tym czasie opierała się ciężko o Doca. Tiel położyła tylko jedno prześcieradło, zostawiając drugie na później, gdy zajdzie taka potrzeba. Gdy skończyła, Doc pomógł Sabrze się położyć. Wyciągnęła się na pościeli z wdzięcz¬nością. Tiel podsunęła jej pod biodra jeden z podkładów. - To nie to, co myślicie. Tiel i Doc równocześnie podnieśli głowy. Starszy mężczyzna pochylał się nad nimi. - Nie jesteśmy wstrzemięźliwi - wyznał. Tiel z trudem ukryła uśmiech. - Nie pytaliśmy. - Jesteśmy w podróży poślubnej - wyjaśniał Vern szep- tem. - Kochamy się każdej nocy. W dzień też, jeśli mamy ochotę. Wiecie, jak nienasycone są młode pary. Te podkłady nie są szczególnie wygodne dla tej osoby, która jest pod spodem, ale żadne z nas nie lubi leżeć na mokrym, a w ten sposób nie trzeba za każdym razem zmieniać pościeli. StarsZY pan puścił do nich oko, odwrócił się i zgodnie z rozkazem Ronniego dołączył do pozostałych. U siadł koło żony - panny młodej - która go uściskała i pocałowała głośno w policzek w nagrodę za jego odwagę. Tiel zdała sobie sprawę, że siedzi z otwartymi ustami, zamk¬nęła je więc i spojrzała na Doca. Mierzył czas skurczu Sabry, ale jego wąskie wargi drżały od tłumionego śmiechu. Spod brwi zerknął na Tiel, przyłapał jej spojrzenie i wydał dźwięk, który mógłby uchodzić za śmiech. - Rękawiczki? - Co takiego? - Czy pytała pani o rękawiczki? - Och ... dwie pary gumowych roboczych.

Potrząsnął głową. - Równie dobrze mogłyby być skórzane. A co z octem? - Już się robi. - I gaza. Poprosiła Ronnie' ego o pozwolenie na poszperanie po pół¬kach. Znalazła kilka plastikowych butelek octu, pudełko ste¬rylnych opakowań gazy i paczkę nasączonych chusteczek do wycierania dziecięcych pup. Z naręczem tego wszystkiego wracała do Sabry, gdy coś przyciągnęło jej wzrok. W przy¬pływie inspiracji chwyciła jeszcze dwa pudełka farby do włosów. Gdy wróciła do dziewczyny, Sabra słuchała uważnie, co mówił Doc. - Nie będzie to miłe, ale postaram się nie sprawić ci bólu. Dziewczyna kiwnęła głowa i spojrzała z obawą na Tiel. - Czy miałaś kiedykolwiek badanie ginekologiczne, Sab¬ro? - spytała cicho. - Raz. Gdy poszłam po pigułki antykoncepcyjne. - Tiel uniosła brwi, a Sabra spuściła wzrok, zażenowana. - Prze¬stałem je brać, bo tyłam. - Rozumiem. Skoro już raz przez to przechodziłaś, to wiesz, czego oczekiwać. To zapewne nie będzie gorsze niż za pierw¬szym razem. Mam rację, Doc? - Postaram się nie sprawiać ci bólu. Tiel ścisnęła rękę dziewczyny. - Będę tam za regałem, gdybyś ... - Nie, niech pani zostanie tu ze mną. Proszę. - Pociągnęła Tiel w dół, żeby coś jej szepnąć prywatnie. - Jest miły¬powiedziała cicho wprost do ucha Tiel. - Zachowuje się jak lekarz i mówi jak lekarz, ale nie wygląda jak lekarz. Rozumie pani, o co mi chodzi? - Tak, rozumiem. - Więc czuję się trochę dziwnie, że on ... no wie pani? Czy mogłaby pani na przykład pomóc mi zdjąć majtki? Tiel wyprostowała się i spojrzała na Doca. - Mógłby nas pan zostawić na chwilę? - Jasne. - Co się dzieje? - chciał wiedzieć Ronnie, gdy Doc wstał. - Pani prosi o chwilę samotności. Beze mnie. I bez ciebie. - Ale ja jestem jej chłopakiem. - I właśnie dlatego jesteś ostatnią osobą, którą by teraz chciałaby mieć obok. - On ma rację, Ronnie - powiedziała Sabra. - Proszę cię. Chłopak odszedł na bok razem z Dokiem. Tiel podciągnęła spódnicę Sabry i zdjęła jej majteczki, gdy dziewczyna z trudem uniosła biodra. - I już po wszystkim - powiedziała łagodnie Tiel, biorąc z dłoni Sabry wilgotny skrawek materiału, zwinięty do wiel¬kości piłeczki pingpongowej. - Przepraszam, są całe lepkie. - Sabra, poczynając od teraz masz przestać przepraszać. Nigdy nie rodziłam dziecka, ale jestem pewna, że nie po¬trafiłabym zachować się z taką godnością jak ty. Czy teraz jest ci wygodniej? - Najwyraźniej nie. Grymas na twarzy Sabry świadczył o tym, że znów łapie ją ból. - Doc? Znalazł się przy nich w jednej sekundzie i przycisnął dłonie do brzucha dziewczyny. - Bardzo bym chciał, żeby się obrócił samodzielnie.

- Mam nadzieję, że to dziewczynka - wydyszała Sabra. - Tak? - uśmiechnął się Doc. - Ronnie też wolałby córeczkę. ~ Córki są wspaniałe, to prawda. Tiel zerknęła na niego. Czy miał córki? Wzięła go za kawale¬ra, za samotnika. Może dlatego, że wyglądał jak faceci z reklam marlboro. Nigdy nie pokazywano ich z żoną ani dziećmi. A może ... ? Tiel nie mogła pozbyć się uczucia, że już go gdzieś przedtem widziała. Może kogoś jej przypomina wła¬śnie przez to podobieństwo do twardych facetów z reklam papierosów. Gdy skurcz się skończył, Doc oparł dłonie na uniesionych kolanach dziewczyny. - Postaraj się rozluźnić. I powiedz mi od razu, gdyby cię coś zabolało. - Och, chwileczkę. - Tiel sięgnęła po paczkę farby do włosów i otworzyła ją. Widząc nierozumiejący wyraz twarzy Doca, wyjaśniła: - Zawsze są w nich jednorazowe rękawiczki. Nie będzie to to, czego pan potrzebuje, pewnie nawet nie będą pasować - dodała, patrząc na jego ręce - ale być może są lepsze niż nic. - Ma pani rację. Oderwał plastikowe rękawiczki od woskowanego papieru i naciągnął. Miały wielkość rękawic bokserskich i wyglądały na niewygodne, ale podziękował Tiel i ponownie zapewnił Sabrę, że postara się być delikatny. - Może tak będzie ci łatwiej. - Ze względu na wstydliwość Sabry Tiel przykryła jej kolana drugim prześcieradłem. Doc spojrzał na nią z uznaniem - Rozluźnij się, Sabro. Nawet nie zauważysz, a już będzie po wszystkim. Dziewczyna wzięła głęboki oddech i zacisnęła powieki. - Najpierw umyję cię jedną z tych chusteczek dla niemowląt. Potem zwilżę całe miejsce octem. Może być trochę zimny. Lejąc ocet i wysuszając gazą, spytał Sabrę, jak się czuje. - W porządku - odpowiedziała z lękiem. Tiel stwierdziła, że też wstrzymuje oddech. - Oddychaj głęboko, Sabro. To ci pomoże się rozluźnić. Zróbmy to razem. Wdech. Teraz wydech. - W chwili penetracji Sabra syknęła. Tiel mówiła dalej: - Jeszcze raz. Duży wdech. Wydech. Właśnie tak. Już niedługo. Świetnie ci idzie, Sabro. Ale wcale tak nie było. Wraz twarzy Doca mówił sam za siebie. Wyjął rękę spomiędzy ud dziewczyny i pochwalił ją, że jest taka wytrzymała. Ściągnął rękawiczki i energicznie wymył ręce i przedramiona środkiem dezynfekcyjnym. - Czy wszystko w porządku? Ronnie wrócił i to on zadał pytanie, ale Doc zwrócił się do Sabry: - Masz niewielkie rozwarcie. - Co to znaczy? - To znaczy, że przebieg twojego porodu jest nieprawidłowy. - Nieprawidłowy? - To twarde słowo, ale trudno. Przy tak częstych i bolesnych skurczach szyjka macicy powinna być rozwarta znacznie bar¬dziej niż jest. Dziecko próbuje wyjść, ale nie wszystkie części twego ciała są gotowe do porodu. - Co można z tym zrobić? - Ja nic nie mogę, Ronnie, ale ty tak. Możesz skończyć z tym szaleństwem i zabrać Sabrę do szpitala, gdzie będzie miała odpowiednią opiekę położniczą. - Już mówiłem, że nie. - Nie - powtórzyła Sabra.

Zanim ktokolwiek zdążył się odezwać, zadzwonił telefon. Rozdział czwarty Niespodziewany, ostry dźwięk zaskoczył wszystkich. Donna stała naj bliżej dzwoniącego telefonu. - Co mam zrobić? - spytała. - Nic. - Ronnie, może powinieneś pozwolić jej odebrać - zasugerowała Tiel. - Po co? Wątpię, żeby to miało coś wspólnego ze mną. - Możliwe. A jeśli jednak ma? Nie wołałbyś wiedzieć, co się dzieje? Zastanawiał się przez kilka sekund, po czym kiwnął głową. - Halo? - Donna słuchała przez chwilę. - Dobry wieczór, szeryfie. Nie, nie był pijany. Jest tak, jak panu powiedział, ten chłopak trzyma nas na muszce. Nagle front budynku oblało jaskrawe światło. Wszyscy w środku byli tak zajęci stanem Sabry, że nikt nie usłyszał zbliżania się trzech wozów patrolowych, które teraz włączyły reflektory. Tiel domyśliła się, że szeryf prawdopodobnie dzwo¬ni z któregoś z samochodów, zaparkowanych tuż za pompami na stacji benzynowej. Ronnie zanurkował za stelaż z chrupkami Frito-Lay i wrzasnął: - Powiedz im, żeby wyłączyli światła, albo kogoś zastrzelę. Donna powtórzyła wiadomość. Przez chwilę słuchała, co mówi szeryf. _ Jakieś osiemnaście. Ma na imię Ronnie - powiedziała. _ Zamknij się! - Ronnie wycelował w nią pistolet. Donna pisnęła i upuściła słuchawkę. Światła' samochodów zgasły, dwa od razu, trzecie chwilę później. Sabra jęknęła. _ Ronnie, posłuchaj - powiedział Doc. _ Nie. Bądźcie cicho i dajcie mi pomyśleć. Młody człowiek był zdenerwowany, ale Doc mówił dalej niskim, przekonującym głosem. _ Możesz tu zostać i zaczekać do rozstrzygnięcia tej sprawy. Ale postąpisz po męsku, jeśli pozwolisz Sabrze opuścić to miejsce. Policja zawiezie ją do szpitala, gdzie teraz jest jej miejsce. _ Nie pojadę - powiedziała Sabra. - Nie pojadę bez Ron- niego. _ Pomyśl o swoim dziecku, Sabro - zaapelowała Tiel. _ Właśnie myślę - szlochała dziewczyna. - Jeśli dziecko wpadnie w ręce mojego taty, nigdy więcej go nie zobaczę. Nie oddam go. I nie zostawię Ronniego. Widząc, że pacjentka jest na granicy histerii, Doc wyco- fał się. _ Dobrze, dobrze. Skoro nie zgadzasz się pojechać do szpi- tala, to może zgodzicie się, żeby lekarz przyjechał tutaj? _ Przecież pan jest lekarzem - zaprotestował Ronnie. _ Ale nie takim, jakiego potrzeba Sabrze. Nie mam żad¬nych narzędzi. Nie mam nic, co by mogło ulżyć jej w bólu. To będzie trudny poród, Ronnie. Mogą nastąpić różne kom¬plikacje, z którymi nie będę w stanie sobie poradzić, bo nie mam ku temu odpowiednich kwalifikacji. Czy chcesz ryzy¬kować życie Sabry i dziecka? Upierając się, by postawić na swoim, to właśnie robisz. Możesz stracić jedno z nich lub oboje. A wtedy, jakkolwiek się to skończy, wszystko będzie na próżno. Tiel była pod wrażeniem. Sama nie potrafiłaby lepiej tego ująć.

Młody człowiek rozmyślał przez dłuższy czas nad słowami Doca, a potem wskazał Tiel kontuar i wiszącą słuchawkę telefoniczną. Kiedy Donna ją upuściła, przez jakiś czas słychać w niej było męski głos, pytający, co się dzieje. Teraz panowało milczenie. - Pani umie nawijać - powiedział Ronnie do Tiel. - Więc pani będzie gadać. Wstała i poszła do telefonu, mijając Sabrę i Doca, stojak z Frito-Lay i wolną przestrzeń przed kontuarem. Nie marnowała czasu na wywoływanie numeru pogotowia. Gdy tylko odezwała się miejscowa telefonistka, Tiel powie¬działa: - Proszę powiadomić szeryfa, żeby do mnie zadzwonił. Proszę nie zadawać pytań. Szeryf jest świadom tej wyjątkowej sytuacji. Proszę mu powiedzieć, żeby zadzwonił ponownie do sklepu. Odłożyła słuchawkę, zanim telefonistka zdążyła jej zadać wszystkie rutynowe pytania, co byłoby stratą cennego czasu. Czekali w pełnym napięcia milczeniu. Nikt nic nie mówił. Gladys i Vern siedzieli objęci. Gdy Tiel zerknęła w ich kierun¬ku, Vern ostrożnie zwrócił jej uwagę na torbę, którą trzymał na kolanach. Udało mu się ją jakoś przyciągnąć bez zwracania uwagi Ronniego. Chytry Casanova. Byłby to dobry temat sam w sobie, pomyślała Tiel. Tylko że miała już lepszy, w którym występowała nie tylko jako reporterka, ale i uczestniczka. Gully wpadnie w zachwyt. Jeśli ta historia nie zdobędzie jej prowadzenia ,,0 dziewiątej na żywo" ... Choć spodziewała się telefonu, aż podskoczyła na dźwięk dzwonka. Natychmiast podniosła słuchawkę. - Kto mówi? Uniknęła bezpośredniej odpowiedzi. - Czy to szeryf? - Marty Montez. - Szeryfie Montez, wyznaczono mnie na rzeczniczkę. Jestem jedną z zakładniczek. - Czy grozi wam bezpośrednie niebezpieczeństwo? - Nie - odrzekła z przekonaniem. - Czy jesteście do czegoś zmuszani? - Nie. - Proszę mi pokrótce przedstawić sytuację. Zaczęła od krótkiej relacji z napadu, poczynając od strzału Ronniego w kamerę sklepową. - A potem nastąpiła przerwa, bo jego towarzyszka dostała bóli porodowych. - Porodowych? Czy to znaczy, że ona rodzi dziecko? - Właśnie tak. Po dłuższej przerwie, podczas której słyszała tylko ciężki oddech tęgiego mężczyzny, szeryf znów przemówił: - Proszę mi odpowiedzieć, jeśli pani może to zrobić bez¬piecznie. Czy ci rabusie to przypadkiem nie jest para dziecia¬ków ze szkoły średniej? - Tak. - Co on chce wiedzieć? - wtrącił się Ronnie. Tiel przykryła słuchawkę dłonią. - Spytał, czy Sabrę bardzo boli, więc powiedziałam, że tak. - Jak rany! - Szeryf aż gwizdnął. Cicho powtórzył swoim zastępcom - albo tak Tiel przypuszczała - że napastnicy to "te dzieciaki z Fort Worth". Czy ktoś jest ranny? - zwrócił się znów do Tiel. - Nie. Nic się nikomu nie stało.

- Kto tam jest oprócz pani? - Poza mną dwie kobiety i czterech mężczyzn. - Gładko pani gada. Czy nie jest pani przypadkiem Tiel McCoy? Starała się ukryć swe zaskoczenie przed Ronniem, który wsłuchiwał się w każde jej słowo i śledził wyraz jej twarzy. - Tak jest. Nikt nie jest ranny. - Jest pani panią McCoy, ale nie chce pani, żeby inniwiedzieli, że jest pani reporterką telewizyjną? Rozumiem. Pani szef, niejaki Gully, już dwukrotnie dzwonił do mego biura, żądając, żebyśmy rozpoczęli poszukiwania. Powiedział, że wyjechała pani z Rojo Flats i miała do niego zadzwonić ... - Co on mówi? - spytał Ronnie. Przerwała szeryfowi. - Byłoby dla wszystkich najlepiej, gdyby mógł pan nam tu przysłać lekarza. W miarę możności położnika. - Powiedz mu, żeby lekarz miał z sobą wszystko, co może się przydać przy trudnym porodzie. Tiel powtórzyła słowa Doca. - Niech mu powiedzą, że to poród pośladkowy. Tiel znów powtórzyła. - Kto pani podaje te informacje? - spytał szeryf. - Przedstawił się jako Doc. - Jaja sobie pani robi. - Nie. - Doc jest jednym z zakładników - usłyszała, jak szeryf powtarza swoim towarzyszom. - Doc mówi, że mała Dendy potrzebuje specjalisty, tak? - Tak, szeryfie, jak najszybciej. Boimy się o nią i o dziecko. - Niech się poddadzą, to natychmiast zawieziemy ją do szpitala. Mają moje słowo. - Obawiam się, że to nie wchodzi w rachubę. - Davison jej nie pozwoli? - Nie - powiedziała Tiel. - Ona sama odmawia. - Cholera, co za historia - westchnął ciężko szeryf. - Dobra, zobaczę, co się da zrobić. - Szeryfie, nie potrafię panu opisać, jak bardzo cierpi ta młoda kobieta. I jeszcze ... - Proszę mówić, pani McCoy. Co jeszcze? - Sytuacja jest pod kontrolą - powiedziała powoli. - Jak na razie, wszyscy są spokojni. Proszę nie podejmować żadnych drastycznych kroków. - Rozumiem, o co pani chodzi. Żadnych fajerwerków, bry¬gad antyterrorystycznych i tak dalej? _ No właśnie. - Ucieszyła się, że zrozumiał. - Jak na razie nic się nikomu nie stało. - I chcielibyśmy, żeby i dalej tak było. _ Cieszę się, że tak pan to widzi. I bardzo proszę, niech pan jak najszybciej przyśle lekarza. _ Postaram się. Podam pani numer telefonu, który mam przy sobie. Zapamiętała numer. Montez życzył jej szczęścia i odłożył słuchawkę. Postawiła z powrotem telefon na kontuarze, zado¬wolona, że to starszy model, w którym nie ma urządzenia głośno mówiącego. Ronnie mógłby wtedy słuchać. - Postara się przysłać nam' tu lekarza. - Cieszę się - powiedział Doc.

_ Kiedy lekarz może tu dotrzeć? - spytał Ronnie. _ Powiedział, że się postara znaleźć jakiegoś jak najszyb¬ciej. Ronnie, będę z tobą szczera. Odgadł, kim jesteście, ty i Sabra. _ O, cholera - jęknął chłopak. - Co jeszcze może pójść nie tak? - Wiadomo, gdzie są! Russell Dendy niemal przewrócił agenta FBI, który stał mu na drodze, gdy usłyszał dobiegającą z sąsiedniego pokoju wiadomość. Nie przeprosił, że przez niego agent wylał sobie na rękę gorącą kawę. Wpadł do biblioteki w swoim domu, która od rana zmieniła się w punkt dowodzenia. _ Gdzie? Gdzie są? Czy nie zrobił mojej córce nic złego? Czy Sabra dobrze się czuje? Dochodzenie prowadził agent specjalny William Calloway. Był to szczupły, wysoki, siwiejący mężczyzna, który - gdyby nie zatknięty z tyłu za pasek pistolet - wyglądał bardziej na urzędnika bankowego niż na agenta federalnego. Także jego sposób bycia nie pasował do stereotypu. Calloway był spokojny i cicho mówił - zazwyczaj. Russell Dendy wystawiał go bowiem na ciężką próbę. Gdy Dandy wpadł do pokoju, wykrzykując pytania, Callo¬way pokazał mu gestem, by był cicho, i dalej rozmawiał przez telefon. Dendy niecierpliwie nacisnął guzik na telefonie, włączając mikrofon. W pokoju rozległ się kobiecy glos. - To miejsce nazywa się Rojo Flats. Gdzieś na końcu świa¬ta, na zachód - południowy zachód od San Angelo. Są uzbro¬jeni. Próbowali obrabować sklep, ale coś im przeszkodziło. Teraz trzymają w sklepie zakładników. - Szlag by go trafił! - Dendy uderzył pięścią w dłoń.¬Zrobił z mojej córki kryminalistkę! A ona nie mogła zro¬zumieć, dlaczego on mi się nie podoba! Calloway ponownie pokazał mu, żeby był cicho. - Powiedziałaś, że są uzbrojeni. Czy są jakieś ofiary? - Nie. Ale dziewczyna zaczęła rodzić. - W sklepie? - Tak. Dendy wybuchnął stekiem przekleństw. - Trzyma ją wbrew jej woli! Kobiecy głos odpowiedział: - Jedna z zakładniczek, która rozmawiała z szeryfem, twier¬dzi, że dziewczyna odmawia opuszczenia sklepu. - Zrobił jej pranie mózgu - oświadczył Dendy. Agentka FBI z biura w Odessie mówiła dalej, jakby go nie usłyszała. - Jeden z zakładników podobno ma trochę wiedzy medycz¬nej. Zajmuje się nią, ale proszono o przysłanie lekarza. Dendy walnął pięścią w biurko. - Chcę, do cholery, żeby Sabrę natychmiast stamtąd wyciąg¬nąć, słyszycie mnie? - Słyszymy pana - odrzekł Calloway, którego cierpliwość powoli się wyczerpywała. - Nie obchodzi mnie jak, nawet gdybyście mieli użyć dy¬namitu! - Ale nas obchodzi. Według rzeczniczki nikt nie jest ranny. - Moja córka rodzi!