ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 248 432
  • Obserwuję984
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 303 148

ODWET

Dodano: 9 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 9 lata temu
Rozmiar :617.8 KB
Rozszerzenie:pdf

ODWET.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK S Seria ŻÓŁTY TYGRYS
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 9 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 55 stron)

Okładką projektował ZBIGNIEW WILMA Printed in Poland Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1962. Wydanie I. nakład 155 000 egz. Objętość 5,8 ark. wyd., 4 ark. druk. Papier druk. mat. VII ki. 60 R, format 70X100/32 z Myszkowskich Zakładów Papierniczych w Myszkowie. Oddano do składu 19.V.62 r. Druk ukończono we wrześniu 1962 r. Wojskowe Zakłady Graficzne w Warszawie. Zam. 680 Cena zł 5.-

JERZY DURACZ ODWET PÓŁTORA JUŻ ROKU wiodłem życie nielegalniaka. Przez te półtora roku - od dnia, gdy przyszło mi wraz z ojcem* uchodzić z domu, ze Sródborowa - wędrowałem od ludzi do ludzi, z domu do domu, nigdzie długo nie zagrzewając miejsca. Poznałem noclegi na strychach, w pustych, nie wykończonych domach, w ruinach. Potem z krótkim okresem względnej stabilizacji życiowej sprzęgła się robota partyjna, w ślad za tym przyszła partyzantka**. Od kilku miesięcy byłem znów w Warszawie, znalazłszy przystań na Żoliborzu. Dzielnicy tej właściwie powinienem był unikać bardziej niż innych okolic miasta. Mieszkaliśmy tu bowiem przed wojną, znało mnie tu prawie każde dziecko, a ojca - wielu bardzo ludzi i chyba co drugi tutejszy policjant. Dla ludzi poszukiwanych przez gestapo było to więcej już niebezpieczne. Lecz właśnie tu, na Żoliborzu, ukrył się ojciec, ja zaś znalazłem pracę i lokum. Nie darmo widziano w żoliborskich osiedlach próbę wcielenia w życie idei "szklanych domów" - owej wizji Żeromskiego. Powstało tu szczególne skupisko światłych, postępowych ludzi, które nadało ową * Teodor Duracz, znany w okresie międzywojennym prawnik, obrońca komunistów w licznych procesach politycznych (przyp. red.). ** Pod pseudonimem "Zbyszek" autor był żołnierzem oddziału partyzanckiego na Kielecczyźnie. Por. tomik "Goście o zmroku" (przyp. red.). wysoce obywatelską rangę, ową temperaturę solidarności, tak charakterystyczną dla tego środowiska. Więc też w dniach grozy, kiedy okrucieństwo hitlerowskie i mordercza broń wymierzone były w każde serce człowiecze bijące żywiej na dźwięk słów "Ojczyzna i Wolność", żoliborskie "szklane domy" wchłonęły i skryły w swych murach tysiące takich istnień ludzkich. Wbrew wszelkim niebezpieczeństwom przyszli im z pomocą żoliborscy ludzie. Tu więc ukrywał się i socjalista, i komunista, prześladowany człowiek podziemia i ścigany Żyd, a nieraz i zbiegły jeniec radziecki, w nas szukający oparcia. Znałem w tej dzielnicy każdy kąt. Tu - na pierwszej kolonii WSM - mieściła się szkoła Robotniczego' Towarzystwa Przyjaciół Dzieci, do której ongiś chodziłem. Tu w dniach wrześniowych 1939 roku pełniłem dyżur przeciwlotniczy na dachu. Stąd wyruszyłem na tułaczkę. Tu potem na krótki czas wróciłem, by wreszcie teraz, na ostatnim pięterku dobrze mi znanej oficyny, nielegalnie się zadomowić, znaleźć przyjacielski azyl. Zamieszkałem z Romanem Boguckim*. Był kiedyś moim nauczycielem, właśnie w szkole RTPD, i jako dziesięcioletni smyk z, lubością płatałem mu figle. Po latach zetknął nas wspólny konspiracyjny los, związało bojowe rzemiosło. W mieszkaniu Romana ukrywałem się przez szereg miesięcy. Maleńkie było to nasze mieszkanko, a ileż kryło tajemnic! Jedna izba z oknem skośnym wykuszu, mała alkowa, w niej kuchenka, a obok - ukryte wejście na stryszek. Stryszek ów pełnił aktualnie rolę składu broni i amunicji. W piekarnik kuchenki wmontowany był radioodbiornik. Tapczan zaś - swoista "tajna biblioteka" - krył w swym wnętrzu stos instrukcji i podręczników wojskowych.

* Informacje o osobach bliżej związanych z opisanymi tu zdarzeniami na końcu tomiku. Nieraz zapadający zmierzch zastawał nas pochylonych nad żmudnym zajęciem: godzinami cierpliwie czyściliśmy pordzewiałe naboje i broń. Pełgający płomień palnika gazowego rzucał nienaturalne cienie na skośną płaszczyznę wykuszu wydłużając i tak niepomiernie szczupłą sylwetkę Romana. Od chudości i wzrostu brał się chyba jeden z jego pseudonimów - "Suchy". Był już wtedy poważnie chory na gruźlicę. Ciągle gorączkował. Choroba przyprawiała go o wiele cierpień. Nie skarżył się jednak nigdy i nie mając dla siebie pobłażania pokonywał wielkim wysiłkiem woli stale wzrastające osłabienie. Dla mnie - wówczas dziewiętnastoletniego szczeniaka- ten żelazny człowiek był najserdeczniejszym, macierzyńsko troskliwym opiekunem. Więcej-był pierwszym moim "dorosłym" przyjacielem. Z czułością wielką patrzyłem w owe wieczory, jak w skupieniu, niezmordowanie, z pedantyczną dokładnością czyścił zdobyczny granat czy pistolet - broń, na którą czekały setki niecierpliwych dłoni. Dobiegała końca jesień 1942 roku... POŻEGNANIE Z ROMANEM DZWONEK BUDZIKA natrętnie wdziera się w świadomość. Jeszcze na wpół śpiąc wyłączam go. Roman może jeszcze pospać. Szybko wciągam spodnie i buty. Żeby się umyć, trzeba wyjść na klatkę schodową. Lodowata woda skutecznie zmywa resztki snu. Muszę się spieszyć. Jest wtorek, pierwszego grudnia 1942 roku. Wczoraj była nasza akcja na KKO*, ale "dziś" jest dla mnie znów normalnym dniem roboczym. Na stojąco przełykam gorącą "kawę", przegryzam kawałkiem chleba i oto pędzę po dwa schody w, dół. Na przystanku tramwajowym przy placu Wilsona zebrało się już sporo ludzi. Tramwaje obwieszone. Mam już w tym niejaką wprawę, więc bez większego trudu udaje mi się znaleźć na stopniu kawałek wolnego miejsca. Jazda taka miała tę dobrą stronę, że rozglądając się wokół można było lepiej orientować się w sytuacji i - w razie niebezpieczeństwa - "prysnąć". A wiele wszelakich niebezpieczeństw czyhało wówczas na warszawiaków. Złą stroną tej "wylotowej" pozycji było- to, że ziąb i deszcz bardziej dawały się we znaki. Pogoda w tym roku była wyjątkowo kapryśna. Ot, choćby teraz! Wczoraj jeszcze przyjemny mrozik, a dziś, jak na złość, chlapa. Wilgotne, zimne powietrze szybko przenika poprzez moje cienkie, kuse paletko - jeszcze szkolny szynel. Przynajmniej "meblowce" (tak ochrzczono buty na drewnianych podeszwach) grzeją w nogi. * Por. tomik "Dwa uderzenia" (red.). Przy Królewskiej wysiadam i dalej idę już piechotą przez Krakowskie Przedmieście w stronę mojej budowy. Przyspieszam kroku, bo właśnie zobaczyłem na przeciwległym rogu czekającego już Zbyszka Mastka. Dalej idziemy razem. Jak zwykle przy rogu Traugutta doganiamy kolumnę jeńców radzieckich. Widząc nas, dyskretnie czynią przyjacielskie znaki. Pewnie dzisiaj "lepsza" eskorta. Szybko podchodzimy do maszerujących. Jednej czwórce Zbyszek ukradkiem podaje spore zawiniątko z chlebem, drugiej ja - kilkadziesiąt sztuk "swojaków". Nie mają przecież nawet co zapalić. Podsuwamy to tym, co idą z brzegu., wiedząc, że podzielą się sprawiedliwie z innymi. Towarzyszymy im chwil kilka, by jeszcze przekazać ostatnie nowiny z frontów, cały czas zresztą bacznie uważając na eskortę. Opuszczamy ich przy pomniku Kopernika, wymieniwszy tradycyjne już: "Do jutra!" Teraz biegiem do roboty. Pracujemy przy odbudowie spalonego w czasie działań wrześniowych gmachu PZUW. W pakamerze czekają już na nas. Otwieram drzwi i zastaję

tam Marysia. Wrzeciana, Wieśka Pilarskiego i Ryśka Lewego. Pracowaliśmy wszyscy w jednej brygadzie - tak zwanej "młodzieżowej" - i cała nasza dziesiątka składała się na owe zaopatrzenie dla jeńców. Do gwizdka pozostało jeszcze kilkanaście minut, więc jak co dzień zaszyliśmy się w kąt naszego "klubu" - w składziku klepek. Tu czytamy gazetki. Właśnie skończyłem czytanie wiadomości radiowych, kiedy Zbyszek z tajemniczą miną oznajmił: - Mam sensacyjną wiadomość! Wyobraźcie sobie, że wczoraj, w biały dzień, grupa uzbrojonych ludzi opanowała centralę KKO! Wiecie, tu niedaleko, róg Czackiego i Traugutta. Zdołali wziąć na rzecz konspiracji parę milionów złotych! - E tam, bujasz! - wtrącił Rysiek. - Ty masz niezgorszą fantazję i zawsze koloryzujesz! Nie pomogło zaklinanie się Zbyszka. Chłopcy wyraźnie nie uwierzyli. Nie chciałem ujawniać, że i ja coś na ten temat wiem. Rozchodzimy się po narzędzia. Wszyscy wciąż skłonni byli uważać, że ta akcja na KKO to wymysł Zbyszka. Dopiero w czasie przerwy obiadowej, kiedy już i starsi robotnicy zaczęli opowiadać o zuchwałym napadzie, Zbyszek mógł, kuksnąwszy Ryśka w bok, zatriumfować: - No widzisz, frajerze! Teraz Zbyszek stał się ośrodkiem zainteresowania. Jadaliśmy obiad we wspólnej sali z innymi brygadami i relacji jego słuchało kilkanaście osób. Któryś z robotników dorzucił, że zamachowcy byli w polskich mundurach, inny - że ponoć nawet zajechali ciężarówkami! Tak to w czasie obiadu akcja nasza obrosła w treść mityczną i pod koniec wyglądała już całkiem inaczej niż w rzeczywistości, ale za to jak potężnie, brawurowo i barwnie... JAK ZWYKLE O PIĄTEJ, zapukałem w umówiony sposób do drzwi mieszkania. Otworzył Roman, lecz na moje ,,dobry wieczór" odpowiedział tylko kiwnięciem głowy. Spytałem: - Co ci, Roman? Źle się czujesz? - Nie, tylko widzisz, będziemy musieli się rozstać. - Rozstać? Jak to rozumiesz? - Przecież mówię wyraźnie - Roman powtarza raz jeszcze - będziemy musieli się rozstać, pożegnać! I zaraz łagodniej dodaje: - Bo widzisz, ty masz przejść do nowego oddziału, a stara zasada konspiracyjna zakazuje łączenia w jednym miejscu dwu różnych kanałów nielegalnej roboty. Chyba rozumiesz? A tu chodzi nie o byle co, Jurku. Teraz trafisz do prawdziwego bojowego oddziału. Dla ciebie to wyróżnienie i większa odpowiedzialność... Byłem zupełnie zgnębiony rozłąką z Romanem. Zarazem - co tu ukrywać - intrygowała mnie perspektywa przejścia do owego nieznanego oddziału. Lecz przygnębienie brało górę. Raz po raz to Roman, to ja milkniemy. Rozładowało atmosferę dopiero przyjście ,,Andrzeja". "Andrzej" był w owym czasie dowódcą żoliborskiej Gwardii, znał nas już dobrych parę miesięcy i wiedział o naszej zażyłości. Zapewne też domyślił się, jak nam ciężko będzie pozrywać wszystko - współpracę, kontakt wzajemny, przyjacielską więź. Oczywiście wiedział już o moim odkomenderowaniu. Ale nie dał tego po sobie poznać. Wpadł jak zwykle zadyszany i już od progu uśmiechnął się łobuzersko. Zazwyczaj znaczyło to, że "Andrzej" przynosi jakiś nowy kawał. Pewnie i teraz będzie chciał w ten sposób dodać nam animuszu. I rzeczywiście: "Andrzej" zrzucił palto, przysunął sobie stołek, usiadł, poczęstował nas papierosami z pełnego pudełka, po czym powiada: - Wiecie, moi mili, kwitnie w tej naszej Warszawie swoisty sarmatyzm. No, niechby i trywialny, niewybredny, ale zawsze buntowniczy. Ot, choćby dziś - wiecie, co przeczytałem w... szalecie miejskim na placu Napoleona? Nie do wiary! Oprawiona w ramki wisi tam taka przestroga:

Na Bismarcka srebrną trumnę, Na Hitlera czoło dumne, I na wszystkich Niemców w świecie! Tylko nie na ... deskę przecie! Roześmieliśmy się serdecznie - nie tyle zresztą z dowcipnej nawet, choć niezbyt wyszukanej strofy, ile z "Andrzejowej" interpretacji. - Tak, tak - pokiwał głową Roman - naród, który ma takie poczucie humoru, nie zginie. Im gorzej, tym więcej w naszej Warszawie usłyszysz dowcipów, tym bardziej stają się one cięte. Dowcip nie tylko pomaga ludziom przetrwać, ale i walczy. Czy pamiętacie, jak to hitlerowcy wydali zarządzenie, żeby ludność żydowska zdawała futra na rzecz Wehrmachtu? Na własne oczy widziałem wtedy nalepki na murach - podobno były nawet całe plakaty; wymalowany był na nich oficer SS w damskim futrze z łapek karakułowych, skulony, z rękami w mufce, a pod tym napis: "Oni myślą, że na naszych łapkach dojdą do Moskwy!" I to się pojawiło prawie nazajutrz - po prostu błyskawiczna odpowiedź na ten jawny rabunek. Jeden mały zabieg - i cała impreza z kretesem ośmieszona! No nie? - Oczywiście! - mówi "Andrzej" - i to nie tylko ta impreza. No, ale że nie samym humorem człowiek żyje, przyniosłem wam coś dla "ciała". Tu wyciągnął z kieszeni paczkę. Był tam "polski kawior", czyli po prostu kaszanka, chleb, kawałek sera. Położył to wszystko na stole. Chwyciłem imbryk i skoczyłem do sieni po wodę. Kolacja była znakomita. Łapię się na myśli, że to ostatni może nasz wspólny wieczór. A tak zżyłem się z Romanem, tak polubiłem "Andrzeja"! Z zadumy wyrywa mnie głos "Andrzeja": - No, cóż moi drodzy, nie uda nam się wykręcić od tego, żeby i inne, poważniejsze sprawy omówić. Tyś mu już, Roman, powiedział, widać to po waszych minach. Tak to bywa, Felek. Zżyliśmy się, dobrze nam się pracowało, trochę nauczyłeś się wojować - teraz czas między innych. Pamiętaj, żeś naszego chowu! Uszy do góry i aby nam się nie zblamuj! Czuję w tych "Andrzejowych" słowach, w tej pozornej rubaszności - całą jego serdeczność. Jak przystało na dowódcę - i sobie, i mnie chce oszczędzić zbytniego roztkliwiania się, zbędnych słów, których między nami nie trzeba. - Przyjdzie ci, Felek, rzucić i pracę. Najlepiej zaraz, od jutra. Spojrzałem zaskoczony. - No, tak, przechodzisz na funkcyjnego - dodał tłumacząc. - Wszystkiego zresztą dowiesz się od nowego dowódcy. Zbliżała się godzina policyjna i "Andrzej" musiał nas pożegnać. Zostaliśmy sami z Romanem. Ciążące poczucie nieodwołalności naszego rozstania znów powróciło. Długo tej nocy nie mogłem zasnąć. Myślałem o tym, co mnie czeka, o przyszłych towarzyszach i o tych, których pożegnam. Jak się zresztą okazało - już na zawsze... RANO znalazłem się znów na budowie. Uprzytamniam sobie, że to mój ostatni dzień z chłopakami, że i tu przyjdzie mi pożegnać ludzi, pracę, budowę... Psiakrew! Rozklejam się! Stolarek, nasz brygadzista, z którym miałem zamiar porozmawiać - sam mnie zaczepił. - Jurek, mam dla ciebie propozycję. Obejmiesz część brygady. Tak będzie lepiej... - Dobrze się składa - przerwałem mu - że możemy pogadać. Chciałem cię zawiadomić właśnie, że odchodzę z roboty. - Co, znów w pole? Pytanie nie zaskoczyło mnie, bowiem to właśnie on dawał mi kontakt z Gwardią Ludową, kiedy pierwszy raz wyruszałem w pole. - Nie, nie wyjeżdżam, ale przechodzę na inną robotę... - Aha, rozumiem - wpadł mi w pół zdania. - Ale lepiej chyba, żebyś się z budowy oficjalnie nie zwalniał. Już ja to załatwię, a sam wiesz: i ausweis ci się przyda, no i ubezpieczalnia to ważna rzecz. - Świetnie! Chętnie skorzystam, jak długo się da. - Zgoda, więc umowa stoi. Z chłopakami nie gadaj, wiedzieć i tak będą, ale po co od razu ich wtajemniczać... No, a teraz idziesz jeszcze do roboty na siódemkę? No to powodzenia!

Na siódmym piętrze gromadziliśmy właśnie rozrzucony gruz, przygotowując front pracy dla brygady na po-fajerant. Usypany pod windą gruz chłopcy po południu, na akord, wywozili przed gmach. Kiedy zjawiłem się z pewnym opóźnieniem, wszyscy spojrzeli na mnie z wyrzutem. Była między nami niepisana umowa, że "leserować" można zawsze i wszędzie, tylko nie wtedy, kiedy podgotowujemy akord. - Zatrzymał mnie Stolarek - wyjaśniłem. Zaraz też zabrałem się do roboty pełną parą. Pracujemy w milczeniu. Wszyscy uwijamy się. Wciąż nęka mnie myśl, że mam żegnać się z. tą swoją brygadą. Właściwie to już nawet po raz drugi. Tylko, że wtedy, na wiosnę, wychodziłem w pole, do partyzantki. A teraz miałem być tu w mieście, ukrywać się może o kilka kroków stąd, choćby na Kopernika czy Szczyglej, i przechodzić obok naszej budowy, jakbym nikogo tu nie znał. A każdy kąt, każdy schowek był mi na niej znajomy! Te niewesołe rozmyślania przerywa głos Zbyszka: - Zakurka! Na to hasło wszyscy prostujemy się, nawet niepalący Wiesiek. Rysiek widzi, że jestem jakiś zamyślony, i pyta: - Co dzisiaj z tobą, Jurek? - E, nic! - Jurek ma dzisiaj "niemówionego" - wtrąca Zbyszek. Tu Wiesiek rzuca sentencjonalnie w przestrzeń: - Dumał, nie dumał, carem nie budziesz! Wszyscy uśmiechamy się na tę "filozofię". Z pracy urywam się zaraz po obiedzie. Gdy znalazłem się za bramą budowy, coś ścisnęło za gardło. Żal się zrobiło ludzi, miejsca. Tu bowiem, wśród tych ludzi mniej czuło się osaczającą okupację, faszyzm, wojnę. Był to swoisty azyl dla wielu konspiratorów. Budowę tę prowadziło Społeczne Przedsiębiorstwo Budowlane i jego to zespół piękną kartę zapisał w tych straszliwych i jakże trudnych latach. WCZEŚNIEJ niż zazwyczaj, bo jeszcze przed czwartą, zjawiłem się w naszym mieszkanku. Na przywitanie Roman pyta: - Wiesz, kto to Stary? Nie zdążyłem nawet przytaknąć, bo Roman ciągnął dalej: - A, prawda! Już się chyba starzeję i zapominam - tu Roman uśmiechnął się. - Poznałeś go przecież tutaj*. Ale mniejsza z tym. Więc będziesz na placu Wilsona, przy parku, za dwadzieścia minut. Zbyt dobrze znałem Romana i nietrudno było mi zauważyć, że z czegoś jest niezadowolony. Zagadnąłem więc: - Co się stało, czemu masz taką minę? Znam Starego, więc o co chodzi? - Niby nic, ale ja diablo nie lubię, kiedy w ostatniej chwili następują zmiany. Wyznaczono mi inny podpunkt, kiedy miałem cię przekazywać. Dobrze, że znasz Starego, ale mogło być inaczej - mruczy Roman - i co wtedy? * Por. tomik "Dwa uderzenia" (red.). Zawsze uważał, że w konspiracyjnej robocie wszystko powinno iść jak w dobrze naoliwionym zegarku. A tu wyskakuje coś dodatkowego! NA PLACU Wilsona o tej porze dosyć duży ruch. Spaceruję w umówionym miejscu przez chwilę, lecz niedługo, bo oto od strony Mickiewicza zbliża się "Stary". Poznaję z daleka charakterystyczną sylwetkę - to on. Podchodzę, witamy się. Powtarzam wszystko, tłumaczę

nieobecność Romana. "Stary" marszczy brwi - widać i on nie lubi "improwizacji". Ale od razu na twarz jego wypływa dobrotliwy uśmiech. - Wiesz już, prawda, po co żeśmy się spotkali. Bardzo mi teraz, synu, spieszno. Spotkamy się jeszcze jutro. Ale teraz powiedz mi coś bliższego o sobie. Mówię wszystko, możliwie lapidarnie. "Stary" słucha uważnie, nie przerywając. Kiedy skończyłem, powiedział tylko: - Dziękuję. To chciałem wiedzieć. A teraz słuchaj. Będziesz tu jutro, miejsce to samo, godzina dziesiąta. I jakby chcąc się jeszcze upewnić: - Bo ty już nie pracujesz, prawda? Aha, będę tu jutro z kimś jeszcze miał spotkanie. Dopóki nie skończę z tym drugim, nie podchodź. Stań koło bramy parku, sam do ciebie podejdę. Gdy żegnaliśmy się, było już ciemnawo. Odchodząc, obejrzałem się i właśnie w tej chwili "Stary" witał się już z kimś innym... Następnego dnia wszystko odbyło się zgodnie z konspiracyjnym rytuałem. "Stary" - doświadczony, dobry "tata" naszej partyzanckiej braci - trochę po ojcowsku, trochę po mentorsku wyposażył mnie na drogę w szereg przestróg, rad i pouczeń. Na koniec dawszy też "błogosławieństwo" powiadomił, gdzie i kiedy spotkam się z dowódcą... NOWE KONTAKTY, NOWI TOWARZYSZE WIEM już więc, kto będzie moim dowódcą. "Wiktor". Jak to dobrze! Znam go z przygotowań wstępnych i samej akcji na KKO. Ogromnie mi wtedy zaimponował... Tramwaj skręca właśnie z Marszałkowskiej w Aleje. Nie najmądrzej zrobiłem wybierając tę trasę - bliżej byłoby Nowym Światem. Na stopniu wagonu stoi chłopak z paką "Nowego Kuriera Warszawskiego". Typowy warszawski gazeciarz. Z ulicy krzyczy na niego żandarm, pokazując ręką, żeby wszedł na pomost. Chłopak posłusznie wchodzi, ale odkrzykuje: - Dobra, dobra, panie tymczasowy! Fajny ten chłopaczek! Zawsze zresztą zdumiewa mnie lapidarność i trafność powiedzonek warszawskich. Wysiadam przy BGK. Koło Cafe Clubu skręcam w Nowy Świat. Ale gdzie to mam iść? Prawda, już wiem, kawiarnia Gogolewskiego. To będzie po parzystej stronie. Odsuwam ciężką, wiśniową kotarę i nagle wpadam jakby w inny świat. Lekki, nieuchwytny zapach perfum, ciastek. Powietrze sinawe od dymu. Rozglądam się ciekawie na wszystkie strony. Jestem tu po raz pierwszy. Nagle za sobą słyszę słowa: - Pan pozwoli... Sprężam się - przez moment nawet żałuję, że nie mam przy sobie broni. Odwracam się... i napotykam wzrok usłużnie zgiętego szatniarza, który wyciąga ręce po moje wytarte paletko. Żałosny wygląd mego szynela jakby nie robił na nim żadnego wrażenia. Ze zwykłą uniżonością podaje mi numerek... Z niejaką ulgą wkraczam na salę. Tłok, wszystkie prawie stoliki zajęte. A jaka publika! Wyelegantowane paniusie, dobrze odżywieni mężczyźni... Powierzchowność mówi sama za siebie - dorobkiewicze wojenni! Pospolitość, blichtr i samozadowolenie. Z rzadka tylko trafi się tu ktoś, odbijający od reszty skromnością i ubiorem. Czuję się, jakby wszystkie oczy zwrócone były na mnie. Niezgrabnie próbuję obciągnąć przykrótkie rękawy, potykam się o chodnik. Cóż to jednak może sprawić trema... Spostrzegam "Wiktora". Siedzi nieopodal okna wychodzącego na Nowy Świat. Muszę stwierdzić, że jakoś "przystaje" on do tego otoczenia. Choć oczywiście jego powierzchowność, typ elegancji - innego są autoramentu. Gdyby któryś z tutejszych bywalców próbował wy-dedukować, kto zacz ów pan w binoklach, doszedłby zapewne do wniosku, że to ciekawy okaz obrotnego inteligenta, którego nie zmogła nawet zawierucha wojenna - jeden z tych, co to umieją w tych ciężkich czasach znaleźć się "na wozie". Albo że może to przedwojenny potentat, żyjący jeszcze z resztek magnackiej fortuny. Co zaś pomyśli

taki obserwator, gdy znajdę się ja przy stoliku pod oknem? Upewni się raczej, że pierwsze wrażenie go nie myliło, że wytworny pan w binoklach musi być rekinem czarnego rynku - załatwia tu interesy ze swoimi pomagierami. "Wiktor" wita mnie kordialnie. Przysiadam się do niego. Bezszelestnie jakoś znalazł się koło naszego stolika kelner. "Wiktor" zamówił dla mnie kawę i ciastka. Różne myśli chodzą mi po głowie. Jak to właściwie jest z "Wiktorem"? Odkąd widziałem go w akcji - a wiedziałem, że była ona też jego tworem - stosunek mój do niego zaprawiony był szczerym podziwem. Ale łapałem się na tym, że zarazem myślę o nim sam: ten pan w futrze z kołnierzem bobrowym jest trochę jak "tajemniczy dżems". Uprzytamniam sobie, że kiedy go zobaczyłem po raz pierwszy, wydał mi się nieco przesadnie wytworny jak na bojownika Gwardii, "wyobcowany" jakiś, nietypowy dla naszego środowiska. A w dodatku ten Gogolewski... Ta kawiarnia ma przecież niedwuznaczną renomę. Tu spotyka się "kwiat" okupacyjnego handlu, no i może trochę niedobitków dobrze ongiś sytuowanego mieszczaństwa czy zamożniejszej inteligencji - takich, co to mogą jeszcze pozwolić sobie na małą erzatz-kawę, a którym trudno zrezygnować ze starych nawyków. No, ale co w tym otoczeniu robi "Wiktor"? "Wiktor" musiał wyczuć mój nastrój, bo jakby wpadając w tok tych rozmyślań podjął: - Widzę, że miejsce to niezbyt przypadło ci do gustu. A ja świadomie je wybieram, ale o tym potem. Zmizerniałeś jakoś w ciągu tych paru dni. Trzeba będzie porozmawiać i o twoich warunkach. Odtąd - wiesz już - pracujemy razem. Między nami prezentacja raczej już niepotrzebna. Wiemy wzajem, czego po sobie się spodziewać. Porozumiewawczo się uśmiechnął i nachylił ku mnie. - Udał nam się ten wypad, co? A teraz /powinno nam się jeszcze niejedno udać w tym stylu. Dogadza ci taka perspektywa, prawda? - Choćby co dzień! "Wiktor" ścisza głos: - No, co dzień to chyba nie damy rady. Ale spróbujemy. Dokumenty, Felek, masz? - Mam, ale raczej nie najlepsze, bo na prawdziwe nazwisko. To zresztą w sumie przedwojenna legitymacja uczniowska, aktualna książeczka ubezpieczalni i ausweis. Na ulicę to jeszcze dobre, przy legitymowaniu - ujdzie, tylko z meldowaniem gorzej. Rozumiesz - jestem właściwie spalony... "Wiktor" nie wypytywał o szczegóły, kiwnął tylko głową: - Aha, czyli tak pół na pół. A jak inne sprawy? Masz gdzie mieszkać? - Widzisz, w tym właśnie sęk. Obecne lokum opuszczam, tak trzeba, i właściwie nie bardzo mam gdzie się podziać. - Aż tak? - zdziwił się. - Masz przecież jakąś rodzinę, przyjaciół? Nie chcąc wtajemniczać "Wiktora" zbyt szczegółowo w swoją sytuację - że to i ojciec poszukiwany ukrywa się, i u matki niezbyt bezpiecznie - krótko uciąłem: - Choć to raczej niepożądane, na pewien czas ostatecznie mogę zamieszkać u matki. Ale to prowizorka, a w dodatku pod Warszawą. - Daleko? - Blisko godzinę jazdy w jedną stronę. "Wiktor" skrzywił się. - To rzeczywiście nie najlepiej, ale trudno, chwilowo nic mądrzejszego nie wymyślimy. Więc tak: przede wszystkim, trzeba ci wyrobić inne dokumenty, co trochę potrwa, a potem dopiero zakrzątniemy się wokół jakiegoś lokum. Wszystkie inne konkretne sprawy przyjdzie nam jeszcze omówić, i to już w szerszym gronie. Masz teraz chwilę czasu? To może jeszcze kilka słów... Przerwał, sięgnął po papierośnicę, zapaliliśmy. - Odniosłem wrażenie - zaczął - jakbyś trochę miał mi za złe, że cię tu ściągnąłem. To miejsce nie jest wcale najgorsze. Widzisz, konspiracja to szczególna szkoła i właściwie trudno tu o reguły. Często potrzebne jest coś w rodzaju mimikry. Ja, na przykład, w jakiejś

knajpce na Woli, Powiślu czy Pradze byłbym intruzem, wpadałbym w oko. Tu wprawdzie cały personel mnie zna, ale dla nich jestem "szanownym panem inżynierem". Któż z nich przypuszcza, że moje spotkania i znajomości mają inny niż, powiedzmy, handlowy charakter. W ten sposób uchodzę w oczach tutejszej publiki za człowieka interesu. A przy tym wiedz, że właśnie ta publika, na ogół czarnorynkowi handlarze, jest bardzo uczulona na wszelkie niepokoje i obławy. Reaguje jak swoisty barometr! Wreszcie - i to jest też istotne - zawsze tu tłumnie i gwarno, tu kontakty z najróżniejszymi ludźmi, rozmowy, szepty są czymś naturalnym. Inaczej gdzie indziej. Taki właściciel knajpki na peryferiach i personel też znają dobrze swoich bywalców, ale każdy obcy od razu rzuca się w oczy. Tak, tak, żebyś wiedział - świat małych knajpek jest - w swoim rodzaju - bardziej ekskluzywny, bardziej zamknięty... Ale ja tu gadu, gadu, a tobie już pewnie czas... Znów przypalił papierosa. Rozejrzałem się wokół. Gwar, szum, nikt na nas nie zwraca uwagi. Nie musiał nawet "Wiktor" mówić szeptem, specjalnie ściszać głosu. Tak, warunki do rozmowy rzeczywiście dobre. Pierwotne moje wrażenie rozwiało się, w duchu przyznałem mu rację. A jednak w jego wywodzie było coś, co - zważywszy, że dotąd znałem go jako brawurowego, zdumiewającego, ale nie bardzo pasującego do nas "pana w futrze" - zabrzmiało mi nie najprzyjemniej. - Rzeczywiście - mówię - masz wiele racji. Tylko może trochę to egocentryczne. Dla ciebie to konspiracyjnie dogodne, ale chyba nie dla wszystkich naszych, dla wielu raczej nie. "Wiktor" skinął głową. - Może i masz słuszność, choć chyba trochę przesadzasz. Zerknął na zegarek: - O, zrobiło się późno. Jutro spotykamy się już gdzie indziej. U Jarząbka. Wiesz, gdzie to? Poruszyłem przecząco głową. - Po przeciwnej stronie ulicy, kawiarnia, wejście z bramy Nowy Świat 21. Bądź tam około piątej. Mówię celowo około, bo mogę się nieco spóźnić. Kiedy umawiamy się na mieście, obowiązuje bezwzględna punktualność. Ale w kawiarni małe spóźnienie, z tolerancją do paru minut, jest dopuszczalne. No i jeszcze ostatnia sprawa. Polecono ci przerwać pracę. Czy to już zrobiłeś? - Tak, od wczoraj nie pracuję. - Potrzebne ci pewnie pieniądze? Masz tu sto złotych - część twego przyszłego zaopatrzenia. No, to byłoby już wszystko. Zatem do jutra. - ACHTUNG, achtung... Uwaga, uwaga! Pociąg elektryczny z Żyrardowa do Otwocka ma opóźnienie 150 minut. Tłum na peronie gęstnieje z każdą chwilą. Zbierają się już ludzie na pociąg 18.30, a tu tymczasem poprzedni nie przyszedł i niektórzy stoją tak już od dwóch godzin. Ja czekam niecałą godzinę, jako że chciałem trafić na ten o 17.43. Ale ci inni! Jest zimno, toteż tłum faluje, przestępując z nogi na nogę. Jak też się wszyscy zabierzemy? Psiakrew, dawno nie jeździłem tą trasą i nawet nie wiem, jak się ustawić, żeby trafić dokładnie na drzwi przedziału. Jeśli wszystkie pociągi tak będą chodzić, może się zdarzyć, że nie zdołam dotrzeć do matki przed godziną policyjną. Wprawdzie w razie opóźnienia pociągu wydają na dworcu nocne przepustki, ale wcale nie chciałbym, żeby otwocka policja wiedziała o moim przybyciu. Na terenie Otwocka jestem jakby nielegalny, ale dziś muszę przecież tam nocować! Żeby choć trafić na kogoś ze znajomych, którzy stale jeżdżą tą trasą - pomógłby mi odpowiednio się ustawić i dostać się do najbliższego pociągu. Zaczynam przeciskać się przez tłum w poszukiwaniu znajomej twarzy. Mam szczęście, bo oto widzę kolegę z dzieciństwa, Jurka Plisieckiego. Do niego mogę śmiało podejść. - Cześć, stary! - Jurek! Witaj, chłopie! Dokąd to?

- Jadę do matki. A co ty porabiasz? - Jakoś tam mi idzie. Robię szkołę, muszę zdać maturę, uczę się więc po całych dniach - oczywiście na komplecie. Ale co u ciebie? Nie wiedziałem, że mieszkasz w Otwocku. - Bo też nie mieszkam w Otwocku, jadę tylko w odwiedziny do mamy. A co robię - pracuję na budowie jako niewykwalifikowany robotnik, wiesz, taki "Feluś, podaj wapno". W spojrzeniu Jurka widzę jakby lekkie zdziwienie, a zarazem aprobatę. - Ciężko ci pewnie? - Można wytrzymać. Prawda, przecież od wczoraj już nie pracuję! Zamyśliłem się, po chwili słyszę głos Jurka: - Chcesz się dostać na pociąg - nie martw się, ze mną nie zginiesz! Ustawimy się pod zegarem. Mamy jeszcze trochę czasu, bo nawet nie zapowiadali. Chodźmy na koniec peronu, tam będzie można swobodniej porozmawiać. Przecisnęliśmy się przez tłum. Jakby chcąc ułatwić i mnie istotniejsze zwierzenia, Jurek mówi: - Widzisz, ja nie tylko się uczę, ale oczywiście jestem i w konspiracji. Teraz właśnie, wiesz, przechodzę podchorążówkę. Nie myśl, że ja tak tylko - nauka i nic! Chłopak dekonspiruje się przede mną. Mam nawet szczerą chęć podzielić się z nim, że ja też nie tylko "praca i praca". Jednak zwyciężył we mnie bardziej już widać wytrawny konspirator, bo ostatecznie zmilczałem. Wyraźnie zmieniam temat, pytając o wspólnych znajomych. Zrozumiał. Nie zdążyliśmy wiele sobie opowiedzieć, bo oto odzywa się megafon. Tym razem zapowiada przyjazd opóźnionego pociągu. Szybko przechodzimy pod zegar i tu przecisnąwszy się do pierwszego rzędu, wypatrujemy momentu. Wprawa Jurka w ustawianiu Się zdziałała, że ostatecznie jako jedni z pierwszych wylądowaliśmy w przedziale. Sadowimy się na ławce. Ledwie jednak pociąg ruszył, rozchodzi się wieść, że na Wschodnim "zieloni" szabrują. Patrzę na Jurka, ale on wzruszył tylko ramionami. - Nas to nie dotyczy. Z Warszawy nikt nic nie wiezie. Pewnie ogałacają pociągi z Otwocka albo z. Lublina. A wiesz, jak takie pociągi nazywają? Od zawartości - "rąbanka"! Ktoś właśnie przeciska się w naszą stronę. W przedziale zjawiają się dwaj inwalidzi, obaj w polskich mundurach. Z kieszeni wyciągają plektrony, zza pleców mandoliny i brzęknąwszy po strunach parę taktów, zdartymi głosami zaczynają śpiewać: Dnia pierwszego września roku pamiętnego Wróg napadł na Polskę z nieba przejasnego... Ochryple zawodząc ciągną tak całą wiązankę, by na koniec wpaść w weselszy rytm: Siekiera, motyka, piłka, szklanka - W nocy nalot, w dzień łapanka! Siekiera, motyka, piłka, alasz - Przegra wojnę głupi malarz! Groszaki sypią się do czapki, każdy daje. To też forma skrytej patriotycznej demonstracji... POŻEGNAŁEM się z Jurkiem na rogu Kościelnej i Kościuszki. Posesja na Samorządowej 15 tkwiła nieledwie w getcie otwockim, otoczona nim z trzech stron. W tym to domu, na pierwszym piętrze matka moja z siostrą zajmowały pokój z kuchnią. Jakże dawno u nich nie byłem! Aż dziwne - przez tyle czasu nie mogłem się tu pokazać, że już niemal przywykłem do naszej rozłąki, a teraz każda minuta jest mi droga! Z górą pół roku już nie pokazywałem się w ogóle u matki. Wiem, że poszukiwało mnie tu gestapo. Ale staram się teraz o tym nie pamiętać i pędem puszczam się do domu. Oto i posesja. furtka, sień... i już biegnę po trzy, po cztery schody. To tu! Pukam cichutko, wystukując jak dawniej, w dzieciństwie, rytm wierszyka: Szur, szur! Puk, puk! To ja, to ja - kosturek... Ale teraz długo nikt mi nie otwiera. Czyżby nikogo nie było? To niemożliwe! Pukam do drzwi pokoju, wiem, że są zastawione dużą gdańską szafą, tą, co była u mamy, odkąd moja pamięć sięga. Stoję, nasłuchuję... i wreszcie oddycham z ulgą. Tak, to na pewno dreptanie

mamy! Za chwilę jestem już w objęciach matczynych. Zaraz też zjawia się Halka, moja dobra, najukochańsza siostra. Pytaniom nie ma końca... Jest mi ciepło, domowo, dobrze... CHOCIAŻ u Jarząbka też pełno, choć i tu publiczność raczej spekulancka, jednak ten lokal - pośledniejszej niż Gogolewskiego kategorii - od razu przypadł mi do gustu. Z pierwszej salki z bufetem przechodziło się do drugiej, zaciszniejszej. Rozejrzałem się w obu. Wszystkie miejsca zajęte. Tuż przy przejściu z jednej sali do drugiej, wokół małego stolika, rozsiadła się grupa mężczyzn. Chyba małe płotki handlu - pomyślałem. Obok samotny, młody blondyn, o energicznej twarzy. Nie byłem zdecydowany, jak go zakwalifikować. Siedzi sam, pije małą czarną, i to z sacharyną - bo brak podstawki od cukru, czyli że mu się raczej nie przelewa. Skrzyżowały się nasze spojrzenia. Wzrok miał dziwnie ostry, o - i to jak ostry! "Może to szpicel" - przemknęło przez myśl. Czym prędzej wycofałem się do pierwszego pomieszczenia. I wtedy właśnie zobaczyłem siedzącą samotnie przy stoliku młodą kobietę w woalce. Trochę mi się wydała dziwna ta woalka, ale to nie moja rzecz. Może przysiąść się do niej? Towarzystwo młodej kobiety będzie nawet niezłe - dobry pretekst konspiracyjny. Zadowolony ze swego pomysłu podchodzę do stolika. - Można? - Proszę bardzo. Z przyjemnością konstatuję, że nieznajoma ma miły uśmiech i melodyjny głos. Stolik przylega do ściany, siedzimy więc trochę bokiem do siebie. Zamawiam małą czarną. Dyskretnie zerkam na sąsiadkę. "Ile może mieć lat - zastanawiam się. - Jest chyba zupełnie młoda. Po co tylko postarza się woalką? I niepotrzebnie czerni rzęsy i brwi". Uśmiechnąłem się właśnie, kiedy dziewczyna spojrzała na mnie. Na moment wzrok nasz spotkał się i z kolei nieznajoma uśmiechnęła się do mnie. Zaraz wprawdzie spuściła oczy, ale miałem dziwne wrażenie, że mnie nadal skrycie obserwuje. Bawiła mnie trochę ta sytuacja, a przede wszystkim myśl, jak to zaskoczę "Wiktora". Taka młoda, ładna kobieta przy moim stoliku - to całkiem w myśl owej "mimikry"! Ale oto nagle obok mnie wyrasta "Wiktor". - Witam! Widzę, że się znacie, to świetnie! Zarówno dziewczyna, jak i ja musieliśmy mieć nie najmądrzejsze miny. "Wiktor" roześmiał się i domyśliwszy się wszystkiego - dokonał prezentacji: - Felek! - Wanda! Jedno przez drugie opowiadamy całe zdarzenie. Pan Przypadek, jak nieraz, i tu dał znać o sobie. "Wiktor" przysunął sobie krzesło. - No, drodzy moi, los już tak zrządził, że znaleźliście się tu razem. A że oboje nie macie mieszkania, spróbujcie wspólnie go poszukać. A gdybyście tak zamieszkali razem? Potrzebny nam pilnie lokal organizacyjny. Może niezłe nawet byłoby zamieszkanie we dwoje? Jakby się wam trafił taki lokal - bierzcie. Ale pamiętajcie - musi być z telefonem i niekrępującym wejściem. Byłby to nasz punkt kontaktowy. Aha! Na Poznańskiej mieści się biuro pośrednictwa, tam na pewno dostaniecie jakieś adresy. Dzisiaj już za późno, i tak nic nie załatwicie. Umówcie się więc na jutro, a ze mną - tu, o tej samej porze. Minie jeszcze parę dni, a poznamy się wszyscy. Do tego czasu - cierpliwości! Pożegnał nas uściskiem dłoni i miłym uśmiechem. Zaraz też wyszedł. "Wanda" przyglądała mi się bacznie. "Jakby taksowała" - pomyślałem. Trochę mnie to żenowało, więc chcąc to jakoś pokryć oświadczyłem nonszalancko: - Kawaler, wzrost metr siedemdziesiąt dwa, palący, grający w bridża, wykształcenie średnie, aktualnie - tu zniżyłem głos - "rewolwerowiec".

Nawet nie skwitowała tego uśmiechem. Przez chwilę jeszcze przypatrywała mi się w milczeniu, a potem, jakby po namyśle, odezwała się: - Tak się złożyło; "Wiktor" powiedział "los tak chciał", że razem mamy poszukać tego mieszkania. Nie wiem, czy nie zamieszkać. Mało się znamy, więc chcę, żebyś wiedział - ja jestem kumpel, towarzysz od bojowej roboty, ale to wszystko... Jakiś cień przeleciał jej po twarzy. "Czyżby złe wspomnienia? - zastanowiłem się. - I czemu tak się zastrzega?" W tej chwili podchodzi kelnerka. Sięgam po portmonetkę. - Płacę za dwie małe kawy. "Wanda" protestuje. Wyciąga pieniądze i płaci za siebie. - Jestem za całkowitym równouprawnieniem. Powiesz może, że to nie okazja 'do zasadniczego deklarowania się. Ale takie są moje obyczaje - zawsze obstaję przy tym, żeby płacić sama. Zresztą - obrzuciła mnie spojrzeniem - na to mi wygląda, że mamy z tobą nieco inne podejście do życia. Chodźmy już... Nie bardzo wiedziałem, o co jej poszło. Czyżby sprawił to mój - nieco obcesowy może - sposób bycia? Rodzaj humoru? Trochę nonszalancka prezentacja? Ale nie chcę pytać. Poczekam, co sama powie. Kiedy wychodzimy, "Wanda" bierze mnie pod rękę. - Masz czas? To chodźmy Alejami w kierunku Łazienek. Odprowadzisz mnie kawałek, ja bardzo lubię ten trakt. - Z chęcią. Intryguje mnie moja towarzyszka. Idzie spokojnym, drobnym krokiem. Wyczuwam, że nad czymś się zastanawia, jakby ważyła w sobie jeszcze nie wypowiedziane słowa. I rzeczywiście - po chwili, już bardziej przyjaznym tonem, mówi: - Widzisz, Felek, chcę być dobrze zrozumiana. Wiesz, jestem może nawet przewrażliwiona, ale cała moja ambicja skierowana jest na to, żebyście widzieli we mnie równorzędnego partnera. Muszę sprostać wszystkiemu jak wy, choć pewnie "nie będzie mi najłatwiej. W końcu jestem "słabą kobietą" i to chyba jedyną wśród was. Nie zawsze w takich sytuacjach bywa wszystko najprostsze. Wiem coś o tym - mam za sobą partyzantkę. Więc też nie dziw się, że chcę, aby sytuacja była jasna, dopowiedziana do końca... Tu odsapnęła, ale mówi dalej: - W ogóle lubię jasne sytuacje. Łączy nas walka i przede wszystkim walka. To bardzo wiele! Ale niech tylko który powie, że jestem "baba", albo pomyśli: "po co baba w oddziale", to mu pokażę, jaka ze mnie "baba"! Popatrzyłem na nią. Drobne toto, dziewczęco zarumieniona na mrozie blondyneczka z naiwnie niebieskimi oczyma - a jaka czupurna! "Wanda" tymczasem mówi dalej z całą powagą: - Jednak liczę na to, że w waszych oczach będę równorzędnym towarzyszem broni. Chciałabym, żeby związała nas wszystkich taka prawdziwa, męska przyjaźń! Ułatwicie mi to, prawda? Bo wiesz, gdy usłyszałam o tym wspólnym mieszkaniu, że szukać mamy razem, że "para" - zaraz się nastroszyłam... Choć pierwotnie czułem się może i urażony, teraz mi to przeszło, bo dobrze ją rozumiałem. - Przyznam, że o wszystkim tym nie pomyślałem. Jednak rozumiem twoje niepokoje. Tylko niepotrzebnie tak się od razu "najeżyłaś". Przecież stosunki między nami wszystkimi od nas samych zależeć będą., A co do tego mieszkania - cóż z tego, że tak nas "Wiktor" skojarzył, czy że przyjdzie może zamieszkać razem? Konspiracja to taka pani, że potrafi i to nakazać. A żeśmy tak się spotkali - zobaczysz, to dobry omen! - O! I jeszcze na dodatek przesądny! Czy to bojownikowi aby wypada? - mówi już udobruchana "Wanda".

- Każdy prawdziwy materialista bywa trochę przesądny, ba, nieraz i wiarą w duchy podszyty! Tylko cicho - dodaję "konfidencjonalnie" - nie mów o tym nikomu! Spojrzała na mnie jakoś weselej i niespodziewanie zauważyła: - Piękny jest wieczór w Alejach! Doszliśmy właśnie do Bagateli. Tu żegnamy się. - Spotkamy się jutro na Dworcu Głównym, stamtąd na Poznańską niedaleko - proponuję. - Dobrze. Gdzie dokładnie i o której? - Kasa numer jeden, godzina dziesiąta. Odpowiada ci? - Tak. Tylko pamiętaj, wymagam punktualności! - tu "Wanda" łobuzersko przygroziła mi palcem... TYM razem na szczęście pociąg nie miał opóźnienia, bo wyjechałem tym, co przyjeżdża do Warszawy o 9.58. Na przyszłość postanowiłem jednak dbać o większą rezerwę czasu. "Wanda" już była na miejscu, ale dopiero co przyszła. Dziś powitanie nasze nie było już ani przypadkowe, ani konwencjonalne. Na Poznańskiej, po opłaceniu i wpisaniu się do grubej księgi, wręczono nam kartkę z kilkoma adresami. Nasze warunki - telefon i niekrępujące wejście - mocno ograniczyły liczbę oferowanych mieszkań, zawężając zarazem rejon poszukiwań właściwie tylko do Śródmieścia. Zaczynamy wędrówkę. Nie przypuszczałem, że tak obskurnie prezentują się oficyny w centrum miasta. Oto Aleje Jerozolimskie. Wdrapujemy się na czwarte piętro. Drzwi otwiera gospodyni i prowadzi nas do pokoju. Ciemna, nieprzytulna klitka. Kobieta świdruje nas wzrokiem. - A państwo dawno po ślubie? I nie czekając nawet na odpowiedź, zasypuje nas serią pytań w podobnym stylu. Nie spodobały nam się ani wścibstwo gospodyni, ani pokój, więc też wynieśliśmy się czym prędzej. Im dłużej jednak trwała nasza wędrówka, tym bardziej trudności, jakie nastręczało znalezienie właściwego lokum, wydawały się nie do pokonania. W jednym miejscu pokój był raczej krępujący, w innym właścicielom nie odpowiadał nasz młody wiek... Coraz trudniej było wdrapywać się na piętra. Po paru godzinach takiej wspinaczki byliśmy zupełnie wyczerpani. Więc też z ulgą odetchnęliśmy skonstatowawszy, że najwyższy już czas udać się na spotkanie z "Wiktorem". Do kawiarni wkraczamy z pewnością stałych bywalców. Zajmujemy ten sam co wczoraj stolik. Nie czekamy długo, bo oto wchodzi "Wiktor" i od razu przysiada się do nas. - Spieszę się bardzo, więc do rzeczy. No, co tam zdziałaliście? Macie już jakieś mieszkanie na oku? - Nie jeszcze... - To źle. Potrzebny nam jest lokal pilnie, możliwie najszybciej. To dla oddziału sprawa podstawowej wagi - mówi "Wiktor" szeptem. - Musimy mieć stały punkt, gdzie można by spokojnie się porozumiewać, omówić zadania, poznać się wreszcie całą grupą, bo jak dotąd jesteśmy jeszcze w rozsypce. Nawet się wszyscy nie znacie. Cała nadzieja w tym, że w ciągu tygodnia uda się rzecz przeprowadzić. Tymczasem jednak najlepiej będzie spotykać się tu przed południem. Możecie potem być potrzebni. Felek! - tu zwrócił się do mnie - daj mi swoją fotografię, wyrobi ci się dokumenty. I to by było wszystko na dziś, a na mnie już czas. Do jutra! Odszedł. , Trochę nam głupio. Mamy poczucie, jakbyśmy nie wypełnili rozkazu, ale, do diaska, z tym mieszkaniem to przecież nie nasza wina! A może lepiej będzie przedstawiać się jako narzeczeni i szukać mieszkania tylko dla "Wandy"? Może w ten sposób szybciej coś znajdziemy?

NAZAJUTRZ na wszelki wypadek wyjechałem wcześniejszym pociągiem i już o dziewiątej byłem w Warszawie. Na dworcu kupiłem "szmatławiec". Dział ogłoszeń mieszkaniowych w "Nowym Kurierze Warszawskim" był dość pokaźny; zacząłem go wertować... Ile właściwie kosztować może pokój sublokatorski? W przybliżeniu nawet nie mam pojęcia, jaka cena będzie godziwa. Trzeci już rok trwa okupacja, a ja jeszcze nie zdołałem przywyknąć do nowych cen. Złoty jest dla mnie ciągle jeszcze pieniądzem o jakiejś wartości, a tu tymczasem ceny zupełnie zwariowane. Kilo' masła kosztuje do 180 złotych, słonina - 150, litr oleju - 100, kartkowiec na wolnym rynku - 9, kilo kapusty kiszonej - 4, a korzec kartofli - aż 250 złotych! Zły czas nastał dla palaczy, bo tytoń podskoczył do 150 złotych za kilo, nawet zapałki kosztują o już złotówkę. A zarobki - niewiele co wyższe niż przed wojną. Na budowie zarabiałem 60 groszy na godzinę. He więc w takim razie będzie kosztował ten pokój? Na ile możemy przystać? Dotąd nie mówiliśmy z "Wiktorem" o sprawach finansowych - ani "Wanda", ani ja. Tak rozmyślając idę Alejami Jerozolimskimi. Mam sporo czasu. Ale zimno mi. Znów chwycił mróz, choć dwa dni temu w nocy była burza. Prawdziwa burza z piorunami, błyskawicami - i to w grudniu! Od razu oczywiście ludziska zaczęli wysnuwać z tego faktu różnorakie przepowiednie i komentarze. Że to niby: "byle do wiosny, a potem już Gross Deutschland kaput!" Na wschodzie front stanął, ofensywa zimowa załamała się - znak, że Vaterland robi już bokami. I te błyskawice w grudniu - nic, tylko sama natura jest przeciw "antychrystowi"! Tymczasem jednak po burzy znów wziął mróz, a moje paletko stanowczo nie dawało ochrony przed zimnem. Drżałem. Trzeba mi wcześniej iść do Jarząbka - tam przynajmniej będzie ciepło. Koło Braci Jabłkowskich* skręciłem w Chmielną. Zbliżam się do pasażu Simonsa. Przed wejściem kilka kobiet wiadomego autoramentu, kilka też spaceruje wewnątrz. Zagłębiam się w pasaż, mijam "Bodegę", * Dom Towarowy Jabłkowskich znajdował się na ulicy Brackiej. Obecnie w tym samym budynku mieści się Centralny Dom Dziecka (red.) . gdy jedna z tych kobiet łapie mnie za rękaw. Żachnąłem się. I wtedy usłyszałem: - Chłopczyku!* Wracaj - tam łapią! No, pośpiesz się! Aha! Słychać już tupot nóg. Dudnią w pasażu. Ludzie biegną od Nowego Światu. Nie ma ani chwili do stracenia! Wystarczy, żeby obstawili wyjścia, a jesteśmy tu wszyscy jak w pułapce! Tumult zrobił się nie do opisania, wszyscy rzucili się do ucieczki, krzycząc już głośno - "łapanka!" Wypadam na Chmielną. Nic, chwilowo cisza. Nie wiem, czy alarm był fałszywy, czy też wyznaczony na dziś kontyngent udało się łapaczom szybko pochwycić - dość, że teraz ulica była względnie spokojna. Szybki bieg i emocja rozgrzały mnie. Zwalniam więc kroku. U Jarząbka zjawiłem się na kilka minut przed "Wiktorem"... Byliśmy zatopieni w rozmowie - "Wanda", "Wiktor" i ja - kiedy nagle spostrzegłem, że na salę wchodzi ów blondyn o niebieskich oczach, którego ostre spojrzenie napędziło mi strachu za pierwszą moją tu bytnością. Nieznacznie wskazałem na niego "Wiktorowi": - Nie podoba mi się ten człowiek... - Który? - No ten blondyn, co teraz patrzy na nas... Urwałem w pół zdania. Blondyn podszedł do naszego stolika... NA CHOCIMSKIEJ 27, na czwartym piętrze w oficynie, mieściło się dwupokojowe mieszkanie z kuchnią. Zajmowali je Henryk Kotlicki z małżonką i liczną rodziną, bo i z siostrą pani domu, bratową Henryka i jej matką. Mieszkanko z pozoru, ot, zwykłe warszawskie mieszkanie. Z korytarza w lewo prowadziły drzwi do kuchni, a naprzeciw drzwi wejściowych - dwa pokoje w amfiladzie. Zazwyczaj amfiladowy rozkład nie bywa w

dwupokojowym mieszkaniu zbyt dogodny. W tym jednak wypadku taki właśnie rozkład był nader korzystny. W razie szczególnej potrzeby można było drugi, maleńki pokoik zastawić szafą, stwarzając pozór mieszkania jednopokojowego. Z pokoiku tego zaś w sytuacji ostatecznej można próbować ucieczki oknem - po drabinie przylegającego doń starego komina. A z taką ewentualnością należało się liczyć, bo i gospodarze mieszkania byli "nielegalniakami", i często wielu innych, sobie podobnych, gościli. W czasie, o którym mowa, stale tam przebywał ranny w rękę partyzant "Bolek", nad którym apodyktyczną, a zarazem czułą opiekę sprawowała pani domu - doktor Halina Kotlicka. Wieczorami, przy wspólnym stole "biesiadnym", spotykali się tu inni jeszcze ludzie pepeerowskiego podziemia, których prześladowania czy zagrożenie - słowem konspiracyjne koleje losu - pozbawiły chwilowo stałego lokum. A więc "Krystyna" z kierownictwa warszawskiej organizacji partyjnej - niezłomna, bojowa, matkująca innym, "Zosia" z wydziału operacyjnego Gwardii i właśnie "Wanda", która mieszkała tu już od kilku tygodni. Kiedy przychodzi czas na spanie, podłogę pierwszego pokoju zalegają materace, jakieś oparcie od otomany i tym podobne rzeczy. Na tych prowizorycznych legowiskach nocują ci, których właśnie przygarnął ów gościnny dom... POŻEGNAWSZY się z "Felkiem" "Wanda" przyśpieszyła kroku. Była zmęczona i przygnębiona. Tak, tak - początki w nowym oddziale układały się nie najłatwiej. Dla wszystkich niełatwo - wiedziała o tym - ale dla niej chyba najbardziej. Bo jest kobietą, bo... Miała niby ten "dobry wygląd", lecz nie potrafiła do końca pozbyć I się uczucia osaczenia. Mimo że już kilka miesięcy upłynęło od czasu, jak wyszła z getta, wciąż wydawało jej się, że śledzą ją czyjeś natarczywe oczy... "Zły wygląd", "dobry wygląd" - jakże udręczały ją te wszystkie narzucone, nieludzkie kategorie, jak poniżała konieczność krycia twarzy... Po całym dniu biegania po różnych domach i klatkach schodowych czwarte piętro wydaje się przeraźliwie wysokie. Jakże starczy sił, kiedy przyjdzie dzień I w dzień znosić prawdziwe trudy walki? Wszystko jawi jej się dzisiaj w ponurym świetle. Lecz oto mieszkanie Kotlickich. Drzwi otwiera Henryk. To dobrze. Bowiem już sam jego widok działał na wszystkich krzepiąco. Tyle miał pogody i spokoju wewnętrznego, tak niespożyte zasoby humoru, że budził uśmiech w każdym. Więc też "Wanda" szybko otrząsnęła się z poprzedniego nastroju. - Dobry wieczór! - głos jej zabrzmiał ciepło. - O, jesteś, Wandziu! No jak, znalazłaś mieszkanie? - pyta Halina. - Nie. Latam z wywieszonym jęzorem i ani słychu, ani widu. - Nie martw się - wtrącił Henryk - póki my mamy kąt, masz go i ty. - Kochani jesteście, wiem, ale mieszkanie jest potrzebne i z innych powodów. To nie tylko moja sprawa - to ważne dla nas wszystkich. - Właśnie, powiedz coś o tych swoich nowych towarzyszach. Jaki jest dowódca? - Henryk chciał skierować myśli "Wandy" na nieco inny tor. - Właściwie poza dowódcą nie znam jeszcze nikogo. No, owszem, jednego jeszcze. Z nim właśnie chodzę za tym mieszkaniem. Młody to chłopak, zresztą trudno mi o nim coś istotniejszego powiedzieć. A co do reszty - poznam ich wkrótce, niech tylko znajdziemy wreszcie jakiś lokal... W tej chwili Halina zawołała, że kolacja gotowa. Obok sterty nakrojonego kartkowca dymiła już miska zupy. Wszyscy zasiedli do stołu... OPARCIE kanapy nie było najwygodniejsze. "Wanda" jednak zasnęła szybko. Zbudziły ją promienie słońca padające na podłogę. Ubrała się pośpiesznie, .przygotowała wszystko do obierania kartofli, ale "Bolek" też już wstał i nie pozwolił odebrać sobie berła.

Długo czesała włosy, potem je zaplotła i ułożyła w koronę. Piękne były te jej włosy! Na zakończenie toalety nałożyła nieco różu na policzki, zerknęła do lustra i zaprezentowała się jeszcze Halinie. Osąd wypadł pomyślnie. Raźno zbiegła ze schodów. Sen i wypoczynek zatarły wczorajszy ponury nastrój. A że do spotkania miała jeszcze sporo czasu - wybrała się spacerkiem... Z ŻOLIBORZA do Śródmieścia spory szmat drogi. Długo też nieraz czeka się na tramwaj. Toteż u Jarząbka "Wiktor" siedział już przy stoliku z niewiastą i jakimś młodym chłopakiem. "Skądś już go znam" - pomyślał wchodzący, ale nie zdążył się nad tym zastanowić, bo właśnie "Wiktor" przywołał go nieznacznym gestem. Gdy zbliżał się do stolika, wydało mu się, że w oczach chłopca pojawiło się jakby zmieszanie czy niepokój. W chwilę potem "Wiktor" przedstawia go: - Poznajcie się. To jest Jacek, a to Wanda i Felek. A TO CI HISTORIA! I wierz tu pozorom! Rzekomy "szpicel" - okazuje się towarzyszem! Wielka była moja konsternacja. Oczywiście nic nie dałem po sobie poznać, tylko szeptem, nachyliwszy się do "Wiktora", wyjaśniłem całe nieporozumienie. "Wiktor" jakby w odpowiedzi na to powiada uroczystym tonem: - W osobie Jacka poznajcie teraz jednego z, moich zastępców. Drugi powinien być tu lada chwila, Jacek jest oczywiście we wszystko wprowadzony. Zanim przystąpimy do naszej właściwej działalności bojowej, musimy uporać się z wieloma jeszcze sprawami. Zaczynamy właściwie z niczego, wiecie o tym... Rozmowa odbywała się prawie szeptem, ale i tak wydawało mi się, że wszyscy wokół muszą nas słyszeć. Dalszy wywód "Wiktora" przerwało przybycie oczekiwanego przezeń towarzysza. Był to ów drugi jego zastępca - "Kazik". Przysiadł się do nas. Przy stoliku zrobiło się ciasno - towarzystwo wzrosło do pięciu osób. Chwila zamieszania, lokujemy się jak można najbliżej siebie. Powtórnie zamawiamy kawę. Naprzeciw mnie siedzi teraz "Jacek". Innymi oczami patrzę już na niego. To, co wydało mi się nieprzyjemną ostrością - jest energią i zdecydowaniem. Z twarzy jego bije siła, upór i prawość. Tak - właśnie prawość i szczerość! Jakże ja mogłem tako nim 'pomyśleć! "Kazik" siadł tuż koło mnie. Od razu też coś do mnie zagadnął. Ujęła mnie jego bezpośredniość. Kiedy "Wiktor" go nam prezentował, był jakby zażenowany. "Skromny i prosty - pomyślałem. - A przy tym ma tak ruchliwą twarz, wszystko chyba można z niej wyczytać! Oczy mu się śmieją, niesforna czupryna nadaje wygląd chłopięcy. Ale gdy mu się bliżej przyjrzeć, widać, że przejść już musiał niejedno... "Wiktor" rozejrzał się po kawiarni. Jegomość, który siedział w kącie, właśnie wyszedł. Byliśmy teraz jedynymi gośćmi w tej sali. W drugiej kelnerki rozmawiając głośno jadły śniadanie. Nikt nas nie niepokoił. - A więc - powiedział półgłosem - jesteśmy pierwszą kadrą nowo powstałego oddziału - Centralnej Spec--Grupy. Dowództwo zostało powierzone mnie. Jak już wiecie, zastępcami moimi są Jacek i Kazik. Sztab delegował również do naszej grupy Stacha, którego w najbliższym czasie poznacie. Są jeszcze kandydaci do naszej grupy - Pietrek i Wyga. Ty, Wanda, przypuszczalnie nie będziesz "jedynaczką", bo przybyć ma nam i Krysia. Wchodzimy dopiero w stadium organizacyjne. Czekają nas liczne zadania. Zanim będziemy mogli omówić je dokładniej, trzeba pomyśleć, co można robić w najbliższym czasie. Nie będziemy czekali na pełne "ukonstytuowanie się". Pierwszą sprawą jest zaopatrzenie - i to nie tylko w broń. Nastawić się musimy w zasadzie na samowystarczalność, a i Sztab liczy na pomoc zaopatrzeniową z naszej strony. Do prowadzenia naszej "partyzanckiej wojny" potrzeba nam wiele. Wszystko zdobyć musimy na wrogu. Słuchamy w skupieniu. To już są pierwsze konkrety. Pobudzają wyobraźnię i myśl.

- Zacząć trzeba od broni - mówi dalej "Wiktor". - Przydzielono nam trzy pistolety, więcej na razie nie otrzymamy. Nasza w tym głowa, by jak najszybciej broń miało każde z nas. Zacznijmy chociażby od dziś! Z Jackiem zastanawialiśmy się już nad tym. Proponuję... - Pozwolisz, może ja w tej sprawie - odezwał się "Jacek". - Myślę, że najłatwiej będzie na Żoliborzu. Dzielnica jest spokojna, szczególnie "dolny" Żoliborz. Można tu trafić na samotnego granatowego i rozbroić bez konieczności użycia broni. Poza cytadelą obiektów wojskowych nie ma. - A Instytut Chemiczny? - wtrącam. - To daleko. Widzę, że znasz tę dzielnicę. To się dobrze składa - zwrócił się "Jacek" do "Wiktora". -A więc pójdzie Felek. I kto jeszcze? "Wiktor" uśmiechnął się: - Jak Felek, to i Wanda. Ty, Kazik, -pokieruj tym pierwszym wypadem, dobrze? TRUDNE SĄ PIERWSZE KROKI... Z JAKĄ niecierpliwością czekałem umówionej godziny! Byłem podniecony bliską perspektywą pierwszej akcji z nowymi ludźmi. Jak to będzie z "Wandą", z "Kazikiem"? Wiele obiecywałem sobie po tym wypadzie. Oczami wyobraźni już widziałem zdobyczne visy, para- j belki... Dobre samopoczucie zwiększał jeszcze tkwiący za pasem, otrzymany dziś nowiutki vis! Lecz w życiu przesadne nadzieje często spotyka zawód... Tyle przygotowań, tyle dobrych chęci, tyle przemierzonych we trójkę kilometrów, kiedy to o zmroku krą- I żyliśmy uliczkami dziennikarskiego Żoliborza - i jak na złość -ani jednego granatowego, ani jednej okazji! i Godzina była późna, trzeba się było wracać z niczym. Pożegnaliśmy się z nosami na kwintę... Żenująco jałowe i krótkie było .nasze sprawozdanie następnego dnia: - Niestety, Wiktor! Nie powiodło nam się... Czekała nas jeszcze dobitna lekcja poglądowa. Na własnym doświadczeniu mieliśmy przekonać się, że nie wszystko idzie tak gładko, jak byśmy chcieli, że niewdzięczne i żmudne bywają początki... Nieraz jeszcze przyszło nam podejmować bezowocne ? próby. Przemierzyliśmy Żoliborz, Grochów, Ochotę i Wolę.- Lecz to ci, to inni wracali z niczym z wielogodzinnych wędrówek, zanim wreszcie pojawiły się pierwsze zdobyczne sztuki broni... MAMA i Halka przywykły już do stałych moich odwiedzin w Otwocku. Właściwie, jak dawniej, znów z nimi mieszkam, tyle że rankiem znikam, by pojawić się późnym wieczorem. Tym razem mam ze sobą broń. Niby to dla mnie nie pierwszyzna, ale w pociągu stanąłem obok drzwi, przy których zainstalowany był automat do otwierania wszystkich innych. Dzięki temu czuję się pewniej, choć na tej linii dotąd raczej nie było obław. Następnego dnia, chcąc nie chcąc, musiałem przystać na to, żeby Halka pojechała razem ze mną do Warszawy. Obie moje kobiety były wyraźnie przerażone faktem, że mam przy sobie broń. I tak długo mnie molestowały, aż musiałem zgodzić się na tę Halki jazdę. Po prostu chciała mnie odprowadzić, upewnić się, że dojechałem szczęśliwie. Pociąg dojeżdża właśnie do Dworca Wschodniego. Halka zwraca się do mnie: - Wysiądźmy teraz - t/u mruga do mnie tak ostentacyjnie, że chyba wszyscy to zauważyli. Domyśliłem się, że boi się obławy na Głównym. Ustawiamy się więc do wyjścia. Pociąg zwalnia, staje... Wysiadamy i nagle na peronie zaczyna się straszny tumult. Łapią. Niedaleko nas wyrasta żandarm... Widzę, że Halka blednie. Nasz pociąg wolno rusza. Ktoś nogą zastawił drzwi. Wołam Halkę, wskakujemy na zatłoczoną platformę. Drzwi puszczone z impetem zatrzaskują się! W tej

samej chwili na podłogę wagonu głośno pada... mój vis. Wolno schyliłem się, lecz nim na powrót schowałem pistolet - na platformie z wyjątkiem nas nie było już nikogo... Teraz dopiero zdaję sobie sprawę z sytuacji. Na Głównym jest stały posterunek żandarmerii. Nie wiem, czy wśród przypadkowych świadków całego wydarzenia nie znajdzie się ktoś, kto usłużnie doniesie Niemcom. Co robić? Halka radzi jechać do Dworca Zachodniego. Boję się jednak, że jeśli rzeczywiście ktoś doniesie, żandarmeria będzie zaalarmowana na całej trasie. Postanawiam więc zaryzykować i wysiąść na Głównym. Spróbujemy tylko jako jedni z pierwszych przemknąć się koło żandarma... W tunelu jeszcze przesuwamy się ku przodowi. Pociąg zwalnia. Stop! Teraz biegiem! Oboje byliśmy bez paczek, więc też żandarm przelotnie tylko powiódł po nas wzrokiem - i już jesteśmy na zewnątrz! Spojrzeliśmy na siebie z westchnieniem ulgi i jak na komendę roześmieliśmy się dziwnie hałaśliwie. Ale zaraz potem w oczach Halki pojawiły się łzy. To z przebytej emocji! - No, no, Haluś! Głowa do góry! Trzymaj się, kochanie,, i nie martw się o mnie! Dam sobie radę. Bywaj! Całuję ją mocno, macham jeszcze ręką na pożegnanie - i już nie oglądając się biegnę do tramwaju... WCHODZĄC do Jarząbka "omal że nie wpadłem na "Wandę". To się nazywa punktualność! Znają nas tu, bo ledwie przekroczyliśmy próg, podchodzi do nas kelnerka i mówi: - Dzień dobry państwu! Był pan inżynier i prosił powiedzieć, że o trzeciej czeka tu na państwa. Podziękowaliśmy, wychodzimy. - To i dobrze się składa. Mamy trochę czasu na to I diabelne mieszkanie. Dostałam kilka nowych adresów. Podjęliśmy więc znów naszą wędrówkę. Znów ulice, domy, podwórka. Znów bez rezultatu. Wreszcie ostatni adres. Poznańska 21. Wchodzimy do bramy. Na wprost wysoka, pięciopiętrowa oficyna. Nieco z lewej strony klatka schodowa, a jako jeden z ostatnich numerów - 48. Schody nawet dość przyjemne. To będzie na ostatnim piętrze. Wysoko, ale zobaczymy. Zasapani stajemy przed drzwiami. Dzwonię. "Wanda" poprawia włosy. Otwiera nam drzwi niewiasta w średnim wieku. Wygląda nader sympatycznie. - Państwo pewnie w sprawie mieszkania? Proszę bardzo, to ten pokój! Rozglądamy się. Rzeczywiście pokoik ładny. Podłużny, niewielki, przytulny. Wejście naprawdę niekrępujące - z korytarza! Tuż za ścianą klatka schodowa. - Państwo szukacie wspólnego pokoju? Z tym byłby kłopot. Wolałabym odnająć pokój raczej samotnej kobiecie. Widzę, że "Wandzie" i pokoik, i gospodyni spodobały się. Lokal jest nam nieodzowny, i to zaraz. Zresztą wspólne zamieszkanie byłoby jednak krępujące... - Jesteśmy, proszę pani, po słowie - mówię - i choć jeszcze może nie tak szybko, w perspektywie jednak chcemy zamieszkać razem... Pani Byczkowska uśmiechnęła się: - No, skoro to sprawa późniejsza... Ja oczywiście nie chcę namawiać, ale pani-tu zwraca się do "Wandy" - budzi we mnie zaufanie, a rozumiecie państwo, człowiek teraz pod strachem Boga wpuszcza kogoś do siebie. Niestety, warunki zmuszają nas do tego, robimy to po raz pierwszy i wolelibyśmy kogoś samotnego. To mniej uciążliwe. Oboje przytakujemy. Pani Byczkowska pyta jeszcze, czy Wanda pracuje i czym ja się zajmuję. "Wanda" stwierdza, że ma pewną sumkę od rodziny i dorabia trochę pośrednictwem. Ja - że pracuję w "branży budowlanej". Widać informacje zadowoliły gospodynię, bo więcej pytań już nam nie stawia. Omawiamy sprawę kosztów. Nie są wygórowane, więc należność za miesiąc wpłacamy z góry. Od jutra "Wanda" może się wprowadzić.

Kiedy znaleźliśmy się na ulicy, "Wanda" oddycha z ulgą: - No, nareszcie! Pokój jest jak wymarzony dla nas. Wejście dyskretne. Zastukawszy w ścianę można do mnie wejść bez wiedzy gospodarzy. Ty jesteś zaprezentowany jako narzeczony, będziesz więc przychodzić oficjalnie. Wiktora przedstawię jako wujka - opiekuna. Świetnie to się złożyło!. Tak ale ja tu się cieszę, a ty tymczasem zostałeś na lodzie. Choć prawdę powiedziawszy - nie bardzo mi się widziało to "małżeństwo na niby"... - Dam sobie radę," Wanda. Nie martw się o mnie. A rozwiązanie jest znakomite. Mamy wreszcie gdzie się zbierać, mamy lokal! W zupełnie już innych nastrojach zmierzamy teraz na spotkanie. Trochę po trzeciej wylądowaliśmy u Jarząbka. Aż dziw, jak tu pusto. Ale to dobrze, będzie można mówić względnie swobodnie. Ostatni to raz, mam nadzieję, musimy wbrew konspiracyjnym wymogom w kawiarni załatwiać sprawy, które nie nadają się dla niepowołanych uszu. - No, nareszcie! - ucieszył się "Wiktor", usłyszawszy pomyślną wiadomość. - Mamy lokal! Ty, Felek, niestety musisz się jeszcze trochę pomęczyć, ale chyba takie rozwiązanie było jedynie możliwe. Więc też, Wanda, od jutra wynajmujesz to mieszkanie. Trzeba chyba zapłacić z góry? - Już zapłaciliśmy. Wprowadzam się jutro po południu... Doskonale! - rozwarł dłoń i zaginając palce jął wyliczać: - Ludzie są... lokal jest... broń zdobędziemy... i do roboty! Oni muszą poczuć, że tu, w okupowanej Warszawie, działa grupa, która potrafi dobrać im się do skóry! W naszej walce mały oddział ludzi doświadczonych, bojowych, zdecydowanych na wszystko może dużo zdziałać, więcej nawet i bardziej operatywnie niż liczniejsza grupa... Przypalił papierosa i po chwili ciągnął dalej: - W mieście trudno operować dużymi grupami. Należy opierać się raczej na szczupłych oddziałach uderzeniowych, które by nękały wroga. Nie dać mu odetchnąć! Żeby ziemia zaczęła mu się palić pod nogami. Żeby żaden esesman, żaden gestapowiec nie był pewny ani dnia, ani godziny... Mówił to z młodzieńczym błyskiem w oczach, lecz musiał przerwać, bo właśnie zaczęli napływać ludzie. Ktoś usiadł akurat przy sąsiednim stoliku. Podchodzi kelnerka. Płacimy i wychodzimy. "Wanda" spieszy się. Mnie "Wiktor" na chwilę zatrzymuje. Idziemy kawałek razem. Dowiaduję się, że czeka mnie spotkanie z "Jackiem" i wspólna z nim wyprawa. Dziś zaś musi u mnie nocować pewien towarzysz. Trochę to wbrew zasadom konspiracji (dom mamy był i dla mnie niezbyt bezpiecznym schronieniem), ale trudno. Idzie zresztą o jedną tylko noc - zanim zostanie nawiązany właściwy kontakt. WIELKIE było zdumienie mamy, gdy w obramowaniu drzwi ujrzała dwie męskie sylwetki. Ale przywitała nas, jak gdyby nigdy nic. Obie moje panie dobrze się spisały. O nic nie pytając, szybko zakrzątnęły się wokół kolacji i przygotowania dodatkowego posłania. Spały już głęboko, gdy wdaliśmy się w "nocną rodaków rozmowę". Mój gość okazał się "dąbrowszczakiem". Mówił o wojnie hiszpańskiej, o brygadach międzynarodowych, i nocy tej inne walki, inne sprawy - te znad Ebro, spod Madrytu - zawładnęły moją wyobraźnią, przeniosły w inny czas i kazały ze szczególnym ciepłem i poczuciem wspólnoty patrzeć na owego towarzysza, z którym zetknęła mnie przygodna konspiracyjna potrzeba. Rankiem wcześniej wyjechaliśmy z Otwocka. Postanowiłem odprowadzić go na punkt, bo słabo znał jeszcze Warszawę. Przedarł się do kraju nielegalnie z Francji i jest tu dopiero od niedawna. Wysiadamy na Wschodnim. Towarzysz mój prosi, żebyśmy przeszli piechotą przez most. Mamy dużo czasu, więc z ochotą przystaję. Pogoda ładna, lekki mrozik.

Kontemplujemy rozległy wiślany pejzaż. W połowie mostu Poniatowskiego widać już w perspektywie Aleje. Mój kompan zatrzymuje się i pyta: - Ten kompleks gmachów z płaskimi dachami, to co? - Muzeum Narodowe. - Dobrze się stąd prezentuje. Wiesz, co mi ta perspektywa przypomina? Po trosze paryskie Champs Elisees... Tu wdał się w wykład na poły urbanistyczny, na poły malarski. Mówił o pięknie Paryża, o niebie nad Sekwaną, o kolorowych osiedlach podmiejskich... Zapalił się przy tym, gestykulował. - Jesteś architektem czy może malarzem? - zapytałem. - Nie - roześmiał się. - Pomyślałem tak, bo w tym, co mówisz, tyle jest widzenia proporcji, harmonii, kolorytu... Wiesz, ja te- I raz na wszystko to jakoś zobojętniałem, przechodzę obok | nie zauważając. Wszystko przytłacza ta okupacja! Ona j to sprawiła, że teraz reaguję przede wszystkim na widok zielonego czy granatowego munduru... - To źle, bardzo źle! - przerwał mi. - Jesteś młody, czas młodości mija i lata te nigdy nie wrócą. Właśnie za młodu trzeba nauczyć się tak patrzeć na świat, j żeby widzieć go w całej jego krasie, intensywnie go j przeżywać. Widzisz, nie jestem ani malarzem, ani architektem. Po prostu tak przeżywam to, co mnie otacza. I bardzo kocham życie! Wiesz, trzeba mocno czuć smak życia, ukochać człowieka, by chcieć, móc i mieć prawo i walczyć... Wciągnął głęboko powietrze, wyprostował się i jakby do siebie raz jeszcze powtórzył: - Tak, bardzo kocham życie... Nie znam jego nazwiska ani nawet pseudonimu. Nigdy go już więcej nie spotkałem. Prawdopodobnie zginął. Ale głęboko zapadły mi w pamięć te chwile, kiedy w grudniu, w czwartym roku wojny wędrowaliśmy mostem Poniatowskiego, a on - tropiony, ukrywający się człowiek, lecz z tych, co się nie poddają, wybierają walkę - mówił o młodości, pięknie i smaku życia... JEST nadal pogodnie, zbliża się zmierzch. Po raz drugi dziś - tym razem od strony Warszawy - zmierzam w kierunku mostu Poniatowskiego. Obok mnie kroczy "Jacek". Po drodze wtajemnicza mnie, w czym rzecz. Idziemy na rekonesans. Mamy zbadać możliwość dostania się do tunelu kolejowego od ulicy Smolnej. Planujemy bowiem - był to projekt "Jacka" - wysadzenie torów linii średnicowej. Chodzi o to, żeby zablokować przy tym tunel, co sparaliżowałoby węzeł warszawski na wiele godzin. Ambitny to zamiar. Tędy wiedzie droga na wschód, tędy dzień w dzień idą transporty załadowane wojskiem i sprzętem... Na wiadukcie mostu Poniatowskiego obaj przystajemy, opieramy się o balustradę. "Jacek", zwrócony tyłem do chodnika, bada wzrokiem widniejący w dole nasyp i tory. Ja zaś mam na oku żandarma, który spaceruje tam i z powrotem po przeciwległej stronie jezdni. Stały to posterunek, pilnujący wjazdu na wiadukt. Żandarm nie zwraca na nas uwagi, więc i my spokojnie oddajemy się naszemu zajęciu. Stoimy tak chyba z pół godziny. W końcu "Jacek" konstatuje: - Stąd nic już więcej nie wypatrzymy. Spróbujmy zejść na dół. Ale tu szkopuł - okazuje się, że zejście na tory jest niemożliwe. Ledwie zdążyliśmy znaleźć się na dole, już zatrzymał nas bahnschutz pytając groźnie, czego tu szukamy. "Jacek" bezskutecznie próbował mu wytłumaczyć, że musimy dostać się do szpitala na Solcu. Nie po- I mogła łzawa historyjka, że w szpitalu leży chora matka, że nie znamy Warszawy, a ludzie powiedzieli nam, że tędy właśnie prowadzi najkrótsza droga.

O tym, żeby dostać się do tunelu obezwładniwszy :"czarnego", nie było co marzyć. Na moście - posterunek, a tuż obok torów - budka, w której stale urzęduje kilku "czarnych". Na alarm mielibyśmy przeciwko sobie całą sforę. Ale "Jacek" jest uparty i nie tak łatwo ustępuje. Wracamy na wiadukt, przystajemy, żeby rozważyć z kolei szanse wysadzenia torów od góry. Musieliśmy jednak wydać się "czarnemu" podejrzani, bo i skoro tylko zauważył nas przy barierze, zaczął gwałtów- nie gestykulować, pokazując ręką, że mamy iść w lewo i schodami w dół, a sam wcale nie miał zamiaru odchodzić. "Jacek" aż zęby zaciął z wściekłości, ale radzi nie radzi musieliśmy iść w stronę tego Solca. "Jacek" jest wyjątkowo małomówny, idziemy więc w milczeniu. Obserwuję go. Ma w sobie jakąś siłą i upór. "To mocny człowiek - myślę - niełatwo chyba i go zniechęcić." Jakby w odpowiedzi na to odzywa się: - Wiesz, Felek, myślę, że nie należy rezygnować I z projektu zawalenia tunelu. Chyba za szybko zasugerowaliśmy się trudnościami. Poszukamy teraz innego! sposobu, zbadamy możliwości dotarcia do torów od strony Zielenieckiej, a potem jeszcze raz wrócimy na Smolną próbować szczęścia. Może zmienią tymczasem tego "czarnego"? - Nie wiem, ale jeśli nawet zmieniają się co dwie godziny, jest duże prawdopodobieństwo, że się na niego natkniemy. A wówczas mielibyśmy się z pyszna! - Jeśli nie chcesz iść ze mną, pójdę sam - rzucił "Jacek" nie patrząc na mnie. - O tym nie ma mowy. Jeśli postanowisz iść, pójdę z tobą. Rekonesans od ulicy Zielenieckiej okazał się pomyślnieszy. Były tu szanse dostania się na tory. Kiedy wracaliśmy do miasta, "Jacek" nie wspominał już o ponowieniu próby dostania się do tunelu. Myślałem, że już zrezygnował. Nie znałem go. Jak się okazało - polazł tam jeszcze sam wieczorem i dopiero potem pogodził się z koniecznością zarzucenia pierwotnego planu... SYTUACJA moja dotąd nie uległa zmianie. Nadal muszę dojeżdżać, nadal nie mam. dokumentów. Staje się to coraz bardziej kłopotliwe. Łapanki, rewizje stają się coraz częstsze - tak na dworcach, jak i pomiędzy stacjami. Dziś na Dworcu Wschodnim jest spokojnie. Wysiadam, rozglądam się uważnie. Pomny licznych doświadczeń czekam, aż pociąg ruszy. Wtedy, z Halką ktoś uratował nas zastawiając nogą drzwi ruszającego pociągu. Tym razem bez przeszkód znalazłem się w tramwaju jadącym w kierunku Śródmieścia. Widok wystaw sklepowych na Targowej i wzmożony ruch na ulicach uprzytomniły mi, że to już święta za pasem. Czwarte święta w okupowanej Warszawie... Jeszcze rok temu wszyscy byli pewni, że wojna ma się ku końcowi. Z każdym nowym rokiem dotąd odradzał się optymizm, ludzie skłonni byli każde kolejne święta uważać za ostatnie święta wojenne... Teraz już raczej nikt nie liczy na rychły koniec. Niemcy zwyciężają na wszystkich frontach. Propagandowy slogan hitlerowski stał się niestety rzeczywistością. Prawda, że niemiecka ofensywa na froncie wschodnim utknęła.. Ale przecież i w zeszłym roku po zimowym unieruchomieniu frontu - znów ruszyła ich wiosenna ofensywa, a potem, wiosną i latem, coraz dalej cofały się wojska radzieckie... Nie najlepsze więc panują nastroje. Kiedyż wreszcie będzie temu kres? Głód sroży się coraz powszechniej, represje i aresztowania raz w raz wyrywają tysiące ludzi i nie ma już chyba rodziny, którą by to ominęło. W nas wszystko budziło potrzebę oporu, chęć walki" Byliśmy pełni energii i zapału, z niczym nie nadwątlonym kapitałem dobrej wiary i entuzjazmu. Wszelki defetyzm był nam obcy. Jako zespół ludzi wchodziliśmy dopiero do walki, śmierć nie zebrała jeszcze żniwa pośród nas... Dziś szczególnie dopisuje mi samopoczucie. Pistolet tkwiący za pasem dodaje mi pewności siebie. Inaczej poruszam się po mieście, kiedy mam broń. Jej posiadanie umacnia nabytą już doświadczeniem świadomość, że możemy zadawać ciosy. Otwiera to perspektywy, nadaje

sens naszym poczynaniom, sprawia, iż dziś, idąc do "Wandy" na pierwsze spotkanie całego naszego oddziału, tak wiele sobie obiecuję na przyszłość. To zebranie w mieszkaniu państwa Byczkowskich upozorowaliśmy uroczystością rodzinną. Gospodyni ofiarowała brakujące nakrycia i krzesła, poradziła nawet "Wandzie", jak zestawić menu skromnego podwieczorku. Zgodnie z umową stawiłem się pierwszy z paczuszką ciastek. Za mną "Wiktor", "drogi wujaszek", a po pewnym czasie dopiero schodzić się zaczęli inni. Wiktor przyniósł kwiaty, na powitanie z galanterią ucałował rączki obu pań i od razu podbił swą wytwornością serce pani Byczkowskiej. "Wanda" była niezmiernie zaaferowana, lecz wszystko odbyło się comme il faut. Pani Byczkowska posiedziała z nami chwilę, uczestnicząc w ogólnej konwencjonalnej rozmowie, po czym - wymówiwszy się zajęciami - wyszła. To i lepiej, bo potem byłby z tym kłopot. Dzwonek do drzwi. "Wanda" otwiera, "Wiktor" wychodzi za nią na korytarz. Zostałem sam w pokoju. Za chwilę słyszę głosy. Ten trzeci wydaje mi się znajomy... Skąd ja go znam? Nie musiałem długo się zastanawiać, bo oto wchodzą. "Stach"! Zdziwiony i uradowany zerwałem się z miejsca. Tak, nie mylę się - to "Stach", mój dowódca z partyzantki, wspaniały towarzysz, oficer Brygad Międzynarodowych w Hiszpanii. Jego to widać "Wiktor" zapowiadał jako delegata sztabu, "Stach" też od razu mnie poznał. Uściskaliśmy się serdecznie i razem siadamy na kanapce. "Wanda" z "Wiktorem" omawiają coś w drugim kącie pokoju. My oczywiście natychmiast wracamy do tych dni, kiedy to wyruszyliśmy w pole z drugim oddziałem GL*. Tak pochłonęła nas rozmowa, tak zajęci byliśmy sobą, że nawet nie zauważyłem, kiedy nadeszli "Kazik" i "Wyga", którego dotąd nie znałem. Lecz oto i "Jacek" a razem z nim... ależ tak, to przecież Zyg Bobowski, malarz, brat mego nauczyciela rysunków z RTPD! Wstaję, ściskam mu dłoń. - A więc to ty! - ciepło zabrzmiał głos Zyga. - Jacek mówił mi, że mamy w grupie jednego młodzika. Nie przypuszczałem nawet, że to o ciebie chodzi... Po ojcowsku poklepał mnie po ramieniu i przysiadł się do nas. Chwila ogólnej rozmowy. "Wanda" wygląda na korytarz, czy nikogo nie ma. Możemy zaczynać odprawę. Najpierw wzajemna prezentacja, w której Zyg zostaje przedstawiony pod pseudonimem "Tadek". Odprawa miała charakter uroczysty. Było to przecież pierwsze spotkanie całego naszego oddziału. Mówił * Por. tomik "Goście o zmroku" (przyp. red.) "Wiktor", mówił i "Stach". O celach, założeniach towarzyszących, o przesłankach organizacyjnych, o tym, czego oczekuje od nas Sztab, i wreszcie o planach bieżących. - Macie już więc za sobą - "Stach" poprawił się na kanapie - wstępny okres organizacyjny. Założeniem Sztabu Głównego, kiedy powoływał nasz oddział, było stworzenie małej, doborowej grupy uderzeniowej. Nieustanne nękanie hitlerowców - oto nasz cel. Okres prób, często nie udanych prób, myślę, że nie wpłynął ujemnie. Dotąd nie było mnie z wami, ale wiem, że każdy z was ma już pewne doświadczenie za sobą, a przede wszystkim świadomość faktu, że wiele się trzeba napracować, że wiele jeszcze może się nie udać, zanim przyjdą rezultaty. "Nie od razu Kraków zbudowany", ale, jak mówi inne przysłowie, i "nie święci garnki lepią". Więc też wszystko jest jeszcze przed nami... Po "Stachu" "Jacek" referuje wyniki naszego rozpoznania. Nie były one, trzeba powiedzieć, zbyt budujące. Pozostaje jednak możliwość wysadzenia torów od strony Zielenieckiej. Słuchając "Jacka" myślę właśnie, że tyle nie udanych akcji, przedsięwzięć i nie zrealizowanych pomysłów jest .naszym udziałem! Czyżby tak było zawsze, że wiele niepowodzeń i różnorakich przygotowań czeka początkujących, zanim wreszcie coś się

powiedzie? Sądzę jednak, że taka musi być praktyka każdego nowo powstałego od- j działu, który jeszcze nie okrzepł, nie nabrał doświadczenia. Kto wie zresztą, czy i potem nie trzeba nam będzie tyleż odporności na niepowodzenia, co brawury w walce... Lecz oto mówi "Kazik": - Nam się tym razem powiodło. Grupa nasza w składzie Wanda, Wyga i ja na Żoliborzu rozbroiła bez wystrzału dwu granatowych. Zdobyliśmy dwa pistolety vis, kaliber 9 mm. Wszyscy ożywiliśmy się. Nareszcie jakiś sukces! Oglądamy owe zdobyczne visy - pierwsze jaskółki powodzenia. Głos ponownie zabiera "Stach": - Przydadzą się te visy. Czeka nas w najbliższym czasie wykonanie wyroku. Sztab powierzył nam rozpracowanie i wykonanie akcji na pewnym szczególnie niebezpiecznym gestapowcu. Mieszka on na Krakowskim Przedmieściu, na tyłach pomnika Mickiewicza. Chodzi o wykonanie wyroku, zdobycie służbowych dokumentów i broni. W tej chwili nic bliższego nie mogę powiedzieć, ale że w sprawę tę wprowadzeni jesteśmy już ja i Krysia - kandydatka do naszej grupy, którą nie wszyscy jeszcze znacie, proponuję, żebyśmy doprowadzili wywiad do końca. - Zgoda - podejmuje "Wiktor". - Tak więc kilka przedsięwzięć mamy już w planie. Pierwsza sprawa to wysadzenie linii średnicowej, druga - likwidacja gestapowca. Obie już w rozpracowaniu. Trzecią będzie jeszcze akcja zaopatrzeniowa. Szczegóły podam w najbliższym czasie. Jak widzicie więc, przechodzimy do stałej działalności bojowej. Mamy ambicje stworzenia oddziału specjalnego do wykonywania różnego rodzaju akcji - w tym i większych akcji sabotażowych - na razie w rejonie Warszawy, a w przyszłości może i na innych terenach. Chcę też stwierdzić, towarzysze, że dowództwo Gwardii Ludowej liczy na nas i w tym sensie, że walcząc potrafimy wychowywać przyszłych dowódców oddziałów, że grupa nasza wykonując zadania bieżące będzie też kuźnią kadr dla oddziałów dywersyjnych na skalę krajową. "Wiktor" mówi z patosem dość rzadkim u niego. Ale patos ten nie razi nas, współgra bowiem z naszymi odczuciami. - Taki byłby nasz "wielki plan" - głos "Wiktora" nabrał teraz bardziej spokojnego brzmienia. - Nastawmy się na to, że niejedna trudność, niejedno niepowodzenie czekają nas na tej drodze. Niepowodzenia... Tak, to mi przypomniało moje kłopoty. Nachylam się do "Wiktora" i molestuję go o te swoje dokumenty i mieszkanie. Przyrzeka załatwić coś w ciągu tygodnia. Na koniec "Wiktor" omawia jeszcze z nami tryb kontaktowania się. W zasadzie mieszkanie "Wandy" wykorzystywać będziemy tylko na konieczne odprawy całym oddziałem oraz na szczególnie pilne kontakty indywidualne. Również z telefonu jej korzystać będziemy z umiarem. Inne podpunkty pozostają nadal w mocy... Korzystając z pretekstu "prywatki" długo jeszcze, prawie do godziny policyjnej, prowadziliśmy rozmowy. Było to przecież właściwie nasze pierwsze swobodniejsze spotkanie - próg do przyszłej wzajemnej zażyłości. Tak więc pod koniec grudnia 1942 roku można było uznać oddział nasz za ukonstytuowany. Wchodzili doń "Wiktor", "Stach", "Jacek", "Kazik", "Wanda", "Tadek" i ja oraz jako kandydaci "Krysia", "Wyga" i "Pietrek". W późniejszym okresie mieliśmy przyjąć nazwę Oddziału imienia Ludwika Waryńskiego. "JACEK" z "Tadkiem" byli parą przyjaciół. Obaj malarze, obaj przed wojną należeli do jednej grupy plastycznej. Pamiętam, mieściła się przy żoliborskich "Szklanych Domach" i nosiła zadziorne miano "Czapka Frygijska"... Na Rakowcu, w blokach robotniczych, oglądałem - też przed wojną - wystawę. Ciekawą plastycznie i, co najważniejsze, oskarżycielską, buntowniczą. Nazwano ją zaczepnie "Wystawą Sztuki Proletariackiej"...

Obok prac Linkego i Krajewskiej były na niej eksponowane obrazy Franciszka Bartoszka i Zygmunta Bobowskiego. No, a teraz oni są z nami. Jakże daleka jest droga od malarza walczącego pędzlem do malarza, który, rzuciwszy w kąt paletę i farby, z rewolwerem w kieszeni przemierza ulice miasta. Choć właściwie nie pierwszyzna to, że polski inteligent, artysta chwyta za broń... Myślałem o tym idąc obok "Jacka" mostem Poniatowskiego. Chciało mi się nawet zacytować patetyczny werset: "...dziś głos ma towarzysz mauzer...", ale zmilczałem. Szliśmy przecież na akcję. "Jacek" jak zwykle - małomówny, skupiony, spokojny. Mieliśmy podłożyć materiał wybuchowy na tory linii średnicowej. Na naszą niewymyślną minę składały się dwa powiązane ze sobą naboje do granatnika. Jako spłonka służył zapalnik ze zwykłego granatu. Musiał on znaleźć się na samej szynie, tak aby koła lokomotywy spowodowały eksplozję. Gdy już się dobrze ściemniło, zeszliśmy z "Jackiem" na teren działek od strony Zielenieckiej. W jednej z budek przeczekaliśmy, aż księżyc skryje się za chmury, po czym krok za krokiem, wolniutko zaczęliśmy podchodzić do nasypu kolejowego. "Jacek" umówił się już ze mną, że on będzie zakładał granaty na torze, ja zaś będę go ubezpieczał. Ewentualne niebezpieczeństwo mam zasygnalizować cichym gwizdnięciem. ...Do przebycia pozostało już nie więcej niż 50-60 metrów i szykowaliśmy się właśnie do ostatniego skoku, gdy dojrzeliśmy idący górą od strony tunelu patrol "czarnych". Było ich trzech. Szli wolno, głośno rozmawiając. Przypadliśmy z "Jackiem" do ziemi rozpłaszczając się w jakiejś bruździe. Patrol powoli zbliżał się w naszą stronę. "Zauważą czy nie zauważą" - kołacze mi po głowie... "Jacek" leży tuż obok. Właśnie teraz księżyc, jak na złość, wylazł zza chmur. Czułem się tak, jakby nas oświetlono reflektorem. Kroki patrolu słychać było tuż-tuż, niemal nad samą głową. Nagle przystanęli, szwargocząc coś do siebie. Pewnie nas zauważyli! Czuję, jak fala gorąca uderza mi do głowy! Kątem oka staram się dojrzeć, co robi "Jacek". Wydało mi się, że sięgnął do kieszeni... No, stało się! Spokojnie i wolno, aby przedwcześnie się nie zdradzić, wsuwam rękę za pazuchę. Zimny dotyk kolby pistoletu dodaje mi animuszu. Milimetr po milimetrze przesuwam bezpiecznik. Niepotrzebna to zresztą ostrożność, bo vis odbezpiecza się bezszmerowo. Wyciągam broń i automatycznie unoszę się na łokciu. W tej samej chwili "Jacek" rozpaczliwie sygnalizuje mi ręką: "kładź się". Z powrotem przywieram twarzą do ziemi... Nie wiem, ile czasu upłynęło do chwili, kiedy pojąłem, że "czarni" nadal szwargocząc oddalają się w stronę Pragi. Uff! Teraz dopiero czuję, w jakim byłem napięciu. Już dawno ucichły odgłosy kroków, a my obaj ciągle jeszcze leżymy w bezruchu. Nasłuchujemy... Wreszcie podrywamy się, w trzech susach znajdujemy się na nasypie. Padamy plackiem, rozglądamy się łowiąc uchem każdy szmer... Nic. Cisza. Dźwięczą tylko cieniutko druty sygnalizacji. Teraz szybko! "Jacek" zrywa się i skulony dostaje się na tory. Słyszę, jak rozgrzebuje kamienie - pewnie umieszcza naszą "minę" w dołku pod szyną. W uszach moich dudni to, jakby kto młotem walił. No, nareszcie! "Jacek" jest już koło mnie. Najpierw wolno i cichcem, potem coraz szybszym krokiem oddalamy się w stronę wiaduktu. Stąd obserwować będziemy wynik... Kurczowo zaciskamy dłonie. Czekamy. Już go słychać. Dudni ciężko. Pewnie wielki transport! Stukot coraz wyraźniejszy, rytmiczny, nasila się. Pociąg przejeżdża przed nami, masywny i czarny. Czekamy teraz na detonację. Sekundy wydają się wiecznością! I staliśmy tak obaj dobrych parę chwil, zanim cisza uprzytomniła nam, że pociąg dawno już przejechał i nic się nie stało... Znów wszystko na marne! Wszystko było rozpaczliwie bezowocne... Rozstajemy się na Rondzie Waszyngtona. "Jacek" klepie mnie krzepiąco po ramieniu i mocno ściska dłoń. - Nie martw się, Felek, przyjdzie jeszcze nasz czas!

DO "CHATY" z Ronda mam blisko. Od kilku dni bowiem nocuję na Saskiej Kępie, u "Toli". Lokum to załatwił mi "Wiktor". Do dziś nie bardzo nawet wiem, kim była "Tola". Bodajże śpiewaczką, a może tancerką. Mąż jej, oficer, był jeńcem oflagu. "Tola" zajmowała wcale ładne trzypokojowe mieszkanie w kilkupiętrowym domu. Mieściło się ono na parterze, co było raczej dogodne. Okna dwu pokojów wychodziły na ogród, trzeciego pokoju i kuchni - na ulicę. Urządzenie mieszkania, po mieszczańsku dostatnie i eleganckie, wskazywało na dawny dobrobyt. Lecz w tym czasie musiało się już "Toli" powodzić źle. Mimo mrozów paliło się tylko w kuchni, gdzie zresztą nocowała sama. Pokój, w którym się ulokowałem, był więc nie opalony, a w dodatku wiało tam jeszcze z wybitego okna, prowizorycznie zabitego dyktą czy tekturą. Lecz co tam! Szczęśliwy byłem z tego schronienia u kogoś z naszych. Dalsze bowiem przebywanie u matki stało się już niemożliwe. Oto kiedyś, gdy jak zwykle wieczorem zajechałem do Otwocka, zastałem na dworcu Halkę. Wyszła mi naprzeciw, aby uprzedzić, że tajniacy z policji dowiadywali się o mnie. Owej nocy musiałem jeszcze zanocować u matki, lecz wczesnym rankiem opuściłem dom matczyny, by więcej już doń nie wrócić. Nie wiedziałem wówczas, że Halę widzę po raz ostatni. Aresztowana w dwa miesiące później i wywieziona do Oświęcimia - siostra moja po roku zmarła. KOLEJNY "nalot" na linię średnicową, tym razem z "Kazikiem". Jest godzina szósta wieczór. Czekam przy Rondzie. Zaczyna padać gęsty śnieg. Zbliża się "Kazik", cały w bieli. - Cześć, Kazik! Mamy trochę szczęścia. W taką zawieję żaden patrol nie przeszkodzi nam w robocie. - I ja tak myślę. A za czterdzieści minut, ustaliłem to, przejeżdża transport wojskowy! - Transport? A duży? - No, tego już nasi kolejarze nie są w stanie ustalić. Wiedzą tylko tyle, że puszczony będzie pozaplanowy pociąg, a więc wojskowy. Kiedy zeszliśmy z ulicy na teren działek, nie było już nic widać prawie na dwa kroki. Śnieg walił wielkimi płatami, wiatr zacinał z ukosa, unosząc biały tuman. Pogoda - jak na zamówienie! Dotarliśmy na nasyp. "Kazik" bez przeszkód zdołał założyć granaty pod torem biegnącym na wschód. Po tym właśnie torze przejedzie transport. Zaledwie zdążyliśmy dostać się na wiadukt, gdy usłyszeliśmy świst nadjeżdżającego pociągu. Znów - jak wtedy z "Jackiem" - słychać ciężkie dudnienie. Lokomotywa sapie z wysiłkiem... - Ale załadowany! - szepcze mi do ucha "Kazik". Nie wiem, czemu obaj zniżyliśmy głos i po co rozmawiamy szeptem - nikt przecież nie może nas tu usłyszeć. Pociąg mija krytyczne miejsce. Chwytamy się z Kazikiem za ręce. Ściskamy aż do bólu!... Przejechał... Znów nic! Niewypał. Znów wszystko na nic!... Pierwszy otrząsnął się "Kazik". - Trzeba tam wrócić, Felek. Jeśli i teraz znajdą niewypał, tak obstawią ten odcinek, że mysz się nie prześliźnie! Raz jeszcze brniemy przez działki. Dostajemy się na tory. Niedługo szperając znajdujemy ładunek. I co się okazuje? Zapalnik zgnieciony na cieniutką blaszkę, a rtęć piorunująca nie wybuchła! - Że też ci... - tu "Kazik" nader dobitnie formułuje swoje zdanie o naszych pirotechnikach - nie potrafią nawet sprawdzić, czy zapalnik działa! Przemawia przez niego gorycz doznanego zawodu, bezsilna wściekłość. Ludzie zdenerwowani i rozżaleni nie zawsze jednak miewają rację. Pirotechnika Gwardii Ludowej była wprawdzie dopiero w powijakach, ale miała dobrych fachowców i pracowała, jak mogła, choć parę miesięcy wcześniej, w czasie wrześniowych aresztowań 1942 roku,