ziomek72

  • Dokumenty7 893
  • Odsłony2 158 139
  • Obserwuję935
  • Rozmiar dokumentów26.3 GB
  • Ilość pobrań1 244 006

Żona dla milionera - Milburne Melanie

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :491.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Żona dla milionera - Milburne Melanie.pdf

ziomek72 EBooki EBOOK M Milburne Melanie
Użytkownik ziomek72 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 876 osób, 493 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 121 stron)

ROZDZIAŁ PIERWSZY Maddison spojrzała z przera eniem na młodszego brata. - Jak to: zatopiłeś jego jacht? Twarz dziewiętnastoletniego Kyle'a Jonesa wykrzywił grymas niezadowolenia. - Zasłu ył na to. - Mój Bo e. - Chwyciła się za głowę, próbując okiełznać buzujące w niej emocje. - Nie cieszysz się? - zirytował się Kyle. - W końcu to on zrujnował tatę. Myślałem, e będziesz zadowolona. - Kyle. - Spojrzała na niego umęczona. - Czy ty w ogóle masz pojęcie, co zrobiłeś? - Nic mnie to nie obchodzi. Zasłu ył sobie. Maddison zamknęła oczy. - Nie wierzę w to, co słyszę. - Nic się nie stało - próbował pocieszyć ją brat. - On nie ma pojęcia, kto to zrobił. Otworzyła oczy, eby na niego spojrzeć. - Skąd ta pewność? Tacy ludzie jak Demetrius Papasakis zawsze znają swoich wrogów. - Skoczyła na równe nogi i zaczęła krą yć po pokoju. - Chyba wiesz, co to oznacza? - Odwróciła się, eby znów na niego spojrzeć. Była blada ze strachu. Ale Kyle tylko wzruszył ramionami. - Czym się tak martwisz? Nigdy się nie dowie, e to moja sprawka. - Oczywiście, e się dowie! I tak figurujesz ju w policyjnej kartotece! Jestem pewna, e nie potrzebuje du o czasu, eby odkryć twoją to samość. A wtedy nie spocznie, póki nie wylądujesz w więzieniu. - Nie pójdę do więzienia - zaoponował stanowczo. - Nie pójdziesz, jak długo ja mam coś w tej sprawie do powiedzenia. - Przygryzła dolną wargę, próbując znaleźć rozwiązanie.

- Niewa ne, co myślisz. Cieszę się, e to zrobiłem. - W głosie Kyle'a słychać było dumę i młodzieńczą buńczuczność. - Poza tym stać go na kolejny jacht. - I właśnie na tym polega problem. Czy ty nic nie rozumiesz? - W jej głosie zaczynała pobrzmiewać desperacja. - W przeciwieństwie do nas on mo e pozwolić sobie na najlepszego prawnika. A my pójdziemy z torbami, zwłaszcza e niedawno ukradłeś samochód. - Nie ukradłem - zaprotestował. - Po yczyłem. - Tylko się nie wykręcaj, Kyle. Wiesz tak samo dobrze jak ja, e go ukradłeś. Miałeś niewiarygodnie du o szczęścia, e wypuścili cię za kaucją, którą nadal spłacam bankowi. - Wszystko ci oddam, jak tylko znajdę pracę - obiecał. Maddison westchnęła sfrustrowana. - A kiedy to będzie? Jak do tej pory pracowałeś w trzech miejscach, nigdy dłu ej ni tydzień. Nie mogę wcią naprawiać twoich błędów. W końcu bę- dziesz musiał wziąć odpowiedzialność za własne ycie. Masz dziewiętnaście lat, czyli więcej ni potrzebujesz, eby prowadzić samochód i głosować. Najwy szy czas, ebyś przestał obwiniać cały świat za ka de niepowodzenie i zrobił coś po ytecznego. - Demetrius Papasakis zniszczył nasze ycie - rzucił Kyle z goryczą. - Nie mogę uwierzyć, e chcesz pozwolić, aby uszło mu to na sucho! - A twoim zdaniem lepiej zatopić łódź za milion dolarów? Moglibyśmy pójść do niego, przedstawić mu naszą sprawę i być mo e domagać się odszkodowania. - Jasne. - W jego głosie pojawiła się zgryźliwość. - Roześmiałby się nam w twarz. Nie dałby nam złamanego grosza za to, co spotkało tatę. A poza tym zobacz, jak traktuj e kobiety. Ten facet nie ma sumienia.

Maddison nie mogła się z nim nie zgodzić, ale nie chciała podsycać jego gniewu. Niemal ka dego dnia gazety w Sydney rozpisywały się o błazeństwach obrzydliwie bogatego playboya, mierzącego metr dziewięćdziesiąt greckiego boga bez skrupułów. Ich ojciec przez lata pracował jako pomocnik księgowego w sieci hoteli Demetriusa Papasakisa. Został niesłusznie oskar ony o sprzeniewierzenie pieniędzy i zwolniony. Nie dano mu nawet szansy zło enia wyjaśnień. Po kilku tygodniach zmarł na atak serca. - Tacy ludzie zwykle na koniec dostają za swoje - powiedziała z przekonaniem. - Wystarczy wytrwać wystarczająco długo, eby być tego świadkiem. - Mo e masz rację. - Kąciki ust Kyle'a uniosły się w delikatnym uśmiechu. - Pisali wczoraj, e Papasakis wywołał kolejny skandal, wią ąc się z bogatą rozwódką, byłą oną jednego ze swoich rywali. - W tej chwili przygody Demetriusa Papasakisa nie są moim największym zmartwieniem. Jedyne, co mnie martwi, to jak zdjąć cię z linii ognia, ebyś mógł odczekać, a opadnie kurz po epizodzie z łodzią. - Co twoim zdaniem powinienem zrobić? Maddison westchnęła z rezygnacją. - Musisz się ukryć. - Uciec? - Spojrzenie, które jej posłał, wyra ało sprzeciw. - Moja znajoma pracuje jako niania na farmie hodowlanej bydła w Northern Territory. W ostatnim liście pisała mi o kłopotach Gillaroo z zatrudnieniem solidnej siły roboczej. Jakoś uda mi się uciułać na bilet dla ciebie. Potem radź sobie sam. - Siła robocza? - Kyle zmarszczył nos. - Posłuchaj. Skończyły mi się pieniądze i czas. To twoja ostatnia szansa. Jeśli z niej nie skorzystasz, umywam od wszystkiego ręce i zostawiam cię na łasce Papasakisa. A moim zdaniem nie jest łaskawy.

- Niech będzie. Zrobię to, ale tylko dlatego, e tego chcesz, a nie dlatego, e się boję. - Nie musisz się bać - powiedziała z naciskiem. - Ja jestem przera ona za nas dwoje. Nie minęło wiele czasu od powrotu Maddison z lotniska, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi jej małego mieszkania. Poczuła nieprzyjemny skurcz ołądka wywołany strachem. Ruszyła do drzwi, choć instynkt ostrzegał ją przed ich otwarciem. Wysoka, onieśmielająca sylwetka Demetriusa Pa-pasakisa wyrosła tu przed nią. Jego brązowe, prawie czarne oczy lśniły, kiedy bezczelnie lustrował ją od czubka głowy po koniuszki palców u stóp. Przera enie odjęło jej mowę. Skąd znał jej adres? I skąd dowiedział się o poczynaniach jej młodszego brata? - Panna Jones, jak przypuszczam? - Z...zgadza się. - Zirytowała się, e nie potrafiła zapanować nad głosem. - W czym mogę pomóc? - Chciałbym porozmawiać z pani bratem. Nie wytrzymała jego uporczywego spojrzenia. - Nie ma go. - A gdzie jest? - Te trzy słowa były ostre niczym sztylety i brzmiały niemal oskar ycielsko. - Nie wiem. - Proszę tak ze mną nie pogrywać, panno Jones - ostrzegł ją jedwabistym głosem. - Muszę omówić z nim pewną kwestię i w jego interesie le y wysłuchanie mnie. - Przykro mi, ale nie mogę panu pomóc. Chciała zamknąć drzwi, ale on czym prędzej wyciągnął rękę i popchnął drzwi, które z hukiem uderzyły o ścianę. Cofnęła się, unosząc roztrzęsione ręce

do szyi. Intruz wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi z przesadną ostro nością. - Wolałbym, eby pani sąsiedzi nie słyszeli tego, co mam do powiedzenia. - Proszę wyjść. - Zrobiła krok do tyłu. - Natychmiast. - Przed czy po tym, jak zadzwonię na policję? - Wyjął komórkę z pokrowca zawieszonego na pasku spodni. Przełknęła z trudem ślinę, kiedy jego smukłe brązowe palce zaczęły wybierać numer. - Więc jak będzie, panno Jones? - Jego palec wskazujący zamarł przy ostatnim klawiszu. Maddison przygryzła wargę. - Mam numer do kuratora sądowego pani brata - oświadczył. - Mo e chciałaby pani porozmawiać z nim o nocnej eskapadzie Kyle'a? - Ale on był tutaj ze mną - zaprzeczyła piskliwym głosikiem. Uniósł sceptycznie brew. - Spodziewa się pani, e w to uwierzę? - Proszę wierzyć, w co tylko pan chce. - Prowadzi pani niebezpieczną grę, panno Jones. Być mo e nie wyraziłem się jasno. - Przysunął się do niej, chocia ona i tak stała ju przyciśnięta do ściany. -Nie ruszę się stąd, dopóki nie poznam miejsca pobytu pani brata. - W takim razie mam nadzieję, e zabrał pan ze sobą szczoteczkę do zębów. - W jej szafirowych oczach błysnął ogień. - Nie mam zapasowej. Rozbawił go ten przejaw odwagi. - Proponuje mi pani łó ko? - Nie ma mowy - odparła półgębkiem. - Nie jest pan w moim typie. Oparł jedną rękę tu obok jej głowy i leniwie przyjrzał się jej twarzy. Chwycił kosmyk jej jasno-popielatych włosów i owinął na palcu tak, e musiała się do niego przysunąć. Biło od niego ciepło. Jego ciemne oczy działały na nią

hipnotyzująco i czuła się tak, jak gdyby potrafił wkraść się w jej duszę, poznać najgłębiej skrywane sekrety. W powietrzu unosiła się delikatna mgiełka cytrusowego płynu po goleniu, a jego umięśnione udo przywarło do jej nogi. - Spróbujmy jeszcze raz. - Jego głos delikatnie pieścił jej usta. - Gdzie jest pani brat, panno Jones? Zwil yła językiem suche wargi. Dostrzegła, e jego wzrok podą ył za jego ruchem. Ponownie zabrakło jej tchu. - Wyjechał - wychrypiała. Zmarszczył brwi. - Wyjechał? Skinęła głową. - Dokąd? - Do innego stanu. - Którego? - Nie mogę powiedzieć. - W końcu i tak się tego od pani dowiem. - Jego głos przypominał stal powleczoną aksamitem. - Nie boję się pana. - Naprawdę? - W jego oczach pojawiło się rozbawienie. - A powinna pani. - Mo e pan wyciągnąć najcię szą artylerię, panie Papasakis. - Uniosła dumnie głowę. - Niełatwo mnie zastraszyć. - W takim razie muszę być bardzo twórczy i wymyślić skuteczne rozwiązanie, które zagwarantuje mi pani kapitulację. - Jego uśmiech był bardzo zmysłowy. - Szykuje się świetna zabawa. Nie ufała sobie na tyle, eby odpowiedzieć. Gotowała się w środku z nienawiści. Bała się, e eksploduje. Wiedziała o nim wystarczająco du o, eby domyślić się, e nie spocznie, dopóki się nie zemści. Jednak postanowiła, e póki starczy jej sił, nie pozwoli mu tknąć Kyle'a. - Nie ma pani nic do dodania? - zapytał po krótkiej chwili milczenia. Jej zaciśnięte usta przypominały cienką linię.

- Niech się pan wynosi z mojego mieszkania. - Wystarczyłoby ładnie poprosić. - Niech panie idzie do diabła. - Nieładnie, panno Jones. Takie zachowanie nie świadczy najlepiej o pani gościnności. - Jeśli pan nie wyjdzie, zacznę krzyczeć. - Uwielbiam, kiedy kobiety krzyczą - zasugerował, przeciągając sylaby. Twarz Maddison poczerwieniała w przypływie wściekłości. - Jest pan odra ający. - A pani pomaga przestępcy. - Mój brat nie jest przestępcą - warknęła przez zaciśnięte zęby. - yje pani złudzeniami, panno Jones. On jest notowany. Jeszcze jeden numer i pójdzie... na dno. Chyba dokładnie oddałem obraz sytuacji? - Nie mam pojęcia, o czym pan mówi - odparła wymijająco, czując, e palą ją policzki. - Być mo e zmieni pani zdanie, kiedy zdobędę dowód na to, e pani brat ma tendencję do łamania prawa. Spojrzała na niego nerwowo, nie mając pewności, czy blefuje. - Jaki dowód? - Taki, który przyczyni się do jego skazania. - Nie wierzę panu. - Widziano go zeszłej nocy na mojej łodzi - wyjaśnił. - I? Spojrzał na nią ostro. - Moja łódź znajduje się teraz na dnie zatoki Parsley. - Nie wydaje mi się, eby czyjekolwiek wejście na pokład mogło spowodować zatonięcie łodzi - zadrwiła. - A ju na pewno nikogo, kto ma tak niski indeks masy ciała jak mój brat. - Bardzo zabawne. - W jego oczach dostrzegła wyzwanie.

- A co z odciskami? Wytrzymał jej spojrzenie o wiele dłu ej, ni by chciała. - Jestem przekonany, e doskonale zdaje sobie pani sprawę, jak cię ko znaleźć odciski na zatopionej od kilku godzin łodzi. - Wielka szkoda - powiedziała nieszczerze. - Ale... - specjalnie zawiesił głos dla lepszego efektu - pani brat wyświadczył mi przysługę, zostawiając wizytówkę. - Wyjął coś z kieszeni koszuli i przysunął w jej stronę, eby mogła się dokładnie przyjrzeć. - Poznaje pani? Przez długie sekundy wpatrywała się w srebrny łańcuch od deski surfingowej, który podarowała Ky-le'owi na osiemnaste urodziny. - Nie - skłamała. To było do przewidzenia. - Schował łańcuch do kieszeni. - Ten łańcuch mo e nale eć do ka dego. - Ka dego o inicjałach KBJ - wyjaśnił bez ogródek. - A tak swoją drogą, co oznacza B? - Nie pańska sprawa. - Skoro rozmawiamy o imionach, mo e wyjawi mi pani swoje? - To tak e nie jest pańska sprawa. - Moim zdaniem jest. Nie przejęła się groźbą w jego głosie, choć dobrze wiedziała, e niewiele mogła zrobić, eby powstrzymać go przed odkryciem prawdy. Spuściła wzrok po krótkiej chwili milczenia i mruknęła: - Mam na imię Maddison. - Maddison. - Kiedy smakował jej imię, przeszył ją dreszcz. - Ładnie. W takim razie mo e zaczniemy zwracać się do siebie po imieniu? Odsunął się od niej, co przyjęła z ulgą. Patrzyła, jak krą y po jej małym salonie. Zatrzymał się, eby podnieść ksią kę ze stolika, jak gdyby był u siebie. Musiała przyznać, e było w nim coś władczego. Mo e to miało związek ze

stanem jego konta. A mo e to wzrost i nieskazitelny wygląd dodawały mu autorytetu. Na pewno nosił garnitury od najlepszych projektantów. A jego umięśniona sylwetka świadczyła, e lubił sport. Szeroka klatka, szczupła talia, wąskie biodra i długie, smukłe nogi. Jego gęste, krótko przycięte kręcone włosy były czarne jak atrament, a z jego oczu biła inteligencja i przenikliwość. Jednodniowy zarost tylko dodawał mu męskości, która emanowała z ka dego centymetra jego ciała. - Maddison Jones, mam ci do zaoferowania pewien układ. - A konkretnie? Odło ył ksią kę na miejsce. - Proponuję ci posadę. - Uśmiechnął się uwodzicielsko, po czym dodał: - Maddison. - Jaką posadę? - Taką, której większość kobiet chwyciłaby się kurczowo obiema rękoma. - Obawiam się, e nie przypominam większości kobiet. - Zaskakujesz mnie, Maddison. Uznałem, e jesteś oportunistką, podobnie jak ojciec i brat. - Mój tata nie zrobił nic złego. Pochylił głowę. - Szanuję twoją lojalność, ale on dowiódł swojej winy, uginając się pod cię arem oskar eń. - Te oskar enia były bezpodstawne i nieprawdziwe! - zaoponowała stanowczo. - To zrozumiałe, e tak właśnie uwa asz, ale mam powody, eby sądzić inaczej. - Nie poznałbyś prawdy, nawet gdyby wyskoczyła z twojego wypchanego portfela. - Pozwalam sobie mieć odmienne zdanie. Prawda odgrywa wa ną rolę w moim yciu. Ale wracając do naszej umowy... - Pewnie chodzi o pozbawione skrupułów pragnienia.

- Pragnienie jest tutaj bardzo dobrym słowem. - Uśmiechnął się. - Lubię jego dźwięk. Maddison nie spodobał się ton jego głosu. Zdawał się sugerować rodzącą się między nimi za yłość, której nie chciała zaakceptować. - Co zrobisz, eby ocalić brata? - zapytał po kolejnej chwili milczenia. - Wszystko. - Uniosła nieco głowę. Uśmiechnął się, choć jego oczy pozostawały bez wyrazu. - Nawet jeśli to oznaczałoby związek ze mną? Spojrzała mu prosto w oczy, a jej serce zabiło mocniej. - Potrzebuję zasłony dymnej. W tych okolicznościach mogłabyś okazać się pomocna. - Niby jak? - W końcu udało jej się wydobyć głos. - Chcę, ebyś udawała moją kochankę. Co ty na to? - Mam być szczera czy uprzejma? - Jedno i drugie. - No có ... - delikatnie przechyliła głowę - ...przede wszystkim nigdy nie zgodziłabym się zostać twoją kochanką. - A moją oną? - Wykluczone. - A co, jeśli nie masz wyboru? Spojrzała na niego chłodno. - Zawsze jest jakiś wybór. - Nie, jeśli od tego zale y wolność twojego brata. Maddison wiedziała, e znalazła się w ślepej uliczce. - Mam udawać twoją onę? - Nie. Chcę, ebyś została moją oną. Otworzyła usta ze zdumienia. - Chyba nie mówisz powa nie! - Ju wkrótce przekonasz się, e zawsze jestem powa ny.

Mogła w to uwierzyć, ale nie miała zamiaru dzielić się swoimi przemyśleniami, bo tylko połechtałaby jego ego. - Nie mo esz się spodziewać, e przystanę na tę oburzającą propozycję - nie dawała za wygraną. - Chyba wyraziłem się jasno. Jeśli się nie zgodzisz, Kyle trafi do celi z elementem niewiadomego pochodzenia. - Potrzebuję trochę czasu, eby się zastanowić. - Unikała jego wzroku. - Masz tydzień. - Tydzień? Skinął głową. - Ale ostrzegam, e będę śledził ka dy twój ruch, więc jeśli planujesz ucieczkę, mo esz o niej zapomnieć. Sięgnął do tylnej kieszeni i wyjął wizytówkę. Chwyciła ją w roztrzęsione palce i przyglądała się przez moment. - Mo esz skontaktować się ze mną pod tym numerem, jak tylko podejmiesz decyzję - poinformował ją. - Uprzedzę sekretarkę, e zadzwonisz najpóźniej przed piątą po południu w poniedziałek. ałowała, e nie miała tyle odwagi, eby podrzeć wizytówkę na tysiąc kawałków. Gdyby nie chodziło o Kyle'a, nie wahałaby się nawet przez sekundę. Jednak zamiast tego zacisnęła palce na wizytówce, czując, jak jej ostry brzeg wbija się w skórę niczym narzędzie tortur. Spojrzała na niego, a szpony strachu zacisnęły się mocno na jej gardle. Dostrzegła samozadowolenie wyzierające z otchłani jego czarnych oczu. - Zakładam, e twoja łódź nie była odpowiednio ubezpieczona. - Oczywiście, e była. Ale zamierzam doło yć starań, eby otrzymać mo liwie jak najwy sze odszkodowanie. Drapie ne spojrzenie, które jej posłał, sprawiło, e wszystko przewróciło się jej w ołądku.

- Podejmujesz ogromne ryzyko. Nic o mnie nie wiesz. - Nie interesują mnie twoje upodobania seksualne - odparł lekcewa ąco. - To mał eństwo nie potrwa długo. - Będzie tymczasowe? - Chwyciła się ostatniej deski ratunku. - Oczywiście. - Jego oczy połyskiwały mrocznie. - Jak ka de mał eństwo. Nie miała zamiaru się z nim kłócić. Niedawno zapoznała się z aktualnymi statystykami dotyczącymi sukcesów matrymonialnych i nie były obiecujące. - Nie martwisz się, e puszczę cię z torbami? - zapytała. - Ani trochę. Do momentu anulowania naszej umowy mał eńskiej przekonasz się, czym to mogłoby grozić. - Dasz mi słowo, e to mał eństwo ograniczy się jedynie do zmiany nazwiska? - Zapewniam cię, Maddison, e swoje potrzeby fizyczne zaspokajam w innych ramionach. Nie jestem zainteresowany twoją obecnością w mojej sypialni. Będziesz mogła spać spokojnie. Wiedziała, e przypływ złości w odpowiedzi na jego reakcję był całkiem nielogiczny, ale w końcu bezlitośnie potraktował jej fizis. Wiedziała, e daleko jej było do ideału, ale nie czuła się jak produkt gorszej kategorii. - A zatem, jeśli przystanę na tę propozycję, mam przymykać oko na twoje zajęcia i stwarzać pozory? - Nie tylko będziesz przymykać oko, ale zrobisz wszystko co w twojej mocy, eby zachować złudzenie, e tworzymy szczęśliwą parę, za ka dym razem kiedy pojawimy się publicznie. Co oznacza, e nie będziesz mogła cieszyć się wolnością tak jak ja. - Czyli? - Wszelkie flirty, które mogą wydawać ci się kuszące, będziesz musiała odło yć na później.

- Czyli tobie wszystko wolno, a mnie nie? - Właśnie. - To niedorzeczne! - Taka jest moja propozycja. Chciała powiedzieć mu, co mo e zrobić sobie z taką propozycją, ale jak tylko wyobraziła sobie swojego brata skutego kajdankami, przywołała się do porządku i postanowiła trzymać buzię na kłódkę. - Nie zapominaj, Maddison, e wyświadczam wam obojgu wielką przysługę. - Ile to potrwa? - zapytała, czując, jak wszystko się w niej gotuje. Zamyślił się głęboko. - Po namyśle stwierdzam, e sześć miesięcy powinno wystarczyć. Gdyby to mał eństwo potrwało dłu ej, mogłabyś za bardzo wczuć się w rolę. - Chyba artujesz. - Posłała mu jadowite spojrzenie. - Nigdy nic nie wiadomo - odparł, posyłając jej kolejny tajemniczy uśmiech. - Kobiety mają irytujący nawyk przylepiania się do człowieka. - Chyba do twoich pieniędzy - wypaliła. - Bo z pewnością to nie ma nic wspólnego z twoją osobowością. Nieoczekiwany wybuch śmiechu wytrącił ją z równowagi. Miał głębokie brzmienie, które wywołało w niej dreszcz emocji, jak gdyby co najmniej dotknął ją tymi długimi palcami. Poczuła się tak, jak gdyby nieumyślnie pokazała mu słaby punkt swojej tarczy. - Maddison Jones... -jego oczy błyszczały z rozbawienia, kiedy uwa nie przyglądał się jej zbuntowanej twarzy - ...czekam na twoją decyzję do przyszłego tygodnia. Myślę, e nasza umowa mo e okazać się bardzo zabawna. Zanim mogła zastanowić się nad trafną ripostą, otworzył drzwi i wyszedł, zostawiając ją z wizytówką w dłoni. Rozluźniła uścisk i zobaczyła cienką stru kę krwi. Nie dawała jej spokoju myśl, e to jakiś znak albo ostrze enie.

Jeśli zbli y się do kogoś takiego jak Demetrius Papasakis, ucierpi na tym tylko ona. ROZDZIAŁ DRUGI Maddison nigdy wcześniej czas nie mijał tak szybko. Z ka dym kolejnym dniem narastała w niej panika. Czuła się niczym skazaniec czekający na wyrok. Robiła wszystko, co w jej mocy, eby wyswobodzić się z elaznego uścisku Demetriusa Papasakisa. Na pró no. Do tego, jak gdyby ktoś umyślnie chciał pogorszyć tę i tak rozpaczliwą sytuację, otrzymała całe mnóstwo rachunków i przyprawiający o zawrót głowy mandat Kyle'a za przekroczenie prędkości. Tymczasem, kiedy dotarła do pracy w poniedziałek rano, prze yła jeszcze większy szok. Jej szef, Hugo McGill, spojrzał na nią znad okularów, a jego białe bokobrody poruszały się niespokojnie w górę i w dół. - Maddison, mam dla ciebie przykrą wiadomość. Przeszył ją zimny dreszcz na dźwięk złowieszczego tonu jego głosu. - Co się stało? - zapytała, chocia nie była pewna, czy chce poznać odpowiedź. - Sprzedaję sklep. Przez chwilę mrugała, zdumiona. - To była szybka decyzja. - I tak, i nie - odparł. - Od dawna marzyłem o zmianie, ale czułem, e powinienem jeszcze trochę poczekać, a ktoś zaoferuje mi dobrą cenę. W zeszły weekend otrzymałem ofertę, która jest zbyt dobra, eby odmówić. Maddison usiadła na krześle, przygnębiona myślą, e właśnie zgasł ostatni promyk nadziei. - Pewnie nowy właściciel nie chce utrzymać interesu. - Nie - przytaknął. - Budynek zostanie zburzony. Nowy właściciel chce tutaj wybudować hotel. - Hotel? - Spojrzała na niego z niedowierzaniem.

- Bardzo luksusowy - dodał Hugo z dumą, jak gdyby to coś zmieniało. Maddison nigdy w swoim dwudziestoczteroletnim yciu nie była tak wściekła. Nie musiała pytać, eby wiedzieć, kto kryje się za tą transakcją, jednak ogarnęło ją perwersyjne pragnienie, eby usłyszeć to od szefa. - Kto kupił twój sklep? - Grecki miliarder, Demetrius Papasakis. W zeszłym tygodniu pisali o nim w gazetach. Pewnej nocy ktoś zatopił jego luksusowy jacht. - Zdradził, kogo podejrzewa? - zapytała ostro nie, unikając jego wzroku. - Nie podał adnego nazwiska, ale zapewnił, e trzyma rękę na pulsie. Powiem ci szczerze, e al mi tego, kto to zrobił. Nie chciałbym mieć wroga w Papasakisie. - Jestem pewna, e niejeden by się z tobą zgodził - odparła oschle. - Jest w nim lodowata bezwzględność - kontynuował Hugo. -Ale ciekaw jestem, kto śmiał stawić czoło człowiekowi z takimi pieniędzmi? - Rzeczywiście. Kto to mógł być? - Tak czy inaczej, przykro mi z twojego powodu. Dobra z ciebie dziewczyna, Maddison. Wystawię ci świetne referencje i jak tylko usłyszę o jakiejś posadzie, która mogłaby cię zainteresować, natychmiast dam ci znać. Uśmiechnęła się blado, wstając z krzesła. Maddison zostało sześć godzin na podjęcie decyzji. Bez przerwy spoglądała na zegarek, a jej serce waliło jak młotem za ka dym razem, kiedy pomyślała o telefonie, który miała wykonać jeszcze przed piątą. Wyszła z antykwariatu o czwartej trzydzieści. Była zdziwiona, e nie obejrzała się za siebie. Za piętnaście piąta zaczęła szukać budki telefonicznej. Jak na złość ka dy kolejny telefon nie działał. Przez chwilę stała na rogu ulicy i skubała paznokieć, zastanawiając się, co począć. W końcu postanowiła, e najlepiej załatwić sprawę w cztery oczy. Nie chciała zostawiać wiadomości dla Papasakisa jego sekretarce.

Przeszukała torebkę w poszukiwaniu wizytówki, którą od niego dostała, zerknęła na adres i z ulgą stwierdziła, e zdą y, jeśli się pośpieszy. Dotarła na miejsce nieco zdyszana. Zatrzymała się przed imponującym budynkiem. Włosy przylepiły się jej do karku, a biała bluzka przywarła do pleców w miejscu, gdzie zgromadziły się kropelki potu. Odgarnęła z twarzy niesforny kosmyk i nacisnęła guzik, eby przywołać windę, starając się jednocześnie zignorować ucisk w ołądku. Wysiadła z widny na piętrze zarządu. Podeszła do kobiety w średnim wieku siedzącej przy biurku recepcji. - W czym mogę pomóc? - zapytała kobieta wyniosłym tonem. Maddison odgarnęła kolejny kosmyk opadający jej na twarz. - Przyszłam na spotkanie z panem Papasakisem. - Była pani umówiona? - Niezupełnie. Miałam do niego zadzwonić, ale ostatecznie postanowiłam spotkać się z nim osobiście. Nazywam się Maddison Jones. Kobieta omiotła ją spojrzeniem. - Panna Jones? - Zgadza się. - Maddison uniosła dumnie głowę. Nie odwa yła się napotkać spojrzenia sekretarki, która patrzyła na nią tak, jak gdyby była ostatnią osobą na świecie, z którą mogłaby skojarzyć Demetriusa Papasakisa. Nie miała złudzeń co do swojego wyglądu. Jednak, nawet jeśli nosiła niemodne ciuchy i znoszone buty, jej włosy wymagały u ycia szczotki, a usta błyszczyka, niczego nie mo na było zarzucić jej figurze. - Powiadomię go o pani przybyciu. - Kobieta sięgnęła w stronę interkomu na biurku. - Dziękuję - odparła uprzejmie Maddison. Usłyszała głęboki głos Demetriusa dochodzący z głośnika i spojrzała na zegar ścienny. Wskazówki odliczały ostatnie sekundy pozostałe do godziny piątej. Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem...

- Przyjmie panią. Kierując się wskazówkami, których udzieliła jej sekretarka, udała się do jego gabinetu. Zastukała mocno w potę ne drzwi. - Wejdź. Natychmiast odszukała wzrokiem jego imponującą sylwetkę wyłaniającą się zza ogromnego biurka. Wstał niespiesznie, lecz z gracją, i przywitał ją. - Maddison, w samą porę. Nie odpowiedziała. Stała przed biurkiem, a jej błękitne oczy płonęły gniewnie. Demetrius nie mógł opanować rozbawienia. Była tak rozbrajająco arogancka, udając, e nie czuje się onieśmielona. Intrygowała go w pewien sposób. Większość kobiet, z którymi się spotykał, bez zastanowienia skorzystałaby z szansy wsunięcia na palec obrączki od niego, a ona wyglądała tak, jak gdyby kazał jej przejść po desce nad oceanem pełnym rekinów. - Usiądź, proszę. - Postoję - odparła przez zaciśnięte zęby. - Jak sobie yczysz. - Usiadł, podniósł długopis z biurka i pstryknął. - Podjęłaś decyzję odnośnie mojej propozycji? - Jestem zaskoczona, e nadal masz czelność nazywać to propozycją- zirytowała się. -Moim zdaniem to zwykły szanta . - Szanta to mocne słowo. - Kolejny raz pstryknął długopisem. - Chciałbym przypomnieć, e w ka dej chwili mo esz wyjść przez te drzwi i zmierzyć się z konsekwencjami swojej decyzji. - Robisz to umyślnie? eby wypłoszyć mnie niczym szczura ze ścieku? - Nie zdecydowałbym się na takie porównanie. - Jesteś chory! - Czy mam rozumieć, e to znaczy: nie? - Z jego ciemnych oczu wyzierało rozbawienie. - Zamierzam coś ci obiecać. Długo nie zapomnisz tej obietnicy.

- Intrygujesz mnie. - Kącik jego ust uniósł się w sardonicznym uśmiechu. - Powiedz, proszę, co skrywasz w zanadrzu. Jej oczy miotały błyskawice. - Wyjdę za ciebie, ale osobiście dopilnuję, ebyś tego po ałował. Obszedł biurko, eby do niej podejść. Tymczasem Maddison, choć stała niewzruszona, w środku cała się trzęsła i była pewna, e on o tym wiedział. - A czyja armia ci w tym pomo e? - Dotknął jej rozpalonego policzka jednym palcem. Cofnęła się, eby znaleźć się poza jego zasięgiem i spojrzała na niego. - Mo esz sobie ze mnie drwić, ale to ja będę się śmiać na końcu. - Mo na się ciebie przestraszyć, kiedy jesteś taka pobudzona. - Nie jestem pobudzona! - Tupnęła nogą. - Tylko wściekła! - Daj spokój, Maddison. - Chwycił ją za ramiona, delikatnie, ale stanowczo. - Nie lepiej poddać się w dobrej wierze? W końcu będziesz wzbudzała zazdrość kobiet na całym świecie. Bogaty mą , a do tego ubrania i świecidełka, o jakich tylko zamarzysz. Czego więcej mo na chcieć? - Jeśli o mnie chodzi, spodziewałabym się po mę u czegoś więcej. Związek z nieprzewidywalnym playboyem nie odpowiada w moim mniemaniu idealnemu obrazowi szczęścia mał eńskiego, podobnie jak perspektywa bycia pośmiewiskiem, kiedy ty będziesz prowadził swoje perfidne gierki za moimi plecami. - Takie są warunki naszej umowy? - Twoje podwójne standardy napawają mnie wstrętem! - Bez wątpienia są trochę niesmaczne, ale to interes. Nie mogę pozwolić, eby ludzie zastanawiali się, dlaczego moja ona ma kogoś na boku. - Nie mogę uwierzyć, e mo na być a tak aroganckim - fuknęła. Jego uścisk natychmiast się zacieśnił. - Podobnie jak nie mogę pozwolić na to, eby moja własna ona mnie obra ała. Chyba to rozumiesz?

Rzuciła mu wyzywające spojrzenie. - Nie będę twoją oną zbyt długo. - To prawda, ale tak długo, jak nią będziesz, zrobisz wszystko, co ci powiem. Zacisnęła zęby, powstrzymując ró ne inwektywy, które cisnęły się jej na język. - Chyba lepiej zostać moją tymczasową oną, ni odwiedzać brata w więzieniu - dodał. - Nie chcę, eby Kyle poszedł do więzienia - wydusiła. - A zatem? - Wolę zostać twoją tymczasową oną. Uśmiechnął się. Maddison miała ochotę zdrapać mu ten uśmiech z twarzy. Powoli pochylił się nad nią i chocia miała du o czasu na ucieczkę, nie skorzystała z okazji. Kiedy poczuła jego usta, zamknęła oczy, zaskoczona ich ciepłem. Przylgnęła do niego, rozchyliła wargi, pozwalając, aby mógł językiem zarysować ich kontur. Delikatnie chwycił jej dolną wargę zębami, po czym wypuścił ją, eby zasmakować jej ust. - Będę kontaktował się z tobą w sprawie przygotowań. - Odsunął się od niej. Przyglądała mu się w milczeniu, kiedy podszedł do krzesła za biurkiem. Zirytowało go to, co poczuł podczas tego krótkiego pocałunku. - W tych okolicznościach powinniśmy zdecydować się raczej na skromną ceremonię - dodał. - Czy chciałabyś kogoś zaprosić? - Poza snajperem? Posłał jej ostrzegawcze spojrzenie. - Uwa aj, Maddison, masz mnie kochać, a nie planować mój upadek. - Nigdy nie mogłabym cię pokochać. Prezentujesz wszystko to, czego nie znoszę w mę czyznach. - Ale ja tylko chcę, ebyś udawała. - Będę musiała wznieść się na wy yny aktorstwa.

- Nie obchodzi mnie, co będziesz musiała zrobić, jeśli tylko rezultat będzie zadowalający. Inaczej nie zdobędziesz punktów. - Rozumiem, e przez całe nasze mał eństwo nie pozwolisz mi zapomnieć o swoich groźbach. - Potraktuj to raczej jako moją strategię ubezpieczeniową - poprawił ją. - Przestanę trzymać twojego brata na muszce, jak tylko uznam, e zrobiłaś wszystko, co trzeba. - Wolno mi się z nim kontaktować? - Nawet nie będę próbował cię powstrzymać. Poza tym musisz powiedzieć mu o naszym nieuchronnie zbli ającym się ślubie, bo i tak na pewno przeczyta o nim w gazecie. - Jak mam mu to wytłumaczyć? - Jesteś kobietą. Wymyśl jakieś kłamstewko, które zbije go z tropu. - Twoje poglądy na temat mojej płci zalatują mizoginią. - Pewnie masz rację, ale przez trzydzieści cztery lata nie poznałem kobiety, która nie manipulowałaby prawdą. Lekko zmarszczyła czoło. Przyszło jej na myśl, e mo e kiedyś jakaś kobieta bardzo go skrzywdziła. - Przygotuję kilka dokumentów, które otrzymasz pocztą. A co się tyczy ślubnej pompy, wyrobię ci kartę kredytową. Powinna być gotowa za trzy, cztery dni. - Mam być prawdziwą panną młodą? - Spojrzała na niego zaniepokojona. - Nie lubisz bieli? - Nie. - Gdyby tylko wiedział, ile ironii było w jego słowach, pomyślała. - Nie spodziewałam się tylko, e będziesz chciał zawracać sobie głowę tym- czasową umową. - Dla nas jest tymczasowa - zauwa ył. - Wszystkim innym musi się wydawać, e tworzymy idealną parę. Gdybyśmy wyprawili jakąś pokątną

ceremonię, nikt by nam nie uwierzył. Poza tym wszyscy wiedzą, e Grecy szczycą się tym, e enią się z dziewicami. Maddison zrobiło się gorąco. - Mam nadzieję, e bycie dziewicą nie stanowi jednego z twoich warunków? - Nie jestem głupi. Dobrze wiem, e osiągnęłaś wiek, w którym seks staje się nieodłączną częścią ycia. Chyba mam rację? - Oczywiście - skłamała. - Na razie to wszystko. - Wstał, dając jej do zrozumienia, e mo e sobie iść. - Będziemy w kontakcie. - To wszystko? - Zapomniałem o czymś? - Zerknął na zegarek, zanim napotkał jej rozsierdzone spojrzenie. - Nie. - Bez słowa chwyciła torbę. Ju była przy drzwiach, chwytając klamkę, kiedy jego glos wbił ją w ziemię. - Na twoim miejscu nie podejmowałbym adnych kontrakcji. Pamiętaj, e będę cię obserwował. - Jak e mogłabym o tym zapomnieć? - rzuciła przez ramię, zanim zamknęła za sobą drzwi. Mniej więcej w połowie drogi korytarzem znalazła się w przesłodzonej chmurze oparów perfum, które dra niły jej nozdrza. Podniosła wzrok i ujrzała ciemnowłosą kobietę o egzotycznej urodzie, która mijała ją wolnym krokiem, kierując się do gabinetu Demetriusa. Obcisła czarna sukienka podkreślała jej wspaniałą figurę. - Czy Demetrius jest ju wolny? - zapytała zalotnym tonem, na dźwięk którego Maddison zemdliło. Niepokorna część jej natury kazała jej przyjąć równie prowokacyjną pozę. - Mam nadzieję, e za bardzo go nie wymęczyłam. Zawsze mnie zaskakuje, kiedy jest taki rozpalony.

Kobieta zmarszczyła ciemne brwi z poirytowaniem. - Ten podły drań ma z tobą romans?! - Jest nienasycony, ale pewnie sama dobrze to wiesz. - Zatrzepotała rzęsami, po czym pochyliła się w stronę nieznajomej w konspiracyjnym geście i mruknęła: - Słyszałam plotki, e zamierza się o enić. Na twoim miejscu miałabym się na baczności. Zazdrosne ony mogą być bardzo groźne. Oczy kobiety zwęziły się ze złości, po czym jej obcasy zaczęły szybko uderzać o posadzkę. Maddison była pewna, e wbije je w plecy Demetriusa. Uśmiechnęła się i ruszyła do wyjścia. Choć raz przez chwilę miała przewagę i zamierzała się tym rozkoszować. W środę rano do jej mieszkania przybył kurier z plikiem dokumentów i kopertą zawierającą kartę kredytową z jej imieniem i nazwiskiem. Maddison usiadła na sofie i dokładnie zapoznała się z treścią dokumentów. Znalazła w nich datę i godzinę ślubu oraz warunki. Podpisując je, automatycznie zrzekała się wszystkich praw do majątku mę a, które zwykle przysługują onie w momencie rozwiązania mał eństwa. Zło yła podpis z przyjemnością; nie chciała jego pieniędzy. Natomiast nie miała pojęcia, co zrobić z kartą kredytową. Chętnie opłaciłaby rozliczne rachunki, ale na samą myśl o skorzystaniu z jego kapitału czuła się nieswojo. W końcu postanowiła mu ją odesłać, nie kłopocząc się przy tym, eby skrobnąć kilka słów wyjaśnienia. Chocia nie chciała mieć z nim nic wspólnego, wiedziała, e prędzej czy później będzie musiała się z nim skontaktować. Miała kilka pytań dotyczących wspólnego mieszkania. Wiedziała, e on nie przeprowadzi się do jej mieszkanka, w którym farba odchodziła od ścian, a arówki nieustannie migo- tały. Kiedy zadzwoniła do jego biura, nie mógł z nią rozmawiać, co natychmiast ją rozwścieczyło. Nie chciała czekać, a on łaskawie odpowie na jej

telefon, ale tym bardziej nie chciała pozostawać bez wieści o ewentualnych ustaleniach. Wieczorem tego samego dnia trzymała rękę na słuchawce, zastanawiając się, czy wybrać jego prywatny numer. Zanim zdą yła wcisnąć pierwszy guzik, rozległ się dzwonek do drzwi. Odło yła słuchawkę na widełki, po czym wstała, eby otworzyć. Za drzwiami stał Demetrius. Na jego ustach majaczył łagodny uśmiech. - Cześć, Maddison. - Omiótł wzrokiem jej dres, zanim spojrzał w twarz. - Zaskoczona? Odsunęła się, eby mógł wejść do środka. - To bardzo miło z twojej strony, e postanowiłeś osobiście odpowiedzieć na mój telefon. Jestem zaskoczona, e znalazłeś dla mnie czas. Nie planowałeś na wieczór gorącej randki? - Ciekawe, e o to pytasz - powiedział z rozbawieniem. - Zwłaszcza e z premedytacją sabotowałaś mój związek z Eleną Tsoulis. - Skoro tak łatwo to mi się udało, musisz bardzo tanio się sprzedawać - wypaliła. - Być mo e masz rację. - Zdjął marynarkę i powiesił na oparciu sofy. - Ale jej termin przydatności i tak dobiegał końca. - Odwrócił się, rozluźniając krawat. - Dlaczego chciałaś się ze mną spotkać? - Chciałabym wiedzieć, co zrobić z mieszkaniem. Omiótł mieszkanie ironicznym spojrzeniem. - Nazywasz to mieszkaniem? - Nie - obruszyła się, dotknięta jego pogardą. - Domem. - W takim razie, jeśli mogę u yć twoich słów, bardzo tanio się sprzedajesz. - Tylko na to mnie stać.

- Nic dziwnego, skoro przez cały czas zajmujesz się wyciąganiem brata z tarapatów. Powinnaś być dla niego surowsza. Inaczej nigdy nie nauczy się odpowiadać za swoje czyny. - To, co robię dla swojego brata, nie powinno cię interesować. - Pozwalam sobie mieć odmienne zdanie. Teraz mam pełne prawo interesować się tym, jak pomagasz bratu. W końcu mo na uznać, e będę musiał płacić za jego ewentualne wybryki. - Niedługo znajdę pracę. - Nie musisz się śpieszyć - zapewnił ją. - Podoba mi się pomysł utrzymywania kobiety. - Wolałabym umrzeć. - Mocne słowa - zbeształ ją. - Naprawdę podoba mi się, e będziesz siedzieć mi na głowie i dzwonić do mnie o ka dej porze dnia i nocy. - Szybko się znudzisz. Uśmiechnął się do niej rozbrajająco. - Nie jestem pewien. Odwróciła się, unikając jego spojrzenia. - Chciałam porozmawiać o naszych warunkach mieszkaniowych - przypomniała. - No tak... - usiadł na sofie i rozprostował długie nogi - ...warunki mieszkaniowe. Zastanawiałem się, kiedy ten temat pojawi się na wokandzie. - Zakładam, e mam się do ciebie wprowadzić? - Oczywiście. - A co z moim mieszkaniem? - Pozbądź się go. Chyba nie wzdragasz się na myśl, e zamieszkasz w moim penthousie? Odwróciła się, eby na niego spojrzeć. - Gdzie mieszkasz? - W Papasakis Park View Tower Hotel. - Mieszkasz w hotelu? - Spojrzała na niego z niedowierzaniem.