Andrzej Jurczyński
OPERACJA „MADRYT”
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1989
Projekt graficzny serii i ilustracja na okładce: Michał Maryniak
Redaktor: Elżbieta Skrzyńska
Redaktor techniczny: Renata Wojciechowska
Był listopad 1942 roku. Hitlerowska III Rzesza i jej sojusznicy znajdowali się u szczytu potęgi, chociaż
wiele wydarzeń na różnych frontach zapowiadało już zwrot w tej okrutnej wojnie. Na Dalekim Wschodzie
począwszy od maja Japończycy po pierwszych sukcesach doznawali niepowodzeń w morskiej wojnie z
aliantami zachodnimi. W Afryce Północnej 3 listopada zwycięstwem wojsk brytyjskich zakończyła się
trwająca od 23 października bitwa pod El-Alamein. Najważniejsze wydarzenia rozgrywały się jednak na
froncie wschodnim. 19 listopada nad Wołgą wojska radzieckie przeszły do przeciwnatarcia i do 23 listopada
zamknęły pierścień okrążenia wokół Stalingradu. Oznaczało to początek wielkiego przełomu.
W okupowanej Polsce informacje o niemieckich porażkach wywoływały radość tym większą, im
bardziej srożył się najeźdźca. Jeszcze w sierpniu 1939 roku Hitler stwierdził, że jego celem jest „zniszczenie
Polski” i „fizyczna zagłada” narodu. Zatwierdzony w połowie 1941 roku generalny plan wschodni zakładał
wysiedlenie 85 procent Polaków. Obozy koncentracyjne, eutanazja, łapanki, uliczne egzekucje, roboty
przymusowe, walka z polską kulturą i świadomością narodową - to tylko niektóre ze środków stasowanych
przez hitlerowskiego okupanta. Jednak Polacy nie znosili biernie niemieckiego terroru. Do walki stawali
nawet najmłodsi, również harcerze.
Rozkazem komendanta głównego AK nr 129 z 16 marca 1942 roku przydział wojskowy otrzymały
Szare Szeregi. Nocą z 2 na 3 listopada 1942 roku dokonana została reorganizacja Chorągwi Warszawskiej.
Utworzono wówczas Grupy Szturmowe (młodzież powyżej 17-18 lat) oraz skupiające młodszych członków
Bojowe Szkoły i Zawiszę. Grupy Szturmowe, znajdując się w strukturze organizacyjnej harcerstwa,
podporządkowane były równocześnie Związkowi Odwetu, a następnie Kedywowi (po jego powstaniu w
styczniu 1943 roku).
Podczas tej reorganizacji złożony z 300 najstarszych harcerzy batalion odwodowy Okręgu
Warszawskiego AK przekształcono w Oddział Specjalny „Jerzy”, wchodzący w skład jednostki
dyspozycyjnej o kryptonimie „Motor”. Dowódcą OS „Jerzy” został podporucznik harcmistrz Ryszard
Białous - „Jerzy”. Jego zastępcą był szeregowiec podharcmistrz Tadeusz Zawadzki - „Zośka”, „Kajman”,
„Kotwicki”, „Tadeusz”.
„Zośka” - zastępca „Jerzego”, był zarazem zwierzchnikiem warszawskich Grup Szturmowych,
składających się z czterech hufców: Centrum (CR) dowodzonego przez „Zośkę”; Południe (PD) pod
dowództwem szeregowca podharcmistrza Jana Bytnara - „Rudego”; Wola (WL) dowodzonego przez
szeregowca podharcmistrza Jana Kapałkę - „Antka” i Praga (PR), którego dowódcą był szeregowiec
podharcmistrz Henryk Ostrowski - „Heniek”, „Henryk”.
W początkowym okresie swego istnienia OS „Jerzy” funkcjonował, podobnie jak cały „Motor”, w
strukturze Związku Odwetu. Tak było do 22 stycznia 1943 roku, gdy na mocy rozkazu nr 84 komendanta AK
Związek Odwetu zastąpiony został i wszedł w skład Kierownictwa Dywersji (Kedywu).
Dowódca „Motoru” major Jan Kiwerski - „Kalinowski”, przekazał Grupom Szturmowym szereg
konkretnych zadań o charakterze dywersyjnym. Miały one objąć linie kolejowe. Przypomnijmy - w tym
czasie toczyła się bitwa pod Stalingradem i każde zakłócenie ruchu na żelaznych szlakach powodowało
dezorganizację zaopatrzenia frontu. Realizacja jednego z takich właśnie zadań stanowi temat niniejszego
tomiku.
ZWYCZAJNY DZIEŃ
Profesor Józef Zawadzki uważnie słuchał opowiadania syna o przeprowadzonej w sylwestrową noc z
1942 na 1943 rok akcji bojowej Szarych Szeregów pod Kraśnikiem. Żaden z nich nie zdradzał zasad
konspiracji. Profesor - chemik, przed wybuchem wojny dziekan Wydziału Chemii i rektor Politechniki
Warszawskiej, a w okresie okupacji prorektor konspiracyjnej Politechniki Warszawskiej, był również
członkiem AK, wybitnym działaczem Związku Odwetu. Doskonale wiedział o konspiracyjnej działalności
syna i miejscu, jakie zajmował w Szarych Szeregach.
Zazwyczaj spokojna twarz Tadeusza była teraz ożywiona. Delikatna cera, jasnoniebieskie oczy, złociste
włosy, nieśmiały uśmiech, delikatne dłonie o długich palcach - to wszystko sprawiło, że jeszcze w liceum
im. Stefana Batorego przezwano go Zośką. Ową „dziewczęcość” pogłębiał wdzięk i delikatność Tadeusza w
sposobie bycia. Prowadził też pamiętnik, który rozpoczął słowami: „Zawsze jestem raczej sam”. Pozory
jednak mylą. Ten 22-letni wówczas młodzieniec był mężnym żołnierzem i wybitnym dowódcą. Potrafił też
w sprawach zasadniczych wykazać drażniący innych upór.
- Najbardziej dramatyczny był moment, gdy podałem komendę do odpalenia miny, a parowóz właśnie
znajdował się już nad nią - mówił Tadeusz. - Zawiódł zapalnik elektryczny. Miner jednak wykazał refleks,
mocno pociągnął za przewody i zapalnik naciągowy spowodował detonację.
- A jak zachowali się inni członkowie patrolu? - zainteresował się ojciec.
- Janek Bytnar spotkał mężczyznę wracającego z balu sylwestrowego. Musieliśmy potrzymać go pod
lufą do końca akcji. W pierwszej chwili zupełnie zbaraniał. Nie przewidywał, że w taki sposób zakończy
zabawę.
- Słyszałem, że mieliście wypadek?
- Po akcji, w polu, major „Oliwa” odebrał przysięgę żołnierską od szofera. To wszystko zrobiło na nas
duże wrażenie, wyzwoliło emocje. W szoferze też. Chyba dlatego w odległości może dwudziestu kilometrów
od wykolejonego pociągu wylądowaliśmy kołami do góry. Nic nikomu się nie stało, ale wracaliśmy do
Warszawy w żółwim tempie, bo resory trzasnęły.
- Mieliście szczęście.
- Najważniejsze, że cały pociąg wypełniony uzbrojeniem nie dojechał na front.
- Tak, pomogłeś w ten sposób Rosjanom. Może szybciej uporają się z Niemcami pod Stalingradem.
- Powinniśmy im pomagać. Naszym najgorszym wrogiem są Niemcy...
Rozmowę przerwało stukanie do drzwi. Ojciec wyszedł do przedpokoju. Po chwili wrócił, prowadząc
Janka Bytnara.
- Nareszcie jesteś - powitał „Zośka” kolegę. - Musimy się śpieszyć. Już późno.
- Zdążymy - uspokajał Janek.
- Idziemy do „Agrykoli” - wyjaśnił ojcu Tadeusz.
Profesor wiedział, że obydwaj uczą się w tajnej szkole podchorążych, że wkrótce powinni ją ukończyć.
Rad był ich przyjaźni. Wysoko cenił Bytnara. Szczupły, wysportowany, rudawy i piegowaty Janek również
jeszcze w liceum - chodził do tej samej szkoły co ,,Zośka” - nazwany został przez kolegów „Rudym”. I tak
już zostało.
Józef Zawadzki zamknął drzwi. Był teraz sam w mieszkaniu. Siadł w fotelu i oddał się rozmyślaniom o
synu i „Rudym”.
Byli rówieśnikami. Mimo młodego wieku zdobyli duże doświadczenie w walce z wrogiem. Podjęli ją
już w październiku 1939 roku. To oni kolportowali wraz z kolegami z 23 drużyny harcerskiej pierwszy
numer nielegalnej gazetki demokratycznej młodzieży z Polskiej Ludowej Akcji Niepodległościowej (PLAN)
„Polska Ludowa”, a potem pomagali w wydaniu kolejnych numerów. Rozprowadzali też pismo „Polska
żyje”. W końcu października 1939 roku na obwieszczeniu Hansa Franka o utworzeniu Generalnego
Gubernatorstwa Jan Bytnar i Jerzy Masiukiewicz nalepiali paski papieru z napisem: „Marszałek Piłsudski
powiedziałby: a my was w d... mamy”. Śmiała się z tych słów cała Warszawa. W organizacji małego
sabotażu „Wawer” walczyli z fotografami eksponującymi zdjęcia hitlerowców, z kinami, restauratorem
Paprockim na Madalińskiego pośredniczącym w prenumeracie tygodnika „Der Stürmer”, zagazowali sklep
mięsny dla Niemców na Nowym Świecie 12, zrywali flagi hitlerowskie. Później, podczas przysięgi w
mieszkaniu Aleksandra Dawidowskiego - „Alka”, pokrywały one podłogę.
„Alek” był jednym z ich paczki od czasów liceum. Razem rysowali na murach żółwie i kotwice. Za
największą liczbę tych namalowanych kotwic „Zośka” wyróżniony został pseudonimem „Kotwicki”. „Alek”
szczycił się pseudonimem „Kopernicki” za znaną akcję zdjęcia z pomnika Kopernika tablicy z niemieckim
napisem. Było to 12 lutego 1942 roku.
Gdy profesor oddawał się tym rozmyślaniom, „Rudy” i „Zośka” przebywali na jednym z ostatnich
wykładów w II turnusie szkoły podchorążych, który rozpoczął się w lipcu 1942 roku. Po zajęciach, wracając
do domów, rozmawiali o ogromnej łapance w dniu 17 stycznia, kiedy to Niemcy pochwycili 5 tysięcy
warszawiaków. W tę pamiętną niedzielę szczęśliwie wyrwali się z rąk żandarmów „Alek” i „Rudy”.
Zbliżali się już do domu „Zośki”, gdy zobaczyli idącego naprzeciw „Jerzego”. Przywitali się i
popatrzyli pytająco na dowódcę. Zdawali sobie sprawę, że nie jest to przypadkowe spotkanie. Podporucznik
Ryszard Białous chwilę milczał, spoglądając to na jednego, to na drugiego, wreszcie powiedział:
- „Zośka”, przekazuję ci gratulacje za wczorajszą akcję. Ludwik Herbert, winien wydania w ręce
gestapo Andrzeja Honowskiego, prowadzącego wytwórnię materiałów wybuchowych, nie żyje. Dobrze
wykonałeś ze swoją piątką zadanie na ulicy Walecznych. Taka jest opinia góry.
Tadeusz spuścił oczy. Nie lubił, gdy go chwalono, czuł wtedy skrępowanie. Tak było i teraz. Nie
wiedział, co odpowiedzieć. Po chwili milczenia wydusił z siebie:
- Dziękuję. Zrobiłem, co do mnie należało. To zasługa chłopców, którzy ze mną byli.
- Nie bądź taki skromny - roześmiał się „Rudy”. - Gdyby to mnie tak chwalili, nie rumieniłbym się ze
wstydu...
- Wcale się nie rumienię - oponował zmieszany Tadeusz. - To z mrozu. Ty też się zaczerwieniłeś...
- A nie pytacie, od kogo te gratulacje? - przerwał im Białous.
- Od kogo? - dopiero teraz „Zośka” zwrócił uwagę na to, iż dowódca oddziału użył słowa „przekazuję”.
- Od „Dyrektora”.
„Rudy” aż gwizdnął. „Dyrektor”, „Kalinowski”, „Oliwa”, „Rudzki”, „Ziomek” - to były pseudonimy
majora Jana Wojciecha Kiwerskiego, dowódcy „Motoru”, ich przełożonego, który w pochwałach był raczej
oszczędny. „Zośka” speszył się jeszcze bardziej.
- Nie lubię takich akcji jak ta na Walecznych - powiedział nagle. - Są konieczne, wiem. Zdrajcy i
oprawcy muszą ponieść karę, na jaką zasłużyli. To wszystko jest oczywiste, jak również i to, że jestem
żołnierzem i muszę wykonać rozkaz. Potem jednak czuję do siebie wstręt. Strzelałem do człowieka, który się
tego nie spodziewał... Wszystko jedno, czy padł z mojej ręki, czy ktoś inny trzymał pistolet.
- No wiesz, nie zgadzam się z tobą! - „Rudy” aż podskoczył. - Przecież to nie są ludzie. To
niebezpieczne bestie i ich sługusy. Albo my ich, albo oni nas.
- Obydwaj macie trochę racji - uspokajał ich „Jerzy”. - Teraz tego dylematu nie rozstrzygniemy. Ale
problem istnieje. Takie akcje nas czekają, a i inni mogą mieć podobne skrupuły. Warto podyskutować o tym
w szerszym gronie.
- Warto - zgodził się „Zośka”. - Porozmawiamy. Chociaż dyskutowałem już na ten temat z ojcem, a i z
Jankiem - tu skinął głową w kierunku „Rudego” - też o tym rozmawialiśmy. Tylko z matką o tym nie mówię.
Nie chcę, żeby zaczęła widzieć we mnie rewolwerowca.
- Co prawda, to prawda - przerwał mu „Rudy”. - Ja też wolę wysadzać pociągi wojskowe.
- No, chyba starczy tych rozważań - mitygował ich „Jerzy”. - Niedługo godzina policyjna, a musimy
jeszcze załatwić jedną sprawę. Po to tu przyszedłem. „Dyrektor” chce was widzieć. Bądźcie w naszym
lokalu kontaktowym.
- Sam „Dyrektor”? - zdziwił się „Rudy”. - Tylko z nami? O co tu może chodzić?
- Za dużo pytań - spoważniał Białous. - Inni też będą. Kto? Sami jutro zobaczycie. A po co? Też się
dowiecie. Pewno jakieś nowe zadanie.
- Bojowy chrzest, pierwszą akcję kolejową, mamy już za sobą - stwierdził „Rudy”. - „Dyrektor” był
zadowolony. Może znowu o nas pomyślał.
ZADANIE - WYSADZIĆ MOST
Niewielki pokój szumiał gwarem rozmów. Wszyscy wezwani przez „Dyrektora” przyszli przed czasem.
Domyślali się, że otrzymają jakieś zadanie. Jakie? To pytanie dręczyło „Zośkę”, „Rudego”, „Heńka” -
Henryka Ostrowskiego, hufcowego hufca Praga, „Antka” (nazwisko nie ustalone). Tymczasem dowódca
„Motoru” spóźniał się. Minęło już kilkanaście minut od umówionej godziny i oczekujący zaczęli niepokoić
się, czy nie stało się coś złego. Wreszcie rozległ się w przedpokoju oczekiwany sygnał - dwa krótkie
dzwonki i jeden długi. Po chwili wszedł do pokoju major Kiwerski. Przyjął meldunek od podporucznika
Białousa i powiedział:
- Przepraszam za spóźnienie, ale musiałem ominąć łapankę.
- Już się martwiliśmy o pana majora. - Białous wyraził to, o czym myśleli i pozostali uczestnicy
spotkania.
- Niepotrzebnie - uśmiechnął się Kiwerski. - Wszyscy są?
- Tak jest, panie majorze - służbiście odparł „Jerzy”.
- To dobrze, bo mamy do omówienia ważną sprawę. Zanim jednak do niej przejdę, pozwólcie, że złożę
życzenia „Zośce”, „Rudemu” i „Heńkowi”. Ukończyliście szkołę podchorążych i z dniem dzisiejszym
jesteście kapralami podchorążymi.
Trzech młodych mężczyzn poderwało się na baczność i „Zośka” całkiem po cywilnemu powiedział:
- Dziękujemy, panie majorze, nie zawiedziemy.
- Panie poruczniku, panowie podchorążowie - znów zabrał głos major Kiwerski - oczekuje was nowe
zadanie. Trzeba wysadzić w powietrze most kolejowy. W miarę możności z transportem wojskowym wroga.
„Zośka” i „Rudy” uśmiechnęli się z zadowolenia. To właśnie im odpowiadało. Przywołali w pamięci
huk wybuchu miny i łoskot walących się wagonów pod Kraśnikiem, a potem stanął im przed oczyma
wzbijający się coraz wyżej w niebo płomień polanego przez nich benzyną sprzętu bojowego, który miał
zasilić hitlerowców gdzieś na wschodzie. To była dobra robota. Do rzeczywistości znów przywołał ich głos
dowódcy:
- Macie już pewne doświadczenie. Bardzo dobrze sprawiliście się w lesie koło Kraśnika. Tu będzie
jednak trudniej.
W tym momencie major rozłożył na stole mapę wojskową i wskazał na niej niewielki punkcik.
- Czarnocin - odczytał „Rudy”.
- Czarnocin - potwierdził major. - A właściwie ten mostek przez Wolborkę na linii kolejowej Koluszki-
Piotrków.
- Ważna linia - powiedział „Zośka”, wpatrując się w mapę.
- Ważna - zgodził się Kiwerski. - Tędy płynie znaczący potok zaopatrzenia ze Śląska i z Czech na
północny i środkowy odcinek frontu wschodniego. Przerwanie nawet na krótki okres tego potoku może mieć
ogromne następstwa.
- Panie majorze - odezwał się Białous, przypatrujący się uważnie mapie - przecięcie tej magistrali
rzeczywiście narobi sporo bigosu. Ale dlaczego akurat w Czarnocinie? Widzę na tej trasie również inne
dogodne miejsca. Nawet lepsze, bo położone bliżej Warszawy.
- Spodziewałem się takiego pytania. - „Dyrektor” z uznaniem popatrzył na „Jerzego”. - Z taktycznego
punktu widzenia macie rację. Jest rzeczywiście kilka bardziej dogodnych punktów. Zdecydowaliśmy się
jednak na Czarnocin. Co o tym przesądziło? Po pierwsze miejsce to jest położone bardzo blisko granicy
Generalnego Gubernatorstwa i Reichu. Najwyżej dwa kilometry. Wróg ze względu na wagę akcji nie będzie
mógł jej ukryć. Wiadomość o wysadzeniu mostu w Czarnocinie przedostanie się przez kordon graniczny. Nie
muszę chyba tłumaczyć, jak wpłynie to na Polaków po tamtej stronie. Doda im ducha. Możemy się też
spodziewać, że zaniepokojeni Niemcy stracą choć trochę swojej buty. Po drugie braliśmy pod uwagę to, że
dość znaczne oddalenie miejsca akcji od Warszawy wprowadzi w błąd Niemców, a tym samym utrudni im
śledztwo i poszukiwanie sprawców. Okupant odniesie wrażenie, że również na prowincji rozwija się ruch
oporu. Jakie jest wasze zdanie na ten temat?
Jan Kiwerski, przed 1 września 1939 roku kapitan saperów, zawodowy oficer, uczestnik bitwy pod
Kockiem, wprowadził podczas podobnych spotkań zwyczaj niezbyt wojskowej w swej formie dyskusji -
takiej jak ta o akcji pod Czarnocinem. Miało to ten walor, że dzięki swobodnej wymianie zdań wszyscy
mogli rozwiać ewentualne wątpliwości.
- Czy są jakieś dokładniejsze dane dotyczące tej linii? - pytał „Rudy”. - Czy wiemy coś o ochronie
mostu i znajdujących się w pobliżu oddziałach wroga?
- Linia jest dwutorowa - odpowiadał Jan Kiwerski. - Panuje na niej znaczne natężenie ruchu. To
oczywiste. Bliższymi danymi nie dysponuję. Trzeba je będzie uzyskać na miejscu, przeprowadzając
dokładniejsze rozpoznanie.
Więcej pytań nie padło. Major jeszcze chwilę milczał, obserwując podwładnych. Był zadowolony, choć
się z tym nie zdradzał, że byli tak rzeczowi. Zachowują się jak doświadczone wiarusy - myślał. Postanowił w
końcu przejść do ostatniej części spotkania. Mówił:
- Akcja nosi kryptonim „Madryt”. Termin wykonania: ostatnie dni lutego. W skład pięcioosobowego
patrolu minerskiego wejdą między innymi „Rudy” jako dowódca oraz „Zośka” i „Giewont”. Nadzór nad
wykonaniem zadania i rozpoznanie prowadzi „Heniek”. A teraz proszę przystąpić do przygotowania akcji
„Madryt”. Meldunki o kłopotach i stanie prac składać na bieżąco „Jerzemu”. Przez niego też kontakt ze mną.
Życzę powodzenia.
Wychodzili z zakonspirowanego lokalu pojedynczo i parami. „Zośka” znalazł się na ulicy razem z
„Rudym”. Doszli do wniosku, że mają jeszcze trochę czasu, i postanowili złożyć wizytę Hali. Była
koleżanką Hanki, siostry „Zośki”. Obydwaj smalili do niej cholewki, ale dziewczyna traktowała ich na równi
- jak dobrych kolegów. Zawsze byli mile widziani w domu jej rodziców i podejmowani filiżanką herbaty.
Również i teraz. I Janek, i Tadeusz traktowali te wizyty jako wspaniały relaks i odprężenie.
PIERWSZE NIEPOWODZENIE
Jeszcze tego samego dnia kilka minut przed osiemnastą „Rudy” spotkał się z grupą swoich
podwładnych. Mieli do wykonania zadanie. Był mroźny dzień 18 stycznia. „Rudy” szedł ulicą Emilii Plater.
Zachowywał czujność, bystro obserwując, co się dzieje dookoła. Gdy skręcił w kierunku Marszałkowskiej,
dostrzegł przed sobą kilku niemieckich żołnierzy. Byli około stu metrów od niego. Znacznie bliżej znajdował
się idący w jego stronę oficer SS. Gdy dzieliło ich zaledwie kilka kroków, „Rudy” wyciągnął pistolet.
- Hände hoch! - rzucił ostro.
Niemiec osłupiał. Trwało to jednak mgnienie oka. Uskoczył w bok, na jezdnię, i sięgnął do futerału.
„Rudy” strzelił. Esesman padł na pokrytą śniegiem jezdnię. „Rudy” nie śpieszył się. Pochylił się nad
umierającym, zabrał pistolet. Grupa niemieckich żołnierzy nie reagowała. Po drugiej stronie ulicy szła
obstawa. Było kilka minut po dziewiętnastej. Zamachowcy przez nikogo nie niepokojeni poszli w swoją
stronę. Arsenał grup szturmowych wzbogacił się o jeden pistolet i zapasowy magazynek. Długo „Rudemu”
jeszcze stał przed oczami gasnący wzrok esesmana...
Dwa tygodnie później „Zośka”, „Rudy”, „Alek” i inni jeszcze bojowcy przeprowadzali akcję na ulicy
Brackiej 23. Chodziło o wyniesienie materiałów konspiracyjnych i cenniejszych rzeczy z mieszkania Janka
Błońskiego - „Suma”, i jego rodziców. Błoński został aresztowany jeszcze w listopadzie 1942 roku i kilka
dni później stracony. Hitlerowcy zabrali jego rodziców i siostrę. Druga siostra była żoną Ryszarda Białousa -
„Jerzego”. Kilkugodzinna ewakuacja zakończyła się powodzeniem, tylko „Rudy” został ranny w udo
podczas strzelaniny, która wywiązała się już pod koniec akcji. „Zośka” przypadkowym samochodem,
sterroryzowawszy kierowcę pistoletem, odwiózł rannego do domu.
Akcja udała się, lecz spowodowała przerażające następstwa: hitlerowcy rozstrzelali ojca Janka
Błońskiego. Podziałało to przygnębiająco nie tylko na uczestników ewakuacji. Szeczególnie mocno
przeżywał tę tragedię „Jerzy”. W związku z sytuacją rodzinną udzielono mu urlopu. Dowódcą OS „Jerzy”
został Stanisław Broniewski - „Orsza”, zatrzymując zarazem funkcję komendanta chorągwi „Wisła”.
„Zośce” zaproponowano stanowisko komendanta Bojowych Szkół.
Tadeusz Zawadzki codziennie przychodził do rannego przyjaciela. Gdy w połowie lutego zastukał do
drzwi mieszkania Bytnarów przy alei Niepodległości 159, otworzył mu sam „Rudy”. Przywitali się. Tadeusz
zainteresował się zdrowiem kolegi.
- Już dobrze — mówił Janek. — Jak widzisz, chodzę zupełnie normalnie. Jeszcze dzień, dwa i zapomnę,
że byłem ranny. Nie mogę siedzieć w domu. Musimy przecież pomyśleć o tej akcji w Czarnocinie. Czasu
wcale tak dużo nie zostało.
- Widzisz - „Zośka” nie wiedział, jak zakomunikować przyjacielowi nieprzyjemną nowinę, ale
postanowił to uczynić już dzisiaj widząc, że stan zdrowia Janka poprawił się. - „Jerzy” nie jest już naszym
dowódcą. Został urlopowany. Zastąpił go „Orsza”...
- Szkoda „Jerzego” - zawołał „Rudy”. - Bojowy oficer, wspaniały dowódca, dobry saper, a przecież
naszym zadaniem jest przede wszystkim dywersja na szlakach komunikacyjnych, wysadzanie mostów,
pociągów, torów kolejowych. Ale „Orsza” też jest dobry. Cieszę się, że to on właśnie został następcą
„Jerzego”, skoro już taka zmiana musiała nastąpić...
- To jeszcze nie koniec - przerwał mu Tadeusz. - „Orsza” zaproponował mi komendę nad Bojowymi
Szkołami...
- I co? Zgodziłeś się!
- Nie odpowiedziałem, ale mamy wrócić do tej rozmowy. Nie chcę odchodzić z Grup Szturmowych, ale
sam wiesz, że moje zdanie wcale tu nie jest najważniejsze. Nad rozkazami się nie dyskutuje.
- Można jednak przedstawić rzeczowe argumenty. Takie nie do obalenia.
- Masz jakiś?
- Mam, i to chyba nie najgorszy. - „Rudy” aż uśmiechnął się na myśl, że może pomóc przyjacielowi. -
Posłuchaj, atmosfera w oddziale po tej ewakuacji na Brackiej, a właściwie po rozstrzelaniu ojca „Suma”, nie
jest najlepsza. Chłopcy chodzą przygnębieni.
- Zauważyłem, ale jaki to ma związek z moim ewentualnym odejściem z GS?
Tadeusz w swojej skromności nie zauważył owej zależności. Nie pomyślał nawet o wrażeniu, jakie
wywarłoby na żołnierzach OS „Jerzy” jego odejście.
- To jest właśnie argument, który może przesądzić o twoim pozostaniu w oddziale - mówił Janek.
I przekonał „Zośkę”, ten bowiem w rozmowie z „Orszą” powołał się na opinię „Rudego”. Nowy
komendant Oddziału Specjalnego uznał słuszność owego rozumowania i pozostawił „Zośkę” jako swego
zastępcę.
Po dwóch dniach Jan Bytnar spotkał się z Henrykiem Ostrowskim. Rozmawiali oczywiście o akcji
„Madryt”. Czas uciekał, a oni stali wciąż w miejscu. „Rudy” z ulgą przyjął informację, że „Heniek”
nazajutrz wybiera się „rąbanką” do Koluszek, a stamtąd do Czarnocina.
„Heniek” wczesnym rankiem wsiadł do osobowego, nawet nie bardzo zatłoczonego pociągu na Dworcu
Wschodnim. Podróżni w większości byli handlarzami, udającymi się na wieś po towar. Za kilka godzin
wrócą z przemyślnie poukrywanym mięsem i wędliną. Takie właśnie pociągi nazywano „rąbankami”.
„Heniek” ucharakteryzował się oczywiście na szmuglera.
Do Koluszek dojechał bez żadnych problemów. Niemcy nie wykazali żadnego zainteresowania
podróżnymi jadącymi po towar. Dopiero gdy będą wracali, zwiększą czujność. Także i on przygotował się na
taką ewentualność. Miał „żelazne”, czyli nie mogące wzbudzić wątpliwości kontrolujących dokumenty
osobiste.
Po godzinnym oczekiwaniu „Heniek” przesiadł się do pociągu do Piotrkowa. Teraz niestety miejsc
siedzących nie było. Stanął więc przy oknie i uważnie wpatrywał się w biegnące do tyłu lasy, zabudowania,
rzeki. „Rokiciny” - odczytał nazwę stacji. A więc już niedługo Czarnocin. Teraz jeszcze uważniej
obserwował mijany teren. Notował w pamięci co ważniejsze szczegóły. Wszystko mogło się później
przydać.
Po kilkunastu minutach koła pociągu zadudniły na moście. W oknach mignęły stalowe kratownice.
„Heniek” zobaczył też w dole rzekę - skutą lodem i pokrytą śniegiem. Jeszcze kilka minut i pociąg zatrzymał
się na stacji. Wyskoczył na ośnieżony peron. W Czarnocinie prócz niego wysiadło jeszcze kilku innych
podróżnych. Poczuł na twarzy mroźne i czyste powietrze. Stacja zrobiła na nim jakieś nierealne, bajkowe
wrażenie. Jak zabawka - myślał, spoglądając na niewielką poczekalnię upiększoną drewnianymi ozdóbkami.
Wszedł do tego bajkowego budyneczku. Na rozkładzie jazdy sprawdził, że ma cztery godziny do
odjazdu bezpośredniego pociągu do Warszawy. Zamierzał wykupić bilet powrotny i zagadnąć kasjera w
sprawie zakupu mięsa, aby usprawiedliwić w ten sposób swój pobyt w obcej, niewielkiej miejscowości, w
której wiedzą sąsiedzi, na czym kto siedzi. Zrezygnował jednak z tego zamiaru, gdy przez okienko zobaczył,
że kasjer najprawdopodobniej tłumaczy się z czegoś wysokiemu mężczyźnie mówiącemu z niemieckim
akcentem. Wydawało mu się, że kasjer zauważył go, ale „Heniek” zrozumiał, że lepiej odejść.
Wrócił na peron. Szedł nim w kierunku, z którego przyjechał. Peron dochodził do przejazdu
kolejowego, biegnącego w wykopie o głębokości około pięciu metrów. Na obydwu skarpach, tuż przy
przejeździe, znajdowały się budynki mieszkalne. Szedł dalej brukowaną drogą biegnącą z lewej strony
torów. Liczył kroki. Trzysta dwadzieścia jeden par kroków - w tym momencie bruk kończył się. Dalej biegła
wydeptana w śniegu dróżka.
Szedł wciąż w kierunku mostu. Serce biło mu coraz mocniej. Nie czuł mrozu. W każdej chwili
spodziewał się okrzyku wzywającego do zatrzymania się. Przecież musiał tu być jakiś posterunek! Wróg też
zachowywał czujność i nie mógł tak newralgicznego punktu na strategicznej magistrali kolejowej
pozostawić bez ochrony. A może to jakaś zasadzka? - przemknęła niepokojąca myśl. Ale nie. Był tuż przy
moście i nikt go nie zatrzymywał. Zszedł na sam brzeg zamarzniętej rzeki.
Przęsło mostu opierało się na dwóch wymurowanych z granitu przyczółkach. Dokonał potrzebnych
pomiarów i obliczeń. Zrobił w notesie kilka ważniejszych zapisków. Naszkicował też sam most i
charakterystyczne punkty terenowe. Postanowił wracać inną drogą. Musiał przeprowadzić jeszcze
rozpoznanie trasy dojazdu samochodu i miejsce jego ukrycia. Miał już w głowie ogólny zarys planu akcji.
Zauważył położony jakieś trzysta metrów na zachód niewielki sosnowy lasek, ale studiując wcześniej
mapę zorientował się, że aby do niego dotrzeć samochodem, należało skorzystać z przejazdu. Trzeba więc
znaleźć inne, dogodniejsze miejsce.
Droga do folwarku Remiszewice biegła równolegle do Wolborki w odległości od 150 do 100 metrów.
Szedł teraz po podstawie trójkąta, którego jeden bok tworzyła linia kolejowa, a właściwie jej odcinek od
mostu do stacji, a drugi - droga z Remiszewic do Czarnocina.
Wstąpił do pierwszej napotkanej zagrody. Pytał o mięso, wędliny, jajka, masło, mąkę. Dobrze
orientował się w cenach i wiedział, czego chce. Gospodarz nie miał jednak nic do zaoferowania. Oświadczył
jednak, że jeśli się umówią na jakiś dzień, to przygotuje co należy. Dogadali się więc, że „Heniek”
przyjedzie dokładnie za dwa tygodnie.
- Tylko na pewno, panie, przyjedźcie, bo wszystko będzie gotowe. A teraz, jak nie chcecie wracać z
pustymi rękami, to zajdźcie do czwartej zagrody. To bogate gospodarstwo. Znajdą coś dla was.
„Heńkowi” było wstyd, że wystawi swego rozmówcę do wiatru, był jednak pewien, że przygotowany
przez niego towar nie zepsuje się i szybko znajdzie nabywcę. Zachodzić do wskazanego gospodarza
oczywiście nie zamierzał. Tego jeszcze brakowało, żeby go policjanci przychwycili na szmuglu! Zapytał
więc o towar w kolejnym gospodarstwie. Tu także usłyszał, że jego rozmówczyni nie ma nic na sprzedaż, że
sama z mężem i dziećmi głoduje.
- Panie - mówiła - przecież po sąsiedzku, w folwarku, są Niemcy. Tam wszystkie kury i kaczki już
wytłukli. Teraz szukają we wsi. A my najbliżej. Jak parę jajek ocaleje, to jesteśmy zadowoleni.
W ten sposób Ostrowski zdobył bardzo ważną informację: w pobliżu miejsca akcji są hitlerowcy. A to
nakazywało mu czujność. Lepiej, żeby o nim nie wiedzieli. Minął wieś i przed folwarkiem zobaczył zarośla.
Blisko posterunki, ocenił, ale i tak to miejsce jest lepsze niż lasek po drugiej stronie torów. Teraz nie śpiesząc
się szedł do stacji. Był bardzo zadowolony. Zebrał wszystkie potrzebne dane bez większego trudu.
Znów był w poczekalni. Podszedł do kasy.
- Poproszę trzecią klasę do Warszawy.
Kasjer wychylił się ze swego okienka i rozejrzał po pustej poczekalni.
- Nikogo więcej nie ma? - zapytał na wszelki wypadek.
- Nie, sam jestem, a o co chodzi?
- Przyjechał pan tym pociągiem z Koluszek. Chciał pan czegoś ode mnie?
- Tak. Przyjechałem, żeby kupić trochę żywności. Wie pan, jak to jest...
- To dobrze, że pan nie zapytał. Był tu wtedy inspektor z Piotrkowa, z zarządu kolei. Słyszał pan, jak
mnie rugał? Znalazł w poczekalni i na peronie kilka starych biletów kolejowych. Powiedział, że to dobro
państwowe, że bilet jest dokumentem Rzeszy i nie może poniewierać się na podłodze.
W tym momencie przerwał, bo do okienka podszedł następny podróżny. „Heniek” po kilkunastu
minutach wsiadał do prawdziwej tym razem „rąbanki”. Musiał, i to dwukrotnie, okazywać dokumenty.
Współtowarzysze podróży okupili się żandarmom wiezionym towarem.
Nazajutrz po południu spotkał się w mieszkaniu „Rudego” z „Zośką” i „Antkiem”. Zrelacjonował im
rezultaty rozpoznania i zaproponował plan akcji.
- Ja i „Antek” - mówił - pojedziemy do Czarnocina pociągiem. „Rudy”, „Zośka” i „Giewont” (Miłosław
Cieplak) odbędą podróż samochodem. Zabierzecie z sobą broń i materiały wybuchowe. Spotkamy się w
zaroślach koło folwarku. Tam ukryjemy samochód. No, a dalej sprawa jest jasna. Konkretne zadania
uściślimy już na miejscu. Czasu będziemy mieli dosyć. Myślę, że pod koniec lutego możemy wykonać
rozkaz. Do tego czasu zdążymy chyba zapewnić sobie samochód, broń i materiały wybuchowe.
Uczestnicy spotkania nie mieli żadnych zastrzeżeń do przedstawionego planu. Ucieszyli się, że most nie
jest chroniony. Wiedzieli wprawdzie, że będą improwizowali, ale to nawet im odpowiadało. Przecież zadanie
nie było wcale trudne.
Jeden z ostatnich dni lutego. Zgodnie z planem „Heniek” i „Antek” wyjechali przed południem z
Warszawy. Jeszcze raz przeprowadzili rozpoznanie terenu. Pokazywali sobie palcami, gdzie należy założyć
materiał wybuchowy, skąd odpalą minę. Podobnie jak podczas poprzedniego pobytu „Heńka” dookoła
panował idylliczny spokój. Chodzili po moście przez nikogo nie niepokojeni. Zreflektowali się jednak i
przerwali te spacery.
Poszli teraz dłuższą drogą do folwarku Remiszewice. Woleli nie wracać do przejazdu i przechodzić
obok niemieckiego posterunku. Zapadał już zmrok. Dokuczało zimno. O rozpaleniu ogniska nie można było
nawet pomyśleć. Przytupywali, zacierali ręce, chcąc się trochę rozgrzać. Wsłuchiwali się w ciemność nocy,
ale upragniony warkot samochodu nie rozlegał się. Panowała dzwoniąca w uszach cisza.
Zbliżała się północ. Było coraz zimniej. I wtedy „Antek” zaproponował, żeby zdrzemnąć się w
pobliskim stogu. Obudzili się przed świtem, skostniali z zimna. Szybkim krokiem chodzili po zagajniku,
szukając śladów samochodu. Ale ich nie znaleźli. Postanowili czekać dalej.
- Może nie mogli wyjechać wczoraj wieczorem - tłumaczył „Heniek” sobie i koledze. - Jeżeli tak, to
wyjadą dzisiaj skoro świt. Najdalej więc koło dziesiątej, jedenastej powinni tu przyjechać.
Minęła jedna godzina, druga, trzecia. Samochodu wciąż nie było. „Heniek” podjął więc decyzję:
wracamy. Na stacji w Czarnocinie wykupili bilety i wrócili do Warszawy. Poszli z dworca prosto do
„Rudego”. Tu okazało się, że dowództwo „Motoru” nie dostarczyło obiecanego samochodu. Po prostu nie
było wolnej maszyny. Dlatego też mimo bardzo sprzyjających warunków pierwsza próba wykonania akcji
„Madryt” zakończyła się niepowodzeniem.
WPADKA „HEŃKA”
Minęły ponad dwa tygodnie od pierwszej, nieudanej próby przeprowadzenia akcji pod Czarnocinem. Jej
pięciu uczestników znajdowało się w pełnej gotowości do powtórzenia przedsięwzięcia. Jednakże bieżące
zadania uniemożliwiały to. Stale któryś z nich zajęty był czymś innym, a nikogo nowego nie chcieli
wprowadzać. Nadchodziły tymczasem wydarzenia, które miały nie tylko odsunąć w czasie, ale nawet
zagrozić realizacji akcji „Madryt”. Marzec 1943 roku zapisał się bowiem w historii Grup Szturmowych
tragicznymi, a zarazem bohaterskimi wydarzeniami.
Był wczesny poranek 19 marca. Przed domem przy ulicy Osieckiej na Grochowie zatrzymał się
policyjny samochód. Po kilkunastu minutach żandarmi wyprowadzili mieszkającego tu „Heńka”. W jego
mieszkaniu znaleziono materiały wybuchowe, broń, amunicję, nielegalne wydawnictwa.
Najprawdopodobniej przyczyną aresztowania był donos konfidenta.
Gestapowcy bardzo ucieszyli się ze znalezienia w marynarce „Heńka” niewielkiego notesu. Były w nim
notatki, które zrobił prowadząc rozpoznanie przed akcją „Madryt”: szkic mostu, dane techniczne, plan
Czarnocina i okolicy. Domyślili się od razu, o co chodzi, zresztą nie nastręczało to żadnych trudności.
Wystarczył jeden telefon do Piotrkowa, aby Niemcy mogli zażegnać niebezpieczeństwo grożące
przebiegającemu tam szlakowi komunikacyjnemu.
W nieszczęsnym notesie znajdowało się również jedno nazwisko i numer telefonu oraz adres: Jan
Bytnar, al. Niepodległości 159. Gestapowcy domyślili się - to także nie było trudne - związku szkiców z
owym adresem. Aresztowanie nastąpiło po powrocie Ostrowskiego z rozpoznania dywersyjnego linii
kolejowej Przeworsk-Jarosław. Ponieważ notes wypełniony był danymi także z tego odcinka,
funkcjonariusze niemieccy skupili się przede wszystkim na tych materiałach. Zanim doszli do adresu
„Rudego”, minęło trochę czasu...
Bestialsko katowany „Heniek” nie zapierał się swej działalności w konspiracji. Nie miałoby to zresztą
najmniejszego sensu wobec tego, co ujawniła rewizja w jego mieszkaniu. Bezcelowe też byłoby ukrywanie
zamierzeń związanych z mostem w Czarnocinie.
Nadszedł 22 marca. „Rudy” i „Zośka” całe popołudnie spędzili razem. Mieli do omówienia wiele
ważnych spraw. W tej chwili pochłaniało ich zorganizowanie dyskusyjnego spotkania przedstawicieli
konspiracyjnych organizacji młodzieżowych, poświęconego wspólnej walce z okupantem. „Rudy”
odprowadził przyjaciela i wrócił do domu. Był w doskonałym nastroju. Niczego nie przeczuwał. Ucieszył
się, gdy późnym wieczorem „Zośka” zadzwonił do niego, aby upewnić się, czy wszystko jest w porządku.
Godzina 4.30 rano 23 marca. Do mieszkania Bytnara weszło sześciu Niemców w mundurach i
cywilnych ubraniach. Czterech pozostało przed domem. Wszelka próba ucieczki była niemożliwa. Krótka
rewizja i Janka wraz z ojcem wyprowadzają z mieszkania pod pistoletami maszynowymi. Jadą na Pawiak.
Ci, którzy pozostali w mieszkaniu, przeprowadzają dokładną rewizję. Znajdują rzeczy nie budzące żadnych
wątpliwości.
Już kilkanaście minut po przywiezieniu na Pawiak gestapowcy rozpoczynają przesłuchanie „Rudego”.
Takie badania prowadzone są zwykle na Szucha, ale teraz Niemcy śpieszą się i rozpoczynają śledztwo na
miejscu. Chcą wykorzystać moment zaskoczenia, być może - pierwszego załamania. Od samego początku są
przekonani, że mają w swoich rękach jedną z głównych postaci warszawskiej, a być może i krajowej
dywersji. Żądają więc: podaj adresy magazynów broni i materiałów wybuchowych, adresy innych członków
podziemia, lokale konspiracyjne. „Rudy” wypiera się. Zaczyna się bicie. Trwa wiele godzin.
Już o siódmej rano ogłoszono alarm. Członkowie Grup Szturmowych ewakuują mieszkania i magazyny
z bronią. Przygotowują do akcji broń. „Wesoły”, pracujący jako akwizytor w fabryce Wedla, już od kilku
tygodni zaopatruje gestapowców w słodycze. Teraz ma rozszyfrować trasę i czas przejazdu samochodu z
Pawiaka w al. Szucha. „Zośka” pochłonięty jest organizowaniem akcji. Przekonuje „Orszę” o konieczności
odbicia „Rudego”.
Wieczorem „Wesoły” przekazuje niezbędne dane. Na czele akcji staje sam „Orsza”. 26 marca na ulicy
Długiej pod Arsenałem „Rudy” i „Heniek” zostali odbici z rąk hitlerowców. Niestety, kilka dni później
zmasakrowany w śledztwie „Rudy” umiera. Umiera także ranny podczas akcji „Alek”.
Rachunek krzywd i tragedii powiększa się i Grupy Szturmowe chcą go spłacić. Przygotowują się do
akcji w płomieniach pożarów warszawskiego getta. Pod koniec kwietnia zapada decyzja o zlikwidowaniu
gestapowców: Schulza i Langego, którzy najbardziej znęcali się nad „Rudym”. Informując o tym „Zośkę”,
swego zastępcę, „Orsza” mówił:
- Pamiętasz, że wymogliśmy na Kedywie, iż Geesy nie będą używane do wykonywania wyroków? Sam
o to zabiegałeś razem z „Rudym” i „Alkiem”. W tym jednak przypadku uważam, że to właśnie my
powinniśmy przeprowadzić obydwie akcje.
- To byli nasi przyjaciele - powoli odparł „Zośka” - i my musimy wymierzyć sprawiedliwość
oprawcom.
Szóstego maja, w miesiąc po śmierci „Rudego”, wykonany został wyrok Polski Podziemnej na Schulzu.
22 maja, z rąk bojowców Szarych Szeregów padł Lange.
Pochłonięci bieżącymi zadaniami członkowie Grup Szturmowych nie myśleli w tym czasie o moście w
Czarnocinie. Realizowali i przygotowywali się do takich akcji, jak „Meksyk I” (pierwsza, odwołana akcja
pod Arsenałem w dniu 23 marca), „Meksyk II” (odbicie „Rudego” i „Heńka”), „Meksyk III” (plan
uwolnienia „Tytusa” - aresztowanego przywódcy młodszej „Pomarańczarni”; nie został wykonany),
„Chicago” i „Biała Róża” (nie wykonane plany odbicia Floriana Marciniaka).
Nocą z 19 na 20 maja 1943 roku oddział dowodzony przez „Zośkę” dokonał słynnej akcji uwolnienia
więźniów przewożonych pociągiem z Majdanka do Oświęcimia. Zadanie to wykonano na stacji kolejowej w
Celestynowie. Również w maju „Zośka” mianowany został podporucznikiem.
*
Komendant Policji Bezpieczeństwa i SD Komendy Piotrków powiadomiony został telefonicznie o
podjętych przez „polskich bandytów” planach zniszczenia mostu kolejowego w Czarnocinie. Natychmiast po
potwierdzeniu tej informacji przez aresztowanego „Heńka” przekazano ją również telefonicznie z Warszawy
do Piotrkowa i Tomaszowa (Czarnocin leżał na terenie podporządkowanym Komendzie Policji
Bezpieczeństwa i SD w Tomaszowie oraz SS-obersturmbannführerowi Liphardtowi, szefowi Policji
Bezpieczeństwa i SD na dystrykt radomski).
Tak więc po 23 marca przyjechało do Czarnocina kilku bahnschutzów, którzy zorganizowali stały
dwuosobowy posterunek przy moście. Był on wyposażony w karabin maszynowy, granaty i dużą ilość
amunicji. Natychmiast po przybyciu do Czarnocina bahnschutze przyszli do Wacława i Stanisławy
Staniaszek. Pan Wacław był kasjerem kolejowym - tym samym, który rozmawiał z „Heńkiem” w lutym, gdy
ten przeprowadzał rozpoznanie. Mieszkał z żoną i trzyletnim synkiem w kolejowym domku przy przejeździe
na zachodniej skarpie nad stacją. Bahnschutze najpierw rozejrzeli się po kuchni, a potem, nic nie mówiąc,
weszli do pokoju.
- Czysto tu - oświadczył jeden łamaną polszczyzną. - Teraz my tu będziemy mieszkać. Wy
przeprowadzicie się do sąsiadów na drugą stronę torów kolejowych.
- Panie oficerze... - zaczęła lament Stanisława Staniaszek, ale Niemiec przerwał jej.
- Nie gadać - powiedział ostro. - Zbierać swoje rzeczy i wynosić się. Wasi sąsiedzi już wiedzą, że
będziecie u nich mieszkać. Przygotowali wam pokój. Powiadomiliśmy też waszego męża. Chciał tu z nami
przyjść, ale musi bilety sprzedawać.
- Ciasno tam i bez nas - próbowała jeszcze oponować Staniaszkowa.
- Bez płaczu - ostro powiedział bahnschutz. - Mamy was bronić przed bandytami, a wy lament
urządzacie.
- Jakimi bandytami? - zapytała pani Stanisława.
- Przed polskimi bandytami. Byli we wsi. Chcieli most wysadzić. A może jesteście z nimi w zmowie?
- W jakiej zmowie, ja? - zapytała wystraszona i szybko zajęła się pakowaniem rzeczy, które zabierała na
nowe locum.
Bahnschutzom odpowiadał ten dom nie tylko dlatego, że był czysty i dobrze utrzymany. Znajdował się,
jak już wspomniano, na wysokiej skarpie przy przejeździe kolejowym, umożliwiał więc dobry wgląd na
przejazd i peron stacji kolejowej. Widać też z niego było most kolejowy, którego mieli strzec przed
„polskimi bandytami”.
ZNÓW OD POCZĄTKU
„Heniek”, uwolniony pod Arsenałem, był spalony w Warszawie, dlatego też zapadła decyzja o
przeniesieniu go do Lublina, gdzie objął komendę tamtejszego hufca Grup Szturmowych. Zabrał ze sobą
wiadomości uzyskane podczas rozpoznania mostu w Czarnocinie, a i tak teraz, na przełomie maja i czerwca
1943 roku, straciły one aktualność. W zmienionej sytuacji wszystko trzeba było zaczynać od początku.
Dowództwo Kedywu nie zrezygnowało ze swych zamiarów i obecnie, po sukcesie w Celestynowie,
postanowiono zrealizować akcję „Madryt”.
Jej przygotowanie wraz z rozpoznaniem powierzono tym razem „Maćkowi” - Maciejowi Bittnerowi.
Był dwa lata młodszy od „Rudego”, „Zośki” i „Alka”. W 1939 roku przeniósł się ze Lwowa do Warszawy i
podjął naukę w gimnazjum im. Stefana Batorego. Należał do tej samej 23 drużyny harcerskiej, co jego starsi
koledzy. Później od nich przyszedł do Grup Szturmowych. Był członkiem patrolu dywersyjnego IV odcinka
„Wachlarza”, a od początku 1943 roku instruktorem minerskim w Grupach Szturmowych. Podchorąży
„Maciek” miał więc wszelkie predyspozycje do wykonania powierzonego mu zadania.
„Maciek” nie zwlekał. W ostatniej dekadzie maja patrolowi, składającemu się z kilku osób, postawił
zadanie przeprowadzenia rozpoznania w Czarnocinie i dostarczenia danych niezbędnych do opracowania
planu techniczno-minerskiego i założeń taktycznych akcji.
Pierwszy patrol wrócił z niczym. Jego członkowie mówili: „Naprawdę próbowaliśmy, ale nie daliśmy
rady. Niemcy są bardzo czujni. Patrole na torach i posterunek z karabinem maszynowym przy moście
uniemożliwiają rozpoznanie obiektu”. Kolejne dwa patrole również wróciły z niczym. Ich dowódcy złożyli
takie same meldunki jak pierwszy. Dla „Maćka” nie było jednak sytuacji bez wyjścia. Postanowił spróbować
sam. Wierzył, że mu się uda.
Wiedział, że posterunek - jeśli jedzie się z Koluszek - znajduje się na drugim brzegu Wolborki. Trzeba
więc w jakiś sposób zbliżyć się do mostu z północy. Podróżując pociągiem utwierdził się w powziętym
wcześniej zamiarze. Mniej więcej kilometr przed mostem, na zakręcie, pociąg zmniejszył prędkość.
„Maciek” postanowił jednak jechać dalej. Zadziałał w tym momencie raczej instynkt, bo przecież rozum
podpowiadał, że powinien skakać w biegu i jakoś przebyć ten niecały kilometr. Jeszcze kilka minut
wcześniej był zdecydowany tak właśnie postąpić. Zrezygnował w ostatniej chwili.
Wyglądając przez otwarte okno, widział wyraźnie zbliżający się most, a za nim jadący drugim torem
pociąg towarowy. To była szansa! Dobrze, że zaufał instynktowi. Osobowy, którym jechał, zwolnił bieg.
„Maciek” wyskoczył. Nawet się nie przewrócił. Po chwili był już na moście. Przywarł do drewnianych
podkładów. Leżąc, dokonywał niezbędnych pomiarów i oględzin. Nic nie notował, wszystko starał się
zapamiętać.
Gdy już skończył pracę, odpełznął ostrożnie na nasyp niedaleko mostu i tu przywarł do ziemi.
Kilkadziesiąt metrów od niego znajdował się posterunek. W każdej chwili mógł nadejść patrol, ale
podchorąży opanował emocje. Wiedział, że nawet najmniejszy ruch może go zdradzić. Czekał więc.
Nareszcie usłyszał sapanie parowozu i turkot kół pociągu. Jechał osobowy z Koluszek. Podobnie jak
poprzedni zwolnił bieg przed mostem. Gdy nadjechał ostatni wagon, „Maciek” nagle podniósł się, skoczył
na stopień i po chwili był już w środku. Wybrał ten wagon, bo był to jedyny pulman w składzie pociągu i w
nim właśnie miał największą szansę, że nikt go nie zobaczy. Stał przy drzwiach jak normalny podróżny
oczekujący na swoją stację. Gdy pociąg minął przejazd, wysiadł. Największe niebezpieczeństwo miał już za
sobą.
Dopiero teraz, stojąc na peronie, uświadomił sobie, jak wiele ryzykował. Później zwierzył się ojcu, że to
rozpoznanie było najtrudniejszym przedsięwzięciem w jego całej, bogatej przecież, działalności dywersyjnej.
Stał chwilę przed poczekalnią i z nawyku już rozglądał się wokół. Gdy zerknął na skarpę górującą nad
stacyjką, za drewnianym płotem na jej skraju dostrzegł wychodzącego z murowanego domku bahnschutza.
Wolał mu na wszelki wypadek zejść z oczu, tym bardziej że na opustoszałym peronie stał sam. W poczekalni
podszedł do kasy.
- Jeśli do Piotrkowa - pierwszy odezwał się kasjer - to spóźnił się pan. Przed chwilą odszedł pociąg. A
jak do Koluszek, to ma pan dwie godziny.
- Do Warszawy - odpowiedział „Maciek”. - Pan da mi trzecią klasę.
Nagle postanowił pociągnąć dalej tę rozmowę. Może dowie się od kolejarza czegoś interesującego?
- Zazdroszczę panu - powiedział. - Cicho tu i spokojnie. Zupełnie jakby nie było wojny. W Warszawie
na każdym kroku Niemcy. Dzisiaj to nie ma jak życie na wsi. Bezpiecznie i bez kłopotów z żywnością,
opałem.
- I my mamy kłopoty - zaprotestował kasjer. - Ze trzy miesiące temu przyjechali do Czarnocina
bahnschutze. I co pan powie, wypędzili mnie z żoną i synem z domu. Gnieździmy się teraz w jednym pokoju
u sąsiadów. O, tam. - Tu wskazał zielone drzewa na skarpie.
- Jak to: wypędzili? - zainteresował się „Maciek”.
- Wypędzili - powtórzył kolejarz. - Powiedzieli, że teraz oni będą tu mieszkali. I mieszkają. Musieliśmy
zostawić kury, parę kaczek. Panoszą się tu jak u siebie.
- A co oni tu robią? - „Maciek” grał rolę naiwnego. - W większej miejscowości, rozumiem, mają czego
pilnować, ale tutaj?
- Otóż myli się pan. Mają oni czego pilnować w Czarnocinie. Podobno trzy miesiące temu ktoś chciał
wysadzić most na Wolborce. Dowiedzieli się i od tego czasu pilnują.
- A dużo ich? - dociekał „Maciek”.
- U mnie w domu mieszka siedmiu. Ale kilku jest we dworze. No i w każdej chwili mogą ściągnąć
posiłki z Tomaszowa albo z Piotrkowa czy Koluszek. - Tu kasjer wskazał palcem widoczne za oknem słupy
połączone przewodami telekomunikacyjnymi. - Mogą korzystać z linii kolejowej, a w folwarku też jest
telefon.
- Dobrze się zabezpieczyli. - Maciek pokiwał głową z udanym współczuciem i mówił dalej: -
Wspominał pan coś o folwarku i dworku. Daleko to stąd? Czy to jakiś zabytek? Wie pan, obejrzałbym go
chętnie.
- Tak, zabytek - odpowiedział kasjer. - Warto zobaczyć, ale do środka lepiej nie wchodzić. Dojdzie pan
peronem do przejazdu i potem w prawo. Droga sama doprowadzi.
- Dziękuję, miło się z panem rozmawiało. Do widzenia.
Na dworze poczuł lejący się z nieba żar. Poszedł tak, jak wskazywał kolejarz. Zobaczył po prawej
stronie drogi stojący w parku dworek. Idąc dalej dotarł do zarośli, w których w lutym „Heniek” i „Antek”
czekali na przybycie współtowarzyszy. Także i „Maciek” uznał te zarośla za jedyne dogodne miejsce do
ukrycia samochodu.
Pokręcił się trochę po zagajniku i wrócił tą samą trasą na stację. Po półgodzinie siedział już w pociągu
jadącym do Warszawy. Wyglądając przez okno, zobaczył dwóch bahnschutzów z karabinami powieszonymi
przez ramię, idących ścieżką biegnącą z prawej trony toru. Jak dobrze, pomyślał „Maciek”, że nie wybrali
się na ten spacer, gdy leżałem w tym miejscu i które akurat mijam.
Miał szczęście. Stara prawda głosi, że sprzyja ono śmiałym, sprzyjało więc i odważnemu
podchorążemu. Wykonał zadanie w sposób brawurowy. Była to zresztą jedyna metoda na osiągnięcie
sukcesu. Pomogła mu także ogromna sprawność fizyczna: samo wyskoczenie z jadącego pociągu, a potem
wskoczenie do innego, leżenie w spiekocie na torach - to wszystko wymagało doskonałej kondycji.
FAZA PLANOWANIA
- Melduję wykonanie zadania. - „Maciek”, stając w drzwiach mieszkania „Zośki”, uśmiechnął się już od
progu.
- Co? Wykonałeś zadanie? - „Zośka” cieszył się radością kolegi.
- Zebrałem wszystkie dane - rzekł podchorąży, który z niecierpliwością czekał na moment, kiedy będzie
mógł złożyć szczegółowy raport.
- Jak tego dokonałeś? Byłeś na moście? Przecież, jak relacjonowały trzy patrole, dostęp jest
niemożliwy. - „Zośka” miał jeszcze wiele pytań, ale zorientował się, że wciąż trzyma „Maćka” w korytarzu.
Otworzył więc drzwi do swojego pokoju i zaprosił go do środka. - Opowiadaj, jak było.
I Maciek opowiedział. „Zośka” skwitował to słowami:
- Tylko ty mogłeś się na to odważyć. - Patrzył z podziwem na kolegę. - Nie wiedziałem, że z ciebie taki
straceniec - dodał po chwili.
Bittner, zadowolony z pochwały, mówił, że niczego wielkiego nie dokonał.
- No dobrze - przerwał mu „Zośka”. - Bierzemy się do roboty. Musimy sporządzić plan ogniowy akcji.
Podsunął „Maćkowi” szkolny zeszyt. Ten wyjął z kieszeni ołówek i zaczął rysować, wyjaśniając:
- Pięćset metrów od stacji kolejowej Czarnocin w kierunku na północ, na trasie do Koluszek, znajduje
się przerzucony przez rzekę Wolborkę most kolejowy. Ma długość dwudziestu metrów. Konstrukcja stalowa.
Wsparty jest na masywnych kamiennych przyczółkach. Most jest jednoprzęsłowy. Biegną nim dwa
niezależne od siebie, równoległe torowiska, wspierające się na dźwigarach wykonanych z dwuteowych belek
stalowych. Koryto Wolborki jest prawie suche. Wysokość od lustra wody do mostu wynosi około siedmiu
metrów. Wzdłuż torów ciągnie się dwunastoprzewodowa linia telekomunikacyjna na drewnianych słupach.
- Solidna robota - powiedział „Zośka”, spoglądając na szkic.
- Aż szkoda taki most wysadzać - dorzucił „Maciek”.
- Odbudujemy, jak przegonimy Niemców. Ten most i inne zniszczenia.
„Zośka” spoglądał na szkic i zastanawiał się, wreszcie podjął decyzję:
- Ładunkami wybuchowymi rozetniemy wszystkie osiem dźwigarów na ich południowym końcu, od
strony Czarnocina.
- Proponuję również - „Maciek” był doświadczonym saperem - przecięcie wszystkich czterech
kratownic. Ładunki wybuchowe można umieścić na zastrzałach.
- Zgoda - „Zośka” przyznał rację koledze. - Dobrze byłoby też, gdyby wybuch nastąpił, gdy na most
będzie wjeżdżał transport wojskowy wroga. Wtedy wyrządzilibyśmy Niemcom większe szkody...
- Musimy jednak liczyć się z tym, że takiego pociągu nie będzie. „Dyrektor” wprawdzie stwierdził, że
wskazane byłoby wysadzenie mostu razem z transportem, ale może różnie się zdarzyć...
- Trzeba przygotować się do każdej sytuacji - przerwał mu „Zośka”. - Dlatego też przyłożymy ładunki
wybuchowe na poduszkach mostowych.
- To powinno wystarczyć - rzekł „Maciek”. - Most musi załamać się pod własnym ciężarem.
- A więc przystępujemy do obliczania ciężaru materiału wybuchowego. - Tadeusz wyjął luźną kartkę i
napisał wzór: Ł = F / 40 w którym „Ł” oznaczało ilość materiału wybuchowego, „F” - przekrój przecięcia w
centymetrach kwadratowych. Wzór ten był w tym czasie podstawą minerskiego rzemiosła.
Liczyli niezależnie od siebie. Gdy porównali wyniki, zgodziły się. Wyłaniały się jednak następne
pytania. Zadawał je „Maciek”, odpowiadał „Zośka”.
- Jakiego materiału wybuchowego użyjemy?
- Plastyku. - „Zośka” wiedział, że w magazynach uzbrojenia znajduje się ten właśnie środek pochodzący
ze zrzutów.
- W jaki sposób zamocujemy miny?
- Przez przyłożenie. Przylepimy po prostu plastyk w określonych miejscach.
- Kiedy przygotujemy pakiety?
- Zrobimy to wcześniej, jeszcze w Warszawie. Na miejscu akcji będziemy mieli niezbyt wiele czasu.
Gdy znajdziemy się na moście, pozostanie już tylko przytwierdzenie min i uzbrojenie ich w detonator i
zapalnik.
- Wiem jednak, że w naszych magazynach nie ma potrzebnych do min plastykowych detonatorów
pośrednich z bawełny strzelniczej.
- Zastąpimy je korkami z trotylu wetkniętymi w ugniecioną masę plastykową.
- Sposób odpalenia?
- Za pomocą zapalarki elektrycznej, zbudowanej z zespołu suchych ogniw, bateryjek do latarki
kieszonkowej, a gdy to zawiedzie, zapalnikiem naciągowym, którego zwolnienie następuje po pociągnięciu
kabla. W taki sposób odpaliliśmy w Sylwestra minę pod Kraśnikiem, gdy zawiodła elektryka.
- Musimy więc - „Maciek” przerwał ten swego rodzaju egzamin - każdy pakiet minerski wyposażyć w
spłonkę detonowaną elektrycznie, połączoną z kablem prowadzącym do punktu odpalenia. Obok tego
musimy w pakietach umieścić spłonki połączone lontem wybuchowym, zapalanym zapalnikiem
naciągowym.
- A miejsce odpalenia? - teraz „Zośka” zadawał pytania.
- Tu - „Maciek” wskazywał na szkicu. - Sto metrów od mostu na kartoflisku.
- Warto chyba założyć miny-pułapki po obydwu stronach mostu?
- Proponuję zmontować je wcześniej na desce i na miejscu wsunąć pod szyny w odległości około
dwustu metrów od mostu.
Odpalenie takich min następowało po wgnieceniu metalowego pręta przez stopę szyny pod ciężarem
jadącego pociągu. Miny te wybuchały także przy nieumiejętnym usuwaniu. Spodziewano się, że użycie ich
pod Czarnocinem przysporzy wrogowi dodatkowych strat.
- To chyba wszystko - uśmiechnął się „Zośka”. - Nawet sprawnie poszła nam ta robota.
- Musimy pamiętać o przecięciu linii telefonicznych wzdłuż torów i w folwarku Remiszewice.
- Tak, ale to już część planu taktycznego. Muszę teraz przemyśleć kilka spraw i opracować założenia
taktyczne. Jeszcze dzisiaj będę je referował na odprawie u „Dyrektora”. Ty też pomyśl nad tym, lepiej znasz
teren ode mnie.
- Pomyślę - obiecał „Maciek” i zaczął zbierać się do wyjścia. - Nie będę ci przeszkadzał. Czasu do
odprawy mało, a roboty masz jeszcze wiele.
„Zośka” zamknął za kolegą drzwi. Wrócił do swojego pokoju. Chwilę siedział w fotelu i myślał. Po
kilkunastu minutach przeniósł się jednak na krzesło przy stole i zaczął robić notatki w zeszycie, w którym
znajdował się szkic akcji w Czarnocinie.
„DYREKTOR” AKCEPTUJE PLAN
Rozpoczęła się odprawa. Obecni byli na niej ci, którzy w jakiś sposób związani byli z akcją „Madryt”.
Dowódca „Motoru” major Kiwerski oddał głos „Zośce”, który miał przedstawić plan akcji. Ten omówił
najpierw elementy techniczne, minerskie, opracowane wspólnie z „Maćkiem”, aby przejść następnie do
założeń taktycznych.
- W tej części planu - referował - uwzględniłem pięć zasadniczych elementów: czas odpalenia miny,
godzinę wyjazdu i sposób dojazdu z uwzględnieniem transportu broni i materiałów wybuchowych,
likwidację niemieckich posterunków i patroli strzegących mostu, sposób działania podczas akcji oraz jej
ubezpieczenie, postępowanie po akcji...
- Proszę zgłaszać uwagi po zreferowaniu każdego z tych elementów - zwrócił się do uczestników
odprawy major Kiwerski, polecając następnie „Zośce”, aby kontynuował swoje wystąpienie.
- Opracowując plan - mówił „Zośka” - wyszedłem z założenia, że akcja zostanie wykonana nocą. Jest
już... właściwie - poprawił się - będzie początek czerwca. A więc obowiązywał będzie czas letni, czyli
ciemności nie zapadną wcześniej niż o godzinie dwudziestej drugiej. Proponuję, żeby odpalić minę o
godzinie drugiej. Założenie min i ich uzbrojenie zajmie około piętnastu minut. Uwzględniając znaczną
rezerwę czasu, patrol minerski powinien znaleźć się w bezpośrednim rejonie mostu około godziny pierwszej.
Tu przerwał i czekał na pytania dotyczące pierwszego elementu planu. Nikt jednak nie zgłaszał
zastrzeżeń i „Dyrektor” skinął głową, żeby mówił dalej.
- Dojazd na miejsce akcji - kontynuował Tadeusz - naszymi samochodami...
Warto w tym momencie przypomnieć, że w lutym akcja nie powiodła się na skutek braku środków
transportu. Teraz już Grupy Szturmowe miały własne samochody.
- Odległość z Warszawy do Czarnocina wynosi około stu trzydziestu kilometrów. Dojazd powinien więc
zająć nam mniej więcej dwie godziny. Przypominam, że patrol minerski winien znaleźć się koło mostu o
pierwszej. Z wyliczenia wynika więc, że wyjazd należy zaplanować na dwudziestą trzecią...
- I jest pierwsza uwaga - przerwał mu major Kiwerski. - Uważam, że ta godzina nie jest odpowiednia.
Wyjazd trzeba przyśpieszyć ze względu na godzinę policyjną. Orientuję się też, że do ubezpieczenia
przejazdu przez Warszawę macie zamiar użyć harcerzy z Bojowych Szkół. Musimy im dać czas na powrót
do domów przed godziną policyjną. To są sprawy oczywiste. Wprowadzam więc do planu poprawkę.
Przyśpieszam wyjazd o dwie godziny. Zreferujcie teraz projekt ubezpieczenia przejazdu przez miasto.
- Nie spodziewam się większych kłopotów podczas jazdy poza Warszawą - mówił „Zośka”. -
Najbardziej niebezpieczna będzie trasa przez samo miasto. Teraz, po przyśpieszeniu wyjazdu, ryzyko jest
mniejsze, ale nadal istnieje. Dlatego chyba plan ubezpieczenia pozostaje nadal aktualny. Zadanie to
powierzam Beesom. Rozstawiona wzdłuż trasy sztafeta ludzi z Bojowych Szkół będzie w odpowiedni
sposób sygnalizowała białymi chusteczkami albo wolną drogę, albo zbliżanie się nieprzyjaciela.
- Będzie to pierwsze tego rodzaju zadanie wykonywane przez Beesy - ponownie przerwał „Zośce”
major. - Stanowi ono również ważny element szkolenia. Chłopcy aż palą się, żeby wreszcie wziąć udział w
prawdziwej akcji.
- Beesy - podjął znów Tadeusz - mają do załatwienia jeszcze jedną sprawę. Chodzi mi o rozpoznanie
trasy wyjazdu z miasta i dojazdu do szosy piotrkowskiej. Najważniejsze w tym wszystkim będzie
wytyczenie objazdu sztrajfy * na Okęciu, przy końcu ulicy Grójeckiej. Planuję użycie dwóch samochodów i
dziesięciu ludzi. Aby uniknąć zbędnego tłoku, pojedzie nimi pięciu ludzi, nie licząc kierowców, broni i min.
Trzech dotrze wcześniej pociągiem, jeszcze raz przeprowadzą dokładne rozpoznanie sytuacji i obmyślą
projekt obezwładnienia lub likwidacji niemieckiego posterunku przy moście. Spotkanie uczestników akcji
odbędzie się w spokojnym punkcie miasta, gdzie, nie zwracając niczyjej uwagi, załadujemy się do
samochodów. W związku z tym, że nie jest to akcja szkoleniowa, ale zadanie bojowe, powinni w nim wziąć
udział najbardziej doświadczeni ludzie...
Sprawa ta budziła wiele emocji nie tylko w Szarych Szeregach. W akcjach bojowych uczestniczyło
bezpośrednio stosunkowo niewielkie grono osób. Motywowano to z zasady ich doświadczeniem. Tak było
również i teraz. Nie wszystkim to odpowiadało. Dopiero major przerwał rodzącą się dyskusję:
- Macie rację, że musimy wprowadzać nowych ludzi, że ci doświadczeni mogą już być zmęczeni.
Porozmawiamy jeszcze na ten temat. Ale tym razem odwołamy się jeszcze do ofiarności tych
doświadczonych żołnierzy. Mnie natomiast niepokoi inny problem. „Zośka” mówi o dziesięciu ludziach. Nie
jest to chyba zgodne z taktyką walki dywersyjnej. Co na to kapitan „Pług”?
- Zgodnie z obowiązującą instrukcją patrol minerski powinien być podzielony na cztery zastępy:
pakietujący, ogniowy, odpalający i ubezpieczający. Dziesięciu ludzi to za mało, żeby obsadzić wszystkie
zastępy zgodnie z wymaganiami instrukcji. - Kapitan ukończył niedawno przeszkolenie w ośrodku dla
cichociemnych w Anglii i znał na wylot zasady dywersji. Jego zdanie liczyło się więc w tym gronie. Chociaż
dopiero kilka tygodni minęło od chwili, gdy nocą wyskoczył ze spadochronem z brytyjskiego samolotu,
wykazał, że dobrze zna swoją specjalność.
- Kapitan „Pług” ma rację — odpowiedział „Zośka”, spoglądając na postawnego, wysokiego
mężczyznę. - Nie będzie jednak zastępu ubezpieczającego i odpalającego. Ja sam obejmę nadzór i
ubezpieczenie podczas zakładania ładunków. Wykonanie zadania w składzie mniejszym niż przewiduje
instrukcja będzie możliwe właśnie dzięki temu, że wezmą w niej udział ludzie o dużym doświadczeniu
bojowym.
- I ja uważam - znów zabrał głos „Dyrektor” - że kapitan „Pług” słusznie podkreśla odstępstwo od
obowiązujących zasad. Przyznaję jednak rację i „Zośce”, że ludzie wytypowani do tej akcji poradzą sobie.
Akceptuję i tę część planu. Co zrobicie z samochodami i jakie zabierzecie uzbrojenie?
- Obydwa samochody ukryjemy w lesie, około pięciuset metrów od mostu. Na straży zostanie kierowca
drugiego auta. Jego dodatkowym zadaniem będzie przecięcie linii telefonicznej do folwarku Remiszewice.
Zabierzemy pistolety z zapasowymi magazynkami i pięć Stenów, czyli jeden na dwóch, kilka zaczepnych
granatów ręcznych i gwoździe przeciwsamochodowe. Będziemy starali się zresztą nie robić zbyt dużego
huku i nie otwierać ognia.
- Pozostała więc nam ostatnia część planu - mówiąc to major obracał w ręku ołówek. - Jak zamierzacie
wracać do Warszawy?
- Ta sprawa przysporzyła mi najwięcej kłopotu - przyznał się „Zośka” - i moja propozycja może być
dyskusyjna...
Mówił prawdę. Zastanawiając się, doszedł do wniosku, że najlepiej byłoby wykonać odskok w kierunku
innym niż Warszawa. Do stolicy bowiem prowadziły przecież już wcześniej rozszyfrowane przez Niemców
ślady, a długa trasa umożliwiała skuteczny pościg i zablokowanie drogi. Zdawał sobie sprawę z
niebezpieczeństw wynikających z takiego wariantu.
Dobrze byłoby więc znaleźć jakieś bezpieczne schronienie w innym kierunku. To jednak wymagało
* Od Streife (niem.) - zmotoryzowany patrol żandarmerii kontrolujący samochody.
nawiązania kontaktów z placówkami AK w pobliżu Czarnocina, a on ich nie miał. Na to trzeba by uzyskać
zgodę na wyższym szczeblu, więc sprawa przeciągnęłaby się znowu. A czasu nie było, bo kierownictwo
Kedywu naciskało na jak najszybsze wykonanie zadania. Toteż teraz „Zośka” stwierdził:
- Gdyby kontakt z terenem nie został nawiązany przynajmniej do pierwszych dni czerwca, proponuję
odskok całej grupy obydwoma samochodami z najwyższą szybkością i najkrótszą drogą, czyli szosą
piotrkowską, do Warszawy.
W tym momencie „Zośka” rozejrzał się po pokoju, w którym trwała odprawa. Widział zamyślenie
majora, zdziwienie kapitana „Pługa” (Adama Borysa), zaskoczenie Macieja Bittnera...
- Powinniśmy bezwzględnie nawiązać kontakt z oddziałami terenowymi w rejonie Czarnocina - mówi
stanowczym tonem kapitan „Pług”. - Musimy otrzymać w tym wypadku pomoc w wykonaniu tego zadania.
Przecież od samego początku Niemcy zorganizują pościg na szosie do Warszawy, postawią telefonicznie w
stan pogotowia wszystkie posterunki, które znajdują się po drodze, zablokują szosę. Nie uważajmy ich za
głupców. Tak, być może skontaktowanie się z organizacją w tamtym rejonie wymaga czasu. Ale gdyby miało
to zająć nawet kilka czy kilkanaście dni, powinniśmy pogodzić się z taką zwłoką. Przecież most jest
obiektem stałym i zawsze będzie osiągalny. Tak jutro, jak i za tydzień. Termin nie jest sprawą najważniejszą.
Można go przecież przesunąć. Unikniemy w ten sposób dużego niebezpieczeństwa.
- Przepraszam cię, „Zośka” - to mówił już Maciej Bittner. - Jestem tego samego zdania, co kapitan
„Pług”. Odskok powinniśmy wykonać w inną stronę. Najlepiej gdzieś w bok. Przerwanie linii telefonicznych
nie opóźni pościgu. Przeciwnie, zaalarmuje Niemców. Powinniśmy, moim zdaniem, ukryć się w
bezpiecznym miejscu i przeczekać pierwszą wściekłość wroga.
Właściwie większość opowiadała się za stanowiskiem kapitana „Pługa” i „Maćka”, jednak „Zośka”
sprzeciwiał się odkładaniu akcji, która miała być wykonana kilka miesięcy temu. Naładowany był żądzą
działania i chęcią odwetu - za getto, za „Rudego”, za Alka Dawidowskiego. Obstawał więc stanowczo za
odskokiem w stronę Warszawy.
- Tak - mówił - istnieje niebezpieczeństwo. Ale szybkość odskoku daje znaczne szanse powodzenia.
Poszukiwania będą zresztą przecież prowadzone w różnych kierunkach. Łatwiej się ukryć w takim mieście
jak Warszawa niż na wsi pod Czarnocinem. Trudno w tej chwili powiedzieć, co jest bezpieczniejsze. Nie
wiem, ile dni zajmie nawiązanie kontaktu z tamtym terenem, ale wiem, że opóźni akcję.
Major uważnie słuchał każdej wypowiedzi. Przyznawał rację oponentom „Zośki”, ale wierzył też w
Tadeusza i jego szczęśliwą gwiazdę. Sam zresztą lubił ryzyko. Ostatecznie dał się przekonać „Zośce”.
- Zgoda - powiedział po namyśle - realizujemy plan „Zośki”. Termin ostateczny wykonania akcji
„Madryt”: drugiego czerwca czterdziestego trzeciego roku. Udział w niej wezmą wytypowani przez „Zośkę”
podchorążowie: „Maciek” (Maciej Bittner), „Giewont” (Miłosław Cieplak), „Gruby” (Andrzej
Zawadowski), „Felek” (Feliks Pendelski), „Antek” (nazwisko nie ustalone), „Henryk” (Henryk Krajewski),
„Dziotek” (Włodzimierz Chrobak), „Jurek TK” (Jerzy Pepłowski). Moim obserwatorem będzie kapitan
„Pług”.
Tak więc jak w Celestynowie kapitan „Pług” był obserwatorem i nie miał prawa wydawania rozkazów.
W trakcie owej odprawy nie omawiano szczegółowych zadań, które mieli wykonywać poszczególni
członkowie grupy. To winno zostać sprecyzowane na miejscu akcji, gdyż czasu, dzięki przyśpieszeniu
godziny wyjazdu z Warszawy, było dużo. Ludzie oddani pod komendę „Zośki” mieli bogate doświadczenie
bojowe, sprawdzili się w wielu akcjach i budzili pełne zaufanie. Wszystko wskazywało na to, że tym razem
most w Czarnocinie będzie wysadzony w powietrze, że Niemcom zadany zostanie kolejny mocny, nawet
bardzo mocny cios.
STRZAŁY NA BIELANACH
- Chociaż uważam, że powinniśmy odłożyć akcję do momentu nawiązania kontaktu z organizacją w
terenie - mówił „Maciek” - cieszę się, że już ruszamy.
- I ja jestem zadowolony - odparł „Zośka”. - Narobimy Niemcom sporo bigosu. Ja traktuję tę akcję
także jako swego rodzaju egzamin saperskich umiejętności. Wysadzaliśmy już pociągi wroga w „Wieńcu”,
ale firmował to Kedyw. W oddziale było zaledwie kilku członków Grup Szturmowych. Teraz jesteśmy
zupełnie samodzielni.
- Faktycznie - zgodził się „Maciek” - to, co mamy zrobić, jest swego rodzaju egzaminem. Jak każda
akcja. Myślę, że powinniśmy zdać ten egzamin. Starannie się przygotowaliśmy. Mamy dobre uzbrojenie.
Prowadzili tę rozmowę na skwerku u zbiegu ulic Filtrowej i Łęczyckiej. Był 2 czerwca 1943 roku.
Zbliżała się godzina 20.45. „Zośka” przyjął wcześniej meldunek, że ubezpieczająca sztafeta Beesów jest
rozstawiona zgodnie z planem, a chłopcy będą sygnalizowali wolny przejazd białymi chusteczkami,
Wszystko było zapięte na ostatni guzik. Za kilkanaście minut mieli ruszyć w drogę do Czarnocina.
Panował wspaniały, bojowy nastrój. „Giewont”, „Gruby”, „Felek” i „Antek” cieszyli się, że już za kilka
godzin wezmą odwet za mękę „Rudego”, za śmierć „Alka”. Z uznaniem spoglądali na Tadeusza
Zawadzkiego. Uznawali w nim swojego przywódcę. Ufali mu. Wierzyli, że jest najlepszy.
Tymczasem oczekiwanie przedłużało się. Tadeusz ze zniecierpliwieniem spojrzał na zegarek. Trzy
minuty po dwudziestej pierwszej. Powinni już jechać, ale samochodów wciąż nie było. Dlaczego? Czy coś
się stało?
Pytania te nurtowały także kilku młodych ludzi spacerujących małymi grupkami po skwerku. Wysoki
mężczyzna niecierpliwie uderzał o ziemię trzcinową laseczką. Kapitan „Pług” na każdą akcję zabierał tę
trzcinową laskę; przejął ten zwyczaj od oficerów angielskich. Teraz i on spojrzał na czarną tarczę zegarka:
dwudziesta pierwsza trzydzieści. Podszedł do „Zośki”.
- Już późno, co robimy? - pytał. - Nie możemy chyba dłużej trzymać na ulicy chłopców z BS.
- Nie możemy - zgodził się Tadeusz. - Muszą dotrzeć do domów przed godziną policyjną. - Chwilę
milczał, zastanawiając się, co robić, wreszcie podjął decyzję. - Odwołujemy akcję, musiało się coś wydarzyć
- powiedział. - „Maciek”, ściągniesz ubezpieczenie. Niech chłopcy rozejdą się do domów. Ja tu pospaceruję i
powiadomię kierowców, w razie gdyby jednak przyjechali. „Antek”, „Gruby” i „Felek” już są w
Czarnocinie. No nic, trudno. Nic nie wymyślimy w tej sytuacji. O nowym terminie powiadomię przez
łącznika.
Ten sam dzień - 2 czerwca, kilka godzin wcześniej. Wąskie uliczki Bielan. Nieliczni przechodnie
oglądają scenę jakby wyjętą z filmu sensacyjnego. Z głośnym rykiem silników pracujących na najwyższych
obrotach gnały jeden za drugim dwa samochody. Ten drugi był szybszy. Coraz wyraźniej widać było, że
pierwsze auto nie umknie. Nie było wątpliwości - to był pościg. Ale kto kogo gonił i dlaczego? Aby
odpowiedzieć na to pytanie, nie można obyć się bez kilku wyjaśnień.
Pod koniec maja 1943 roku została utworzona kolumna samochodowa warszawskich Grup
Szturmowych. Usprawniało to w znacznym stopniu działalność Geesów i zwiększało ich możliwości
bojowe. Szefem nowej komórki został „Oracz” - Tadeusz Mirowski, brat następcy „Orszy”, komendanta
Chorągwi Warszawskiej.
Mówiąc o samochodach, „Orsza” w relacji o Szarych Szeregach („Całym życiem”, PWN 1982 r., s.
164), stwierdza:
„One same, choć stanowiły tylko drobny element w dyskusji, były, jak każde prawie zagadnienie
konspiracyjne, istnym węzłem trudności. Wynajmowanie i zmiany garaży, przemalowywanie i przerabianie
zdobytych aut, dorabianie fałszywych tablic rejestracyjnych, załatwianie spraw »lewych« dokumentów
rejestracyjnych, zakupywanie paliwa, ogumienia i zapasowych części - wszystko to były sprawy
wymagające w warunkach konspiracji wielu starannych zabiegów, wielu przemyśleń, nieraz poniesienia
dużego ryzyka.
Henryk Krajewski, Jerzy Pepłowski i Tadeusz Mirowski spotkali się kilka godzin przed umówionym
terminem wyjazdu do Czarnocina. Krajewski (»Henryk«) i Pepłowski (»Jurek TK«) chcieli wcześniej
przejrzeć i przygotować do akcji samochody, którymi miała jechać grupa »Zośki«. Mirowski (»Oracz«)
przygotował już właściwie je do drogi, ale rozumiał niepokój kolegów i troskę o sprawność pojazdów.
- Samochody są w garażu na Bielanach - mówił »Oracz«. - Pojedziemy tam zaraz autem, które trzeba na
razie ukryć.
- Nowa zdobycz? - pytał »Jurek TK«.
- Tak, chłopcy kilka dni temu zobaczyli, że kierowca wyszedł do sklepu, a wóz zostawił z pracującym
silnikiem. Wystarczyło wsiąść i odjechać. Trzeba go teraz trochę przerobić i przemalować, żeby właściciel
nie rozpoznał. Za dwa dni będę też miał papiery wozu.
- Musimy w takim razie uważać na patrole - przypomniał »Henryk«.
- Nie ma obawy - uspokajał »Oracz« - poradzimy sobie. Wiele razy już to robiliśmy. Właściwie nie ma
żadnego ryzyka. Samochodem szybciej dojedziemy na miejsce. Zyskamy przyjnajmniej godzinę, jak nie
więcej.
Tak rozmawiając doszli do skromnej willi ukrytej w ogrodzie na Żoliborzu. »Oracz« zatrzymał się.
- Jesteśmy na miejscu - powiedział. - Zaczekajcie tu na mnie. Zaraz wracam.
Minęło może jakieś dziesięć minut, gdy zatrzymał się obok nich czarny Opel. Otworzyły się drzwi auta
i »Oracz« zrobił zachęcający gest ręką. Wsiedli. Jechali w kierunku Bielan. Unikali większych ulic
patrolowanych przez Niemców. Tak było bezpieczniej. Byli dobrej myśli. Za kilka godzin...
- Uważaj! - krzyknął »Jurek« - Streifa!”
Niemiecki żandarm podniósł w górę rękę, nakazując zatrzymanie czarnego samochodu. Opel sprawiał
wrażenie, jakby kierowca zamierzał wykonać rozkaz żandarma. Zwalniając, zbliżał się do posterunku. Był
coraz bliżej. Nagle silnik ryknął pełną mocą obrotów. Auto poderwało się do przodu niby smagnięty biczem
koń.
- Halt! Halt!
Potem padło soczyste niemieckie przekleństwo i seria z pistoletu maszynowego. Po chwili z piskiem
opon runął do przodu samochód Niemców. Nabierał szybkości. Żandarmi już po kilku minutach wiedzieli, że
ścigani nie ujdą pogoni. Mieli słabszy samochód i mniej doświadczonego kierowcę.
„Oracz” również zdawał sobie z tego sprawę. Kluczył wąziutkimi uliczkami Bielan, usiłując zgubić
żandarmów. Niestety, wróg był coraz bliżej.
- Nie umkniemy - mówił „Oracz” do swoich pasażerów. - Zatrzymam się w jakimś dogodnym miejscu i
próbujemy uciekać. Jak tylko staniemy, rozbiegamy się w różne strony. Przygotujcie pistolety.
Musieli zrealizować ten zamiar jak najszybciej, bo sytuacja z każdą minutą stawała się coraz gorsza:
Niemcy zbliżali się coraz bardziej. Przed skrzyżowaniem wąziutkich uliczek „Oracz” mocno nadepnął pedał
hamulca. Opel zatrzymał się. Pierwszy wyskoczył siedzący obok kierowcy „Jurek TK”. Może przez pół
minuty biegł prosto. Potem jednym susem przesadził płot, przebiegł przez jakiś ogródek, przeskoczył drugi
niewysoki płot i był już na innej ulicy. Zobaczył samotnego rowerzystę. Poza nimi dwoma na ulicy nie było
nikogo. Zarysowała się realna szansa ocalenia. „Jurek TK” postanowił ją wykorzystać. Zagrodził drogę
jadącemu.
- Zatrzymaj się! - zawołał. - Zsiadaj z roweru!
Starszy człowiek z przestrachem wpatrywał się w lufę pistoletu. Nic nie mówił. Tymczasem „Jurek TK”
złapał za kierownicę i powtórzył:
- Zsiadaj! Szybciej!
Do mężczyzny dotarł wreszcie sens słów człowieka grożącego mu pistoletem. Przełożył niezdarnie
nogę nad siodełkiem i wypuścił z rąk kierownicę. „Jurek TK” bez zbędnych słów mocno nacisnął pedały.
Tymczasem na sąsiedniej ulicy zamierało już echo strzałów.
„Oracz” spóźnił się. Wyskoczył może pół minuty po „Jurku TK”. To wystarczyło, aby natychmiast po
opuszczeniu samochodu znalazł się pod silnym ogniem Niemców, którzy zatrzymali się kilkadziesiąt metrów
za ich pojazdem.
„Henryk” miał jeszcze mniej szczęścia. Zanim uporał się z drzwiami, żandarmi byli już przy Oplu.
Wyciągnęli go z auta i nakazali podnieść ręce do góry. Stał pod zieloną ścianą żywopłotu. Patrzył na drobne
zielone listki krzaków akacji. I to był ostatni obraz, jaki ujrzał w życiu. Żandarmi nie znali litości. W terkot
pistoletów maszynowych wdarło się jeszcze pojedyncze klaśnięcie wystrzału z pistoletu. „Henryk” osunął
się na ziemię.
- O jednego bandytę mniej - mruknął do siebie opasły Niemiec.
Tymczasem „Oracz” bronił się nadal. Oszczędzał nabojów, starał się jednak utrzymać wrogów w
przyzwoitej odległości. Wiedział, że nie ujdzie cało. Nie liczył na żaden cud, ale postanowił, że ginąc
zabierze ze sobą jak najwięcej Niemców. Tymczasem z pobliskiego obiektu Centralnego Instytutu
Wychowania Fizycznego biegli z pomocą żandarmom lotnicy. Ale i oni zostali zatrzymani kilkoma
strzałami. Niestety, były to ostatnie naboje. „Oracz” poczuł jedno piekące uderzenie, drugie, a potem zapadła
ciemność.
*
„Antek”, „Gruby” i „Felek” wysiedli w Czarnocinie z pociągu jadącego z Koluszek do Piotrkowa. Nie
zwlekając, ruszyli wzdłuż toru w kierunku mostu. Przez nikogo nie zatrzymywani minęli przejazd kolejowy.
Na chwilę zatrzymali się na skrzyżowaniu z drogą biegnącą do folwarku Remiszewice.
Niewiele ponad sto metrów przed sobą mieli most. Dostrzegli też wartowników i gniazdo karabinu
maszynowego. „Antek” nie pozwolił na dłuższe obserwacje. Bahnschutze mogli przecież na nich zwrócić
uwagę. Prowadził ich teraz w kierunku Remiszewic. On tu grał pierwsze skrzypce: zdążył wcześniej, w
lutym, rozpoznać teren.
Weszli w zarośla, w których mieli wyznaczone spotkanie z resztą grupy. Zachowywali maksymalną
ostrożność, niczym nie zdradzając swojej obecności. Tylko w ten sposób mogli uniknąć niebezpieczeństwa.
Byli bezbronni; ich pistolety miały dotrzeć samochodami z resztą grupy.
Powoli zapadał zmrok. Zaniepokoił ich w pewnym momencie odgłos furmanki, jadącej polną drogą
obok zagajnika. Wyraźnie dobiegało z ciemności skrzypienie kół i miękkie kląskanie kopyt konia. Ukryci w
krzakach czekali w napięciu. Furmanka nie zatrzymała się. Znowu zapadła cisza, w której od czasu do czasu
słyszeli jedynie szczekanie psów.
„Gruby” zaczaił się na skraju zarośli i obserwował drogę. „Antek” i „Felek” po cichu rozmawiali.
Zastanawiali się, w jaki sposób zdjąć posterunek przy moście.
- Ja myślę - zaczął „Gruby” - że powinniśmy zbliżyć się do posterunku z obydwu stron toru. Jeżeli
zauważą jedną grupę, to druga będzie wtedy mogła bezpiecznie zbliżyć się do nich i załatwić sprawę.
- Co myślisz przez „załatwić sprawę”?
- Nie ma się co patyczkować - mówił „Gruby”. - W czapę i koniec.
- A jak to zrobisz? Przecież strzelać nie wolno, bo zaalarmujemy inne posterunki.
- No to potrzymamy ich pod lufą. Na wszelki wypadek można też szwabów związać i zakneblować.
- Tylko trzeba unikać strzelaniny. Nie mogą zobaczyć ani jednej grupy, ani drugiej. Wiesz przecież, że
Niemcy, gdy zobaczą coś podejrzanego, nie zastanawiają się. Od razu otwierają ogień. A to byłaby klęska. -
„Antek” przyjmował plan kolegi.
- Czyli to właśnie zaproponujemy „Zośce”? - upewniał się „Gruby”.
Ten temat już wyczerpali; teraz „Gruby” chciał się dowiedzieć, jak to było w lutym. „Antek” mówił
więc o śniegu i długich godzinach wyczekiwania na srogim mrozie, a wreszcie o smętnym powrocie do
Warszawy.
- Teraz powinno się udać - pocieszał „Antka” kolega. - Mamy przecież swoje samochody.
Tymczasem minął termin przyjazdu aut. Z każdą minutą malała nadzieja, że przybędą. Rozwidniło się.
„Antek” podjął w tej sytuacji jedyną słuszną decyzję powrotu.
*
Nazajutrz „Zośka” spotkał się z „Maćkiem”.
- I znów nieszczęście - mówił przygnębiony. - Znów dwie ofiary.
- To jest wojna - uspokajał go „Maciek”. - Ofiary muszą być i jeszcze będą. Powinniśmy się do tego
przyzwyczaić.
- Nasz rachunek z Niemcami powiększa się.
- Po Czarnocinie stan naszego konta trochę się poprawi, bo chyba nie rezygnujesz z akcji? - pytał
Bittner.
- Nie rezygnujemy. Musimy dokonać tylko pewnych zmian. - Tadeusz myślał już o zadaniu. - Nowy
termin: noc z piątego na szóstego czerwca. Założenia planu takie same jak dotychczas. Tylko ta nieszczęsna
wpadka na ulicy Zuga sprawia, że zmieni się trochę skład grupy. Zamiast „Henryka” weźmiemy „Ryśka”
(Ryszard Wesoły) z hufca Wola. To odważny żołnierz i dobry kierowca. Poprowadzi drugi samochód.
- A co z „Jurkiem TK”?
- Musimy z niego zrezygnować w tej akcji. Powinien trochę odpocząć. Ja sam zajmę jego miejsce jako
kierowca pierwszego wozu.
- Pechowy ten Czarnocin - zauważył „Maciek”. - Tylko podczas przygotowań zginęło dwóch
uczestników: „Rudy” i „Henryk”. „Jurka TK” i „Heńka” też zabraknie. Musimy uważać.
- Do trzech razy sztuka - odpowiedział „Zośka”. - Teraz uda się na pewno.
W CZARNOCINIE
„Zośka” denerwował się. Zbliżała się godzina dwudziesta, a on wciąż czekał na magazyniera, aby
odebrać broń i materiały wybuchowe, a także gwoździe. Wprawdzie w samochodach znajdowało się już
niezbędne wyposażenie, ale jeszcze wczoraj pomyślał o kilku dodatkowych magazynkach i zapasowym
plastyku. Nareszcie magazynier zjawił się, tłumacząc się kłopotami z komunikacją. Tadeusz nie słuchał,
machnął tylko ręką. Załadował wszystko do samochodu i ruszył na Ochotę.
Dotarł na umówione miejsce, to samo co poprzednio, kilkanaście minut po dwudziestej pierwszej. Byli
już więc spóźnieni w stosunku do planu.
- Wszystko w porządku? - pytanie to skierował do „Maćka”.
- Tak jest - Bittner zamierzał złożyć szczegółowy meldunek, jednak Tadeusz przerwał mu.
- Wsiadamy - rzucił krótko. - Mamy już opóźnienie.
W pierwszym aucie, obok kierowcy - „Zośki”, usadowił się kapitan „Pług” z nieodłączną laseczką. Z
tyłu usiadł „Maciek”. W drugim samochodzie, kierowanym przez „Ryśka”, zajęli miejsca „Dziotek” i
„Giewont”.
Ruszyli. Dojechali do Grójeckiej i skręcili w lewo. Mijali kilkunastoletnich chłopców. „Zośka”
uśmiechał się do siebie, spoglądając na białe chusteczki, sygnalizujące, że droga jest wolna. Ubezpieczające
ich posterunki, dowodzone przez „Sternika” (Michał Glinka), spisywały się bez zarzutu.
„Zośka” prowadził pewnie. Kapitan „Pług” i „Maciek” milczeli. Nie chcieli przeszkadzać kierowcy,
znajdowali się na najbardziej niebezpiecznym odcinku trasy. W mieście mogły ich oczekiwać różne
niespodzianki. W pewnym momencie samochody zjechały w prawo z trasy wylotowej. To był właśnie ów
objazd sztrajfy, który rozpracowali chłopcy z Beesów. I w tym wypadku dobrze wywiązali się ze swego
zadania.
Była już szarówka, gdy obydwa samochody znalazły się na szosie piotrkowskiej. Teraz zwiększyli
prędkość, chcąc nadrobić stracony czas. Radziejowice, Mszczonów, Rawa Mazowiecka - tylko w tych
miasteczkach samochody zwalniały. Cała ta jazda, szaleńczy pęd, wywierała na uczestnikach akcji dziwne
wrażenie. Z jednej strony pamiętali o oczekującym ich zadaniu bojowym, będzie to może walka, rany; z
drugiej - upajała ich ta jazda przez posrebrzone światłem księżyca miejscowości i pola.
Za Rawą „Zośka” zwiększył czujność. Pamiętał, że w Lubochni musi skręcić w prawo. Przejechał jakieś
dwadzieścia kilometrów, gdy znalazł się w rozciągniętej wzdłuż szosy długiej wsi. Lubochnia. Jeszcze
kilkaset metrów i powinna być droga w prawo. Teraz sunęli już wolniej, bruk przechodzący miejscami w
dziurawą żwirową nawierzchnię nie pozwalał na większe tempo.
Po kilku kilometrach wjechali do Ujazdu - maleńkiego miasteczka z dużym rynkiem. Minęli okazały
kościół i dotarli do rozwidlenia dróg. Skręcili w lewo. Znajdowali się na szerokiej szosie. Jeszcze jakieś trzy
kilometry i „Zośka” zatrzymał się.
- Za dobrze nam się jedzie - powiedział. - Za gładka ta droga. Chyba pobłądziliśmy. Trzeba kogoś
zapytać.
„Maciek” i kapitan „Pług” mocniej ścisnęli kolby pistoletów. Tadeusz wysiadł, przeciągnął się i
skierował się do małego drewnianego domku z rozjaśnionymi światłem oknami. Wrócił po kilku minutach.
Bez słowa zajął miejsce za kierownicą. Włączył bieg i zawrócił.
- Miałem rację - dopiero teraz odezwał się. - Ta droga prowadzi do Łodzi. A my za kościołem musimy
odbić w prawo do Będkowa.
Faktycznie, drogę do Będkowa trudno było odnaleźć komuś, kto nie znał miasteczka. Teraz jednak
„Zośka” nie miał już większych problemów. Z trójkątnego placyku skręcił w brukowaną uliczkę.
Ujechali może kilka kilometrów, gdy „Zośka” zawołał:
- Jasny gwint, musimy dolać wody!
- Zaraz powinna być wieś - odezwał się „Maciek”. - Tutaj nigdzie przy tej suszy wody nie znajdziemy.
Zatrzymali się przed drewnianym kościołem. Tadeusz wyjął z bagażnika duże blaszane pudło po
marmoladzie i poszedł na plebanię. Zaszczekał pies. Zawtórowały mu inne. „Pług” zachowywał stoicki
spokój, ale „Maciek” zaniepokoił się, że ten hałas obudzi pół wioski. „Zośka” wrócił bardzo szybko.
Podniósł maskę silnika. Dolał wody do chłodnicy. Ruszyli dalej, żegnani przez psy z całej wsi.
Przejechali mostek przez rzekę, była to Wolborka, i po kilkuset metrach osiągnęli drogę łączącą
Czarnocin z Remiszewicami. W lewo prowadziła droga do przejazdu kolejowego. Oni skierowali się w
prawo. Na niskich obrotach silników, z włączonymi tylko światłami pozycyjnymi, przejechali obok dworku
Wojciechowskich i za zagajnikiem skręcili w prawo, by jak najbliżej drogi skryć się w krzakach.
*
W czasie gdy „Zośka” ze swoją ekipą rozpoczynał podróż do Czarnocina, „Antek”, „Gruby” i „Felek”
znajdowali się w pociągu z Koluszek do Piotrkowa. Wyjechali po południu z Warszawy. Tym razem nie
obawiali się żadnych kontroli. Jechali legalnie. No, prawie legalnie. „Felek” oficjalnie pracował w Zakładach
Ostrowieckich w Warszawie. Udało mu się zdobyć w miejscu pracy prawdziwy dokument podróży do
Piotrkowa na własne nazwisko. Posługiwał się więc również oficjalną kennkartą. Na tej prawdziwej
delegacji dopisano jeszcze dwa nazwiska, którymi w konspiracji posługiwali się koledzy „Felka”.
Zbliżali się do Czarnocina. Już zaraz powinien być most. Stanęli w otwartych oknach, chcąc go sobie
jeszcze lepiej obejrzeć. Właściwie to bardziej im chodziło o posterunek. Tymczasem wytężali wzrok i...
- Co jest, jak Boga kocham? - półgłosem odezwał się do kolegów „Antek”. - Gdzie podziały się te
szkopy?
- Może gdzieś się schowali - domyślał się „Felek”.
- Niemożliwe, żeby ich nie było. Sami ich przecież kilka dni temu widzieliśmy. - Również „Gruby” był
zaskoczony tym, co dostrzegł, a raczej tym, czego nie zobaczył.
- Wszyscy trzej stwierdzamy to samo - podsumował „Antek”. - Musimy się jednak upewnić.
Pociąg zatrzymał się na miniaturowej stacyjce. Ci, którzy wysiedli, śpieszyli w swoją stronę, a
właściwie w jednym kierunku - do przejazdu. Tylko trzech młodych mężczyzn zatrzymało się na peronie.
- Poczekajcie tu na mnie - odezwał się „Antek”. - Spróbuję zasięgnąć informacji.
Wszedł do poczekalni. Była pusta. Podszedł do kasy. Pamiętał opowiadanie „Maćka” o życzliwym
kasjerze. Czy to była tylko życzliwość? Czy kasjer sam nie był członkiem organizacji? Można się było tego
domyślać, ale nie wolno było dekonspirować się.
Podszedł do okienka kasy. Delitkatnie zastukał. Szyba podniosła się do góry i ukazała się za nią
sympatyczna twarz młodego jeszcze kolejarza.
- Pan życzy sobie bilet? Dokąd? - pytał. - Będzie pan musiał długo czekać na pociąg. Kilka godzin.
„Antek” podjął błyskawiczną decyzję. Jeżeli w lutym kasjer tak życzliwie potraktował „Heńka”, może
warto powołać się na tę znajomość, a nawet spróbować wywołać współczucie.
- Nie, nie zamierzam tak szybko wyjeżdżać - odpowiedział. - Mam natomiast do pana prośbę.
Przepraszam, że zawracam panu głowę swoimi sprawami, ale to dla mnie ważne. Był tu w lutym mój kolega.
Opowiadał, jak pan mu pomógł, ostrzegając przed szkopami...
- A co dzieje się z kolegą? - pytał kolejarz. - Pamiętam go. Przez stację przewija się niewielu ludzi
spoza Czarnocina i okolicy. Wszyscy się znamy. Dlatego zwróciłem uwagę na nieznajomego.
- Niestety, ujęli go Niemcy - odpowiedział zgodnie z prawdą „Antek”.
- Aaa - zasmucił się kasjer i po chwili milczenia, wyrażającego współczucie, zapytał: - W czym mogę
panu pomóc?
- No cóż, powiem panu otwarcie. - „Antek” udawał, że zdecydował się na szczerość. - I ja, podobnie,
jak kiedyś kolega, przyjechałem z przyjaciółmi, żeby zdobyć trochę towaru. Trzeba z czegoś żyć.
- Obawiam się, że niewiele panu pomogę. Nie zajmuję się tym. Jestem urzędnikiem kolejowym.
- Nie o to chodzi - tłumaczył „Antek”. - Nasze zajęcie jest trochę niebezpieczne. Sam pan wie. Boję się
Niemców.
- Rozumiem. Mam dla pana dobrą wiadomość. Od dziś niebezpieczeństwo jest mniejsze. Właśnie
wczoraj bahnschutze zlikwidowali posterunek przy moście. Teraz tylko od czasu do czasu można tam
spotkać patrole. Ale nie kryją się specjalnie. Widać ich z daleka. Trzeba też uważać przy folwarku w
Remiszewicach, bo tam kwaterują Niemcy. No cóż, życzę w takim razie powodzenia.
- Do zobaczenia - żegnał się „Antek”. - Dziękuję za pomoc.
Wyszedł na peron. Było już prawie ciemno. „Gruby” i „Felek” powitali go z wyrzutem:
- Co tak długo tam robiłeś?
- Wyobraźcie sobie - przekazywał im wspaniałą nowinę - że wczoraj głupie szkopy zlikwidowały
posterunek przy moście...
- To ułatwia sprawę - powiedział z zadowoleniem „Gruby”. - Ale się „Zośka” uraduje.
- Nie ciesz się przed czasem - uspokajał go „Antek”. - Najpierw musimy sprawdzić tę informację.
Pamiętajcie, że spacerują tutaj także patrole.
Minęli przejazd. Szli wzdłuż torów w kierunku mostu. Rozglądali się na wszystkie strony, obawiając się
spotkania patrolu. Dotarli już do skrzyżowania z drogą do Remiszewic, gdy usłyszeli dudnienie pociągu.
Odeszli bez pośpiechu jakieś dwadzieścia metrów w lewo. Spoglądali na wojskowy transport jadący w
kierunku Koluszek. W świetle księżyca wyraźnie rysowały się na platformach sylwetki czołgów i dużych
dział. „Felek” powiedział z żalem:
- Mamy pecha, że już teraz jedzie. Gdyby tak później...
- Może to już ostatni, który przejechał tym mostem - pocieszał go „Gruby”.
- To ważny szlak - dorzucił „Antek”. - Będą miały szkopy kłopot.
Znów zbliżyli się do linii kolejowej. „Antek” polecił kolegom poczekać, a sam poszedł torami aż na
most. Po kilku minutach, widząc, że nic się nie dzieje, koledzy ruszyli jego śladem. Oglądali teraz we trójkę
most i wyschnięte, prawie pozbawione wody koryto Wolborki. Dotykali palcami miejsc, w których miały
być założone miny. W tym momencie wszystko wydawało się proste. Byli pewni, że dotychczasowy pech
ich opuścił.
Musieli przerwać te oględziny. Spojrzeli na zegarki i zrozumieli się bez słów. Trzeba było iść do
zagajnika koło folwarku. Nie minęło pół godziny, gdy znaleźli się wśród wysokich krzewów. Wkrótce
usłyszeli przytłumiony głos pracy silników samochodowych. Jeszcze kilka minut i witali się z kolegami.
„Zośka” zarządził krótki odpoczynek, wysłuchując w tym czasie meldunku „Antka”, „Grubego” i
„Felka” o sytuacji w Czarnocinie. Oczywiście ucieszył się z informacji o zdjęciu przez Niemców posterunku
przy moście. Sam wręczył broń podchorążym, którzy jechali pociągiem.
- Od razu czuję się pewniej - powiedział „Antek”, biorąc do rąk Stena.
Nerwowo palili papierosy. Rozmowa nie kleiła się. Bo i o czym tu rozmawiać w takiej chwili. Kto wie,
co ich jeszcze czeka... Mimo dobrej wiadomości, zdobytej przez „Antka”, byli podenerwowani.
*
- Koniec przerwy - zarządził „Zośka”.
Zebrali się, stanęli półkolem przed dowódcą. Kapitan „Pług” obserwował ich, stojąc nieco z boku.
„Zośka” stawiał zadanie bojowe.
- Skład pierwszego zastępu pakietującego: „Antek” i „Giewont”. Waszym zadaniem jest założenie i
uzbrojenie min na tej części mostu, którą biegnie tor do Koluszek. Miejsca założenia min: zgodnie z planem.
„Giewont”, ty po zakończeniu pakietowania, na mój rozkaz, przetniesz przewody telefonu kolejowego na
słupie znajdującym się w pobliżu mostu. Drugi zastęp pakietujący tworzą „Felek” i „Gruby”. Zakładacie i
uzbrajacie miny na drugiej części mostu, którą biegną tory z Koluszek do Piotrkowa. Czy macie jakieś
pytania?
Nikt pytań nie miał, więc „Zośka” mówił dalej:
- Osłonę samochodów zapewni „Rysiek”. Gdy usłyszysz wybuch, przetniesz także przewody
telefoniczne, prowadzące do folwarku Remiszewice. Na ubezpieczeniu przy torach od strony Koluszek
staniesz ty, „Dziotek”. Założysz również minę-pułapkę w odległości około dwustu metrów od mostu. To
samo zadanie, tylko od strony Czarnocina, przed skrzyżowaniem z drogą do Remiszewic, wykona „Maciek”.
Ja założę przewód ogniowy, podłączę zapalniki i odpalę miny. Czy wszystko jest jasne?
I tym razem nikt nie miał pytań. „Zośka” przypomniał, aby podchorążowie stojący na ubezpieczeniach
unikali strzelaniny, i nakazał przejście z zagajnika nad rzekę. Zabrali cały sprzęt i ruszyli naprzód. Po
kilkunastu minutach, nie spiesząc się, dotarli do mostu. Tadeusz spojrzał na zegarek. Była godzina
dwudziesta trzecia czterdzieści.
Natychmiast przystąpili do działania. Każdy doskonale znał swoje zadanie. Wszyscy byli dobrze
wyszkolonymi minerami. Pracę ułatwiał jasno świecący księżyc. Było niemal zupełnie widno.
Z oddali dobiegł ich niesiony przez szyny, coraz głośniejszy, turkot kół pociągu. Hen, za stacją w
Czarnocinie, rozbłysły reflektory lokomotywy. Przerwali swoje zajęcia. Odeszli kilkadziesiąt metrów w bok
od torów. Mogli co prawda położyć się na nasypie - i tak nikt by ich nie dostrzegł z jadącego pociągu -
istniała jednak obawa, że pociąg mógł zatrzymać się, a to już mogło być groźne.
- Cholera! - zaklął „Zośka”, leżąc na łące. - Jeszcze z pół godziny i byłby nasz.
- Nie szkodzi - odpowiedział „Gruby”. - Może będzie następny.
Patrzyli teraz na długi sznur towarowych wagonów wypełnionych sprzętem wojskowym. Z platform
strzelały w niebo lufy dział przeciwlotniczych. Zabrakło pół godziny.
Ostatni wagon przetoczył się przez most. Odczekali jeszcze kilka minut, zanim podnieśli się i wrócili do
swoich zajęć.
- Gotowe - pierwszy zameldował „Antek”.
- Gotowe - po kilku minutach powtórzył to samo „Felek”.
Dochodziła już godzina pierwsza, gdy „Zośka” oświadczył:
- Ja też skończyłem.
Stali przez moment na moście, potem jednak zeszli z nasypu.
- Pięć po pierwszej - powiedział „Zośka”. - Mamy trochę czasu. Warto poczekać. Może będzie jechał
jakiś transport wojskowy? To ważna i ruchliwa magistrala.
Skończyli swoją robotę również „Maciek” i „Dziotek”. I ich miny znalazły się na swoich miejscach.
Teraz pozostawało jedynie ubezpieczenie z obu stron zaminowanego mostu.
„Dziotek” położył się na ziemi niedaleko torów i uważnie rozglądał dookoła. Najczęściej jednak
spoglądał w kierunku stacji w Rokitnie. Właśnie stamtąd groziło największe niebezpieczeństwo. I
rzeczywiście: w pewnym momencie zauważył dwie sylwetki. Przywarł jeszcze mocniej do ziemi. Gdy
Niemcy zbliżyli się, zobaczył, że są uzbrojeni w karabiny. Nie kryli się; głośno rozmawiając, szli torami.
Byli coraz bliżej. Już tylko jakieś dziesięć metrów dzieliło ich od leżącego „Dziotka”, gdy ten poderwał się
na nogi i wycelował w ich stronę Stena. Światło księżyca błysnęło na stali peemu.
- Hände hoch! - zawołał, mierząc do nich z pistoletu maszynowego.
Podnieśli posłusznie ręce do góry. „Dziotek” wydawał następne komendy:
- Rzucić przed siebie broń! Najpierw ty! - Wskazał stojącego z prawej strony mężczyznę. Ten
posłusznie wykonał rozkaz. Karabin głucho uderzył o podkłady. - Teraz ty. - Drugi mężczyzna również go
usłuchał.
- A teraz odejdźcie dziesięć metrów w bok, na łąkę, i połóżcie się na brzuchu.
- Proszę nie strzelać - odezwał się pierwszy ze strażników. - Darujcie nam życie.
- Cisza! - zarządził „Dziotek”. - Jak będziecie spokojnie się zachowywali, to może ocalicie życie. A
teraz ani słowa.
Zabrał obydwa karabiny i położył na ziemi koło siebie. Nadal obserwował mknące w dali tory. Teraz
jeszcze za wcześnie - myślał - ale za jakieś pół godziny nieobecność tych dwóch może zaniepokoić innych
strażników. Zwracał też baczną uwagę na zatrzymanych. Leżeli wprawdzie bez ruchu, ale kto wie, co może
im przyjść do głowy!
„Zośka” znów spojrzał na zegarek. Minęła godzina. Było pięć po drugiej.
- Nie możemy dłużej czekać - powiedział. - Wysadzamy. „Giewont”, przecinaj linię. „Felek”, sprowadź
tu „Maćka”, a ty, „Gruby”, „Dziotka”.
„Zośka” bez pośpiechu, ciągnąc za sobą przewód elektryczny, szedł wzdłuż Wolborki, w odległości
jakichś trzydziestu metrów od jej brzegu, w kierunku folwarku. Oddalił się od mostu na 70, 80 metrów.
Poczekał, aż zebrała się cała grupa. „Dziotek” zameldował o strażnikach.
- Co z nimi zrobiłeś? - zapytał Tadeusz.
- Kazałem im biec torami z powrotem. - Roześmiał się „Dziotek”. - Powiedziałem, żeby się pośpieszyli,
bo most zaraz wyleci w powietrze. Wyrywali, aż się kurzyło. A tu są dwa karabiny, które im zabrałem.
- Lepiej trzeba było ich związać - powiedział „Zośka”. - No, ale nic na to nie poradzimy. Stało się.
W tym momencie rozejrzał się, sprawdzając, czy wszyscy są na miejscu.
- Kładźcie się na ziemię. Nie podnoście głów. Po wybuchu biegniemy do samochodów.
Leżeli w bruzdach kartofliska. Mieli przed oczami jasne kwiaty kartofli. „Zośka” zwarł dwa przewody.
Czerwony płomień wybuchu i ogromny huk. Most skrył się w obłokach dymu i kurzu. Podnieśli głowy.
Tuman rozwiewał się. Zdziwieni patrzyli na ciemne kratownice mostu. Zdeformowane, z widocznymi nawet
z tej odległości ostrymi rozcięciami belek, znajdowały się jednak na swoim miejscu. Gdyby jechał pociąg,
most zawaliłby się pod jego ciężarem.
- I co teraz? - pytał „Maciek”.
- Nic - odpowiedział „Zośka”. - Nie ma czasu na poprawianie roboty. Do samochodów. Odjeżdżamy.
Puścili się biegiem w stronę zagajnika. Była już godzina trzecia.
*
Pozostawiony sam sobie „Rysiek” nie nudził się. Gdy stracił z oczu kolegów, sprawdził jeszcze
samochód. Potem obejrzał słup, na którym miał przeciąć przewody, przygotował słupołazy i nożyce, a
następnie, położywszy się na trawie na skraju zagajnika, obserwował drogę.
Właśnie pomyślał, że to, co teraz robi, jest bezcelowe - któż by tą polną drogą o tej porze mógł
spacerować - gdy nagle aż przetarł ze zdumienia oczy. Wyraźnie widział dwóch uzbrojonych mężczyzn. Co
robić? Ukryć się i nie zdradzać swojej obecności, czy ich zatrzymać? Szli w kierunku Remiszewic. Jeśli
dotrą do końca wioski, mogą zobaczyć, że coś dzieje się na moście. A więc trzeba zatrzymać —
zadecydował.
Stał teraz za krzakami, trzymając w pogotowiu broń. Gdy zbliżyli się na jakieś pięć kroków, wyskoczył
na drogę, celując w nich z peemu. Nic nie mówił. Mężczyźni stanęli jak wrośnięci w ziemię.
- Nie strzelać - powiedział jeden z nich po polsku.
- Rzucić karabin! - rozkazał „Rysiek”.
Bez słowa zdjęli z ramion broń i rzucili przed siebie.
„Rysiek”, nie spuszczając z nich oka i trzymając w pogotowiu swojego Stena, schylił się i podniósł
karabiny. Zarzucił je sobie na ramię. Ruchem lufy nakazał zatrzymanym wejść do zagajnika. Wykonali
polecenie. Kazał im położyć się na brzuchach kilka metrów od słupa, na który miał się wdrapywać.
- Cisza i spokój - nakazywał. - Jak będziecie posłuszni, uratujecie życie.
- Tak, cisza i spokój - powtórzył jeden ze strażników.
Pilnie ich obserwując, zaniósł karabiny do samochodu i schował w bagażniku. Przydadzą się - mruknął
do siebie. Wrócił do swoich jeńców i siedząc na pieńku pełnił przy nich wartę. Od czasu do czasu wychodził
na skraj zagajnika i patrzył na drogę. Rzucał też tęskne spojrzenie w kierunku, gdzie znajdował się most.
Panowała tam jednak niczym nie zmącona cisza. Minęła jeszcze godzina, gdy skończył się ten spokój.
Powietrzem targnęła potężna detonacja. Jasną noc przecięła czerwona łuna. Bahnschutze leżący na ziemi aż
podskoczyli.
- Leżeć spokojnie - rzucił w ich stronę - głowy przycisnąć do ziemi.
Posłusznie wykonali rozkaz.
„Rysiek” przewiesił Stena przez plecy i starając się ciągle obserwować jeńców wdrapywał się na słup.
Przeciął przewody i zszedł na ziemię. Strażnicy leżeli, wtulając głowy w trawę. Po kilku dosłownie minutach
usłyszał tupot. Wiedział, że to biegną koledzy, ale na wszelki wypadek ujął w ręce peem.
- Co z nimi? - pytał „Zośkę”, wskazując lufą jeńców.
- Zostawiamy ich - mówił zadyszany Tadeusz. - Nie mamy czasu. Szybko. Wsiadamy do samochodów i
ruszamy.
*
Piątego czerwca po południu Wacław i Stanisława Staniaszkowie wprowadzili się z powrotem do
swojego domku na skarpie nad stacją kolejową w Czarnocinie. Wczoraj bahnschutze strzegący mostu
opuścili Czarnocin i zlikwidowali swój posterunek.
Rano, gdy Wacław Staniaszek zajął swoje miejsce w kasie na stacji kolejowej, jego małżonka zajęła się
doprowadzeniem do porządku kuchni, pokoju i maleńkiego podwórka. Zmywała, wycierała kurze,
rozstawiała meble. Potem zajęła się przygotowaniem obiadu. Dobrze mieszkało im się u Hajduków, gdy
bahnschutze zajęli ich dom, ale co na swoim, to na swoim. Cieszyli się więc z tego powrotu, jedząc
spóźniony obiad.
Na sąsiednim łóżku spał niespełna czteroletni Ireneusz - ich syn. Urodził się w sierpniu 1939 roku na
tydzień przed niemiecką napaścią. Nie rozumiał sensu dziejących się wokół wydarzeń, a nawet cieszył się z
tamtej lutowej przeprowadzki do sąsiadów. To było coś nowego w jego krótkim życiorysie. Był równie
zadowolony, gdy wracali do swojego domu.
Staniaszkowie, uradowani, że są już u siebie, usnęli dopiero po północy. Nagle rozległ się huk.
Stanisława aż podskoczyła na łóżku. Jej mąż również się obudził.
- Co się stało? - pytała. - To chyba most. Chodź, zobaczymy...
- Leż - przerwał mąż. - Co cię most obchodzi. Jak jutro ktoś będzie pytał, to nic nie słyszeliśmy i nic nie
wiemy. Irek płacze. Też się obudził.
Dopiero teraz usłyszała płacz syna. Podeszła do łóżka. Wzięła dziecko na rękę. Uspokajała.
- Dlaczego się obudziłeś? - pytała. - Przecież nic się nie stało. Zaśnij.
Szóstego czerwca pierwszy poranny pociąg z Piotrkowa dojechał tylko do Czarnocina. Zatrzymał się na
stacji, a ludzie pieszo, objuczeni bagażami, szli torami, potem przez uszkodzony most na drugą stronę rzeki,
gdzie czekał już drugi pociąg jadący w kierunku Koluszek. Przez wiele jeszcze dni mijali się na moście
podróżni kierujący się w przeciwne strony. Niemcy nie wykorzystywali uszkodzonego mostu już do końca
wojny. Wybudowali obok nowy i przełożyli nań tory. To wszystko wymagało jednak czasu. Tak więc,
chociaż „Zośka” i jego współtowarzysze uważali akcję za nieudaną, jej skutek odpowiadał założeniom.
ODSKOK DO WARSZAWY
Ciemne samochody ze zgaszonymi światłami wyjechały z zarośli na drogę. Skręciły w lewo i, wznosząc
tumany kurzu, pędziły naprzód. Przed mostem skręciły w lewo w kierunku Będkowa.
W pierwszym wozie, kierowanym przez „Zośkę”, siedzieli: na przednim siedzeniu - kapitan „Pług”, z
tyłu - „Maciek” i „Dziotek”. W drugim, prowadzonym przez „Ryśka”: „Antek”, „Gruby”, „Giewont” i
„Felek”. „Zośka” cisnął gaz do oporu. Pędzili polną drogą. Zostawiali za sobą takie tumany kurzu, że
„Rysiek” aż musiał zwiększyć odległość, by mieć lepszą widoczność. Kurzu było pełno w całym
samochodzie, osiadał na ubraniach i twarzach pasażerów.
Już z daleka, na płaskim terenie, zobaczyli wieżę kościoła w Będkowie. Przemknęli przez puste
miasteczko. Nie zwolnili w Rososze. Minęli stojący po lewej stronie drogi drewniany kościółek, gdzie kilka
godzin temu nalewali wody do chłodnicy. W Ujeździe tym razem już nie błądzili. Na trójkątnym placyku
skręcili w prawo. Minęli młyn stojący po prawej stronie i położony w parku pałacyk po lewej. Nie
zwalniając przecięli duży rynek i byli już za miastem na biegnącej wśród pól drodze.
Za Skrzynkami po obu stronach drogi wyrósł las. Poczuli się jakoś pewniej. Te stare drzewa stwarzały
poczucie większego bezpieczeństwa, można w nich było w razie potrzeby znaleźć schronienie. Po kilku
kilometrach las się skończył. I znów jechali wśród pól.
Wstawał słoneczny dzień. Było coraz jaśniej. Dojeżdżali do Lubochni. Nad wsią górowały dwie wieże
barokowego kościoła. Nareszcie znajdowali się przy szosie piotrkowskiej. Czas! Czas! Zdawali sobie
sprawę, że każda minuta, każda sekunda znacznie zwiększa ich szanse na bezpieczny powrót do domu. Nic
nie mówili. Każdy sam przeżywał minione emocje i gorączkę odskoku.
Już mieli po prawej stronie duży, okazały kościół w Lubochni. Przed nimi upragniona szosa. I oto
„Zośka” z piskiem opon pokonuje zakręt. Skręca w prawo i naciska do oporu pedał gazu. Pędzą do przodu,
do... Tomaszowa. Żaden z uczestników akcji nie zdaje sobie sprawy, że jadą w przeciwnym kierunku.
Dlaczego? Nikt już nie odpowie na to pytanie.
„Zośka” zauważa, że coś jest nie w porządku. Dopiero jednak przy cmentarzu w Jakubowie orientuje
się, że jedzie w przeciwnym kierunku. Hamulec. Najpierw pierwszy, potem drugi wóz zawracają na niezbyt
szerokiej szosie i jeszcze szybciej mkną w drugą stronę.
Kapitan „Pług” nic nie mówił. Jak zawsze zachowywał spokój. Widział, że wskazówka
prędkościomierza przekroczyła 100 km na godzinę. „Zośka” pędził, chcąc nadrobić stracony czas. Nie
zapominał jednak o swych obowiązkach dowódcy. Wciąż zerkał we wsteczne luterko, obserwując drugi
samochód.
Również i „Rysiek”, dopiero gdy „Zośka” zahamował i zawrócił, zorientował się, że jechali w
przeciwną stronę. Odczuwał znużenie. Nie oglądając się na boki, pilnował jedynie pierwszego samochodu.
Były momenty, że obraz przed nim tracił kontury, stawał się zamglony. Przecierał wtedy oczy i znów
wszystko stawało się wyraźne. Ani „Antek”, ani jego trzej koledzy siedzący na tylnym siedzeniu nie
dostrzegli, że „Rysiek” jest po prostu zmęczony. Gdyby jednak nawet tak się stało, w niczym nie mogliby
mu pomóc. Żaden z nich nie umiał prowadzić samochodu.
Auta nie zwalniały nawet jadąc przez wsie i miasteczka. Minęli Rawę. Teren stał się bardziej
urozmaicony. Z obydwu stron drogi pojawiły się pagórki. Szosa nie była już tak prosta. „Zośka” nie zważał
jednak na to. Obydwa samochody nie zmniejszały prędkości. „Rysiek” myślał tylko o jednym - nie stracić z
oczu samochodu „Zośki”. Był jednak coraz bardziej zmęczony. Auto, które prowadził, kilka razy nawet na
prostych odcinkach niebezpiecznie zarzuciło.
Minęli Babsk, śmignęli przez Chrzczonowice. Teraz szosa biegła w dół ostrymi zakosami. „Zośka” nie
zmniejszał prędkości. „Rysiek” również. Kolejny zakręt. W ostatniej chwili „Rysiek” spostrzega, że jedzie ze
zbyt dużą prędkością. Próbuje ratować się, naciskając pedał hamulca. Jest już jednak za późno. Hamowanie
pogarsza sytuację. Pisk opon, huk uderzenia przewracającego się samochodu. Przed oczami jasność. Auto
leży na boku. Opodal - „Rysiek”, którego impet wyrzucił z wozu. Jest nieprzytomny. Z nosa spływa strużka
krwi.
Pozostali pasażerowie po chwilowym szoku doszli do siebie. Obmacali się i wygramolili z pojazdu.
Rzucili się ku „Ryśkowi”. Próbowali go cucić, ale nie mieli wody. Nie bardzo wiedzieli, co robić dalej.
W tym samym czasie „Zośka” wyjechał już na prostą. Spoglądał w lusterko, ale nie widział drugiego
wozu. Przejechał jeszcze kilometr, drugi, ale samochód „Ryśka” wciąż nie ukazywał się. Zaniepokoił się.
Zrozumiał, że stało się coś złego. Bez słowa zawrócił. Już z daleka zobaczył leżący na boku samochód.
Ostro zahamował. Wyskoczył z wozu. Policzył szybko stojących kolegów. Odetchnął głęboko, byli wszyscy.
Pochylił się nad leżącym „Ryśkiem”.
- Co z nim? - pytał. - Żyje?
- Żyje - odpowiedział „Antek”. - Ale jest nieprzytomny. Przydałoby się trochę wody, żeby go ocucić i
obmyć. Tu nigdzie nie ma. Szukaliśmy.
- Zaraz przywiozę. Niedaleko jest dwór w Chrzczonowicach.
- To duża strata czasu - oponował kapitan „Pług”. - Możemy też w ten sposób niepotrzebnie
zaalarmować Niemców.
- Ważniejsza jest woda - oświadczył „Zośka”.
Wsiadł do samochodu i odjechał. Pozostali w tym czasie postawili leżące auto na koła i próbowali je
uruchomić. „Zośka” bardzo szybko wrócił, ale bez wody. Niczego nie wyjaśniał. Zainteresował się tylko
drugim pojazdem.
- Nie da rady. Nie pojedzie - mówił „Maciek”. - Silnik uszkodzony.
Tadeusz przez moment milczał, ale szybko podjął decyzję.
- Połóżcie „Ryśka” na tylnym siedzeniu w moim samochodzie - zarządził. - Kapitan „Pług”, „Rysiek” i
ja wracamy do Warszawy samochodem. Pozostali idą pieszo. Najpierw zniszczycie samochód. Potem,
najwyżej dwuosobowymi grupami, przedostajecie się piechotą do Żyrardowa albo do Grójca, a stamtąd do
Warszawy. Trzymajcie się. Najchętniej zostałbym z wami, ale tylko ja tu jestem kierowcą. Do zobaczenia,
chłopaki.
Wsiadł do samochodu. Spojrzał na zegarek. Była godzina czwarta trzydzieści. Od początku rozwinął
najwyższą prędkość. „Rysiek” wymagał natychmiastowej pomocy lekarskiej. „Zośka” zastanawiał się, jak
najszybciej ją uzyskać.
- Nie ma czasu na omijanie sztrajfy jak poprzednio - mówił. - Musimy przemknąć obok Niemców.
Przyhamuję, jak będziemy się do nich zbliżać. Pomyślą, że zamierzamy stanąć, a pan kapitan postraszy ich
przez okno Stenem. Wtedy ja dodam gazu i umkniemy. Nim ochłoną ze zdumienia, zdążymy uciec.
Zbliżali się do Warszawy. Już niedaleko był ów posterunek niemiecki na Okęciu.
- Czyli tak, jak uzgodniliśmy? - upewnił się „Zośka”.
- Tak - odpowiedział krótko kapitan, opuścił szybę samochodu i położył peem na kolanach.
Tadeusz już z daleka zobaczył Niemców. Zmniejszył szybkość, podjechali powoli do posterunku.
„Pług”, nic nie mówiąc, wysunął Stena przez okno. Niemcy osłupieli. W milczeniu podnieśli ręce do góry.
„Zośka” dodał gazu, auto skoczyło do przodu.
Nikt ich nie gonił. Pojechali na ulicę Racławicką. Wnieśli do lokalu konspiracyjnego rannego „Ryśka”.
Położyli go na łóżku i Tadeusz zbiegł do samochodu. Spieszył się, jechał po lekarza. Ten opatrzył rannego i
długo kręcił głową.
- Sprawa jest poważna - powiedział. - Trzeba go odwieźć do szpitala. Podejrzewam pęknięcie podstawy
czaszki.
Rzeczywiście, hospitalizacja okazała się konieczna. Wkrótce potem przewieziono „Ryśka” do szpitala
Przemienienia Pańskiego. Pierwsza diagnoza okazała się niestety prawidłowa. Jeszcze tego samego dnia
późnym popołudniem „Rysiek” zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Grupy Szturmowe poniosły jeszcze
jedną ciężką stratę.
KRWAWE STARCIE
„Gruby”, „Antek”, „Giewont”, „Felek” i „Dziotek” pod dowództwem „Maćka” zostali na szosie. Każdy
z nich uzbrojony był w pistolet. Peemy „Zośka” zabrał samochodem. Nie mogli przecież maszerować szoszą
z pistoletami maszynowymi. To było oczywiste.
Mijał stopniowo szok wywołany nieszczęściem. Zaczynali oswajać się z trudną sytuacją, w jakiej się
znaleźli, i wiedzieli, że muszą działać. „Giewont” opierał się o maskę rozbitego samochodu. Dopiero teraz
poczuł ból.
- Co ci jest? - pytał „Maciek”, widząc pobladłą nagle twarz kolegi.
- Noga boli - odparł tamten.
- Odwiń nogawkę - polecił „Maciek”.
„Giewont” podniósł prawą nogawkę spodni. Zobaczyli świeżą opuchliznę.
- Stań na obydwu nogach - polecił „Maciek”. - Zrób parę kroków.
- Możesz chodzić? - dopytywał się „Antek”.
- Boli, ale mogę.
- W tej sytuacji nic nam nie pomożesz - tłumaczył „Maciek”. - Jeżeli dasz radę, ruszaj sam.
- Tak będzie chyba najlepiej - zgodził się „Giewont”. - Tylko bym wam przeszkadzał i opóźniał marsz.
No to cześć, chłopcy. Do zobaczenia w Warszawie.
Podali mu kolejno dłonie. Jeszcze przez dłuższy czas widzieli, jak oddala się prawą stroną szosy.
Później skręcił w boczną drogę w prawo. Doszedł do Grójca. Tam wsiadł do kolejki wąskotorowej i bez
przeszkód dotarł do Warszawy. Dopiero wówczas okazało się, że całą tę podróż odbył z naderwanym
ścięgnem.
- No, to bierzemy się do roboty - zarządził „Maciek”, gdy „Giewont” ruszył naprzód.
Rozbili stacyjkę, zdjęli koła i wrzucili je w rosnące obok na polu zboże, zepchnęli w dół, w krzaki, to,
co zostało z samochodu. „Maciek”, gdy skończyli tę robotę, popatrzył w kierunku Warszawy. Dostrzegł
zupełnie już małą sylwetkę „Giewonta”.
- „Antek” i „Dziotek”, teraz wy ruszajcie - rozkazał. - Pośpieszcie się, bo i my chcemy stąd odejść.
Pożegnali się uściskiem dłoni. Dwaj podchorążowie poszli szosą, lecz bardzo szybko skręcili w
kierunku lasu po lewej stronie drogi. Doszli do Żyrardowa, gdzie wsiedli do pociągu elektrycznego, którym
szczęśliwie wrócili do Warszawy.
- Zastanówmy się teraz nad sobą - powiedział „Maciek”, gdy opuścili ich „Antek” i „Dziotek”. - Kto ma
jakiś pomysł?
- Znam te okolice - powiedział „Felek”. - Niedaleko stąd we wsi Jeruzal mieszka moja siostra,
dentystka. Moglibyśmy tam przeczekać i zastanowić się, co robić dalej. Jest też inna możliwość. Niedaleko
stąd, w Kowiesach, to zaledwie kilka kilometrów, zatrzymują się samochody jadące do Warszawy. Zabierają
ludzi „na łebka”. Miejscowi często korzystają z tego transportu. Możemy i my spróbować.
- Co o tym myślisz? - pytał „Maciek” „Grubego”. - Ja opowiadam się za tą drugą możliwością.
- I ja też wołałbym już mieć to za sobą - odparł „Gruby”. - Będą się o nas niepokoili, jak szybko nie
wrócimy. I rodziny, i „Zośka”. Spróbujmy zatem złapać jakiś samochód.
- A więc idziemy do Kowies - podsumował naradę Maciek.
- Jednak zanim oni się oddalą - rzekł nagle „Felek” - warto byłoby trochę się obmyć i napić wody.
Andrzej Jurczyński OPERACJA „MADRYT” Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1989 Projekt graficzny serii i ilustracja na okładce: Michał Maryniak Redaktor: Elżbieta Skrzyńska Redaktor techniczny: Renata Wojciechowska
Był listopad 1942 roku. Hitlerowska III Rzesza i jej sojusznicy znajdowali się u szczytu potęgi, chociaż wiele wydarzeń na różnych frontach zapowiadało już zwrot w tej okrutnej wojnie. Na Dalekim Wschodzie począwszy od maja Japończycy po pierwszych sukcesach doznawali niepowodzeń w morskiej wojnie z aliantami zachodnimi. W Afryce Północnej 3 listopada zwycięstwem wojsk brytyjskich zakończyła się trwająca od 23 października bitwa pod El-Alamein. Najważniejsze wydarzenia rozgrywały się jednak na froncie wschodnim. 19 listopada nad Wołgą wojska radzieckie przeszły do przeciwnatarcia i do 23 listopada zamknęły pierścień okrążenia wokół Stalingradu. Oznaczało to początek wielkiego przełomu. W okupowanej Polsce informacje o niemieckich porażkach wywoływały radość tym większą, im bardziej srożył się najeźdźca. Jeszcze w sierpniu 1939 roku Hitler stwierdził, że jego celem jest „zniszczenie Polski” i „fizyczna zagłada” narodu. Zatwierdzony w połowie 1941 roku generalny plan wschodni zakładał wysiedlenie 85 procent Polaków. Obozy koncentracyjne, eutanazja, łapanki, uliczne egzekucje, roboty przymusowe, walka z polską kulturą i świadomością narodową - to tylko niektóre ze środków stasowanych przez hitlerowskiego okupanta. Jednak Polacy nie znosili biernie niemieckiego terroru. Do walki stawali nawet najmłodsi, również harcerze. Rozkazem komendanta głównego AK nr 129 z 16 marca 1942 roku przydział wojskowy otrzymały Szare Szeregi. Nocą z 2 na 3 listopada 1942 roku dokonana została reorganizacja Chorągwi Warszawskiej. Utworzono wówczas Grupy Szturmowe (młodzież powyżej 17-18 lat) oraz skupiające młodszych członków Bojowe Szkoły i Zawiszę. Grupy Szturmowe, znajdując się w strukturze organizacyjnej harcerstwa, podporządkowane były równocześnie Związkowi Odwetu, a następnie Kedywowi (po jego powstaniu w styczniu 1943 roku). Podczas tej reorganizacji złożony z 300 najstarszych harcerzy batalion odwodowy Okręgu Warszawskiego AK przekształcono w Oddział Specjalny „Jerzy”, wchodzący w skład jednostki dyspozycyjnej o kryptonimie „Motor”. Dowódcą OS „Jerzy” został podporucznik harcmistrz Ryszard Białous - „Jerzy”. Jego zastępcą był szeregowiec podharcmistrz Tadeusz Zawadzki - „Zośka”, „Kajman”, „Kotwicki”, „Tadeusz”. „Zośka” - zastępca „Jerzego”, był zarazem zwierzchnikiem warszawskich Grup Szturmowych, składających się z czterech hufców: Centrum (CR) dowodzonego przez „Zośkę”; Południe (PD) pod dowództwem szeregowca podharcmistrza Jana Bytnara - „Rudego”; Wola (WL) dowodzonego przez szeregowca podharcmistrza Jana Kapałkę - „Antka” i Praga (PR), którego dowódcą był szeregowiec podharcmistrz Henryk Ostrowski - „Heniek”, „Henryk”. W początkowym okresie swego istnienia OS „Jerzy” funkcjonował, podobnie jak cały „Motor”, w strukturze Związku Odwetu. Tak było do 22 stycznia 1943 roku, gdy na mocy rozkazu nr 84 komendanta AK Związek Odwetu zastąpiony został i wszedł w skład Kierownictwa Dywersji (Kedywu). Dowódca „Motoru” major Jan Kiwerski - „Kalinowski”, przekazał Grupom Szturmowym szereg konkretnych zadań o charakterze dywersyjnym. Miały one objąć linie kolejowe. Przypomnijmy - w tym czasie toczyła się bitwa pod Stalingradem i każde zakłócenie ruchu na żelaznych szlakach powodowało dezorganizację zaopatrzenia frontu. Realizacja jednego z takich właśnie zadań stanowi temat niniejszego tomiku. ZWYCZAJNY DZIEŃ Profesor Józef Zawadzki uważnie słuchał opowiadania syna o przeprowadzonej w sylwestrową noc z 1942 na 1943 rok akcji bojowej Szarych Szeregów pod Kraśnikiem. Żaden z nich nie zdradzał zasad konspiracji. Profesor - chemik, przed wybuchem wojny dziekan Wydziału Chemii i rektor Politechniki Warszawskiej, a w okresie okupacji prorektor konspiracyjnej Politechniki Warszawskiej, był również członkiem AK, wybitnym działaczem Związku Odwetu. Doskonale wiedział o konspiracyjnej działalności syna i miejscu, jakie zajmował w Szarych Szeregach. Zazwyczaj spokojna twarz Tadeusza była teraz ożywiona. Delikatna cera, jasnoniebieskie oczy, złociste włosy, nieśmiały uśmiech, delikatne dłonie o długich palcach - to wszystko sprawiło, że jeszcze w liceum im. Stefana Batorego przezwano go Zośką. Ową „dziewczęcość” pogłębiał wdzięk i delikatność Tadeusza w sposobie bycia. Prowadził też pamiętnik, który rozpoczął słowami: „Zawsze jestem raczej sam”. Pozory jednak mylą. Ten 22-letni wówczas młodzieniec był mężnym żołnierzem i wybitnym dowódcą. Potrafił też w sprawach zasadniczych wykazać drażniący innych upór. - Najbardziej dramatyczny był moment, gdy podałem komendę do odpalenia miny, a parowóz właśnie znajdował się już nad nią - mówił Tadeusz. - Zawiódł zapalnik elektryczny. Miner jednak wykazał refleks, mocno pociągnął za przewody i zapalnik naciągowy spowodował detonację.
- A jak zachowali się inni członkowie patrolu? - zainteresował się ojciec. - Janek Bytnar spotkał mężczyznę wracającego z balu sylwestrowego. Musieliśmy potrzymać go pod lufą do końca akcji. W pierwszej chwili zupełnie zbaraniał. Nie przewidywał, że w taki sposób zakończy zabawę. - Słyszałem, że mieliście wypadek? - Po akcji, w polu, major „Oliwa” odebrał przysięgę żołnierską od szofera. To wszystko zrobiło na nas duże wrażenie, wyzwoliło emocje. W szoferze też. Chyba dlatego w odległości może dwudziestu kilometrów od wykolejonego pociągu wylądowaliśmy kołami do góry. Nic nikomu się nie stało, ale wracaliśmy do Warszawy w żółwim tempie, bo resory trzasnęły. - Mieliście szczęście. - Najważniejsze, że cały pociąg wypełniony uzbrojeniem nie dojechał na front. - Tak, pomogłeś w ten sposób Rosjanom. Może szybciej uporają się z Niemcami pod Stalingradem. - Powinniśmy im pomagać. Naszym najgorszym wrogiem są Niemcy... Rozmowę przerwało stukanie do drzwi. Ojciec wyszedł do przedpokoju. Po chwili wrócił, prowadząc Janka Bytnara. - Nareszcie jesteś - powitał „Zośka” kolegę. - Musimy się śpieszyć. Już późno. - Zdążymy - uspokajał Janek. - Idziemy do „Agrykoli” - wyjaśnił ojcu Tadeusz. Profesor wiedział, że obydwaj uczą się w tajnej szkole podchorążych, że wkrótce powinni ją ukończyć. Rad był ich przyjaźni. Wysoko cenił Bytnara. Szczupły, wysportowany, rudawy i piegowaty Janek również jeszcze w liceum - chodził do tej samej szkoły co ,,Zośka” - nazwany został przez kolegów „Rudym”. I tak już zostało. Józef Zawadzki zamknął drzwi. Był teraz sam w mieszkaniu. Siadł w fotelu i oddał się rozmyślaniom o synu i „Rudym”. Byli rówieśnikami. Mimo młodego wieku zdobyli duże doświadczenie w walce z wrogiem. Podjęli ją już w październiku 1939 roku. To oni kolportowali wraz z kolegami z 23 drużyny harcerskiej pierwszy numer nielegalnej gazetki demokratycznej młodzieży z Polskiej Ludowej Akcji Niepodległościowej (PLAN) „Polska Ludowa”, a potem pomagali w wydaniu kolejnych numerów. Rozprowadzali też pismo „Polska żyje”. W końcu października 1939 roku na obwieszczeniu Hansa Franka o utworzeniu Generalnego Gubernatorstwa Jan Bytnar i Jerzy Masiukiewicz nalepiali paski papieru z napisem: „Marszałek Piłsudski powiedziałby: a my was w d... mamy”. Śmiała się z tych słów cała Warszawa. W organizacji małego sabotażu „Wawer” walczyli z fotografami eksponującymi zdjęcia hitlerowców, z kinami, restauratorem Paprockim na Madalińskiego pośredniczącym w prenumeracie tygodnika „Der Stürmer”, zagazowali sklep mięsny dla Niemców na Nowym Świecie 12, zrywali flagi hitlerowskie. Później, podczas przysięgi w mieszkaniu Aleksandra Dawidowskiego - „Alka”, pokrywały one podłogę. „Alek” był jednym z ich paczki od czasów liceum. Razem rysowali na murach żółwie i kotwice. Za największą liczbę tych namalowanych kotwic „Zośka” wyróżniony został pseudonimem „Kotwicki”. „Alek” szczycił się pseudonimem „Kopernicki” za znaną akcję zdjęcia z pomnika Kopernika tablicy z niemieckim napisem. Było to 12 lutego 1942 roku. Gdy profesor oddawał się tym rozmyślaniom, „Rudy” i „Zośka” przebywali na jednym z ostatnich wykładów w II turnusie szkoły podchorążych, który rozpoczął się w lipcu 1942 roku. Po zajęciach, wracając do domów, rozmawiali o ogromnej łapance w dniu 17 stycznia, kiedy to Niemcy pochwycili 5 tysięcy warszawiaków. W tę pamiętną niedzielę szczęśliwie wyrwali się z rąk żandarmów „Alek” i „Rudy”. Zbliżali się już do domu „Zośki”, gdy zobaczyli idącego naprzeciw „Jerzego”. Przywitali się i popatrzyli pytająco na dowódcę. Zdawali sobie sprawę, że nie jest to przypadkowe spotkanie. Podporucznik Ryszard Białous chwilę milczał, spoglądając to na jednego, to na drugiego, wreszcie powiedział: - „Zośka”, przekazuję ci gratulacje za wczorajszą akcję. Ludwik Herbert, winien wydania w ręce gestapo Andrzeja Honowskiego, prowadzącego wytwórnię materiałów wybuchowych, nie żyje. Dobrze wykonałeś ze swoją piątką zadanie na ulicy Walecznych. Taka jest opinia góry. Tadeusz spuścił oczy. Nie lubił, gdy go chwalono, czuł wtedy skrępowanie. Tak było i teraz. Nie wiedział, co odpowiedzieć. Po chwili milczenia wydusił z siebie: - Dziękuję. Zrobiłem, co do mnie należało. To zasługa chłopców, którzy ze mną byli. - Nie bądź taki skromny - roześmiał się „Rudy”. - Gdyby to mnie tak chwalili, nie rumieniłbym się ze wstydu... - Wcale się nie rumienię - oponował zmieszany Tadeusz. - To z mrozu. Ty też się zaczerwieniłeś...
- A nie pytacie, od kogo te gratulacje? - przerwał im Białous. - Od kogo? - dopiero teraz „Zośka” zwrócił uwagę na to, iż dowódca oddziału użył słowa „przekazuję”. - Od „Dyrektora”. „Rudy” aż gwizdnął. „Dyrektor”, „Kalinowski”, „Oliwa”, „Rudzki”, „Ziomek” - to były pseudonimy majora Jana Wojciecha Kiwerskiego, dowódcy „Motoru”, ich przełożonego, który w pochwałach był raczej oszczędny. „Zośka” speszył się jeszcze bardziej. - Nie lubię takich akcji jak ta na Walecznych - powiedział nagle. - Są konieczne, wiem. Zdrajcy i oprawcy muszą ponieść karę, na jaką zasłużyli. To wszystko jest oczywiste, jak również i to, że jestem żołnierzem i muszę wykonać rozkaz. Potem jednak czuję do siebie wstręt. Strzelałem do człowieka, który się tego nie spodziewał... Wszystko jedno, czy padł z mojej ręki, czy ktoś inny trzymał pistolet. - No wiesz, nie zgadzam się z tobą! - „Rudy” aż podskoczył. - Przecież to nie są ludzie. To niebezpieczne bestie i ich sługusy. Albo my ich, albo oni nas. - Obydwaj macie trochę racji - uspokajał ich „Jerzy”. - Teraz tego dylematu nie rozstrzygniemy. Ale problem istnieje. Takie akcje nas czekają, a i inni mogą mieć podobne skrupuły. Warto podyskutować o tym w szerszym gronie. - Warto - zgodził się „Zośka”. - Porozmawiamy. Chociaż dyskutowałem już na ten temat z ojcem, a i z Jankiem - tu skinął głową w kierunku „Rudego” - też o tym rozmawialiśmy. Tylko z matką o tym nie mówię. Nie chcę, żeby zaczęła widzieć we mnie rewolwerowca. - Co prawda, to prawda - przerwał mu „Rudy”. - Ja też wolę wysadzać pociągi wojskowe. - No, chyba starczy tych rozważań - mitygował ich „Jerzy”. - Niedługo godzina policyjna, a musimy jeszcze załatwić jedną sprawę. Po to tu przyszedłem. „Dyrektor” chce was widzieć. Bądźcie w naszym lokalu kontaktowym. - Sam „Dyrektor”? - zdziwił się „Rudy”. - Tylko z nami? O co tu może chodzić? - Za dużo pytań - spoważniał Białous. - Inni też będą. Kto? Sami jutro zobaczycie. A po co? Też się dowiecie. Pewno jakieś nowe zadanie. - Bojowy chrzest, pierwszą akcję kolejową, mamy już za sobą - stwierdził „Rudy”. - „Dyrektor” był zadowolony. Może znowu o nas pomyślał. ZADANIE - WYSADZIĆ MOST Niewielki pokój szumiał gwarem rozmów. Wszyscy wezwani przez „Dyrektora” przyszli przed czasem. Domyślali się, że otrzymają jakieś zadanie. Jakie? To pytanie dręczyło „Zośkę”, „Rudego”, „Heńka” - Henryka Ostrowskiego, hufcowego hufca Praga, „Antka” (nazwisko nie ustalone). Tymczasem dowódca „Motoru” spóźniał się. Minęło już kilkanaście minut od umówionej godziny i oczekujący zaczęli niepokoić się, czy nie stało się coś złego. Wreszcie rozległ się w przedpokoju oczekiwany sygnał - dwa krótkie dzwonki i jeden długi. Po chwili wszedł do pokoju major Kiwerski. Przyjął meldunek od podporucznika Białousa i powiedział: - Przepraszam za spóźnienie, ale musiałem ominąć łapankę. - Już się martwiliśmy o pana majora. - Białous wyraził to, o czym myśleli i pozostali uczestnicy spotkania. - Niepotrzebnie - uśmiechnął się Kiwerski. - Wszyscy są? - Tak jest, panie majorze - służbiście odparł „Jerzy”. - To dobrze, bo mamy do omówienia ważną sprawę. Zanim jednak do niej przejdę, pozwólcie, że złożę życzenia „Zośce”, „Rudemu” i „Heńkowi”. Ukończyliście szkołę podchorążych i z dniem dzisiejszym jesteście kapralami podchorążymi. Trzech młodych mężczyzn poderwało się na baczność i „Zośka” całkiem po cywilnemu powiedział: - Dziękujemy, panie majorze, nie zawiedziemy. - Panie poruczniku, panowie podchorążowie - znów zabrał głos major Kiwerski - oczekuje was nowe zadanie. Trzeba wysadzić w powietrze most kolejowy. W miarę możności z transportem wojskowym wroga. „Zośka” i „Rudy” uśmiechnęli się z zadowolenia. To właśnie im odpowiadało. Przywołali w pamięci huk wybuchu miny i łoskot walących się wagonów pod Kraśnikiem, a potem stanął im przed oczyma wzbijający się coraz wyżej w niebo płomień polanego przez nich benzyną sprzętu bojowego, który miał zasilić hitlerowców gdzieś na wschodzie. To była dobra robota. Do rzeczywistości znów przywołał ich głos dowódcy: - Macie już pewne doświadczenie. Bardzo dobrze sprawiliście się w lesie koło Kraśnika. Tu będzie jednak trudniej.
W tym momencie major rozłożył na stole mapę wojskową i wskazał na niej niewielki punkcik. - Czarnocin - odczytał „Rudy”. - Czarnocin - potwierdził major. - A właściwie ten mostek przez Wolborkę na linii kolejowej Koluszki- Piotrków. - Ważna linia - powiedział „Zośka”, wpatrując się w mapę. - Ważna - zgodził się Kiwerski. - Tędy płynie znaczący potok zaopatrzenia ze Śląska i z Czech na północny i środkowy odcinek frontu wschodniego. Przerwanie nawet na krótki okres tego potoku może mieć ogromne następstwa. - Panie majorze - odezwał się Białous, przypatrujący się uważnie mapie - przecięcie tej magistrali rzeczywiście narobi sporo bigosu. Ale dlaczego akurat w Czarnocinie? Widzę na tej trasie również inne dogodne miejsca. Nawet lepsze, bo położone bliżej Warszawy. - Spodziewałem się takiego pytania. - „Dyrektor” z uznaniem popatrzył na „Jerzego”. - Z taktycznego punktu widzenia macie rację. Jest rzeczywiście kilka bardziej dogodnych punktów. Zdecydowaliśmy się jednak na Czarnocin. Co o tym przesądziło? Po pierwsze miejsce to jest położone bardzo blisko granicy Generalnego Gubernatorstwa i Reichu. Najwyżej dwa kilometry. Wróg ze względu na wagę akcji nie będzie mógł jej ukryć. Wiadomość o wysadzeniu mostu w Czarnocinie przedostanie się przez kordon graniczny. Nie muszę chyba tłumaczyć, jak wpłynie to na Polaków po tamtej stronie. Doda im ducha. Możemy się też spodziewać, że zaniepokojeni Niemcy stracą choć trochę swojej buty. Po drugie braliśmy pod uwagę to, że dość znaczne oddalenie miejsca akcji od Warszawy wprowadzi w błąd Niemców, a tym samym utrudni im śledztwo i poszukiwanie sprawców. Okupant odniesie wrażenie, że również na prowincji rozwija się ruch oporu. Jakie jest wasze zdanie na ten temat? Jan Kiwerski, przed 1 września 1939 roku kapitan saperów, zawodowy oficer, uczestnik bitwy pod Kockiem, wprowadził podczas podobnych spotkań zwyczaj niezbyt wojskowej w swej formie dyskusji - takiej jak ta o akcji pod Czarnocinem. Miało to ten walor, że dzięki swobodnej wymianie zdań wszyscy mogli rozwiać ewentualne wątpliwości. - Czy są jakieś dokładniejsze dane dotyczące tej linii? - pytał „Rudy”. - Czy wiemy coś o ochronie mostu i znajdujących się w pobliżu oddziałach wroga? - Linia jest dwutorowa - odpowiadał Jan Kiwerski. - Panuje na niej znaczne natężenie ruchu. To oczywiste. Bliższymi danymi nie dysponuję. Trzeba je będzie uzyskać na miejscu, przeprowadzając dokładniejsze rozpoznanie. Więcej pytań nie padło. Major jeszcze chwilę milczał, obserwując podwładnych. Był zadowolony, choć się z tym nie zdradzał, że byli tak rzeczowi. Zachowują się jak doświadczone wiarusy - myślał. Postanowił w końcu przejść do ostatniej części spotkania. Mówił: - Akcja nosi kryptonim „Madryt”. Termin wykonania: ostatnie dni lutego. W skład pięcioosobowego patrolu minerskiego wejdą między innymi „Rudy” jako dowódca oraz „Zośka” i „Giewont”. Nadzór nad wykonaniem zadania i rozpoznanie prowadzi „Heniek”. A teraz proszę przystąpić do przygotowania akcji „Madryt”. Meldunki o kłopotach i stanie prac składać na bieżąco „Jerzemu”. Przez niego też kontakt ze mną. Życzę powodzenia. Wychodzili z zakonspirowanego lokalu pojedynczo i parami. „Zośka” znalazł się na ulicy razem z „Rudym”. Doszli do wniosku, że mają jeszcze trochę czasu, i postanowili złożyć wizytę Hali. Była koleżanką Hanki, siostry „Zośki”. Obydwaj smalili do niej cholewki, ale dziewczyna traktowała ich na równi - jak dobrych kolegów. Zawsze byli mile widziani w domu jej rodziców i podejmowani filiżanką herbaty. Również i teraz. I Janek, i Tadeusz traktowali te wizyty jako wspaniały relaks i odprężenie. PIERWSZE NIEPOWODZENIE Jeszcze tego samego dnia kilka minut przed osiemnastą „Rudy” spotkał się z grupą swoich podwładnych. Mieli do wykonania zadanie. Był mroźny dzień 18 stycznia. „Rudy” szedł ulicą Emilii Plater. Zachowywał czujność, bystro obserwując, co się dzieje dookoła. Gdy skręcił w kierunku Marszałkowskiej, dostrzegł przed sobą kilku niemieckich żołnierzy. Byli około stu metrów od niego. Znacznie bliżej znajdował się idący w jego stronę oficer SS. Gdy dzieliło ich zaledwie kilka kroków, „Rudy” wyciągnął pistolet. - Hände hoch! - rzucił ostro. Niemiec osłupiał. Trwało to jednak mgnienie oka. Uskoczył w bok, na jezdnię, i sięgnął do futerału. „Rudy” strzelił. Esesman padł na pokrytą śniegiem jezdnię. „Rudy” nie śpieszył się. Pochylił się nad umierającym, zabrał pistolet. Grupa niemieckich żołnierzy nie reagowała. Po drugiej stronie ulicy szła obstawa. Było kilka minut po dziewiętnastej. Zamachowcy przez nikogo nie niepokojeni poszli w swoją
stronę. Arsenał grup szturmowych wzbogacił się o jeden pistolet i zapasowy magazynek. Długo „Rudemu” jeszcze stał przed oczami gasnący wzrok esesmana... Dwa tygodnie później „Zośka”, „Rudy”, „Alek” i inni jeszcze bojowcy przeprowadzali akcję na ulicy Brackiej 23. Chodziło o wyniesienie materiałów konspiracyjnych i cenniejszych rzeczy z mieszkania Janka Błońskiego - „Suma”, i jego rodziców. Błoński został aresztowany jeszcze w listopadzie 1942 roku i kilka dni później stracony. Hitlerowcy zabrali jego rodziców i siostrę. Druga siostra była żoną Ryszarda Białousa - „Jerzego”. Kilkugodzinna ewakuacja zakończyła się powodzeniem, tylko „Rudy” został ranny w udo podczas strzelaniny, która wywiązała się już pod koniec akcji. „Zośka” przypadkowym samochodem, sterroryzowawszy kierowcę pistoletem, odwiózł rannego do domu. Akcja udała się, lecz spowodowała przerażające następstwa: hitlerowcy rozstrzelali ojca Janka Błońskiego. Podziałało to przygnębiająco nie tylko na uczestników ewakuacji. Szeczególnie mocno przeżywał tę tragedię „Jerzy”. W związku z sytuacją rodzinną udzielono mu urlopu. Dowódcą OS „Jerzy” został Stanisław Broniewski - „Orsza”, zatrzymując zarazem funkcję komendanta chorągwi „Wisła”. „Zośce” zaproponowano stanowisko komendanta Bojowych Szkół. Tadeusz Zawadzki codziennie przychodził do rannego przyjaciela. Gdy w połowie lutego zastukał do drzwi mieszkania Bytnarów przy alei Niepodległości 159, otworzył mu sam „Rudy”. Przywitali się. Tadeusz zainteresował się zdrowiem kolegi. - Już dobrze — mówił Janek. — Jak widzisz, chodzę zupełnie normalnie. Jeszcze dzień, dwa i zapomnę, że byłem ranny. Nie mogę siedzieć w domu. Musimy przecież pomyśleć o tej akcji w Czarnocinie. Czasu wcale tak dużo nie zostało. - Widzisz - „Zośka” nie wiedział, jak zakomunikować przyjacielowi nieprzyjemną nowinę, ale postanowił to uczynić już dzisiaj widząc, że stan zdrowia Janka poprawił się. - „Jerzy” nie jest już naszym dowódcą. Został urlopowany. Zastąpił go „Orsza”... - Szkoda „Jerzego” - zawołał „Rudy”. - Bojowy oficer, wspaniały dowódca, dobry saper, a przecież naszym zadaniem jest przede wszystkim dywersja na szlakach komunikacyjnych, wysadzanie mostów, pociągów, torów kolejowych. Ale „Orsza” też jest dobry. Cieszę się, że to on właśnie został następcą „Jerzego”, skoro już taka zmiana musiała nastąpić... - To jeszcze nie koniec - przerwał mu Tadeusz. - „Orsza” zaproponował mi komendę nad Bojowymi Szkołami... - I co? Zgodziłeś się! - Nie odpowiedziałem, ale mamy wrócić do tej rozmowy. Nie chcę odchodzić z Grup Szturmowych, ale sam wiesz, że moje zdanie wcale tu nie jest najważniejsze. Nad rozkazami się nie dyskutuje. - Można jednak przedstawić rzeczowe argumenty. Takie nie do obalenia. - Masz jakiś? - Mam, i to chyba nie najgorszy. - „Rudy” aż uśmiechnął się na myśl, że może pomóc przyjacielowi. - Posłuchaj, atmosfera w oddziale po tej ewakuacji na Brackiej, a właściwie po rozstrzelaniu ojca „Suma”, nie jest najlepsza. Chłopcy chodzą przygnębieni. - Zauważyłem, ale jaki to ma związek z moim ewentualnym odejściem z GS? Tadeusz w swojej skromności nie zauważył owej zależności. Nie pomyślał nawet o wrażeniu, jakie wywarłoby na żołnierzach OS „Jerzy” jego odejście. - To jest właśnie argument, który może przesądzić o twoim pozostaniu w oddziale - mówił Janek. I przekonał „Zośkę”, ten bowiem w rozmowie z „Orszą” powołał się na opinię „Rudego”. Nowy komendant Oddziału Specjalnego uznał słuszność owego rozumowania i pozostawił „Zośkę” jako swego zastępcę. Po dwóch dniach Jan Bytnar spotkał się z Henrykiem Ostrowskim. Rozmawiali oczywiście o akcji „Madryt”. Czas uciekał, a oni stali wciąż w miejscu. „Rudy” z ulgą przyjął informację, że „Heniek” nazajutrz wybiera się „rąbanką” do Koluszek, a stamtąd do Czarnocina. „Heniek” wczesnym rankiem wsiadł do osobowego, nawet nie bardzo zatłoczonego pociągu na Dworcu Wschodnim. Podróżni w większości byli handlarzami, udającymi się na wieś po towar. Za kilka godzin wrócą z przemyślnie poukrywanym mięsem i wędliną. Takie właśnie pociągi nazywano „rąbankami”. „Heniek” ucharakteryzował się oczywiście na szmuglera. Do Koluszek dojechał bez żadnych problemów. Niemcy nie wykazali żadnego zainteresowania podróżnymi jadącymi po towar. Dopiero gdy będą wracali, zwiększą czujność. Także i on przygotował się na taką ewentualność. Miał „żelazne”, czyli nie mogące wzbudzić wątpliwości kontrolujących dokumenty osobiste. Po godzinnym oczekiwaniu „Heniek” przesiadł się do pociągu do Piotrkowa. Teraz niestety miejsc siedzących nie było. Stanął więc przy oknie i uważnie wpatrywał się w biegnące do tyłu lasy, zabudowania,
rzeki. „Rokiciny” - odczytał nazwę stacji. A więc już niedługo Czarnocin. Teraz jeszcze uważniej obserwował mijany teren. Notował w pamięci co ważniejsze szczegóły. Wszystko mogło się później przydać. Po kilkunastu minutach koła pociągu zadudniły na moście. W oknach mignęły stalowe kratownice. „Heniek” zobaczył też w dole rzekę - skutą lodem i pokrytą śniegiem. Jeszcze kilka minut i pociąg zatrzymał się na stacji. Wyskoczył na ośnieżony peron. W Czarnocinie prócz niego wysiadło jeszcze kilku innych podróżnych. Poczuł na twarzy mroźne i czyste powietrze. Stacja zrobiła na nim jakieś nierealne, bajkowe wrażenie. Jak zabawka - myślał, spoglądając na niewielką poczekalnię upiększoną drewnianymi ozdóbkami. Wszedł do tego bajkowego budyneczku. Na rozkładzie jazdy sprawdził, że ma cztery godziny do odjazdu bezpośredniego pociągu do Warszawy. Zamierzał wykupić bilet powrotny i zagadnąć kasjera w sprawie zakupu mięsa, aby usprawiedliwić w ten sposób swój pobyt w obcej, niewielkiej miejscowości, w której wiedzą sąsiedzi, na czym kto siedzi. Zrezygnował jednak z tego zamiaru, gdy przez okienko zobaczył, że kasjer najprawdopodobniej tłumaczy się z czegoś wysokiemu mężczyźnie mówiącemu z niemieckim akcentem. Wydawało mu się, że kasjer zauważył go, ale „Heniek” zrozumiał, że lepiej odejść. Wrócił na peron. Szedł nim w kierunku, z którego przyjechał. Peron dochodził do przejazdu kolejowego, biegnącego w wykopie o głębokości około pięciu metrów. Na obydwu skarpach, tuż przy przejeździe, znajdowały się budynki mieszkalne. Szedł dalej brukowaną drogą biegnącą z lewej strony torów. Liczył kroki. Trzysta dwadzieścia jeden par kroków - w tym momencie bruk kończył się. Dalej biegła wydeptana w śniegu dróżka. Szedł wciąż w kierunku mostu. Serce biło mu coraz mocniej. Nie czuł mrozu. W każdej chwili spodziewał się okrzyku wzywającego do zatrzymania się. Przecież musiał tu być jakiś posterunek! Wróg też zachowywał czujność i nie mógł tak newralgicznego punktu na strategicznej magistrali kolejowej pozostawić bez ochrony. A może to jakaś zasadzka? - przemknęła niepokojąca myśl. Ale nie. Był tuż przy moście i nikt go nie zatrzymywał. Zszedł na sam brzeg zamarzniętej rzeki. Przęsło mostu opierało się na dwóch wymurowanych z granitu przyczółkach. Dokonał potrzebnych pomiarów i obliczeń. Zrobił w notesie kilka ważniejszych zapisków. Naszkicował też sam most i charakterystyczne punkty terenowe. Postanowił wracać inną drogą. Musiał przeprowadzić jeszcze rozpoznanie trasy dojazdu samochodu i miejsce jego ukrycia. Miał już w głowie ogólny zarys planu akcji. Zauważył położony jakieś trzysta metrów na zachód niewielki sosnowy lasek, ale studiując wcześniej mapę zorientował się, że aby do niego dotrzeć samochodem, należało skorzystać z przejazdu. Trzeba więc znaleźć inne, dogodniejsze miejsce. Droga do folwarku Remiszewice biegła równolegle do Wolborki w odległości od 150 do 100 metrów. Szedł teraz po podstawie trójkąta, którego jeden bok tworzyła linia kolejowa, a właściwie jej odcinek od mostu do stacji, a drugi - droga z Remiszewic do Czarnocina. Wstąpił do pierwszej napotkanej zagrody. Pytał o mięso, wędliny, jajka, masło, mąkę. Dobrze orientował się w cenach i wiedział, czego chce. Gospodarz nie miał jednak nic do zaoferowania. Oświadczył jednak, że jeśli się umówią na jakiś dzień, to przygotuje co należy. Dogadali się więc, że „Heniek” przyjedzie dokładnie za dwa tygodnie. - Tylko na pewno, panie, przyjedźcie, bo wszystko będzie gotowe. A teraz, jak nie chcecie wracać z pustymi rękami, to zajdźcie do czwartej zagrody. To bogate gospodarstwo. Znajdą coś dla was. „Heńkowi” było wstyd, że wystawi swego rozmówcę do wiatru, był jednak pewien, że przygotowany przez niego towar nie zepsuje się i szybko znajdzie nabywcę. Zachodzić do wskazanego gospodarza oczywiście nie zamierzał. Tego jeszcze brakowało, żeby go policjanci przychwycili na szmuglu! Zapytał więc o towar w kolejnym gospodarstwie. Tu także usłyszał, że jego rozmówczyni nie ma nic na sprzedaż, że sama z mężem i dziećmi głoduje. - Panie - mówiła - przecież po sąsiedzku, w folwarku, są Niemcy. Tam wszystkie kury i kaczki już wytłukli. Teraz szukają we wsi. A my najbliżej. Jak parę jajek ocaleje, to jesteśmy zadowoleni. W ten sposób Ostrowski zdobył bardzo ważną informację: w pobliżu miejsca akcji są hitlerowcy. A to nakazywało mu czujność. Lepiej, żeby o nim nie wiedzieli. Minął wieś i przed folwarkiem zobaczył zarośla. Blisko posterunki, ocenił, ale i tak to miejsce jest lepsze niż lasek po drugiej stronie torów. Teraz nie śpiesząc się szedł do stacji. Był bardzo zadowolony. Zebrał wszystkie potrzebne dane bez większego trudu. Znów był w poczekalni. Podszedł do kasy. - Poproszę trzecią klasę do Warszawy. Kasjer wychylił się ze swego okienka i rozejrzał po pustej poczekalni. - Nikogo więcej nie ma? - zapytał na wszelki wypadek. - Nie, sam jestem, a o co chodzi? - Przyjechał pan tym pociągiem z Koluszek. Chciał pan czegoś ode mnie?
- Tak. Przyjechałem, żeby kupić trochę żywności. Wie pan, jak to jest... - To dobrze, że pan nie zapytał. Był tu wtedy inspektor z Piotrkowa, z zarządu kolei. Słyszał pan, jak mnie rugał? Znalazł w poczekalni i na peronie kilka starych biletów kolejowych. Powiedział, że to dobro państwowe, że bilet jest dokumentem Rzeszy i nie może poniewierać się na podłodze. W tym momencie przerwał, bo do okienka podszedł następny podróżny. „Heniek” po kilkunastu minutach wsiadał do prawdziwej tym razem „rąbanki”. Musiał, i to dwukrotnie, okazywać dokumenty. Współtowarzysze podróży okupili się żandarmom wiezionym towarem. Nazajutrz po południu spotkał się w mieszkaniu „Rudego” z „Zośką” i „Antkiem”. Zrelacjonował im rezultaty rozpoznania i zaproponował plan akcji. - Ja i „Antek” - mówił - pojedziemy do Czarnocina pociągiem. „Rudy”, „Zośka” i „Giewont” (Miłosław Cieplak) odbędą podróż samochodem. Zabierzecie z sobą broń i materiały wybuchowe. Spotkamy się w zaroślach koło folwarku. Tam ukryjemy samochód. No, a dalej sprawa jest jasna. Konkretne zadania uściślimy już na miejscu. Czasu będziemy mieli dosyć. Myślę, że pod koniec lutego możemy wykonać rozkaz. Do tego czasu zdążymy chyba zapewnić sobie samochód, broń i materiały wybuchowe. Uczestnicy spotkania nie mieli żadnych zastrzeżeń do przedstawionego planu. Ucieszyli się, że most nie jest chroniony. Wiedzieli wprawdzie, że będą improwizowali, ale to nawet im odpowiadało. Przecież zadanie nie było wcale trudne. Jeden z ostatnich dni lutego. Zgodnie z planem „Heniek” i „Antek” wyjechali przed południem z Warszawy. Jeszcze raz przeprowadzili rozpoznanie terenu. Pokazywali sobie palcami, gdzie należy założyć materiał wybuchowy, skąd odpalą minę. Podobnie jak podczas poprzedniego pobytu „Heńka” dookoła panował idylliczny spokój. Chodzili po moście przez nikogo nie niepokojeni. Zreflektowali się jednak i przerwali te spacery. Poszli teraz dłuższą drogą do folwarku Remiszewice. Woleli nie wracać do przejazdu i przechodzić obok niemieckiego posterunku. Zapadał już zmrok. Dokuczało zimno. O rozpaleniu ogniska nie można było nawet pomyśleć. Przytupywali, zacierali ręce, chcąc się trochę rozgrzać. Wsłuchiwali się w ciemność nocy, ale upragniony warkot samochodu nie rozlegał się. Panowała dzwoniąca w uszach cisza. Zbliżała się północ. Było coraz zimniej. I wtedy „Antek” zaproponował, żeby zdrzemnąć się w pobliskim stogu. Obudzili się przed świtem, skostniali z zimna. Szybkim krokiem chodzili po zagajniku, szukając śladów samochodu. Ale ich nie znaleźli. Postanowili czekać dalej. - Może nie mogli wyjechać wczoraj wieczorem - tłumaczył „Heniek” sobie i koledze. - Jeżeli tak, to wyjadą dzisiaj skoro świt. Najdalej więc koło dziesiątej, jedenastej powinni tu przyjechać. Minęła jedna godzina, druga, trzecia. Samochodu wciąż nie było. „Heniek” podjął więc decyzję: wracamy. Na stacji w Czarnocinie wykupili bilety i wrócili do Warszawy. Poszli z dworca prosto do „Rudego”. Tu okazało się, że dowództwo „Motoru” nie dostarczyło obiecanego samochodu. Po prostu nie było wolnej maszyny. Dlatego też mimo bardzo sprzyjających warunków pierwsza próba wykonania akcji „Madryt” zakończyła się niepowodzeniem. WPADKA „HEŃKA” Minęły ponad dwa tygodnie od pierwszej, nieudanej próby przeprowadzenia akcji pod Czarnocinem. Jej pięciu uczestników znajdowało się w pełnej gotowości do powtórzenia przedsięwzięcia. Jednakże bieżące zadania uniemożliwiały to. Stale któryś z nich zajęty był czymś innym, a nikogo nowego nie chcieli wprowadzać. Nadchodziły tymczasem wydarzenia, które miały nie tylko odsunąć w czasie, ale nawet zagrozić realizacji akcji „Madryt”. Marzec 1943 roku zapisał się bowiem w historii Grup Szturmowych tragicznymi, a zarazem bohaterskimi wydarzeniami. Był wczesny poranek 19 marca. Przed domem przy ulicy Osieckiej na Grochowie zatrzymał się policyjny samochód. Po kilkunastu minutach żandarmi wyprowadzili mieszkającego tu „Heńka”. W jego mieszkaniu znaleziono materiały wybuchowe, broń, amunicję, nielegalne wydawnictwa. Najprawdopodobniej przyczyną aresztowania był donos konfidenta. Gestapowcy bardzo ucieszyli się ze znalezienia w marynarce „Heńka” niewielkiego notesu. Były w nim notatki, które zrobił prowadząc rozpoznanie przed akcją „Madryt”: szkic mostu, dane techniczne, plan Czarnocina i okolicy. Domyślili się od razu, o co chodzi, zresztą nie nastręczało to żadnych trudności. Wystarczył jeden telefon do Piotrkowa, aby Niemcy mogli zażegnać niebezpieczeństwo grożące przebiegającemu tam szlakowi komunikacyjnemu. W nieszczęsnym notesie znajdowało się również jedno nazwisko i numer telefonu oraz adres: Jan Bytnar, al. Niepodległości 159. Gestapowcy domyślili się - to także nie było trudne - związku szkiców z
owym adresem. Aresztowanie nastąpiło po powrocie Ostrowskiego z rozpoznania dywersyjnego linii kolejowej Przeworsk-Jarosław. Ponieważ notes wypełniony był danymi także z tego odcinka, funkcjonariusze niemieccy skupili się przede wszystkim na tych materiałach. Zanim doszli do adresu „Rudego”, minęło trochę czasu... Bestialsko katowany „Heniek” nie zapierał się swej działalności w konspiracji. Nie miałoby to zresztą najmniejszego sensu wobec tego, co ujawniła rewizja w jego mieszkaniu. Bezcelowe też byłoby ukrywanie zamierzeń związanych z mostem w Czarnocinie. Nadszedł 22 marca. „Rudy” i „Zośka” całe popołudnie spędzili razem. Mieli do omówienia wiele ważnych spraw. W tej chwili pochłaniało ich zorganizowanie dyskusyjnego spotkania przedstawicieli konspiracyjnych organizacji młodzieżowych, poświęconego wspólnej walce z okupantem. „Rudy” odprowadził przyjaciela i wrócił do domu. Był w doskonałym nastroju. Niczego nie przeczuwał. Ucieszył się, gdy późnym wieczorem „Zośka” zadzwonił do niego, aby upewnić się, czy wszystko jest w porządku. Godzina 4.30 rano 23 marca. Do mieszkania Bytnara weszło sześciu Niemców w mundurach i cywilnych ubraniach. Czterech pozostało przed domem. Wszelka próba ucieczki była niemożliwa. Krótka rewizja i Janka wraz z ojcem wyprowadzają z mieszkania pod pistoletami maszynowymi. Jadą na Pawiak. Ci, którzy pozostali w mieszkaniu, przeprowadzają dokładną rewizję. Znajdują rzeczy nie budzące żadnych wątpliwości. Już kilkanaście minut po przywiezieniu na Pawiak gestapowcy rozpoczynają przesłuchanie „Rudego”. Takie badania prowadzone są zwykle na Szucha, ale teraz Niemcy śpieszą się i rozpoczynają śledztwo na miejscu. Chcą wykorzystać moment zaskoczenia, być może - pierwszego załamania. Od samego początku są przekonani, że mają w swoich rękach jedną z głównych postaci warszawskiej, a być może i krajowej dywersji. Żądają więc: podaj adresy magazynów broni i materiałów wybuchowych, adresy innych członków podziemia, lokale konspiracyjne. „Rudy” wypiera się. Zaczyna się bicie. Trwa wiele godzin. Już o siódmej rano ogłoszono alarm. Członkowie Grup Szturmowych ewakuują mieszkania i magazyny z bronią. Przygotowują do akcji broń. „Wesoły”, pracujący jako akwizytor w fabryce Wedla, już od kilku tygodni zaopatruje gestapowców w słodycze. Teraz ma rozszyfrować trasę i czas przejazdu samochodu z Pawiaka w al. Szucha. „Zośka” pochłonięty jest organizowaniem akcji. Przekonuje „Orszę” o konieczności odbicia „Rudego”. Wieczorem „Wesoły” przekazuje niezbędne dane. Na czele akcji staje sam „Orsza”. 26 marca na ulicy Długiej pod Arsenałem „Rudy” i „Heniek” zostali odbici z rąk hitlerowców. Niestety, kilka dni później zmasakrowany w śledztwie „Rudy” umiera. Umiera także ranny podczas akcji „Alek”. Rachunek krzywd i tragedii powiększa się i Grupy Szturmowe chcą go spłacić. Przygotowują się do akcji w płomieniach pożarów warszawskiego getta. Pod koniec kwietnia zapada decyzja o zlikwidowaniu gestapowców: Schulza i Langego, którzy najbardziej znęcali się nad „Rudym”. Informując o tym „Zośkę”, swego zastępcę, „Orsza” mówił: - Pamiętasz, że wymogliśmy na Kedywie, iż Geesy nie będą używane do wykonywania wyroków? Sam o to zabiegałeś razem z „Rudym” i „Alkiem”. W tym jednak przypadku uważam, że to właśnie my powinniśmy przeprowadzić obydwie akcje. - To byli nasi przyjaciele - powoli odparł „Zośka” - i my musimy wymierzyć sprawiedliwość oprawcom. Szóstego maja, w miesiąc po śmierci „Rudego”, wykonany został wyrok Polski Podziemnej na Schulzu. 22 maja, z rąk bojowców Szarych Szeregów padł Lange. Pochłonięci bieżącymi zadaniami członkowie Grup Szturmowych nie myśleli w tym czasie o moście w Czarnocinie. Realizowali i przygotowywali się do takich akcji, jak „Meksyk I” (pierwsza, odwołana akcja pod Arsenałem w dniu 23 marca), „Meksyk II” (odbicie „Rudego” i „Heńka”), „Meksyk III” (plan uwolnienia „Tytusa” - aresztowanego przywódcy młodszej „Pomarańczarni”; nie został wykonany), „Chicago” i „Biała Róża” (nie wykonane plany odbicia Floriana Marciniaka). Nocą z 19 na 20 maja 1943 roku oddział dowodzony przez „Zośkę” dokonał słynnej akcji uwolnienia więźniów przewożonych pociągiem z Majdanka do Oświęcimia. Zadanie to wykonano na stacji kolejowej w Celestynowie. Również w maju „Zośka” mianowany został podporucznikiem. * Komendant Policji Bezpieczeństwa i SD Komendy Piotrków powiadomiony został telefonicznie o podjętych przez „polskich bandytów” planach zniszczenia mostu kolejowego w Czarnocinie. Natychmiast po potwierdzeniu tej informacji przez aresztowanego „Heńka” przekazano ją również telefonicznie z Warszawy do Piotrkowa i Tomaszowa (Czarnocin leżał na terenie podporządkowanym Komendzie Policji
Bezpieczeństwa i SD w Tomaszowie oraz SS-obersturmbannführerowi Liphardtowi, szefowi Policji Bezpieczeństwa i SD na dystrykt radomski). Tak więc po 23 marca przyjechało do Czarnocina kilku bahnschutzów, którzy zorganizowali stały dwuosobowy posterunek przy moście. Był on wyposażony w karabin maszynowy, granaty i dużą ilość amunicji. Natychmiast po przybyciu do Czarnocina bahnschutze przyszli do Wacława i Stanisławy Staniaszek. Pan Wacław był kasjerem kolejowym - tym samym, który rozmawiał z „Heńkiem” w lutym, gdy ten przeprowadzał rozpoznanie. Mieszkał z żoną i trzyletnim synkiem w kolejowym domku przy przejeździe na zachodniej skarpie nad stacją. Bahnschutze najpierw rozejrzeli się po kuchni, a potem, nic nie mówiąc, weszli do pokoju. - Czysto tu - oświadczył jeden łamaną polszczyzną. - Teraz my tu będziemy mieszkać. Wy przeprowadzicie się do sąsiadów na drugą stronę torów kolejowych. - Panie oficerze... - zaczęła lament Stanisława Staniaszek, ale Niemiec przerwał jej. - Nie gadać - powiedział ostro. - Zbierać swoje rzeczy i wynosić się. Wasi sąsiedzi już wiedzą, że będziecie u nich mieszkać. Przygotowali wam pokój. Powiadomiliśmy też waszego męża. Chciał tu z nami przyjść, ale musi bilety sprzedawać. - Ciasno tam i bez nas - próbowała jeszcze oponować Staniaszkowa. - Bez płaczu - ostro powiedział bahnschutz. - Mamy was bronić przed bandytami, a wy lament urządzacie. - Jakimi bandytami? - zapytała pani Stanisława. - Przed polskimi bandytami. Byli we wsi. Chcieli most wysadzić. A może jesteście z nimi w zmowie? - W jakiej zmowie, ja? - zapytała wystraszona i szybko zajęła się pakowaniem rzeczy, które zabierała na nowe locum. Bahnschutzom odpowiadał ten dom nie tylko dlatego, że był czysty i dobrze utrzymany. Znajdował się, jak już wspomniano, na wysokiej skarpie przy przejeździe kolejowym, umożliwiał więc dobry wgląd na przejazd i peron stacji kolejowej. Widać też z niego było most kolejowy, którego mieli strzec przed „polskimi bandytami”. ZNÓW OD POCZĄTKU „Heniek”, uwolniony pod Arsenałem, był spalony w Warszawie, dlatego też zapadła decyzja o przeniesieniu go do Lublina, gdzie objął komendę tamtejszego hufca Grup Szturmowych. Zabrał ze sobą wiadomości uzyskane podczas rozpoznania mostu w Czarnocinie, a i tak teraz, na przełomie maja i czerwca 1943 roku, straciły one aktualność. W zmienionej sytuacji wszystko trzeba było zaczynać od początku. Dowództwo Kedywu nie zrezygnowało ze swych zamiarów i obecnie, po sukcesie w Celestynowie, postanowiono zrealizować akcję „Madryt”. Jej przygotowanie wraz z rozpoznaniem powierzono tym razem „Maćkowi” - Maciejowi Bittnerowi. Był dwa lata młodszy od „Rudego”, „Zośki” i „Alka”. W 1939 roku przeniósł się ze Lwowa do Warszawy i podjął naukę w gimnazjum im. Stefana Batorego. Należał do tej samej 23 drużyny harcerskiej, co jego starsi koledzy. Później od nich przyszedł do Grup Szturmowych. Był członkiem patrolu dywersyjnego IV odcinka „Wachlarza”, a od początku 1943 roku instruktorem minerskim w Grupach Szturmowych. Podchorąży „Maciek” miał więc wszelkie predyspozycje do wykonania powierzonego mu zadania. „Maciek” nie zwlekał. W ostatniej dekadzie maja patrolowi, składającemu się z kilku osób, postawił zadanie przeprowadzenia rozpoznania w Czarnocinie i dostarczenia danych niezbędnych do opracowania planu techniczno-minerskiego i założeń taktycznych akcji. Pierwszy patrol wrócił z niczym. Jego członkowie mówili: „Naprawdę próbowaliśmy, ale nie daliśmy rady. Niemcy są bardzo czujni. Patrole na torach i posterunek z karabinem maszynowym przy moście uniemożliwiają rozpoznanie obiektu”. Kolejne dwa patrole również wróciły z niczym. Ich dowódcy złożyli takie same meldunki jak pierwszy. Dla „Maćka” nie było jednak sytuacji bez wyjścia. Postanowił spróbować sam. Wierzył, że mu się uda. Wiedział, że posterunek - jeśli jedzie się z Koluszek - znajduje się na drugim brzegu Wolborki. Trzeba więc w jakiś sposób zbliżyć się do mostu z północy. Podróżując pociągiem utwierdził się w powziętym wcześniej zamiarze. Mniej więcej kilometr przed mostem, na zakręcie, pociąg zmniejszył prędkość. „Maciek” postanowił jednak jechać dalej. Zadziałał w tym momencie raczej instynkt, bo przecież rozum podpowiadał, że powinien skakać w biegu i jakoś przebyć ten niecały kilometr. Jeszcze kilka minut wcześniej był zdecydowany tak właśnie postąpić. Zrezygnował w ostatniej chwili. Wyglądając przez otwarte okno, widział wyraźnie zbliżający się most, a za nim jadący drugim torem
pociąg towarowy. To była szansa! Dobrze, że zaufał instynktowi. Osobowy, którym jechał, zwolnił bieg. „Maciek” wyskoczył. Nawet się nie przewrócił. Po chwili był już na moście. Przywarł do drewnianych podkładów. Leżąc, dokonywał niezbędnych pomiarów i oględzin. Nic nie notował, wszystko starał się zapamiętać. Gdy już skończył pracę, odpełznął ostrożnie na nasyp niedaleko mostu i tu przywarł do ziemi. Kilkadziesiąt metrów od niego znajdował się posterunek. W każdej chwili mógł nadejść patrol, ale podchorąży opanował emocje. Wiedział, że nawet najmniejszy ruch może go zdradzić. Czekał więc. Nareszcie usłyszał sapanie parowozu i turkot kół pociągu. Jechał osobowy z Koluszek. Podobnie jak poprzedni zwolnił bieg przed mostem. Gdy nadjechał ostatni wagon, „Maciek” nagle podniósł się, skoczył na stopień i po chwili był już w środku. Wybrał ten wagon, bo był to jedyny pulman w składzie pociągu i w nim właśnie miał największą szansę, że nikt go nie zobaczy. Stał przy drzwiach jak normalny podróżny oczekujący na swoją stację. Gdy pociąg minął przejazd, wysiadł. Największe niebezpieczeństwo miał już za sobą. Dopiero teraz, stojąc na peronie, uświadomił sobie, jak wiele ryzykował. Później zwierzył się ojcu, że to rozpoznanie było najtrudniejszym przedsięwzięciem w jego całej, bogatej przecież, działalności dywersyjnej. Stał chwilę przed poczekalnią i z nawyku już rozglądał się wokół. Gdy zerknął na skarpę górującą nad stacyjką, za drewnianym płotem na jej skraju dostrzegł wychodzącego z murowanego domku bahnschutza. Wolał mu na wszelki wypadek zejść z oczu, tym bardziej że na opustoszałym peronie stał sam. W poczekalni podszedł do kasy. - Jeśli do Piotrkowa - pierwszy odezwał się kasjer - to spóźnił się pan. Przed chwilą odszedł pociąg. A jak do Koluszek, to ma pan dwie godziny. - Do Warszawy - odpowiedział „Maciek”. - Pan da mi trzecią klasę. Nagle postanowił pociągnąć dalej tę rozmowę. Może dowie się od kolejarza czegoś interesującego? - Zazdroszczę panu - powiedział. - Cicho tu i spokojnie. Zupełnie jakby nie było wojny. W Warszawie na każdym kroku Niemcy. Dzisiaj to nie ma jak życie na wsi. Bezpiecznie i bez kłopotów z żywnością, opałem. - I my mamy kłopoty - zaprotestował kasjer. - Ze trzy miesiące temu przyjechali do Czarnocina bahnschutze. I co pan powie, wypędzili mnie z żoną i synem z domu. Gnieździmy się teraz w jednym pokoju u sąsiadów. O, tam. - Tu wskazał zielone drzewa na skarpie. - Jak to: wypędzili? - zainteresował się „Maciek”. - Wypędzili - powtórzył kolejarz. - Powiedzieli, że teraz oni będą tu mieszkali. I mieszkają. Musieliśmy zostawić kury, parę kaczek. Panoszą się tu jak u siebie. - A co oni tu robią? - „Maciek” grał rolę naiwnego. - W większej miejscowości, rozumiem, mają czego pilnować, ale tutaj? - Otóż myli się pan. Mają oni czego pilnować w Czarnocinie. Podobno trzy miesiące temu ktoś chciał wysadzić most na Wolborce. Dowiedzieli się i od tego czasu pilnują. - A dużo ich? - dociekał „Maciek”. - U mnie w domu mieszka siedmiu. Ale kilku jest we dworze. No i w każdej chwili mogą ściągnąć posiłki z Tomaszowa albo z Piotrkowa czy Koluszek. - Tu kasjer wskazał palcem widoczne za oknem słupy połączone przewodami telekomunikacyjnymi. - Mogą korzystać z linii kolejowej, a w folwarku też jest telefon. - Dobrze się zabezpieczyli. - Maciek pokiwał głową z udanym współczuciem i mówił dalej: - Wspominał pan coś o folwarku i dworku. Daleko to stąd? Czy to jakiś zabytek? Wie pan, obejrzałbym go chętnie. - Tak, zabytek - odpowiedział kasjer. - Warto zobaczyć, ale do środka lepiej nie wchodzić. Dojdzie pan peronem do przejazdu i potem w prawo. Droga sama doprowadzi. - Dziękuję, miło się z panem rozmawiało. Do widzenia. Na dworze poczuł lejący się z nieba żar. Poszedł tak, jak wskazywał kolejarz. Zobaczył po prawej stronie drogi stojący w parku dworek. Idąc dalej dotarł do zarośli, w których w lutym „Heniek” i „Antek” czekali na przybycie współtowarzyszy. Także i „Maciek” uznał te zarośla za jedyne dogodne miejsce do ukrycia samochodu. Pokręcił się trochę po zagajniku i wrócił tą samą trasą na stację. Po półgodzinie siedział już w pociągu jadącym do Warszawy. Wyglądając przez okno, zobaczył dwóch bahnschutzów z karabinami powieszonymi przez ramię, idących ścieżką biegnącą z prawej trony toru. Jak dobrze, pomyślał „Maciek”, że nie wybrali się na ten spacer, gdy leżałem w tym miejscu i które akurat mijam. Miał szczęście. Stara prawda głosi, że sprzyja ono śmiałym, sprzyjało więc i odważnemu podchorążemu. Wykonał zadanie w sposób brawurowy. Była to zresztą jedyna metoda na osiągnięcie
sukcesu. Pomogła mu także ogromna sprawność fizyczna: samo wyskoczenie z jadącego pociągu, a potem wskoczenie do innego, leżenie w spiekocie na torach - to wszystko wymagało doskonałej kondycji. FAZA PLANOWANIA - Melduję wykonanie zadania. - „Maciek”, stając w drzwiach mieszkania „Zośki”, uśmiechnął się już od progu. - Co? Wykonałeś zadanie? - „Zośka” cieszył się radością kolegi. - Zebrałem wszystkie dane - rzekł podchorąży, który z niecierpliwością czekał na moment, kiedy będzie mógł złożyć szczegółowy raport. - Jak tego dokonałeś? Byłeś na moście? Przecież, jak relacjonowały trzy patrole, dostęp jest niemożliwy. - „Zośka” miał jeszcze wiele pytań, ale zorientował się, że wciąż trzyma „Maćka” w korytarzu. Otworzył więc drzwi do swojego pokoju i zaprosił go do środka. - Opowiadaj, jak było. I Maciek opowiedział. „Zośka” skwitował to słowami: - Tylko ty mogłeś się na to odważyć. - Patrzył z podziwem na kolegę. - Nie wiedziałem, że z ciebie taki straceniec - dodał po chwili. Bittner, zadowolony z pochwały, mówił, że niczego wielkiego nie dokonał. - No dobrze - przerwał mu „Zośka”. - Bierzemy się do roboty. Musimy sporządzić plan ogniowy akcji. Podsunął „Maćkowi” szkolny zeszyt. Ten wyjął z kieszeni ołówek i zaczął rysować, wyjaśniając: - Pięćset metrów od stacji kolejowej Czarnocin w kierunku na północ, na trasie do Koluszek, znajduje się przerzucony przez rzekę Wolborkę most kolejowy. Ma długość dwudziestu metrów. Konstrukcja stalowa. Wsparty jest na masywnych kamiennych przyczółkach. Most jest jednoprzęsłowy. Biegną nim dwa niezależne od siebie, równoległe torowiska, wspierające się na dźwigarach wykonanych z dwuteowych belek stalowych. Koryto Wolborki jest prawie suche. Wysokość od lustra wody do mostu wynosi około siedmiu metrów. Wzdłuż torów ciągnie się dwunastoprzewodowa linia telekomunikacyjna na drewnianych słupach. - Solidna robota - powiedział „Zośka”, spoglądając na szkic. - Aż szkoda taki most wysadzać - dorzucił „Maciek”. - Odbudujemy, jak przegonimy Niemców. Ten most i inne zniszczenia. „Zośka” spoglądał na szkic i zastanawiał się, wreszcie podjął decyzję: - Ładunkami wybuchowymi rozetniemy wszystkie osiem dźwigarów na ich południowym końcu, od strony Czarnocina. - Proponuję również - „Maciek” był doświadczonym saperem - przecięcie wszystkich czterech kratownic. Ładunki wybuchowe można umieścić na zastrzałach. - Zgoda - „Zośka” przyznał rację koledze. - Dobrze byłoby też, gdyby wybuch nastąpił, gdy na most będzie wjeżdżał transport wojskowy wroga. Wtedy wyrządzilibyśmy Niemcom większe szkody... - Musimy jednak liczyć się z tym, że takiego pociągu nie będzie. „Dyrektor” wprawdzie stwierdził, że wskazane byłoby wysadzenie mostu razem z transportem, ale może różnie się zdarzyć... - Trzeba przygotować się do każdej sytuacji - przerwał mu „Zośka”. - Dlatego też przyłożymy ładunki wybuchowe na poduszkach mostowych. - To powinno wystarczyć - rzekł „Maciek”. - Most musi załamać się pod własnym ciężarem. - A więc przystępujemy do obliczania ciężaru materiału wybuchowego. - Tadeusz wyjął luźną kartkę i napisał wzór: Ł = F / 40 w którym „Ł” oznaczało ilość materiału wybuchowego, „F” - przekrój przecięcia w centymetrach kwadratowych. Wzór ten był w tym czasie podstawą minerskiego rzemiosła. Liczyli niezależnie od siebie. Gdy porównali wyniki, zgodziły się. Wyłaniały się jednak następne pytania. Zadawał je „Maciek”, odpowiadał „Zośka”. - Jakiego materiału wybuchowego użyjemy? - Plastyku. - „Zośka” wiedział, że w magazynach uzbrojenia znajduje się ten właśnie środek pochodzący ze zrzutów. - W jaki sposób zamocujemy miny? - Przez przyłożenie. Przylepimy po prostu plastyk w określonych miejscach. - Kiedy przygotujemy pakiety? - Zrobimy to wcześniej, jeszcze w Warszawie. Na miejscu akcji będziemy mieli niezbyt wiele czasu. Gdy znajdziemy się na moście, pozostanie już tylko przytwierdzenie min i uzbrojenie ich w detonator i zapalnik. - Wiem jednak, że w naszych magazynach nie ma potrzebnych do min plastykowych detonatorów pośrednich z bawełny strzelniczej.
- Zastąpimy je korkami z trotylu wetkniętymi w ugniecioną masę plastykową. - Sposób odpalenia? - Za pomocą zapalarki elektrycznej, zbudowanej z zespołu suchych ogniw, bateryjek do latarki kieszonkowej, a gdy to zawiedzie, zapalnikiem naciągowym, którego zwolnienie następuje po pociągnięciu kabla. W taki sposób odpaliliśmy w Sylwestra minę pod Kraśnikiem, gdy zawiodła elektryka. - Musimy więc - „Maciek” przerwał ten swego rodzaju egzamin - każdy pakiet minerski wyposażyć w spłonkę detonowaną elektrycznie, połączoną z kablem prowadzącym do punktu odpalenia. Obok tego musimy w pakietach umieścić spłonki połączone lontem wybuchowym, zapalanym zapalnikiem naciągowym. - A miejsce odpalenia? - teraz „Zośka” zadawał pytania. - Tu - „Maciek” wskazywał na szkicu. - Sto metrów od mostu na kartoflisku. - Warto chyba założyć miny-pułapki po obydwu stronach mostu? - Proponuję zmontować je wcześniej na desce i na miejscu wsunąć pod szyny w odległości około dwustu metrów od mostu. Odpalenie takich min następowało po wgnieceniu metalowego pręta przez stopę szyny pod ciężarem jadącego pociągu. Miny te wybuchały także przy nieumiejętnym usuwaniu. Spodziewano się, że użycie ich pod Czarnocinem przysporzy wrogowi dodatkowych strat. - To chyba wszystko - uśmiechnął się „Zośka”. - Nawet sprawnie poszła nam ta robota. - Musimy pamiętać o przecięciu linii telefonicznych wzdłuż torów i w folwarku Remiszewice. - Tak, ale to już część planu taktycznego. Muszę teraz przemyśleć kilka spraw i opracować założenia taktyczne. Jeszcze dzisiaj będę je referował na odprawie u „Dyrektora”. Ty też pomyśl nad tym, lepiej znasz teren ode mnie. - Pomyślę - obiecał „Maciek” i zaczął zbierać się do wyjścia. - Nie będę ci przeszkadzał. Czasu do odprawy mało, a roboty masz jeszcze wiele. „Zośka” zamknął za kolegą drzwi. Wrócił do swojego pokoju. Chwilę siedział w fotelu i myślał. Po kilkunastu minutach przeniósł się jednak na krzesło przy stole i zaczął robić notatki w zeszycie, w którym znajdował się szkic akcji w Czarnocinie. „DYREKTOR” AKCEPTUJE PLAN Rozpoczęła się odprawa. Obecni byli na niej ci, którzy w jakiś sposób związani byli z akcją „Madryt”. Dowódca „Motoru” major Kiwerski oddał głos „Zośce”, który miał przedstawić plan akcji. Ten omówił najpierw elementy techniczne, minerskie, opracowane wspólnie z „Maćkiem”, aby przejść następnie do założeń taktycznych. - W tej części planu - referował - uwzględniłem pięć zasadniczych elementów: czas odpalenia miny, godzinę wyjazdu i sposób dojazdu z uwzględnieniem transportu broni i materiałów wybuchowych, likwidację niemieckich posterunków i patroli strzegących mostu, sposób działania podczas akcji oraz jej ubezpieczenie, postępowanie po akcji... - Proszę zgłaszać uwagi po zreferowaniu każdego z tych elementów - zwrócił się do uczestników odprawy major Kiwerski, polecając następnie „Zośce”, aby kontynuował swoje wystąpienie. - Opracowując plan - mówił „Zośka” - wyszedłem z założenia, że akcja zostanie wykonana nocą. Jest już... właściwie - poprawił się - będzie początek czerwca. A więc obowiązywał będzie czas letni, czyli ciemności nie zapadną wcześniej niż o godzinie dwudziestej drugiej. Proponuję, żeby odpalić minę o godzinie drugiej. Założenie min i ich uzbrojenie zajmie około piętnastu minut. Uwzględniając znaczną rezerwę czasu, patrol minerski powinien znaleźć się w bezpośrednim rejonie mostu około godziny pierwszej. Tu przerwał i czekał na pytania dotyczące pierwszego elementu planu. Nikt jednak nie zgłaszał zastrzeżeń i „Dyrektor” skinął głową, żeby mówił dalej. - Dojazd na miejsce akcji - kontynuował Tadeusz - naszymi samochodami... Warto w tym momencie przypomnieć, że w lutym akcja nie powiodła się na skutek braku środków transportu. Teraz już Grupy Szturmowe miały własne samochody. - Odległość z Warszawy do Czarnocina wynosi około stu trzydziestu kilometrów. Dojazd powinien więc zająć nam mniej więcej dwie godziny. Przypominam, że patrol minerski winien znaleźć się koło mostu o pierwszej. Z wyliczenia wynika więc, że wyjazd należy zaplanować na dwudziestą trzecią... - I jest pierwsza uwaga - przerwał mu major Kiwerski. - Uważam, że ta godzina nie jest odpowiednia. Wyjazd trzeba przyśpieszyć ze względu na godzinę policyjną. Orientuję się też, że do ubezpieczenia przejazdu przez Warszawę macie zamiar użyć harcerzy z Bojowych Szkół. Musimy im dać czas na powrót
do domów przed godziną policyjną. To są sprawy oczywiste. Wprowadzam więc do planu poprawkę. Przyśpieszam wyjazd o dwie godziny. Zreferujcie teraz projekt ubezpieczenia przejazdu przez miasto. - Nie spodziewam się większych kłopotów podczas jazdy poza Warszawą - mówił „Zośka”. - Najbardziej niebezpieczna będzie trasa przez samo miasto. Teraz, po przyśpieszeniu wyjazdu, ryzyko jest mniejsze, ale nadal istnieje. Dlatego chyba plan ubezpieczenia pozostaje nadal aktualny. Zadanie to powierzam Beesom. Rozstawiona wzdłuż trasy sztafeta ludzi z Bojowych Szkół będzie w odpowiedni sposób sygnalizowała białymi chusteczkami albo wolną drogę, albo zbliżanie się nieprzyjaciela. - Będzie to pierwsze tego rodzaju zadanie wykonywane przez Beesy - ponownie przerwał „Zośce” major. - Stanowi ono również ważny element szkolenia. Chłopcy aż palą się, żeby wreszcie wziąć udział w prawdziwej akcji. - Beesy - podjął znów Tadeusz - mają do załatwienia jeszcze jedną sprawę. Chodzi mi o rozpoznanie trasy wyjazdu z miasta i dojazdu do szosy piotrkowskiej. Najważniejsze w tym wszystkim będzie wytyczenie objazdu sztrajfy * na Okęciu, przy końcu ulicy Grójeckiej. Planuję użycie dwóch samochodów i dziesięciu ludzi. Aby uniknąć zbędnego tłoku, pojedzie nimi pięciu ludzi, nie licząc kierowców, broni i min. Trzech dotrze wcześniej pociągiem, jeszcze raz przeprowadzą dokładne rozpoznanie sytuacji i obmyślą projekt obezwładnienia lub likwidacji niemieckiego posterunku przy moście. Spotkanie uczestników akcji odbędzie się w spokojnym punkcie miasta, gdzie, nie zwracając niczyjej uwagi, załadujemy się do samochodów. W związku z tym, że nie jest to akcja szkoleniowa, ale zadanie bojowe, powinni w nim wziąć udział najbardziej doświadczeni ludzie... Sprawa ta budziła wiele emocji nie tylko w Szarych Szeregach. W akcjach bojowych uczestniczyło bezpośrednio stosunkowo niewielkie grono osób. Motywowano to z zasady ich doświadczeniem. Tak było również i teraz. Nie wszystkim to odpowiadało. Dopiero major przerwał rodzącą się dyskusję: - Macie rację, że musimy wprowadzać nowych ludzi, że ci doświadczeni mogą już być zmęczeni. Porozmawiamy jeszcze na ten temat. Ale tym razem odwołamy się jeszcze do ofiarności tych doświadczonych żołnierzy. Mnie natomiast niepokoi inny problem. „Zośka” mówi o dziesięciu ludziach. Nie jest to chyba zgodne z taktyką walki dywersyjnej. Co na to kapitan „Pług”? - Zgodnie z obowiązującą instrukcją patrol minerski powinien być podzielony na cztery zastępy: pakietujący, ogniowy, odpalający i ubezpieczający. Dziesięciu ludzi to za mało, żeby obsadzić wszystkie zastępy zgodnie z wymaganiami instrukcji. - Kapitan ukończył niedawno przeszkolenie w ośrodku dla cichociemnych w Anglii i znał na wylot zasady dywersji. Jego zdanie liczyło się więc w tym gronie. Chociaż dopiero kilka tygodni minęło od chwili, gdy nocą wyskoczył ze spadochronem z brytyjskiego samolotu, wykazał, że dobrze zna swoją specjalność. - Kapitan „Pług” ma rację — odpowiedział „Zośka”, spoglądając na postawnego, wysokiego mężczyznę. - Nie będzie jednak zastępu ubezpieczającego i odpalającego. Ja sam obejmę nadzór i ubezpieczenie podczas zakładania ładunków. Wykonanie zadania w składzie mniejszym niż przewiduje instrukcja będzie możliwe właśnie dzięki temu, że wezmą w niej udział ludzie o dużym doświadczeniu bojowym. - I ja uważam - znów zabrał głos „Dyrektor” - że kapitan „Pług” słusznie podkreśla odstępstwo od obowiązujących zasad. Przyznaję jednak rację i „Zośce”, że ludzie wytypowani do tej akcji poradzą sobie. Akceptuję i tę część planu. Co zrobicie z samochodami i jakie zabierzecie uzbrojenie? - Obydwa samochody ukryjemy w lesie, około pięciuset metrów od mostu. Na straży zostanie kierowca drugiego auta. Jego dodatkowym zadaniem będzie przecięcie linii telefonicznej do folwarku Remiszewice. Zabierzemy pistolety z zapasowymi magazynkami i pięć Stenów, czyli jeden na dwóch, kilka zaczepnych granatów ręcznych i gwoździe przeciwsamochodowe. Będziemy starali się zresztą nie robić zbyt dużego huku i nie otwierać ognia. - Pozostała więc nam ostatnia część planu - mówiąc to major obracał w ręku ołówek. - Jak zamierzacie wracać do Warszawy? - Ta sprawa przysporzyła mi najwięcej kłopotu - przyznał się „Zośka” - i moja propozycja może być dyskusyjna... Mówił prawdę. Zastanawiając się, doszedł do wniosku, że najlepiej byłoby wykonać odskok w kierunku innym niż Warszawa. Do stolicy bowiem prowadziły przecież już wcześniej rozszyfrowane przez Niemców ślady, a długa trasa umożliwiała skuteczny pościg i zablokowanie drogi. Zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństw wynikających z takiego wariantu. Dobrze byłoby więc znaleźć jakieś bezpieczne schronienie w innym kierunku. To jednak wymagało * Od Streife (niem.) - zmotoryzowany patrol żandarmerii kontrolujący samochody.
nawiązania kontaktów z placówkami AK w pobliżu Czarnocina, a on ich nie miał. Na to trzeba by uzyskać zgodę na wyższym szczeblu, więc sprawa przeciągnęłaby się znowu. A czasu nie było, bo kierownictwo Kedywu naciskało na jak najszybsze wykonanie zadania. Toteż teraz „Zośka” stwierdził: - Gdyby kontakt z terenem nie został nawiązany przynajmniej do pierwszych dni czerwca, proponuję odskok całej grupy obydwoma samochodami z najwyższą szybkością i najkrótszą drogą, czyli szosą piotrkowską, do Warszawy. W tym momencie „Zośka” rozejrzał się po pokoju, w którym trwała odprawa. Widział zamyślenie majora, zdziwienie kapitana „Pługa” (Adama Borysa), zaskoczenie Macieja Bittnera... - Powinniśmy bezwzględnie nawiązać kontakt z oddziałami terenowymi w rejonie Czarnocina - mówi stanowczym tonem kapitan „Pług”. - Musimy otrzymać w tym wypadku pomoc w wykonaniu tego zadania. Przecież od samego początku Niemcy zorganizują pościg na szosie do Warszawy, postawią telefonicznie w stan pogotowia wszystkie posterunki, które znajdują się po drodze, zablokują szosę. Nie uważajmy ich za głupców. Tak, być może skontaktowanie się z organizacją w tamtym rejonie wymaga czasu. Ale gdyby miało to zająć nawet kilka czy kilkanaście dni, powinniśmy pogodzić się z taką zwłoką. Przecież most jest obiektem stałym i zawsze będzie osiągalny. Tak jutro, jak i za tydzień. Termin nie jest sprawą najważniejszą. Można go przecież przesunąć. Unikniemy w ten sposób dużego niebezpieczeństwa. - Przepraszam cię, „Zośka” - to mówił już Maciej Bittner. - Jestem tego samego zdania, co kapitan „Pług”. Odskok powinniśmy wykonać w inną stronę. Najlepiej gdzieś w bok. Przerwanie linii telefonicznych nie opóźni pościgu. Przeciwnie, zaalarmuje Niemców. Powinniśmy, moim zdaniem, ukryć się w bezpiecznym miejscu i przeczekać pierwszą wściekłość wroga. Właściwie większość opowiadała się za stanowiskiem kapitana „Pługa” i „Maćka”, jednak „Zośka” sprzeciwiał się odkładaniu akcji, która miała być wykonana kilka miesięcy temu. Naładowany był żądzą działania i chęcią odwetu - za getto, za „Rudego”, za Alka Dawidowskiego. Obstawał więc stanowczo za odskokiem w stronę Warszawy. - Tak - mówił - istnieje niebezpieczeństwo. Ale szybkość odskoku daje znaczne szanse powodzenia. Poszukiwania będą zresztą przecież prowadzone w różnych kierunkach. Łatwiej się ukryć w takim mieście jak Warszawa niż na wsi pod Czarnocinem. Trudno w tej chwili powiedzieć, co jest bezpieczniejsze. Nie wiem, ile dni zajmie nawiązanie kontaktu z tamtym terenem, ale wiem, że opóźni akcję. Major uważnie słuchał każdej wypowiedzi. Przyznawał rację oponentom „Zośki”, ale wierzył też w Tadeusza i jego szczęśliwą gwiazdę. Sam zresztą lubił ryzyko. Ostatecznie dał się przekonać „Zośce”. - Zgoda - powiedział po namyśle - realizujemy plan „Zośki”. Termin ostateczny wykonania akcji „Madryt”: drugiego czerwca czterdziestego trzeciego roku. Udział w niej wezmą wytypowani przez „Zośkę” podchorążowie: „Maciek” (Maciej Bittner), „Giewont” (Miłosław Cieplak), „Gruby” (Andrzej Zawadowski), „Felek” (Feliks Pendelski), „Antek” (nazwisko nie ustalone), „Henryk” (Henryk Krajewski), „Dziotek” (Włodzimierz Chrobak), „Jurek TK” (Jerzy Pepłowski). Moim obserwatorem będzie kapitan „Pług”. Tak więc jak w Celestynowie kapitan „Pług” był obserwatorem i nie miał prawa wydawania rozkazów. W trakcie owej odprawy nie omawiano szczegółowych zadań, które mieli wykonywać poszczególni członkowie grupy. To winno zostać sprecyzowane na miejscu akcji, gdyż czasu, dzięki przyśpieszeniu godziny wyjazdu z Warszawy, było dużo. Ludzie oddani pod komendę „Zośki” mieli bogate doświadczenie bojowe, sprawdzili się w wielu akcjach i budzili pełne zaufanie. Wszystko wskazywało na to, że tym razem most w Czarnocinie będzie wysadzony w powietrze, że Niemcom zadany zostanie kolejny mocny, nawet bardzo mocny cios. STRZAŁY NA BIELANACH - Chociaż uważam, że powinniśmy odłożyć akcję do momentu nawiązania kontaktu z organizacją w terenie - mówił „Maciek” - cieszę się, że już ruszamy. - I ja jestem zadowolony - odparł „Zośka”. - Narobimy Niemcom sporo bigosu. Ja traktuję tę akcję także jako swego rodzaju egzamin saperskich umiejętności. Wysadzaliśmy już pociągi wroga w „Wieńcu”, ale firmował to Kedyw. W oddziale było zaledwie kilku członków Grup Szturmowych. Teraz jesteśmy zupełnie samodzielni. - Faktycznie - zgodził się „Maciek” - to, co mamy zrobić, jest swego rodzaju egzaminem. Jak każda akcja. Myślę, że powinniśmy zdać ten egzamin. Starannie się przygotowaliśmy. Mamy dobre uzbrojenie. Prowadzili tę rozmowę na skwerku u zbiegu ulic Filtrowej i Łęczyckiej. Był 2 czerwca 1943 roku. Zbliżała się godzina 20.45. „Zośka” przyjął wcześniej meldunek, że ubezpieczająca sztafeta Beesów jest
rozstawiona zgodnie z planem, a chłopcy będą sygnalizowali wolny przejazd białymi chusteczkami, Wszystko było zapięte na ostatni guzik. Za kilkanaście minut mieli ruszyć w drogę do Czarnocina. Panował wspaniały, bojowy nastrój. „Giewont”, „Gruby”, „Felek” i „Antek” cieszyli się, że już za kilka godzin wezmą odwet za mękę „Rudego”, za śmierć „Alka”. Z uznaniem spoglądali na Tadeusza Zawadzkiego. Uznawali w nim swojego przywódcę. Ufali mu. Wierzyli, że jest najlepszy. Tymczasem oczekiwanie przedłużało się. Tadeusz ze zniecierpliwieniem spojrzał na zegarek. Trzy minuty po dwudziestej pierwszej. Powinni już jechać, ale samochodów wciąż nie było. Dlaczego? Czy coś się stało? Pytania te nurtowały także kilku młodych ludzi spacerujących małymi grupkami po skwerku. Wysoki mężczyzna niecierpliwie uderzał o ziemię trzcinową laseczką. Kapitan „Pług” na każdą akcję zabierał tę trzcinową laskę; przejął ten zwyczaj od oficerów angielskich. Teraz i on spojrzał na czarną tarczę zegarka: dwudziesta pierwsza trzydzieści. Podszedł do „Zośki”. - Już późno, co robimy? - pytał. - Nie możemy chyba dłużej trzymać na ulicy chłopców z BS. - Nie możemy - zgodził się Tadeusz. - Muszą dotrzeć do domów przed godziną policyjną. - Chwilę milczał, zastanawiając się, co robić, wreszcie podjął decyzję. - Odwołujemy akcję, musiało się coś wydarzyć - powiedział. - „Maciek”, ściągniesz ubezpieczenie. Niech chłopcy rozejdą się do domów. Ja tu pospaceruję i powiadomię kierowców, w razie gdyby jednak przyjechali. „Antek”, „Gruby” i „Felek” już są w Czarnocinie. No nic, trudno. Nic nie wymyślimy w tej sytuacji. O nowym terminie powiadomię przez łącznika. Ten sam dzień - 2 czerwca, kilka godzin wcześniej. Wąskie uliczki Bielan. Nieliczni przechodnie oglądają scenę jakby wyjętą z filmu sensacyjnego. Z głośnym rykiem silników pracujących na najwyższych obrotach gnały jeden za drugim dwa samochody. Ten drugi był szybszy. Coraz wyraźniej widać było, że pierwsze auto nie umknie. Nie było wątpliwości - to był pościg. Ale kto kogo gonił i dlaczego? Aby odpowiedzieć na to pytanie, nie można obyć się bez kilku wyjaśnień. Pod koniec maja 1943 roku została utworzona kolumna samochodowa warszawskich Grup Szturmowych. Usprawniało to w znacznym stopniu działalność Geesów i zwiększało ich możliwości bojowe. Szefem nowej komórki został „Oracz” - Tadeusz Mirowski, brat następcy „Orszy”, komendanta Chorągwi Warszawskiej. Mówiąc o samochodach, „Orsza” w relacji o Szarych Szeregach („Całym życiem”, PWN 1982 r., s. 164), stwierdza: „One same, choć stanowiły tylko drobny element w dyskusji, były, jak każde prawie zagadnienie konspiracyjne, istnym węzłem trudności. Wynajmowanie i zmiany garaży, przemalowywanie i przerabianie zdobytych aut, dorabianie fałszywych tablic rejestracyjnych, załatwianie spraw »lewych« dokumentów rejestracyjnych, zakupywanie paliwa, ogumienia i zapasowych części - wszystko to były sprawy wymagające w warunkach konspiracji wielu starannych zabiegów, wielu przemyśleń, nieraz poniesienia dużego ryzyka. Henryk Krajewski, Jerzy Pepłowski i Tadeusz Mirowski spotkali się kilka godzin przed umówionym terminem wyjazdu do Czarnocina. Krajewski (»Henryk«) i Pepłowski (»Jurek TK«) chcieli wcześniej przejrzeć i przygotować do akcji samochody, którymi miała jechać grupa »Zośki«. Mirowski (»Oracz«) przygotował już właściwie je do drogi, ale rozumiał niepokój kolegów i troskę o sprawność pojazdów. - Samochody są w garażu na Bielanach - mówił »Oracz«. - Pojedziemy tam zaraz autem, które trzeba na razie ukryć. - Nowa zdobycz? - pytał »Jurek TK«. - Tak, chłopcy kilka dni temu zobaczyli, że kierowca wyszedł do sklepu, a wóz zostawił z pracującym silnikiem. Wystarczyło wsiąść i odjechać. Trzeba go teraz trochę przerobić i przemalować, żeby właściciel nie rozpoznał. Za dwa dni będę też miał papiery wozu. - Musimy w takim razie uważać na patrole - przypomniał »Henryk«. - Nie ma obawy - uspokajał »Oracz« - poradzimy sobie. Wiele razy już to robiliśmy. Właściwie nie ma żadnego ryzyka. Samochodem szybciej dojedziemy na miejsce. Zyskamy przyjnajmniej godzinę, jak nie więcej. Tak rozmawiając doszli do skromnej willi ukrytej w ogrodzie na Żoliborzu. »Oracz« zatrzymał się. - Jesteśmy na miejscu - powiedział. - Zaczekajcie tu na mnie. Zaraz wracam. Minęło może jakieś dziesięć minut, gdy zatrzymał się obok nich czarny Opel. Otworzyły się drzwi auta i »Oracz« zrobił zachęcający gest ręką. Wsiedli. Jechali w kierunku Bielan. Unikali większych ulic patrolowanych przez Niemców. Tak było bezpieczniej. Byli dobrej myśli. Za kilka godzin...
- Uważaj! - krzyknął »Jurek« - Streifa!” Niemiecki żandarm podniósł w górę rękę, nakazując zatrzymanie czarnego samochodu. Opel sprawiał wrażenie, jakby kierowca zamierzał wykonać rozkaz żandarma. Zwalniając, zbliżał się do posterunku. Był coraz bliżej. Nagle silnik ryknął pełną mocą obrotów. Auto poderwało się do przodu niby smagnięty biczem koń. - Halt! Halt! Potem padło soczyste niemieckie przekleństwo i seria z pistoletu maszynowego. Po chwili z piskiem opon runął do przodu samochód Niemców. Nabierał szybkości. Żandarmi już po kilku minutach wiedzieli, że ścigani nie ujdą pogoni. Mieli słabszy samochód i mniej doświadczonego kierowcę. „Oracz” również zdawał sobie z tego sprawę. Kluczył wąziutkimi uliczkami Bielan, usiłując zgubić żandarmów. Niestety, wróg był coraz bliżej. - Nie umkniemy - mówił „Oracz” do swoich pasażerów. - Zatrzymam się w jakimś dogodnym miejscu i próbujemy uciekać. Jak tylko staniemy, rozbiegamy się w różne strony. Przygotujcie pistolety. Musieli zrealizować ten zamiar jak najszybciej, bo sytuacja z każdą minutą stawała się coraz gorsza: Niemcy zbliżali się coraz bardziej. Przed skrzyżowaniem wąziutkich uliczek „Oracz” mocno nadepnął pedał hamulca. Opel zatrzymał się. Pierwszy wyskoczył siedzący obok kierowcy „Jurek TK”. Może przez pół minuty biegł prosto. Potem jednym susem przesadził płot, przebiegł przez jakiś ogródek, przeskoczył drugi niewysoki płot i był już na innej ulicy. Zobaczył samotnego rowerzystę. Poza nimi dwoma na ulicy nie było nikogo. Zarysowała się realna szansa ocalenia. „Jurek TK” postanowił ją wykorzystać. Zagrodził drogę jadącemu. - Zatrzymaj się! - zawołał. - Zsiadaj z roweru! Starszy człowiek z przestrachem wpatrywał się w lufę pistoletu. Nic nie mówił. Tymczasem „Jurek TK” złapał za kierownicę i powtórzył: - Zsiadaj! Szybciej! Do mężczyzny dotarł wreszcie sens słów człowieka grożącego mu pistoletem. Przełożył niezdarnie nogę nad siodełkiem i wypuścił z rąk kierownicę. „Jurek TK” bez zbędnych słów mocno nacisnął pedały. Tymczasem na sąsiedniej ulicy zamierało już echo strzałów. „Oracz” spóźnił się. Wyskoczył może pół minuty po „Jurku TK”. To wystarczyło, aby natychmiast po opuszczeniu samochodu znalazł się pod silnym ogniem Niemców, którzy zatrzymali się kilkadziesiąt metrów za ich pojazdem. „Henryk” miał jeszcze mniej szczęścia. Zanim uporał się z drzwiami, żandarmi byli już przy Oplu. Wyciągnęli go z auta i nakazali podnieść ręce do góry. Stał pod zieloną ścianą żywopłotu. Patrzył na drobne zielone listki krzaków akacji. I to był ostatni obraz, jaki ujrzał w życiu. Żandarmi nie znali litości. W terkot pistoletów maszynowych wdarło się jeszcze pojedyncze klaśnięcie wystrzału z pistoletu. „Henryk” osunął się na ziemię. - O jednego bandytę mniej - mruknął do siebie opasły Niemiec. Tymczasem „Oracz” bronił się nadal. Oszczędzał nabojów, starał się jednak utrzymać wrogów w przyzwoitej odległości. Wiedział, że nie ujdzie cało. Nie liczył na żaden cud, ale postanowił, że ginąc zabierze ze sobą jak najwięcej Niemców. Tymczasem z pobliskiego obiektu Centralnego Instytutu Wychowania Fizycznego biegli z pomocą żandarmom lotnicy. Ale i oni zostali zatrzymani kilkoma strzałami. Niestety, były to ostatnie naboje. „Oracz” poczuł jedno piekące uderzenie, drugie, a potem zapadła ciemność. * „Antek”, „Gruby” i „Felek” wysiedli w Czarnocinie z pociągu jadącego z Koluszek do Piotrkowa. Nie zwlekając, ruszyli wzdłuż toru w kierunku mostu. Przez nikogo nie zatrzymywani minęli przejazd kolejowy. Na chwilę zatrzymali się na skrzyżowaniu z drogą biegnącą do folwarku Remiszewice. Niewiele ponad sto metrów przed sobą mieli most. Dostrzegli też wartowników i gniazdo karabinu maszynowego. „Antek” nie pozwolił na dłuższe obserwacje. Bahnschutze mogli przecież na nich zwrócić uwagę. Prowadził ich teraz w kierunku Remiszewic. On tu grał pierwsze skrzypce: zdążył wcześniej, w lutym, rozpoznać teren. Weszli w zarośla, w których mieli wyznaczone spotkanie z resztą grupy. Zachowywali maksymalną ostrożność, niczym nie zdradzając swojej obecności. Tylko w ten sposób mogli uniknąć niebezpieczeństwa. Byli bezbronni; ich pistolety miały dotrzeć samochodami z resztą grupy. Powoli zapadał zmrok. Zaniepokoił ich w pewnym momencie odgłos furmanki, jadącej polną drogą obok zagajnika. Wyraźnie dobiegało z ciemności skrzypienie kół i miękkie kląskanie kopyt konia. Ukryci w
krzakach czekali w napięciu. Furmanka nie zatrzymała się. Znowu zapadła cisza, w której od czasu do czasu słyszeli jedynie szczekanie psów. „Gruby” zaczaił się na skraju zarośli i obserwował drogę. „Antek” i „Felek” po cichu rozmawiali. Zastanawiali się, w jaki sposób zdjąć posterunek przy moście. - Ja myślę - zaczął „Gruby” - że powinniśmy zbliżyć się do posterunku z obydwu stron toru. Jeżeli zauważą jedną grupę, to druga będzie wtedy mogła bezpiecznie zbliżyć się do nich i załatwić sprawę. - Co myślisz przez „załatwić sprawę”? - Nie ma się co patyczkować - mówił „Gruby”. - W czapę i koniec. - A jak to zrobisz? Przecież strzelać nie wolno, bo zaalarmujemy inne posterunki. - No to potrzymamy ich pod lufą. Na wszelki wypadek można też szwabów związać i zakneblować. - Tylko trzeba unikać strzelaniny. Nie mogą zobaczyć ani jednej grupy, ani drugiej. Wiesz przecież, że Niemcy, gdy zobaczą coś podejrzanego, nie zastanawiają się. Od razu otwierają ogień. A to byłaby klęska. - „Antek” przyjmował plan kolegi. - Czyli to właśnie zaproponujemy „Zośce”? - upewniał się „Gruby”. Ten temat już wyczerpali; teraz „Gruby” chciał się dowiedzieć, jak to było w lutym. „Antek” mówił więc o śniegu i długich godzinach wyczekiwania na srogim mrozie, a wreszcie o smętnym powrocie do Warszawy. - Teraz powinno się udać - pocieszał „Antka” kolega. - Mamy przecież swoje samochody. Tymczasem minął termin przyjazdu aut. Z każdą minutą malała nadzieja, że przybędą. Rozwidniło się. „Antek” podjął w tej sytuacji jedyną słuszną decyzję powrotu. * Nazajutrz „Zośka” spotkał się z „Maćkiem”. - I znów nieszczęście - mówił przygnębiony. - Znów dwie ofiary. - To jest wojna - uspokajał go „Maciek”. - Ofiary muszą być i jeszcze będą. Powinniśmy się do tego przyzwyczaić. - Nasz rachunek z Niemcami powiększa się. - Po Czarnocinie stan naszego konta trochę się poprawi, bo chyba nie rezygnujesz z akcji? - pytał Bittner. - Nie rezygnujemy. Musimy dokonać tylko pewnych zmian. - Tadeusz myślał już o zadaniu. - Nowy termin: noc z piątego na szóstego czerwca. Założenia planu takie same jak dotychczas. Tylko ta nieszczęsna wpadka na ulicy Zuga sprawia, że zmieni się trochę skład grupy. Zamiast „Henryka” weźmiemy „Ryśka” (Ryszard Wesoły) z hufca Wola. To odważny żołnierz i dobry kierowca. Poprowadzi drugi samochód. - A co z „Jurkiem TK”? - Musimy z niego zrezygnować w tej akcji. Powinien trochę odpocząć. Ja sam zajmę jego miejsce jako kierowca pierwszego wozu. - Pechowy ten Czarnocin - zauważył „Maciek”. - Tylko podczas przygotowań zginęło dwóch uczestników: „Rudy” i „Henryk”. „Jurka TK” i „Heńka” też zabraknie. Musimy uważać. - Do trzech razy sztuka - odpowiedział „Zośka”. - Teraz uda się na pewno. W CZARNOCINIE „Zośka” denerwował się. Zbliżała się godzina dwudziesta, a on wciąż czekał na magazyniera, aby odebrać broń i materiały wybuchowe, a także gwoździe. Wprawdzie w samochodach znajdowało się już niezbędne wyposażenie, ale jeszcze wczoraj pomyślał o kilku dodatkowych magazynkach i zapasowym plastyku. Nareszcie magazynier zjawił się, tłumacząc się kłopotami z komunikacją. Tadeusz nie słuchał, machnął tylko ręką. Załadował wszystko do samochodu i ruszył na Ochotę. Dotarł na umówione miejsce, to samo co poprzednio, kilkanaście minut po dwudziestej pierwszej. Byli już więc spóźnieni w stosunku do planu. - Wszystko w porządku? - pytanie to skierował do „Maćka”. - Tak jest - Bittner zamierzał złożyć szczegółowy meldunek, jednak Tadeusz przerwał mu. - Wsiadamy - rzucił krótko. - Mamy już opóźnienie. W pierwszym aucie, obok kierowcy - „Zośki”, usadowił się kapitan „Pług” z nieodłączną laseczką. Z tyłu usiadł „Maciek”. W drugim samochodzie, kierowanym przez „Ryśka”, zajęli miejsca „Dziotek” i „Giewont”.
Ruszyli. Dojechali do Grójeckiej i skręcili w lewo. Mijali kilkunastoletnich chłopców. „Zośka” uśmiechał się do siebie, spoglądając na białe chusteczki, sygnalizujące, że droga jest wolna. Ubezpieczające ich posterunki, dowodzone przez „Sternika” (Michał Glinka), spisywały się bez zarzutu. „Zośka” prowadził pewnie. Kapitan „Pług” i „Maciek” milczeli. Nie chcieli przeszkadzać kierowcy, znajdowali się na najbardziej niebezpiecznym odcinku trasy. W mieście mogły ich oczekiwać różne niespodzianki. W pewnym momencie samochody zjechały w prawo z trasy wylotowej. To był właśnie ów objazd sztrajfy, który rozpracowali chłopcy z Beesów. I w tym wypadku dobrze wywiązali się ze swego zadania. Była już szarówka, gdy obydwa samochody znalazły się na szosie piotrkowskiej. Teraz zwiększyli prędkość, chcąc nadrobić stracony czas. Radziejowice, Mszczonów, Rawa Mazowiecka - tylko w tych miasteczkach samochody zwalniały. Cała ta jazda, szaleńczy pęd, wywierała na uczestnikach akcji dziwne wrażenie. Z jednej strony pamiętali o oczekującym ich zadaniu bojowym, będzie to może walka, rany; z drugiej - upajała ich ta jazda przez posrebrzone światłem księżyca miejscowości i pola. Za Rawą „Zośka” zwiększył czujność. Pamiętał, że w Lubochni musi skręcić w prawo. Przejechał jakieś dwadzieścia kilometrów, gdy znalazł się w rozciągniętej wzdłuż szosy długiej wsi. Lubochnia. Jeszcze kilkaset metrów i powinna być droga w prawo. Teraz sunęli już wolniej, bruk przechodzący miejscami w dziurawą żwirową nawierzchnię nie pozwalał na większe tempo. Po kilku kilometrach wjechali do Ujazdu - maleńkiego miasteczka z dużym rynkiem. Minęli okazały kościół i dotarli do rozwidlenia dróg. Skręcili w lewo. Znajdowali się na szerokiej szosie. Jeszcze jakieś trzy kilometry i „Zośka” zatrzymał się. - Za dobrze nam się jedzie - powiedział. - Za gładka ta droga. Chyba pobłądziliśmy. Trzeba kogoś zapytać. „Maciek” i kapitan „Pług” mocniej ścisnęli kolby pistoletów. Tadeusz wysiadł, przeciągnął się i skierował się do małego drewnianego domku z rozjaśnionymi światłem oknami. Wrócił po kilku minutach. Bez słowa zajął miejsce za kierownicą. Włączył bieg i zawrócił. - Miałem rację - dopiero teraz odezwał się. - Ta droga prowadzi do Łodzi. A my za kościołem musimy odbić w prawo do Będkowa. Faktycznie, drogę do Będkowa trudno było odnaleźć komuś, kto nie znał miasteczka. Teraz jednak „Zośka” nie miał już większych problemów. Z trójkątnego placyku skręcił w brukowaną uliczkę. Ujechali może kilka kilometrów, gdy „Zośka” zawołał: - Jasny gwint, musimy dolać wody! - Zaraz powinna być wieś - odezwał się „Maciek”. - Tutaj nigdzie przy tej suszy wody nie znajdziemy. Zatrzymali się przed drewnianym kościołem. Tadeusz wyjął z bagażnika duże blaszane pudło po marmoladzie i poszedł na plebanię. Zaszczekał pies. Zawtórowały mu inne. „Pług” zachowywał stoicki spokój, ale „Maciek” zaniepokoił się, że ten hałas obudzi pół wioski. „Zośka” wrócił bardzo szybko. Podniósł maskę silnika. Dolał wody do chłodnicy. Ruszyli dalej, żegnani przez psy z całej wsi. Przejechali mostek przez rzekę, była to Wolborka, i po kilkuset metrach osiągnęli drogę łączącą Czarnocin z Remiszewicami. W lewo prowadziła droga do przejazdu kolejowego. Oni skierowali się w prawo. Na niskich obrotach silników, z włączonymi tylko światłami pozycyjnymi, przejechali obok dworku Wojciechowskich i za zagajnikiem skręcili w prawo, by jak najbliżej drogi skryć się w krzakach. * W czasie gdy „Zośka” ze swoją ekipą rozpoczynał podróż do Czarnocina, „Antek”, „Gruby” i „Felek” znajdowali się w pociągu z Koluszek do Piotrkowa. Wyjechali po południu z Warszawy. Tym razem nie obawiali się żadnych kontroli. Jechali legalnie. No, prawie legalnie. „Felek” oficjalnie pracował w Zakładach Ostrowieckich w Warszawie. Udało mu się zdobyć w miejscu pracy prawdziwy dokument podróży do Piotrkowa na własne nazwisko. Posługiwał się więc również oficjalną kennkartą. Na tej prawdziwej delegacji dopisano jeszcze dwa nazwiska, którymi w konspiracji posługiwali się koledzy „Felka”. Zbliżali się do Czarnocina. Już zaraz powinien być most. Stanęli w otwartych oknach, chcąc go sobie jeszcze lepiej obejrzeć. Właściwie to bardziej im chodziło o posterunek. Tymczasem wytężali wzrok i... - Co jest, jak Boga kocham? - półgłosem odezwał się do kolegów „Antek”. - Gdzie podziały się te szkopy? - Może gdzieś się schowali - domyślał się „Felek”. - Niemożliwe, żeby ich nie było. Sami ich przecież kilka dni temu widzieliśmy. - Również „Gruby” był zaskoczony tym, co dostrzegł, a raczej tym, czego nie zobaczył. - Wszyscy trzej stwierdzamy to samo - podsumował „Antek”. - Musimy się jednak upewnić.
Pociąg zatrzymał się na miniaturowej stacyjce. Ci, którzy wysiedli, śpieszyli w swoją stronę, a właściwie w jednym kierunku - do przejazdu. Tylko trzech młodych mężczyzn zatrzymało się na peronie. - Poczekajcie tu na mnie - odezwał się „Antek”. - Spróbuję zasięgnąć informacji. Wszedł do poczekalni. Była pusta. Podszedł do kasy. Pamiętał opowiadanie „Maćka” o życzliwym kasjerze. Czy to była tylko życzliwość? Czy kasjer sam nie był członkiem organizacji? Można się było tego domyślać, ale nie wolno było dekonspirować się. Podszedł do okienka kasy. Delitkatnie zastukał. Szyba podniosła się do góry i ukazała się za nią sympatyczna twarz młodego jeszcze kolejarza. - Pan życzy sobie bilet? Dokąd? - pytał. - Będzie pan musiał długo czekać na pociąg. Kilka godzin. „Antek” podjął błyskawiczną decyzję. Jeżeli w lutym kasjer tak życzliwie potraktował „Heńka”, może warto powołać się na tę znajomość, a nawet spróbować wywołać współczucie. - Nie, nie zamierzam tak szybko wyjeżdżać - odpowiedział. - Mam natomiast do pana prośbę. Przepraszam, że zawracam panu głowę swoimi sprawami, ale to dla mnie ważne. Był tu w lutym mój kolega. Opowiadał, jak pan mu pomógł, ostrzegając przed szkopami... - A co dzieje się z kolegą? - pytał kolejarz. - Pamiętam go. Przez stację przewija się niewielu ludzi spoza Czarnocina i okolicy. Wszyscy się znamy. Dlatego zwróciłem uwagę na nieznajomego. - Niestety, ujęli go Niemcy - odpowiedział zgodnie z prawdą „Antek”. - Aaa - zasmucił się kasjer i po chwili milczenia, wyrażającego współczucie, zapytał: - W czym mogę panu pomóc? - No cóż, powiem panu otwarcie. - „Antek” udawał, że zdecydował się na szczerość. - I ja, podobnie, jak kiedyś kolega, przyjechałem z przyjaciółmi, żeby zdobyć trochę towaru. Trzeba z czegoś żyć. - Obawiam się, że niewiele panu pomogę. Nie zajmuję się tym. Jestem urzędnikiem kolejowym. - Nie o to chodzi - tłumaczył „Antek”. - Nasze zajęcie jest trochę niebezpieczne. Sam pan wie. Boję się Niemców. - Rozumiem. Mam dla pana dobrą wiadomość. Od dziś niebezpieczeństwo jest mniejsze. Właśnie wczoraj bahnschutze zlikwidowali posterunek przy moście. Teraz tylko od czasu do czasu można tam spotkać patrole. Ale nie kryją się specjalnie. Widać ich z daleka. Trzeba też uważać przy folwarku w Remiszewicach, bo tam kwaterują Niemcy. No cóż, życzę w takim razie powodzenia. - Do zobaczenia - żegnał się „Antek”. - Dziękuję za pomoc. Wyszedł na peron. Było już prawie ciemno. „Gruby” i „Felek” powitali go z wyrzutem: - Co tak długo tam robiłeś? - Wyobraźcie sobie - przekazywał im wspaniałą nowinę - że wczoraj głupie szkopy zlikwidowały posterunek przy moście... - To ułatwia sprawę - powiedział z zadowoleniem „Gruby”. - Ale się „Zośka” uraduje. - Nie ciesz się przed czasem - uspokajał go „Antek”. - Najpierw musimy sprawdzić tę informację. Pamiętajcie, że spacerują tutaj także patrole. Minęli przejazd. Szli wzdłuż torów w kierunku mostu. Rozglądali się na wszystkie strony, obawiając się spotkania patrolu. Dotarli już do skrzyżowania z drogą do Remiszewic, gdy usłyszeli dudnienie pociągu. Odeszli bez pośpiechu jakieś dwadzieścia metrów w lewo. Spoglądali na wojskowy transport jadący w kierunku Koluszek. W świetle księżyca wyraźnie rysowały się na platformach sylwetki czołgów i dużych dział. „Felek” powiedział z żalem: - Mamy pecha, że już teraz jedzie. Gdyby tak później... - Może to już ostatni, który przejechał tym mostem - pocieszał go „Gruby”. - To ważny szlak - dorzucił „Antek”. - Będą miały szkopy kłopot. Znów zbliżyli się do linii kolejowej. „Antek” polecił kolegom poczekać, a sam poszedł torami aż na most. Po kilku minutach, widząc, że nic się nie dzieje, koledzy ruszyli jego śladem. Oglądali teraz we trójkę most i wyschnięte, prawie pozbawione wody koryto Wolborki. Dotykali palcami miejsc, w których miały być założone miny. W tym momencie wszystko wydawało się proste. Byli pewni, że dotychczasowy pech ich opuścił. Musieli przerwać te oględziny. Spojrzeli na zegarki i zrozumieli się bez słów. Trzeba było iść do zagajnika koło folwarku. Nie minęło pół godziny, gdy znaleźli się wśród wysokich krzewów. Wkrótce usłyszeli przytłumiony głos pracy silników samochodowych. Jeszcze kilka minut i witali się z kolegami. „Zośka” zarządził krótki odpoczynek, wysłuchując w tym czasie meldunku „Antka”, „Grubego” i „Felka” o sytuacji w Czarnocinie. Oczywiście ucieszył się z informacji o zdjęciu przez Niemców posterunku przy moście. Sam wręczył broń podchorążym, którzy jechali pociągiem. - Od razu czuję się pewniej - powiedział „Antek”, biorąc do rąk Stena. Nerwowo palili papierosy. Rozmowa nie kleiła się. Bo i o czym tu rozmawiać w takiej chwili. Kto wie,
co ich jeszcze czeka... Mimo dobrej wiadomości, zdobytej przez „Antka”, byli podenerwowani. * - Koniec przerwy - zarządził „Zośka”. Zebrali się, stanęli półkolem przed dowódcą. Kapitan „Pług” obserwował ich, stojąc nieco z boku. „Zośka” stawiał zadanie bojowe. - Skład pierwszego zastępu pakietującego: „Antek” i „Giewont”. Waszym zadaniem jest założenie i uzbrojenie min na tej części mostu, którą biegnie tor do Koluszek. Miejsca założenia min: zgodnie z planem. „Giewont”, ty po zakończeniu pakietowania, na mój rozkaz, przetniesz przewody telefonu kolejowego na słupie znajdującym się w pobliżu mostu. Drugi zastęp pakietujący tworzą „Felek” i „Gruby”. Zakładacie i uzbrajacie miny na drugiej części mostu, którą biegną tory z Koluszek do Piotrkowa. Czy macie jakieś pytania? Nikt pytań nie miał, więc „Zośka” mówił dalej: - Osłonę samochodów zapewni „Rysiek”. Gdy usłyszysz wybuch, przetniesz także przewody telefoniczne, prowadzące do folwarku Remiszewice. Na ubezpieczeniu przy torach od strony Koluszek staniesz ty, „Dziotek”. Założysz również minę-pułapkę w odległości około dwustu metrów od mostu. To samo zadanie, tylko od strony Czarnocina, przed skrzyżowaniem z drogą do Remiszewic, wykona „Maciek”. Ja założę przewód ogniowy, podłączę zapalniki i odpalę miny. Czy wszystko jest jasne? I tym razem nikt nie miał pytań. „Zośka” przypomniał, aby podchorążowie stojący na ubezpieczeniach unikali strzelaniny, i nakazał przejście z zagajnika nad rzekę. Zabrali cały sprzęt i ruszyli naprzód. Po kilkunastu minutach, nie spiesząc się, dotarli do mostu. Tadeusz spojrzał na zegarek. Była godzina dwudziesta trzecia czterdzieści. Natychmiast przystąpili do działania. Każdy doskonale znał swoje zadanie. Wszyscy byli dobrze wyszkolonymi minerami. Pracę ułatwiał jasno świecący księżyc. Było niemal zupełnie widno. Z oddali dobiegł ich niesiony przez szyny, coraz głośniejszy, turkot kół pociągu. Hen, za stacją w Czarnocinie, rozbłysły reflektory lokomotywy. Przerwali swoje zajęcia. Odeszli kilkadziesiąt metrów w bok od torów. Mogli co prawda położyć się na nasypie - i tak nikt by ich nie dostrzegł z jadącego pociągu - istniała jednak obawa, że pociąg mógł zatrzymać się, a to już mogło być groźne. - Cholera! - zaklął „Zośka”, leżąc na łące. - Jeszcze z pół godziny i byłby nasz. - Nie szkodzi - odpowiedział „Gruby”. - Może będzie następny. Patrzyli teraz na długi sznur towarowych wagonów wypełnionych sprzętem wojskowym. Z platform strzelały w niebo lufy dział przeciwlotniczych. Zabrakło pół godziny. Ostatni wagon przetoczył się przez most. Odczekali jeszcze kilka minut, zanim podnieśli się i wrócili do swoich zajęć. - Gotowe - pierwszy zameldował „Antek”. - Gotowe - po kilku minutach powtórzył to samo „Felek”. Dochodziła już godzina pierwsza, gdy „Zośka” oświadczył: - Ja też skończyłem. Stali przez moment na moście, potem jednak zeszli z nasypu. - Pięć po pierwszej - powiedział „Zośka”. - Mamy trochę czasu. Warto poczekać. Może będzie jechał jakiś transport wojskowy? To ważna i ruchliwa magistrala. Skończyli swoją robotę również „Maciek” i „Dziotek”. I ich miny znalazły się na swoich miejscach. Teraz pozostawało jedynie ubezpieczenie z obu stron zaminowanego mostu. „Dziotek” położył się na ziemi niedaleko torów i uważnie rozglądał dookoła. Najczęściej jednak spoglądał w kierunku stacji w Rokitnie. Właśnie stamtąd groziło największe niebezpieczeństwo. I rzeczywiście: w pewnym momencie zauważył dwie sylwetki. Przywarł jeszcze mocniej do ziemi. Gdy Niemcy zbliżyli się, zobaczył, że są uzbrojeni w karabiny. Nie kryli się; głośno rozmawiając, szli torami. Byli coraz bliżej. Już tylko jakieś dziesięć metrów dzieliło ich od leżącego „Dziotka”, gdy ten poderwał się na nogi i wycelował w ich stronę Stena. Światło księżyca błysnęło na stali peemu. - Hände hoch! - zawołał, mierząc do nich z pistoletu maszynowego. Podnieśli posłusznie ręce do góry. „Dziotek” wydawał następne komendy: - Rzucić przed siebie broń! Najpierw ty! - Wskazał stojącego z prawej strony mężczyznę. Ten posłusznie wykonał rozkaz. Karabin głucho uderzył o podkłady. - Teraz ty. - Drugi mężczyzna również go usłuchał. - A teraz odejdźcie dziesięć metrów w bok, na łąkę, i połóżcie się na brzuchu. - Proszę nie strzelać - odezwał się pierwszy ze strażników. - Darujcie nam życie.
- Cisza! - zarządził „Dziotek”. - Jak będziecie spokojnie się zachowywali, to może ocalicie życie. A teraz ani słowa. Zabrał obydwa karabiny i położył na ziemi koło siebie. Nadal obserwował mknące w dali tory. Teraz jeszcze za wcześnie - myślał - ale za jakieś pół godziny nieobecność tych dwóch może zaniepokoić innych strażników. Zwracał też baczną uwagę na zatrzymanych. Leżeli wprawdzie bez ruchu, ale kto wie, co może im przyjść do głowy! „Zośka” znów spojrzał na zegarek. Minęła godzina. Było pięć po drugiej. - Nie możemy dłużej czekać - powiedział. - Wysadzamy. „Giewont”, przecinaj linię. „Felek”, sprowadź tu „Maćka”, a ty, „Gruby”, „Dziotka”. „Zośka” bez pośpiechu, ciągnąc za sobą przewód elektryczny, szedł wzdłuż Wolborki, w odległości jakichś trzydziestu metrów od jej brzegu, w kierunku folwarku. Oddalił się od mostu na 70, 80 metrów. Poczekał, aż zebrała się cała grupa. „Dziotek” zameldował o strażnikach. - Co z nimi zrobiłeś? - zapytał Tadeusz. - Kazałem im biec torami z powrotem. - Roześmiał się „Dziotek”. - Powiedziałem, żeby się pośpieszyli, bo most zaraz wyleci w powietrze. Wyrywali, aż się kurzyło. A tu są dwa karabiny, które im zabrałem. - Lepiej trzeba było ich związać - powiedział „Zośka”. - No, ale nic na to nie poradzimy. Stało się. W tym momencie rozejrzał się, sprawdzając, czy wszyscy są na miejscu. - Kładźcie się na ziemię. Nie podnoście głów. Po wybuchu biegniemy do samochodów. Leżeli w bruzdach kartofliska. Mieli przed oczami jasne kwiaty kartofli. „Zośka” zwarł dwa przewody. Czerwony płomień wybuchu i ogromny huk. Most skrył się w obłokach dymu i kurzu. Podnieśli głowy. Tuman rozwiewał się. Zdziwieni patrzyli na ciemne kratownice mostu. Zdeformowane, z widocznymi nawet z tej odległości ostrymi rozcięciami belek, znajdowały się jednak na swoim miejscu. Gdyby jechał pociąg, most zawaliłby się pod jego ciężarem. - I co teraz? - pytał „Maciek”. - Nic - odpowiedział „Zośka”. - Nie ma czasu na poprawianie roboty. Do samochodów. Odjeżdżamy. Puścili się biegiem w stronę zagajnika. Była już godzina trzecia. * Pozostawiony sam sobie „Rysiek” nie nudził się. Gdy stracił z oczu kolegów, sprawdził jeszcze samochód. Potem obejrzał słup, na którym miał przeciąć przewody, przygotował słupołazy i nożyce, a następnie, położywszy się na trawie na skraju zagajnika, obserwował drogę. Właśnie pomyślał, że to, co teraz robi, jest bezcelowe - któż by tą polną drogą o tej porze mógł spacerować - gdy nagle aż przetarł ze zdumienia oczy. Wyraźnie widział dwóch uzbrojonych mężczyzn. Co robić? Ukryć się i nie zdradzać swojej obecności, czy ich zatrzymać? Szli w kierunku Remiszewic. Jeśli dotrą do końca wioski, mogą zobaczyć, że coś dzieje się na moście. A więc trzeba zatrzymać — zadecydował. Stał teraz za krzakami, trzymając w pogotowiu broń. Gdy zbliżyli się na jakieś pięć kroków, wyskoczył na drogę, celując w nich z peemu. Nic nie mówił. Mężczyźni stanęli jak wrośnięci w ziemię. - Nie strzelać - powiedział jeden z nich po polsku. - Rzucić karabin! - rozkazał „Rysiek”. Bez słowa zdjęli z ramion broń i rzucili przed siebie. „Rysiek”, nie spuszczając z nich oka i trzymając w pogotowiu swojego Stena, schylił się i podniósł karabiny. Zarzucił je sobie na ramię. Ruchem lufy nakazał zatrzymanym wejść do zagajnika. Wykonali polecenie. Kazał im położyć się na brzuchach kilka metrów od słupa, na który miał się wdrapywać. - Cisza i spokój - nakazywał. - Jak będziecie posłuszni, uratujecie życie. - Tak, cisza i spokój - powtórzył jeden ze strażników. Pilnie ich obserwując, zaniósł karabiny do samochodu i schował w bagażniku. Przydadzą się - mruknął do siebie. Wrócił do swoich jeńców i siedząc na pieńku pełnił przy nich wartę. Od czasu do czasu wychodził na skraj zagajnika i patrzył na drogę. Rzucał też tęskne spojrzenie w kierunku, gdzie znajdował się most. Panowała tam jednak niczym nie zmącona cisza. Minęła jeszcze godzina, gdy skończył się ten spokój. Powietrzem targnęła potężna detonacja. Jasną noc przecięła czerwona łuna. Bahnschutze leżący na ziemi aż podskoczyli. - Leżeć spokojnie - rzucił w ich stronę - głowy przycisnąć do ziemi. Posłusznie wykonali rozkaz. „Rysiek” przewiesił Stena przez plecy i starając się ciągle obserwować jeńców wdrapywał się na słup. Przeciął przewody i zszedł na ziemię. Strażnicy leżeli, wtulając głowy w trawę. Po kilku dosłownie minutach
usłyszał tupot. Wiedział, że to biegną koledzy, ale na wszelki wypadek ujął w ręce peem. - Co z nimi? - pytał „Zośkę”, wskazując lufą jeńców. - Zostawiamy ich - mówił zadyszany Tadeusz. - Nie mamy czasu. Szybko. Wsiadamy do samochodów i ruszamy. * Piątego czerwca po południu Wacław i Stanisława Staniaszkowie wprowadzili się z powrotem do swojego domku na skarpie nad stacją kolejową w Czarnocinie. Wczoraj bahnschutze strzegący mostu opuścili Czarnocin i zlikwidowali swój posterunek. Rano, gdy Wacław Staniaszek zajął swoje miejsce w kasie na stacji kolejowej, jego małżonka zajęła się doprowadzeniem do porządku kuchni, pokoju i maleńkiego podwórka. Zmywała, wycierała kurze, rozstawiała meble. Potem zajęła się przygotowaniem obiadu. Dobrze mieszkało im się u Hajduków, gdy bahnschutze zajęli ich dom, ale co na swoim, to na swoim. Cieszyli się więc z tego powrotu, jedząc spóźniony obiad. Na sąsiednim łóżku spał niespełna czteroletni Ireneusz - ich syn. Urodził się w sierpniu 1939 roku na tydzień przed niemiecką napaścią. Nie rozumiał sensu dziejących się wokół wydarzeń, a nawet cieszył się z tamtej lutowej przeprowadzki do sąsiadów. To było coś nowego w jego krótkim życiorysie. Był równie zadowolony, gdy wracali do swojego domu. Staniaszkowie, uradowani, że są już u siebie, usnęli dopiero po północy. Nagle rozległ się huk. Stanisława aż podskoczyła na łóżku. Jej mąż również się obudził. - Co się stało? - pytała. - To chyba most. Chodź, zobaczymy... - Leż - przerwał mąż. - Co cię most obchodzi. Jak jutro ktoś będzie pytał, to nic nie słyszeliśmy i nic nie wiemy. Irek płacze. Też się obudził. Dopiero teraz usłyszała płacz syna. Podeszła do łóżka. Wzięła dziecko na rękę. Uspokajała. - Dlaczego się obudziłeś? - pytała. - Przecież nic się nie stało. Zaśnij. Szóstego czerwca pierwszy poranny pociąg z Piotrkowa dojechał tylko do Czarnocina. Zatrzymał się na stacji, a ludzie pieszo, objuczeni bagażami, szli torami, potem przez uszkodzony most na drugą stronę rzeki, gdzie czekał już drugi pociąg jadący w kierunku Koluszek. Przez wiele jeszcze dni mijali się na moście podróżni kierujący się w przeciwne strony. Niemcy nie wykorzystywali uszkodzonego mostu już do końca wojny. Wybudowali obok nowy i przełożyli nań tory. To wszystko wymagało jednak czasu. Tak więc, chociaż „Zośka” i jego współtowarzysze uważali akcję za nieudaną, jej skutek odpowiadał założeniom. ODSKOK DO WARSZAWY Ciemne samochody ze zgaszonymi światłami wyjechały z zarośli na drogę. Skręciły w lewo i, wznosząc tumany kurzu, pędziły naprzód. Przed mostem skręciły w lewo w kierunku Będkowa. W pierwszym wozie, kierowanym przez „Zośkę”, siedzieli: na przednim siedzeniu - kapitan „Pług”, z tyłu - „Maciek” i „Dziotek”. W drugim, prowadzonym przez „Ryśka”: „Antek”, „Gruby”, „Giewont” i „Felek”. „Zośka” cisnął gaz do oporu. Pędzili polną drogą. Zostawiali za sobą takie tumany kurzu, że „Rysiek” aż musiał zwiększyć odległość, by mieć lepszą widoczność. Kurzu było pełno w całym samochodzie, osiadał na ubraniach i twarzach pasażerów. Już z daleka, na płaskim terenie, zobaczyli wieżę kościoła w Będkowie. Przemknęli przez puste miasteczko. Nie zwolnili w Rososze. Minęli stojący po lewej stronie drogi drewniany kościółek, gdzie kilka godzin temu nalewali wody do chłodnicy. W Ujeździe tym razem już nie błądzili. Na trójkątnym placyku skręcili w prawo. Minęli młyn stojący po prawej stronie i położony w parku pałacyk po lewej. Nie zwalniając przecięli duży rynek i byli już za miastem na biegnącej wśród pól drodze. Za Skrzynkami po obu stronach drogi wyrósł las. Poczuli się jakoś pewniej. Te stare drzewa stwarzały poczucie większego bezpieczeństwa, można w nich było w razie potrzeby znaleźć schronienie. Po kilku kilometrach las się skończył. I znów jechali wśród pól. Wstawał słoneczny dzień. Było coraz jaśniej. Dojeżdżali do Lubochni. Nad wsią górowały dwie wieże barokowego kościoła. Nareszcie znajdowali się przy szosie piotrkowskiej. Czas! Czas! Zdawali sobie sprawę, że każda minuta, każda sekunda znacznie zwiększa ich szanse na bezpieczny powrót do domu. Nic nie mówili. Każdy sam przeżywał minione emocje i gorączkę odskoku. Już mieli po prawej stronie duży, okazały kościół w Lubochni. Przed nimi upragniona szosa. I oto „Zośka” z piskiem opon pokonuje zakręt. Skręca w prawo i naciska do oporu pedał gazu. Pędzą do przodu,
do... Tomaszowa. Żaden z uczestników akcji nie zdaje sobie sprawy, że jadą w przeciwnym kierunku. Dlaczego? Nikt już nie odpowie na to pytanie. „Zośka” zauważa, że coś jest nie w porządku. Dopiero jednak przy cmentarzu w Jakubowie orientuje się, że jedzie w przeciwnym kierunku. Hamulec. Najpierw pierwszy, potem drugi wóz zawracają na niezbyt szerokiej szosie i jeszcze szybciej mkną w drugą stronę. Kapitan „Pług” nic nie mówił. Jak zawsze zachowywał spokój. Widział, że wskazówka prędkościomierza przekroczyła 100 km na godzinę. „Zośka” pędził, chcąc nadrobić stracony czas. Nie zapominał jednak o swych obowiązkach dowódcy. Wciąż zerkał we wsteczne luterko, obserwując drugi samochód. Również i „Rysiek”, dopiero gdy „Zośka” zahamował i zawrócił, zorientował się, że jechali w przeciwną stronę. Odczuwał znużenie. Nie oglądając się na boki, pilnował jedynie pierwszego samochodu. Były momenty, że obraz przed nim tracił kontury, stawał się zamglony. Przecierał wtedy oczy i znów wszystko stawało się wyraźne. Ani „Antek”, ani jego trzej koledzy siedzący na tylnym siedzeniu nie dostrzegli, że „Rysiek” jest po prostu zmęczony. Gdyby jednak nawet tak się stało, w niczym nie mogliby mu pomóc. Żaden z nich nie umiał prowadzić samochodu. Auta nie zwalniały nawet jadąc przez wsie i miasteczka. Minęli Rawę. Teren stał się bardziej urozmaicony. Z obydwu stron drogi pojawiły się pagórki. Szosa nie była już tak prosta. „Zośka” nie zważał jednak na to. Obydwa samochody nie zmniejszały prędkości. „Rysiek” myślał tylko o jednym - nie stracić z oczu samochodu „Zośki”. Był jednak coraz bardziej zmęczony. Auto, które prowadził, kilka razy nawet na prostych odcinkach niebezpiecznie zarzuciło. Minęli Babsk, śmignęli przez Chrzczonowice. Teraz szosa biegła w dół ostrymi zakosami. „Zośka” nie zmniejszał prędkości. „Rysiek” również. Kolejny zakręt. W ostatniej chwili „Rysiek” spostrzega, że jedzie ze zbyt dużą prędkością. Próbuje ratować się, naciskając pedał hamulca. Jest już jednak za późno. Hamowanie pogarsza sytuację. Pisk opon, huk uderzenia przewracającego się samochodu. Przed oczami jasność. Auto leży na boku. Opodal - „Rysiek”, którego impet wyrzucił z wozu. Jest nieprzytomny. Z nosa spływa strużka krwi. Pozostali pasażerowie po chwilowym szoku doszli do siebie. Obmacali się i wygramolili z pojazdu. Rzucili się ku „Ryśkowi”. Próbowali go cucić, ale nie mieli wody. Nie bardzo wiedzieli, co robić dalej. W tym samym czasie „Zośka” wyjechał już na prostą. Spoglądał w lusterko, ale nie widział drugiego wozu. Przejechał jeszcze kilometr, drugi, ale samochód „Ryśka” wciąż nie ukazywał się. Zaniepokoił się. Zrozumiał, że stało się coś złego. Bez słowa zawrócił. Już z daleka zobaczył leżący na boku samochód. Ostro zahamował. Wyskoczył z wozu. Policzył szybko stojących kolegów. Odetchnął głęboko, byli wszyscy. Pochylił się nad leżącym „Ryśkiem”. - Co z nim? - pytał. - Żyje? - Żyje - odpowiedział „Antek”. - Ale jest nieprzytomny. Przydałoby się trochę wody, żeby go ocucić i obmyć. Tu nigdzie nie ma. Szukaliśmy. - Zaraz przywiozę. Niedaleko jest dwór w Chrzczonowicach. - To duża strata czasu - oponował kapitan „Pług”. - Możemy też w ten sposób niepotrzebnie zaalarmować Niemców. - Ważniejsza jest woda - oświadczył „Zośka”. Wsiadł do samochodu i odjechał. Pozostali w tym czasie postawili leżące auto na koła i próbowali je uruchomić. „Zośka” bardzo szybko wrócił, ale bez wody. Niczego nie wyjaśniał. Zainteresował się tylko drugim pojazdem. - Nie da rady. Nie pojedzie - mówił „Maciek”. - Silnik uszkodzony. Tadeusz przez moment milczał, ale szybko podjął decyzję. - Połóżcie „Ryśka” na tylnym siedzeniu w moim samochodzie - zarządził. - Kapitan „Pług”, „Rysiek” i ja wracamy do Warszawy samochodem. Pozostali idą pieszo. Najpierw zniszczycie samochód. Potem, najwyżej dwuosobowymi grupami, przedostajecie się piechotą do Żyrardowa albo do Grójca, a stamtąd do Warszawy. Trzymajcie się. Najchętniej zostałbym z wami, ale tylko ja tu jestem kierowcą. Do zobaczenia, chłopaki. Wsiadł do samochodu. Spojrzał na zegarek. Była godzina czwarta trzydzieści. Od początku rozwinął najwyższą prędkość. „Rysiek” wymagał natychmiastowej pomocy lekarskiej. „Zośka” zastanawiał się, jak najszybciej ją uzyskać. - Nie ma czasu na omijanie sztrajfy jak poprzednio - mówił. - Musimy przemknąć obok Niemców. Przyhamuję, jak będziemy się do nich zbliżać. Pomyślą, że zamierzamy stanąć, a pan kapitan postraszy ich przez okno Stenem. Wtedy ja dodam gazu i umkniemy. Nim ochłoną ze zdumienia, zdążymy uciec. Zbliżali się do Warszawy. Już niedaleko był ów posterunek niemiecki na Okęciu.
- Czyli tak, jak uzgodniliśmy? - upewnił się „Zośka”. - Tak - odpowiedział krótko kapitan, opuścił szybę samochodu i położył peem na kolanach. Tadeusz już z daleka zobaczył Niemców. Zmniejszył szybkość, podjechali powoli do posterunku. „Pług”, nic nie mówiąc, wysunął Stena przez okno. Niemcy osłupieli. W milczeniu podnieśli ręce do góry. „Zośka” dodał gazu, auto skoczyło do przodu. Nikt ich nie gonił. Pojechali na ulicę Racławicką. Wnieśli do lokalu konspiracyjnego rannego „Ryśka”. Położyli go na łóżku i Tadeusz zbiegł do samochodu. Spieszył się, jechał po lekarza. Ten opatrzył rannego i długo kręcił głową. - Sprawa jest poważna - powiedział. - Trzeba go odwieźć do szpitala. Podejrzewam pęknięcie podstawy czaszki. Rzeczywiście, hospitalizacja okazała się konieczna. Wkrótce potem przewieziono „Ryśka” do szpitala Przemienienia Pańskiego. Pierwsza diagnoza okazała się niestety prawidłowa. Jeszcze tego samego dnia późnym popołudniem „Rysiek” zmarł, nie odzyskawszy przytomności. Grupy Szturmowe poniosły jeszcze jedną ciężką stratę. KRWAWE STARCIE „Gruby”, „Antek”, „Giewont”, „Felek” i „Dziotek” pod dowództwem „Maćka” zostali na szosie. Każdy z nich uzbrojony był w pistolet. Peemy „Zośka” zabrał samochodem. Nie mogli przecież maszerować szoszą z pistoletami maszynowymi. To było oczywiste. Mijał stopniowo szok wywołany nieszczęściem. Zaczynali oswajać się z trudną sytuacją, w jakiej się znaleźli, i wiedzieli, że muszą działać. „Giewont” opierał się o maskę rozbitego samochodu. Dopiero teraz poczuł ból. - Co ci jest? - pytał „Maciek”, widząc pobladłą nagle twarz kolegi. - Noga boli - odparł tamten. - Odwiń nogawkę - polecił „Maciek”. „Giewont” podniósł prawą nogawkę spodni. Zobaczyli świeżą opuchliznę. - Stań na obydwu nogach - polecił „Maciek”. - Zrób parę kroków. - Możesz chodzić? - dopytywał się „Antek”. - Boli, ale mogę. - W tej sytuacji nic nam nie pomożesz - tłumaczył „Maciek”. - Jeżeli dasz radę, ruszaj sam. - Tak będzie chyba najlepiej - zgodził się „Giewont”. - Tylko bym wam przeszkadzał i opóźniał marsz. No to cześć, chłopcy. Do zobaczenia w Warszawie. Podali mu kolejno dłonie. Jeszcze przez dłuższy czas widzieli, jak oddala się prawą stroną szosy. Później skręcił w boczną drogę w prawo. Doszedł do Grójca. Tam wsiadł do kolejki wąskotorowej i bez przeszkód dotarł do Warszawy. Dopiero wówczas okazało się, że całą tę podróż odbył z naderwanym ścięgnem. - No, to bierzemy się do roboty - zarządził „Maciek”, gdy „Giewont” ruszył naprzód. Rozbili stacyjkę, zdjęli koła i wrzucili je w rosnące obok na polu zboże, zepchnęli w dół, w krzaki, to, co zostało z samochodu. „Maciek”, gdy skończyli tę robotę, popatrzył w kierunku Warszawy. Dostrzegł zupełnie już małą sylwetkę „Giewonta”. - „Antek” i „Dziotek”, teraz wy ruszajcie - rozkazał. - Pośpieszcie się, bo i my chcemy stąd odejść. Pożegnali się uściskiem dłoni. Dwaj podchorążowie poszli szosą, lecz bardzo szybko skręcili w kierunku lasu po lewej stronie drogi. Doszli do Żyrardowa, gdzie wsiedli do pociągu elektrycznego, którym szczęśliwie wrócili do Warszawy. - Zastanówmy się teraz nad sobą - powiedział „Maciek”, gdy opuścili ich „Antek” i „Dziotek”. - Kto ma jakiś pomysł? - Znam te okolice - powiedział „Felek”. - Niedaleko stąd we wsi Jeruzal mieszka moja siostra, dentystka. Moglibyśmy tam przeczekać i zastanowić się, co robić dalej. Jest też inna możliwość. Niedaleko stąd, w Kowiesach, to zaledwie kilka kilometrów, zatrzymują się samochody jadące do Warszawy. Zabierają ludzi „na łebka”. Miejscowi często korzystają z tego transportu. Możemy i my spróbować. - Co o tym myślisz? - pytał „Maciek” „Grubego”. - Ja opowiadam się za tą drugą możliwością. - I ja też wołałbym już mieć to za sobą - odparł „Gruby”. - Będą się o nas niepokoili, jak szybko nie wrócimy. I rodziny, i „Zośka”. Spróbujmy zatem złapać jakiś samochód. - A więc idziemy do Kowies - podsumował naradę Maciek. - Jednak zanim oni się oddalą - rzekł nagle „Felek” - warto byłoby trochę się obmyć i napić wody.