JUDE DEVERAUX
OszustkaTytuł oryginału: Counterfeit Lady
2
1
W czerwcu tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego czwartego
roku ró e zakwitły wyjątkowo pięknie, a trawy nabrały odcienia
soczystej zieleni znanego tylko w Anglii. W hrabstwie Sussex
stał niewielki, kwadratowy, jednopiętrowy dom; skromny,
otoczony niskim, elaznym płotem. Dawniej była to chatka
ogrodnika lub gajowego i stanowiła część większej posiadłości,
którą podzielono i sprzedano, by spłacić długi rodziny
Malesonów. Wszystko, co pozostało z niegdysiejszej
wspaniałości tego rodu, to właśnie ów mały, zaniedbany domek,
Jakub Maleson i jego córka Bianka.
Jakub Maleson siedział przed pustym kominkiem w
gabinecie na parterze. Był niskim, raczej otyłym mę czyzną.
Nad wydatnym brzuchem rozchylały się poły rozpiętej do
połowy kamizelki. Płaszcz le ał rzucony niedbale na sąsiednie
krzesło. Szerokie bryczesy zapięte pod kolanami na brązowe
sprzączki okrywały grube uda właściciela, bawełniane
pończochy opinały łydki, a przydeptane skórzane pantofle
zdobiły stopy. Wielki, drzemiący obok terier irlandzki oparł na
poręczy fotela głowę, którą pieściła bezwiednie ręka Jakuba.
Jakub od dzieciństwa przywykł do prostego, wiejskiego
ycia. Szczerze powiedziawszy, wolał mieć nawet skromniejszy
dom, nieliczną słu bę, a co za tym idzie, mniej kłopotów na
głowie. Wspominał wielką posiadłość z czasów dzieciństwa
jako pustą, niepotrzebną nikomu przestrzeń, miejsce które
pochłaniało zbyt wiele czasu i energii jego rodziców. Teraz miał
psa, którym mógł się cieszyć, dobrą kuchnię oraz wystarczająco
wysokie dochody, by zapewnić jemu i jego córce stabilne,
dostatnie ycie, i był z tego zadowolony.
Ale nie jego córka.
3
Bianka stała przed lustrem w swoim pokoju na piętrze i
wygładzała długą, muślinową suknię na wysokim, pulchnym
ciele. Za ka dym razem, gdy przymierzała nowe francuskie
modele, czuła niesmak. Po drugiej stronie kanału motłoch
zbuntował się przeciw arystokracji, która nie była w stanie nad
nim zapanować, a teraz cały świat musiał za to płacić.
Wszystkie kraje patrzyły na Francję z obawą, e w nich tak e
mo e się zdarzyć coś podobnego. We Francji zaś wszyscy
zapragnęli upodobnić się do ludu; praktycznie porzucono satynę
i jedwabie. Nowe suknie szyto z muślinu, perkalu i pluszu.
Bianka studiowała swoje odbicie. Oczywiście nowe suknie
pasowały idealnie. al zrobiło jej się kobiet mniej hojnie
wyposa onych przez naturę. Głęboko wycięty dekolt w
niewielkim tylko stopniu przysłaniał pełne, białe piersi.
Bladobłękitna, indyjska gaza związana była szeroką wstą ką tu
pod stanikiem, więc ni ej opadała miękko do biegnącego
wzdłu jej brzegu pasa frędzli. Ciemnoblond włosy Bianka
ściągnęła do tyłu wstą ką. Mocno skręcone loki spływały na jej
nagie ramiona. Twarz miała okrągłą, co było w modzie, oczy
błękitne jak jej suknia, delikatne brwi i rzęsy. Niewielkie,
ró owe usteczka układały się w kształt idealnego pączka ró y.
Gdy się uśmiechała, w lewym policzku tworzył się maleńki
dołek.
Bianka przesunęła się od wysokiego lustra do toaletki
przybranej, jak prawie ka dy sprzęt w tym pokoju, ró owym
tiulem. Bianka lubiła wszystko, co łagodne, delikatne i
romantyczne.
Na toaletce le ało solidnie napoczęte pudełko czekoladek.
Zerknęła na nie i zmarszczyła wdzięcznie nos. Ta okropna
wojna we Francji unieruchomiła manufakturę produkującą
najlepsze karmelki, więc Bianka musiała się teraz zadowolić ich
nędzną, angielską namiastką. Gdy po zjedzeniu czwartej
oblizywała ubrudzone palce, zobaczyła wchodzącą do pokoju
Nicole Courtalain.
4
Kiepskie czekoladki, tanie tkaniny i obecność Nicole.
Wszystko to było wynikiem rewolucji francuskiej. Sięgnęła po
kolejną czekoladkę, obserwując, jak Nicole szybko porusza się
po pokoju, zbierając suknie, które Bianka porozrzucała po
pokoju. Dzięki niej Bianka mogła w pełni uświadomić sobie, jak
szlachetna jest ona sama oraz wszyscy Anglicy. Gdy Francuzów
wyrzucano z ich własnego kraju, to właśnie Anglicy ich
przygarnęli. Prawda, e większość uciekinierów była w stanie
utrzymać się samodzielnie, Francuzi wprowadzili nawet w
Anglii nie znaną dotąd rzecz, jaką jest restauracja. Ale byli te
tacy jak Nicole – bez pieniędzy, bez rodziny, bez zajęcia.
Właśnie w takich przypadkach Anglicy mogli okazać swoją
prawdziwą szlachetność... Jeden po drugim zaczęli przyjmować
tych yciowych rozbitków do swoich domów.
Blanka pojechała do jednego z portów wschodniego
wybrze a na spotkanie statku wiozącego uciekinierów. Nie była
w dobrym nastroju. Ojciec poinformował ją właśnie, e nie stać
ich na opłacanie pokojówki. Kłócili się zajadle. I wtedy Bianka
przypomniała sobie o imigrantach. Poczuła nagły przypływ
poczucia obowiązku wobec tych biednych, bezdomnych
Francuzek i pospieszyła sprawdzić, czy nie będzie miała okazji
okazać swej dobroci którejś z nich.
Gdy tylko ujrzała Nicole, była pewna, e znalazła to, czego
chciała. Drobna, młoda osoba o ciemnych włosach ukrytych pod
słomkowym kapeluszem; twarz w kształcie serca i ogromne
brązowe oczy ocienione krótkimi, gęstymi, ciemnymi rzęsami.
Oczy te przepełnione były głębokim smutkiem. Wyglądała tak,
jak gdyby ycie przestało dla niej mieć jakąkolwiek wartość.
Bianka wyczuła, e taka kobieta będzie jej wdzięczna za
okazaną wspaniałomyślność.
Teraz, po trzech miesiącach, niemal ałowała swojej
decyzji. Nie dlatego, eby dziewczyna okazała się niezaradna;
była a nazbyt zaradna. Czasem patrząc na jej wdzięczne,
szybkie ruchy, Bianka czuła się niezgrabna i ocię ała.
5
Znów spojrzała w lustro. Có za absurdalna myśl! Jej
kształty były majestatyczne, okazałe – wszyscy to mówili.
Rzuciła Nicole nieprzyjemne spojrzenie i pociągnęła za koniec
wstą ki we włosach.
– Nie podoba mi się sposób, w jaki mnie dziś rano
uczesałaś – powiedziała, przechylając się na krześle, by wziąć
dwie następne czekoladki.
Nicole podeszła w milczeniu do toaletki i wyjęła z niej
grzebień. Zaczęła rozczesywać dość cienkie włosy Bianki.
– Nie otworzyła panienka jeszcze listu od pana
Armstronga. – Jej głos był spokojny, bezbarwny, choć starannie
wypowiadała ka de słowo.
Bianka lekko machnęła ręką.
– Wiem, co ma mi do powiedzenia. Chce wiedzieć, kiedy
pojadę do Ameryki, eby wyjść za niego za mą .
Nicole powoli rozczesywała jeden z loków.
– Myślałam, e panienka wyznaczy jakiś termin. Przecie
panienka chce wyjść za mą .
Bianka spojrzała na jej odbicie w lustrze.
– Jak ty niewiele wiesz! Ale przecie nie mogę
oczekiwać, eby jakaś Francuzka mogła pojąć dumę i
wra liwość Anglików. Clayton Armstrong jest Amerykaninem!
Jak e mogłabym ja, córka szlachcica, poślubić jakiegoś
Amerykanina?
Nicole starannie zawiązywała wstą kę na włosach Bianki.
– Nie rozumiem. Sądziłam, e zaręczyny ju zostały
ogłoszone.
Bianka cisnęła na podłogę tekturkę oddzielającą warstwy
czekoladek. Uwielbiała karmelki.
– Mę czyźni! Kto ich zrozumie? Muszę za niego wyjść,
eby stąd uciec – zaczęła wyjaśniać z pełnymi ustami. Gestem
dłoni wskazała otaczający ją pokój.
– Ale mę czyzna, za którego wyjdę, będzie zupełnie inny
ni Clayton. Słyszałam, e niektórzy tam, w koloniach, bywają
całkiem dobrze wychowani, na przykład ten pan Jefferson. Ale
6
Claytonowi daleko do niego. Czy wiesz, e wszedł do gabinetu
w cię kich butach? Gdy zasugerowałam mu kupno kilku par
jedwabnych pończoch, wyśmiał mnie i powiedział, e nie
wytrzymałby w jedwabiach na polu bawełny. – Bianka
wzdrygnęła się. – Bawełna! To wieśniak. Gruboskórny,
bezczelny amerykański wieśniak.
Nicole wyprostowała ostatni lok.
– Ale mimo to zdecydowała się panienka przyjąć jego
oświadczyny.
– Oczywiście. Dziewczyna nigdy nie mo e narzekać na
nadmiar propozycji, one sprawiają, e gra staje się bardziej
ekscytująca. Gdy jestem na przyjęciu i rozmawiam z
mę czyzną, który mi się nie podoba, mówię, e jestem
zaręczona. Gdy widzę kogoś odpowiedniego dla kobiety z mojej
sfery, mówię mu, e właśnie zastanawiam się nad zerwaniem
zaręczyn.
Nicole odwróciła się od niej i podniosła z podłogi pustą
bombonierkę. Wiedziała, e nie powinna się odzywać, ale nie
mogła wytrzymać.
– A co z panem Armstrongiem? Czy to lojalne wobec
niego?
Bianka przeszła przez pokój i zatrzymała się przed komodą,
z której wyciągnęła na podłogę trzy szale, zanim zdecydowała
się na cienki, wełniany, z delikatnym szkockim deseniem.
– A có Amerykanie mogą wiedzieć o lojalności? Okazali
niewdzięczność, ogłaszając niezale ność od nas po tym
wszystkim, co dla nich zrobiliśmy. Ju sama propozycja
poślubienia kogoś takiego jest dla mnie obrazą. A mnie
przestraszył tymi swoimi butami i swoją arogancją. Wolał
oglądać dom z konia ni przyjść do salonu. Jak mogłabym wyjść
za kogoś takiego? Poza tym oświadczył się po zaledwie dwóch
dniach znajomości. Dostał jakiś list, e jego brat i bratowa
zostali zabici, a zaraz potem nagle poprosił mnie o rękę. Jest taki
niewra liwy! Chciał, ebym natychmiast pojechała z nim do
Ameryki! Oczywiście odmówiłam.
7
Nie pozwalając, by Bianka zobaczyła wyraz jej twarzy,
Nicole zaczęła składać szale. Wiedziała, e jej oczy często
zdradzały uczucia. Gdy przybyła do domu Malesonów, była tak
odrętwiała, e nie docierały do niej tyrady Bianki o nieudolności
Francuzów czy niewdzięczności i okrucieństwie Amerykanów.
Wszystkie jej myśli zdominowała przera ająca wizja rewolucji,
schwytani rodzice, dziadek, którego... Nie! Nie była w stanie
wrócić pamięcią do tamtej burzliwej nocy. Mo liwe, e Bianka
mówiła ju jej o narzeczonym, ale umknęło to jej uwadze. To
wysoce prawdopodobne. Dopiero niedawno poczuła, e zaczyna
budzić się z koszmaru.
Trzy tygodnie temu, gdy czekała przed sklepem, w którym
Bianka przymierzała suknię, spotkała swoją kuzynkę. Miała ona
za dwa miesiące otworzyć własny mały sklepik i zaproponowała
jej spółkę. Po raz pierwszy pojawiła się przed Nicole
perspektywa osiągnięcia niezale ności, dzięki której mogłaby
stać się czymś więcej ni tylko obiektem czyjejś
dobroczynności.
Uciekając z Francji, zabrała ze sobą złoty medalion i trzy
szmaragdy zaszyte w skraj sukni. Po spotkaniu z kuzynką
sprzedała kamienie. Nie dostała za nie du o, gdy rynek pełen
był francuskiej bi uterii sprzedawanej przez imigrantów, zbyt
głodnych, by się targować. Nicole przesiadywała do późna w
nocy w swym pokoju na poddaszu, by szyć i w ten sposób
zarobić trochę pieniędzy. W skrzyni stojącej w jej pokoiku
spoczywała, starannie schowana, prawie taka suma, jakiej
Nicole potrzebowała.
– Nie mo esz szybciej? – zapytała niecierpliwie Bianka. –
Ciągle chodzisz z głową w chmurach. Skoro wszyscy są tam tak
leniwi jak ty, to nic dziwnego, e w twoim kraju trwa wojna
domowa.
Nicole wyprostowała się i uniosła głowę. Jeszcze tylko kilka
tygodni. Potem będzie wolna.
Mimo odrętwienia Nicole odkryła pewną istotną cechę
charakteru Bianki – jej niechęć do fizycznej bliskości mę czyzn.
8
Bianka za adne skarby nie pozwoliłaby się adnemu dotknąć.
Uwa ała ich za istoty nieokrzesane, głośne i niewra liwe. Raz
tylko uśmiechnęła się do mę czyzny, a był nim młodzieniec
drobnej budowy, którego ręce wyłaniające się z suto
marszczonych, koronkowych mankietów trzymały misternie
zdobioną tabakierę. Bianka nie wyglądała na przestraszoną i
nawet pozwoliła ucałować swą dłoń. Nicole podziwiała jej
starania czynione w kierunku przezwycię enia niechęci do
mę czyzn, by wyjść za mą i, co za tym idzie, poprawić swoją
sytuację materialną. A mo e Bianka nie miała pojęcia o tym, co
dzieje się pomiędzy mę em i oną?
Zeszły obie wyło onymi dywanem głównymi schodami i
wyszły z domu. Na jego tyłach znajdowała się niedu a stajnia i
powozownia. Zabudowania te utrzymywane były przez pana
Jakuba w o wiele lepszym stanie ni sam dom. Codziennie o
wpół do drugiej Nicole i Bianka przeje d ały przez park w
eleganckim, dwuosobowym powozie zaprzę onym w jednego
konia. Dawniej teren ten stanowił część posiadłości Malesonów,
teraz zaś nale ał do ludzi, których Bianka uwa ała za
parweniuszy. Nigdy ich nie pytała, czy mo e przemierzać park,
ale te nikt dotąd się temu nie sprzeciwiał. Podczas przeja d ek
wyobra ała sobie, e jest panią tych włości jak jej babka.
Ojciec nie zgodził się na wynajęcie stangreta, a Bianka nie
zgodziłaby się jechać z koniuszym. Jedyne, co mogła w tej
sytuacji zrobić, to kazać powozić Nicole, która nie bała się koni.
Nicole lubiła to zajęcie. Czasem, wcześnie rano, po wielu
godzinach szycia, zanim Bianka się obudziła, Nicole chodziła do
stajni, by przywitać się z urodziwym kasztanem. We Francji,
zanim rewolucja zniszczyła jej dom i ycie, często wyprawiała
się przed śniadaniem na długie wycieczki konne. Te pogodne
poranki w stajni sprawiały, e niemal zapominała o śmierci i
po arze, których przyszło jej być świadkiem.
Park wyglądał w czerwcu wyjątkowo pięknie. Drzewa
ocieniały wygrabione alejki. Promienie słońca kładły na ziemi i
sukniach jasne plamy. Bianka trzymała nad głową parasolkę, by
9
osłonić bladą skórę. Krzywiła się z niesmakiem patrząc na
Nicole. Ta głupia dziewczyna odło yła słomkowy czepek na
siedzenie, pozwalając, by wiatr bawił się jej lśniącymi, czarnymi
włosami. Jej oczy błyszczały w słońcu, a mocne, szczupłe ręce
pewnie trzymały wodze. Bianka, zdegustowana, odwróciła
wzrok. Jej własne ramiona były białe i krągłe, takie, jakie
powinny być ramiona kobiety.
– Nicole – sapnęła. – Czy choć raz mogłabyś zachowywać
się jak dama? Lub przynajmniej nie zapominać, e ja nią
jestem? Wystarczy, e muszę się pokazywać publicznie z na
wpół ubraną kobietą, a ty jeszcze pędzisz jak szalona.
Nicole osłoniła ramiona cienkim, bawełnianym szalem, ale
nie zało yła czepka. Posłusznie cmoknęła na konia i ściągnęła
wodze. Jeszcze trochę, a nie będzie musiała podporządkowywać
się poleceniom Bianki.
Nagle ciszę popołudnia zmącił tętent końskich kopyt. Na
cię kich koniach, bardziej odpowiednich do wozu ni do jazdy
wierzchem, jechało czterech obcych mę czyzn. Rzadko zdarzało
się, by ktoś zaglądał do parku. A na dodatek mę czyźni ci nie
wyglądali na d entelmenów. Ich ubrania były zmięte,
sztruksowe spodnie zachlapane błotem. Jeden z jeźdźców miał
na sobie bawełnianą koszulę w szerokie czerwone i białe pasy.
Ostatni rok we Francji Nicole yła w atmosferze terroru.
Gdy wzburzony tłum szturmował zamek jej rodziców, ukryła się
z dziadkiem w skrzyni na siano, by potem uciec pod osłoną
gęstego czarnego dymu spowijającego płonący dom. Teraz
zareagowała błyskawicznie. Wyczuła zagro enie i zacięła batem
konia, zmuszając go do galopu.
Bianka z jękiem opadła cię ko na oparcie powozu, by
następnie zaatakować Nicole:
– Co ty wyprawiasz? Nie pozwolę się tak traktować!
Nicole puściła jej okrzyk mimo uszu. Obejrzała się za siebie
na czterech mę czyzn pędzących po alejce, tu za nimi. Zdała
sobie sprawę, e znacznie oddaliły się od domu i wątpiła, by
ktokolwiek mógł usłyszeć krzyk.
10
Ściskającej kurczowo rączkę parasola Biance udało się
odwrócić. Zobaczyła, co przyciągnęło uwagę Nicole. Ale widok
mę czyzn jej nie przestraszył. Przede wszystkim zdziwiła się, e
ludzie tak niskiego stanu mieli ' czelność wkroczyć na teren
majątku. Jeden z jeźdźców zachęcał gestem ręki innych, by
podą ali za uciekającym powozem. Pochylili się, wrośnięci w
siodła, ściągając wodze, ponaglając konie.
Spojrzawszy na Nicole, Bianka zdała sobie sprawę z tego,
e są ścigane.
– Nie mo esz pogonić tej szkapy? – krzyknęła, trzymając
się kurczowo.
Ale powóz nie nadawał się do wyścigów.
Mę czyźni jednak, choć przywarli do końskich karków,
musieli pogodzić się z tym e nie zdołają dogonić powozu na
swoich cię kich koniach. Ten w czerwono--białej koszuli
wyciągnął zza szerokiego pasa pistolet i wystrzelił. Kula
poszybowała nad powozem, ledwie tylko muskając lewe ucho
konia.
Wałach rzucił się w tył, a powóz uderzył z impetem w jego
tylne nogi. Nicole zdołała zatrzymać zwierzę, stanąwszy na
szeroko rozstawionych nogach i ściągnąwszy mocno wodze.
Bianka ponownie krzyknęła i skuliła się w swoim kącie
zasłaniając twarz dłonią.
– Spokojnie, mały – rozkazała Nicole, a koń przestał
szaleć, choć nadal rozglądał się dziko dokoła.
Przywiązawszy cugle do poręczy, Nicole wysiadła, podeszła
do konia i zaczęła gładzić jego szyję, mówiąc coś cicho po
francusku, po czym przytuliła chrapy do swego policzka.
– Popatrz, kolego. Ona wcale się nie boi tego
krwawiącego zwierzęcia.
Nicole podniosła wzrok na otaczających ją mę czyzn.
– Umie pani sobie poradzić z koniem, młoda damo –
powiedział jeden z nich. – Czegoś takiego jeszcze nie
widziałem.
– I do tego taka mała. Miło będzie zabrać ją ze sobą.
11
– Zaraz – powstrzymał ich mę czyzna w koszuli w pasy.
Widocznie był ich przywódcą. – Skąd wiemy, e to ona? A
tamta?
Wskazał Biankę, która nadal kuliła się na siedzeniu, usiłując
ukryć się przed ich wzrokiem. Strach sprawił, e krew odpłynęła
z jej twarzy.
Nicole stała spokojnie, przytrzymując w dłoniach głowę
konia. Dla niej to wszystko oznaczało powrót do koszmaru,
który prze yła we Francji, i wiedziała, e musi teraz zachować
spokój, by znaleźć drogę ucieczki.
– To ona – powiedział jeden z mę czyzn, wskazując
Nicole. – Potrafię odró nić damę.
– Która z was jest Bianką Maleson? – ostro spytał
mę czyzna w pasiastej koszuli. Miał szeroką szczękę pokrytą
kilkudniowym zarostem.
A więc to porwanie – pomyślała Nicole. Kobiety mogły
tylko przekonać tych ludzi, e ojca Bianki nie stać na zapłacenie
okupu.
– Ona – powiedziała Bianka, prostując się i wskazując
pulchną ręką Nicole. – Ona jest tą cholerną szlachcianką. Ja
tylko dla niej pracuję.
– Miałem rację? Ta nie mówi jak dama.
Nicole stała nieruchomo, wyprostowana, z uniesioną głową.
Przechwyciła pełne triumfu spojrzenie Bianki. Wiedziała, e nic
nie mo e ju zrobić. Porywacze zabiorą właśnie ją. Oczywiście,
gdy dowiedzą się, e nie ma grosza przy duszy i jest
uciekinierką z Francji, zwrócą jej wolność, bo nie dostaną
okupu.
– No dobrze, młoda damo. Musisz z nami jechać. Masz
chyba dość rozsądku, by nie sprawiać nam kłopotu?
Nicole lekko potrząsnęła głową. Mę czyzna wyciągnął ku
niej rękę, a ona przyjęła ją i wspięła się po strzemieniu na jego
siodło.
12
– Bystra, prawda? Nic dziwnego, e on chce, eby mu ją
dostarczyć. Jak tylko ją zobaczyłem, wiedziałem, e to ona.
Damę zawsze mo na poznać po zachowaniu.
Uśmiechnął się zadowolony ze swej domyślności. Objął
Nicole włochatym ramieniem i z pewnym trudem odwrócił
konia od powozu.
Przez kilka chwil Bianka siedziała bez ruchu, patrząc za
odje d ającymi. Cieszyła się, e jej zdecydowanie uchroniło ją
przed porwaniem, ale jednocześnie była zła, e ci głupcy nie
dostrzegli, e to właśnie ona jest damą. Gdy w parku znów
zapanował spokój, rozejrzała się. Była opuszczona,
pozostawiona samej sobie. Nie umiała powozić, jak więc miała
dostać się do domu? Mogła tylko iść na piechotę. Gdy dotknęła
stopą ziemi, a ostry wir wbił się w miękką podeszwę
trzewików, zaklęła. To przez Nicole musiała doświadczać takiej
niewygody. Podczas długiej, bolesnej wędrówki jeszcze
wielokrotnie przeklinała Nicole, tote gdy w końcu dotarła do
domu, zapomniała o porwaniu. Dopiero potem, jedząc z ojcem
obfitą kolację, wspomniała o uprowadzeniu. Na wpół śpiący
Jakub Maleson zapewnił ją, e Nicole zostanie uwolniona, a on
nazajutrz rano powiadomi o zajściu władze. Bianka usunęła się
do swego pokoju wściekła, e musi poszukać nowej słu ącej. Co
za niewdzięczna zgraja!
. -Parter zajazdu stanowiła podłu na izba o kamiennych
ścianach, które sprawiały, e wewnątrz było chłodno i ciemno.
Znajdowało się tam kilka prostych stołów. Wokół jednego z
nich zasiadło czterech porywaczy. Przed nimi stały cię kie,
kamionkowe misy wypełnione pokrojoną na nierówne kawałki
duszoną wołowiną oraz wysokie kufle z zimnym piwem.
Mę czyźni siedzieli sztywno na twardych ławach. Dzień
spędzony w siodle był dla nich nowym doświadczeniem i płacili
teraz za nie odparzeniami.
– Nie ufam jej, mówię wam – zaczął jeden z nich.
– Jest za spokojna. Te jej oczy wyglądają niewinnie, ale
mówię wam, e ona coś kombinuje. I to coś wpędzi nas w
13
kłopoty. – Pozostali słuchali go skrzywieni. On zaś ciągnął: –
Wiecie, jaka ona jest. Nie chcę ryzykować, e ją zgubimy.
Muszę ją tylko zabrać do Ameryki, do niego, jak kazał, i nie
chcę, eby coś poszło nie tak.
Mę czyzna w pasiastej koszuli pociągnął tęgi łyk piwa.
– Joe ma rację. Kobieta, która tak dobrze radzi sobie z
koniem, nie zawaha się spróbować ucieczki. Który chce
popilnować jej w nocy?
Jęknęli, czując ból w sponiewieranych mięśniach. Myśleli
nawet o związaniu więźnia, ale rozkazy były jasne. Nie wolno
im wyrządzić jej najmniejszej krzywdy.
– Pamiętasz, Joe, jak doktor wyciągał ci szwy z piersi?
Joe przytaknął za enowany.
– Pamiętasz to białe świństwo, które ci dał, ebyś zasnął?
Mo esz trochę tego zdobyć?
Joe przyjrzał się twarzom siedzących w zajeździe ludzi – od
mętów z rynsztoka po tkwiącego samotnie w kącie d entelmena.
Joe był pewien, e mógłby od nich kupić wszystko.
– Coś się znajdzie – odparł krótko.
Siedząc spokojnie na łó ku, Nicole rozejrzała się po
brudnym pokoju na piętrze. Zdą yła ju zauwa yć rynnę pod
oknem i dach szopy. Mo e po zmierzchu, gdy ustanie ruch na
podwórzu, będzie mogła zaryzykować ucieczkę. Mogłaby te
wyjawić napastnikom, kim jest naprawdę, ale było jeszcze za
wcześnie. Od domu Bianki dzieliło ich zaledwie kilka godzin
jazdy. Zastanawiała się, kiedy Bianka dotrze do domu, ile czasu
zajmie jej wędrówka na piechotę. Trzeba dać trochę czasu panu
Malesonowi na zawiadomienie władz hrabstwa i rozesłanie
wiadomości o porwaniu. Dziś w nocy spróbuje uciec, a jeśli się
nie uda, wyjaśni nieporozumienie. Wtedy ją uwolnią. Bo e –
modliła się – eby nie wpadli we wściekłość.
Gdy otworzyły się drzwi, ujrzała wszystkich czterech
mę czyzn.
– Przynieśliśmy coś do picia. Prawdziwa czekolada z
Ameryki Południowej. Jeden z nas to stamtąd przywiózł.
14
eglarze – pomyślała, biorąc kubek. Dlaczego nie
zauwa yła tego wcześniej? Dlatego tak źle jeździli konno, a ich
ubrania wydzielały osobliwą woń.
Pijąc przepyszną czekoladę, rozluźniła się i poczuła, jak
bardzo jest zmęczona. Próbowała skupić się nad planem
ucieczki, ale myśli rozbiegły się, ulatywały gdzieś. Patrzyła na
kręcących się mę czyzn, którzy dziwnie jej się przylądali.
Wyglądali jak wielkie, siwe, zaniepokojone czymś niańki, a ona
miała ochotę powiedzieć im, e czuje się dobrze. Przymknęła
oczy i zapadła w sen.
Następnych dwudziestu czterech godzin nie pamiętała
wcale. Wydawało jej się, e ktoś niesie ją delikatnie jak małe
dziecko. Czasem wyczuwała czyjś niepokój o siebie i próbowała
się uśmiechnąć, powiedzieć, e nic jej nie jest, ale nie była w
stanie wymówić słowa. Przed oczyma pojawiał jej się pałac
rodziców, przypomniała jej się huśtawka w ogrodzie pod
wierzbą. Uśmiechała się do szczęśliwych chwil spędzonych z
dziadkiem u młynarza. Czuła, e kołysze się w hamaku, a wokół
jest gorąco.
Gdy w końcu otworzyła oczy, stwierdziła, e kołysanie nie
było tylko częścią snu. Ale zamiast drzew ujrzała nad głową
jakieś płótna. Ktoś zbudował nad hamakiem dach, tylko
zastanawiała się, kto i po co.
– Obudziła się panienka wreszcie! Mówiłam tym
eglarzom, e dali za du o opium. Cud, e się panienka
w ogóle ocknęła. I zaufaj tu takim nieudacznikom.
Proszę, zrobiłam kawę. Jest dobra i gorąca.
Nicole odwróciła głowę. Jakaś wysoka kobieta silnym
ramieniem dźwignęła ją na łó ku. Nie znajdowała się ju w
parku, lecz w jakimś niewielkim pokoju. Mo e narkotyk
wywołał złudzenie falowania. Pewnie hamak te jej się przyśnił.
– Gdzie jesteśmy? Kim pani jest? – udało jej się
wykrztusić, gdy przełknęła mocną, gorącą kawę.
15
– Nadal czuje się panienka otumaniona, prawda? Mam na
imię Janie. Wynajął mnie pan Armstrong, ebym się opiekowała
panienką.
Nicole popatrzyła uwa niej. Nazwisko Armstrong było jej
znane, ale nie wiedziała skąd. Gdy dzięki kawie zaczęła
przychodzić do siebie, przyjrzała się Janie. Była to wysoka,
mocno zbudowana kobieta o szerokiej twarzy i wiecznie
zarumienionych policzkach. Przypominała Nicole nianię, która
się nią kiedyś opiekowała. Janie roztaczała wokół siebie aurę
zaufania i zdrowego rozsądku, poczucia bezpieczeństwa i
spokoju.
– Kto to jest pan Armstrong?
Janie odebrała jej puste naczynie i ponownie napełniła je
kawą.
– Za du o panience dali tego środka nasennego. Pan
Armstrong. Clayton Armstrong. Przypomina sobie panienka?
Ma panienka wyjść za niego za mą .
Nicole zatrzepotała powiekami, a potem dolała sobie kawy z
dzbanka stojącego na małym piecyku węglowym. Zaczęła sobie
wszystko przypominać.
– Obawiam się, e zaszła pomyłka. Nie jestem Bianką
Maleson ani nie jestem zaręczona z panem Armstrongiem.
– Nie jesteś... – zaczęła Janie, siadając na dolnym
posłaniu piętrowego łó ka. – Kochanie, myślę, e powinnaś mi
wszystko opowiedzieć.
Gdy Nicole skończyła swą relację, uśmiechnęła się.
– Widzi pani teraz, e gdy dowiedzą się, kim jestem,
wypuszczą mnie.
Janie milczała.
– Nie zrobią tego?
– Nie wiesz jeszcze wszystkiego, panienko. Przede
wszystkim ju od dwunastu godzin płyniemy do Ameryki.
16
2
Nicole rozejrzała się zaskoczona. Statek. Gładkie dębowe
ściany, sufit, niewielkie okno i dwa piętrowe łó ka naprzeciw.
W jednym końcu pomieszczenia znajdowały się drzwi, w
drugim piętrzyły się pudła i kufry związane dla bezpieczeństwa
przymocowującą je do ściany liną. W rogu stała niska szafka, a
na niej piecyk. Nagle Nicole zdała sobie sprawę, e kołysanie,
które wyczuwała, było spowodowane łagodnym ruchem morza.
– Nie rozumiem – powiedziała. – Dlaczego ktokolwiek
miałby mnie, a raczej Biankę, porywać do Ameryki?
Janie podeszła do jednego z kufrów i podniosła wieko, by
wyjąć niewielką skórzaną teczkę związaną wstą ką.
– Powinna panienka to przeczytać.
Zmieszana Nicole otworzyła teczkę. Wewnątrz spoczywały
dwa arkusze papieru pokryte śmiałym pismem.
Moja najdro sza Bianko!
Mam nadzieję, e Janie ju Ci wszystko wyjaśniła. Liczę te
na to, e nie będziesz mi miała za złe dość nietypowego sposobu,
w jaki chcę Cię do siebie sprowadzić. Wiem, jak uległą i
posłuszną jesteś córką oraz jak bardzo troszczysz się o zdrowie
ojca. Z początku miałem zamiar wstrzymać się a do jego
wyzdrowienia, ale czuję, e dłu ej ju czekać nie mogę.
Wybrałem statek pocztowy, gdy jest najszybszy. Janie i
Amos otrzymali instrukcje, by dostarczać Ci w czasie podró y
jedzenie, a tak e, by zadbać o Twoją garderobę, jako e
pośpiech pozbawił Cię Twojej własnej. Janie jest wspaniałą
szwaczką.
Mimo e jesteś ju w drodze, chciałbym być pewien
pomyślnego zakończenia sprawy. Nakazałem więc kapitanowi,
by udzielił nam ślubu per procura. Dzięki temu, je eli nawet
Twój ojciec odnalazłby Cię, zanim dotrzesz do Ameryki, i tak
będziesz ju moja. Wiem, e to zuchwałość, ale musisz mi
17
wybaczyć i pamiętać, e robię to, poniewa Cię kocham i czuję
się bez Ciebie bardzo samotny.
Gdy zobaczymy się następnym razem, będziesz ju moją
oną. Liczę godziny.
Kocham Cię. Clay.
Nicole przez kilka chwil trzymała list z poczuciem, e
wnika w czyjeś intymne sprawy, o których nawet nie powinna
wiedzieć. Uśmiechnęła się słabo. Zawsze słyszała, e
Amerykanie są mało romantyczni, a tymczasem ten człowiek
przygotował drobiazgowy plan porwania, by zdobyć ukochaną
kobietę.
Popatrzyła na Janie.
– Ktoś, kto jest tak bardzo zakochany, musi być miłym
człowiekiem. Zazdroszczę Biance. Kim jest Amos?
– Clay wysłał go ze mną, ale mieliśmy tu epidemię. –
Janie spuściła wzrok na wspomnienie śmierci pięciu osób. –
Amos nie wyszedł z tego.
– Przykro mi – powiedziała Nicole wstając. – Muszę
znaleźć kapitana i wyjaśnić mu całą sprawę.
– Urwała, spojrzawszy na swoje odbicie w lustrze nad
stołem. Rozczochrane włosy opadały w nieładzie na jej twarz. –
Czy jest tu jakiś grzebień?
– Usiądź, panienko, uczeszę cię. Nicole posłusznie
usiadła.
– Czy on zawsze jest taki... taki gwałtowny?
– Kto? Ach. – Janie uśmiechnęła się yczliwie.
– Nie wiem, czy jest tak samo gwałtowny jak arogancki.
Zwykle dostaje to, czego chce. Gdy układał ten plan, mówiłam
mu, e mo e się nie udać, ale wyśmiał mnie tylko. Kiedy
zobaczy panienkę, to ja będę się z niego śmiała.
Odwróciła głowę Nicole i zbli yła jej twarz do światła.
– Nie sądzę jednak, by jakikolwiek mę czyzna mógł
śmiać się z panienki – powiedziała, przyglądając się uwa nie
Nicole.
18
Uwagę przyciągały wielkie, wyraziste oczy, ale Janie
wiedziała, e najbardziej musiały intrygować mę czyzn niezbyt
szerokie, ale pełne, ciemnoro owe usta. Górna warga była nieco
większa od dolnej, co stanowiło połączenie tyle niespotykane,
co interesujące.
Nicole odwróciła się lekko zarumieniona.
– Przecie i tak nie poznam pana Armstronga. Muszę
wrócić do Anglii. Mam tam kuzynkę, która zaproponowała mi
wspólne prowadzenie sklepu z garderobą. Ju prawie
zaoszczędziłam potrzebną na to sumę.
- Chciałabym wierzyć, e zawrócimy. Ale nie podobają mi
się ci ludzie na górze. Mówiłam o tym Clayowi, ale on nie
chciał mnie słuchać. Jest najbardziej upartym człowiekiem, jaki
się kiedykolwiek urodził.
Nicole spojrzała na list.
– Zakochanemu mę czyźnie mo na wiele wybaczyć.
– Hm! – chrząknęła Janie. – Mówisz tak, panienko, bo
nigdy nie miałaś z nim do czynienia.
Opuściwszy kabinę, Nicole wspięła się na górny pokład
wąskimi schodami. Poczuła na włosach muśnięcie morskiego
powietrza i uśmiechnęła się. Zatrzymały ją nagle skupione na
niej spojrzenia kilku mę czyzn. eglarze patrzyli na nią tak
po ądliwie, e odruchowo szczelniej okryła się szalem. Miała
wra enie, e jest prawie naga, poniewa cienka, lniana sukienka
nie mogła ukryć jej kształtów.
– Czekasz na coś, panienko? – zapytał jeden z marynarzy,
mierząc ją wzrokiem.
Z trudem powstrzymała się od tego, eby się cofnąć, i
odpowiedziała:
– Chciałabym widzieć się z kapitanem.
– On z tobą te .
Zignorowała wybuch śmiechu i ruszyła za jednym z
mę czyzn w kierunku drzwi na dziobie statku. Gdy usłyszała
przyzwalające mruknięcie, eglarz otworzył drzwi i prawie
wepchnął ją do środka.
19
Potrzebowała dobrej chwili, by przyzwyczaić się do
półmroku. Kabina była dwa razy większa od tej, którą dzieliła z
Janie. Znajdowało się w niej okno, ale tak brudne, e nie
przepuszczało światła. Pod nim stało brudne, nie posłane łó ko,
a na środku du y, cię ki stół przymocowany do podłogi, pokryty
zwojami map i wykresów.
Nicole drgnęła, gdy przez podłogę przebiegł szczur. Cichy
śmiech kazał jej spojrzeć ku ciemnemu kątowi pokoju, gdzie
siedział mę czyzna o mrocznej twarzy i zbyt długich
bokobrodach. Jego ubranie było wymięte, a w rękach trzymał
butelkę rumu.
– Mówią, e jesteś jakąś cholerną damą. Lepiej spróbuj
przyzwyczaić się do szczurów na tej łajbie. Tych na dwu i na
czterech nogach.
– Czy pan jest kapitanem? – zapytała, robiąc krok
naprzód.
– Tak. Jeśli to jest statek, to ja jestem jego kapitanem.
– Czy mogę usiąść? Chciałabym z panem pomówić.
Machnął butelką w kierunku krzesła.I Nicole szybko i
dokładnie opowiedziała swoją historię. Gdy skończyła, kapitan
milczał jeszcze przez chwilę.
– Jak pan sądzi, kiedy wrócimy do Anglii?
– Nie wracam do Anglii.
– A jak inaczej ja się tam dostanę? Pan nie rozumie. To
jakaś straszna pomyłka. Pan Armstrong...
– Wiem tyle, e Clayton Armstrong wynajął mnie, ebym
porwał jakąś damę i zawiózł mu ją do Ameryki
– przerwał jej kapitan. Zmru ył oczy. – Gdy ci się
przyglądam, muszę stwierdzić, e rzeczywiście nie pasujesz do
jego opisu. '
– Bo ja nie jestem jego narzeczoną.
- Machnąwszy lekcewa ąco ręką, nabrał tęgi łyk rumu.
– A co mnie obchodzi, kim jesteś? Mówił, e mo esz
sprawiać pewne kłopoty, gdy przyjdzie do zawarcia mał eństwa,
ale mam sobie z tobą poradzić.
20
Nicole wstała.
– Mał eństwo?! Nie sądzi pan chyba, e... – zaczęła, ale
umilkła w połowie zdania. – Pan Armstrong kocha i chce
poślubić Biankę Maleson. Ja nazywam się Nicole Courtalain.
Nigdy nawet nie widziałam pana Armstronga.
– To ty tak twierdzisz. Dlaczego nie powiedziałaś tego
moim ludziom od razu? Na co czekałaś tak długo?
– Pomyślałam, e gdy im powiem, uwolnią mnie, ale
jednocześnie chciałam znaleźć się mo liwie daleko od Bianki,
bo wiedziałam, e ona pragnie być bezpieczna.
– Czy Bianka to ta gruba, która cię nam pokazała?
– Tak. To Bianka. Ale myślała, e nic złego mi się nie
stanie.
– Jasne, myślała! Chcesz, ebym uwierzył, e trzymałaś
buzię na kłódkę dla takiej suki, która cię podsunęła
porywaczom? Nie wierzę! Chyba uwa asz mnie za głupka.
Nicole nie miała ju nic do powiedzenia.
– No, dobra. Wyjdź stąd, a ja sobie to przemyślę. Po
drodze powiedz temu, który cię tu przyprowadził, e chcę się z
nim widzieć.
Po jej wyjściu kapitan został sam z bosmanem.
– Chyba ju wiesz, skoro podsłuchiwałeś?
Bosman uśmiechnął się i usiadł. Znał kapitana od dawna i
zdawał sobie sprawę, e zawsze warto wiedzieć, co on knuje.
– Co robimy? Armstrong ka e nas zamknąć za ten
zaginiony w zeszłym roku ładunek tytoniu, jeśli nie
przywieziemy mu ony.
Kapitan pociągnął łyk rumu.
– ona. Tego chce i to mu damy. Bosman pokręcił głową.
– A jeśli ona mówi prawdę i to nie ta?
– Na wszystko mo na patrzeć na dwa sposoby. Jeśli to nie
ona, tylko tamta druga nazywa się Maleson, to Armstrong chce
się o enić z suką, która kłamie i potrafi zdradzić swoją najlepszą
przyjaciółkę. Z drugiej strony ta ciemnowłosa panienka mo e
21
być Bianką i kłamać, eby uniknąć mał eństwa z Armstrongiem.
Tak czy inaczej jutro rano powinien się odbyć ślub.
– A co z Armstrongiem? Jeśli się oka e, e o eniłeś go z
niewłaściwą kobietą? Nie chciałbym być przy tym.
– Pomyślałem i o tym. Chcę odebrać pieniądze, zanim on
ją zobaczy, i natychmiast ruszać z Wirginii. Nie zamierzam
nawet sprawdzać, czy to o nią chodziło.
– Zgadzam się. A jak nakłonimy tę panienkę do ślubu?
Chyba jej ten pomysł nie przypadł do gustu.
Kapitan podał bosmanowi butelkę.
– Zastanowię się nad sposobem, który podziała na tę
lalunię.
– Widzę, e nie udało się namówić kapitana na powrót do
Anglii – stwierdziła Janie, gdy Nicole wróciła do kajuty.
– Nie – odpowiedziała, sadowiąc się na łó ku. – Przede
wszystkim nie uwierzył, gdy powiedziałam, kim jestem. Z
jakiegoś powodu uznał, e kłamię.
Janie chrząknęła.
– Ludzie jego pokroju sami nigdy nie mówią prawdy,
więc nie widzą powodu, by komuś wierzyć. My mo emy tylko
uczynić tę podró jak najprzyjemniejszą. Mam nadzieję, e
panienka nie straciła ducha?
Starając się ukryć swoje uczucia, Nicole uśmiechnęła się do
tej wysokiej kobiety. Tak. Była rozczarowana. Zanim dopłynie
do Ameryki, jej kuzynka mo e sobie znaleźć innego wspólnika.
Myślała te o zaoszczędzonych pieniądzach ukrytych w pokoju
na poddaszu. Dotknąwszy palców pokaleczonych igłą w ciągu
wielu nocy spędzonych na szyciu przy małej, taniej świeczce,
przypomniała sobie, jak cię ko pracowała na te centy.
Postanowiła jednak nie ujawniać przed Janie tego, co czuła.
– Zawsze chciałam zobaczyć Amerykę – oświadczyła. –
Mo e przed powrotem do Anglii uda mi się tam zatrzymać na
kilka dni. O, Bo e!
– Co takiego?
22
– Jak ja zapłacę za powrót? – zapytała z rozszerzonymi z
przera enia oczyma.
– Zapłacić? – wybuchnęła Janie. – Clayton Armstrong za
to zapłaci, zapewniam panienkę. Tyle razy powtarzałam mu,
eby tego wszystkiego nie robił, ale jakbym mówiła do ściany.
A mo e, gdy zobaczy panienka Amerykę, nie zechce wracać do
Anglii? Te mamy wiele sklepów z sukniami.
Nicole powiedziała jej o swoich ukrytych oszczędnościach.
Przez kilka chwil Janie milczała. W wersji porwania
opowiedzianej przez Nicole Bianka była niewinna, robiła to, co
nale ało zrobić. Ale Janie potrafiła wyczuć, co kryło się za tymi
słowami i zastanawiała się, czy Nicole po powrocie znajdzie
swoje pieniądze.
– Jesteś głodna, panienko? – zapytała, otwierając kufer
le ący na szczycie sterty pod ścianą.
– Tak, jestem... Rzeczywiście jestem głodna. –
odpowiedziała Nicole i podeszła bli ej, by zajrzeć do kufra.
Zanim przystosowano statki do przewozu pasa erów, ka dy
z podró nych musiał sam zabierać dla siebie prowiant. Zale nie
od zręczności nawigatora, zwrotności statku, wiatru, burz i
piratów, rejs mógł trwać od trzydziestu do dziewięćdziesięciu
dni, o ile w ogóle statek docierał do celu.
Kufer pełen był suszonego grochu i fasoli. Podniesione
przez Janie wieko innego odsłoniło soloną wołowinę i ryby.
Następny zawierał owies, ziemniaki, pęczki ziół, mąkę, suchary
i paczkę cytryn.
– Clayton kazał te kapitanowi kupić ółwie, więc
będziemy miały świe ą zupę ółwiową.
Nicole popatrzyła na te zapasy.
– Pan Armstrong jest wyjątkowo przezornym
człowiekiem. Zaczynam ałować, e to nie ze mną chce się
o enić.
Janie pomyślała to samo, gdy zza znajdujących się w rogu
kajuty drzwi oddzielających komórkę wyciągnęła wąską wannę.
23
Mo na w niej było usiąść z podciągniętymi nogami, a wtedy
woda zakrywała ramiona.
Nicole zatrzepotała powiekami.
– Có to za luksus! Kto by pomyślał, e podró statkiem
mo e być tak wygodna.
Janie uśmiechnęła się zaró owiona z radości. Obawiała się
podró y przez ocean, przebywania w małej kabinie razem z
jakąś angielską damą. Myślała, e wszystkie Angielki to
monarchistki i snobki. No, ale Nicole była Francuzką, a tam
znali się na rewolucjach.
– Obawiam się, e musimy do tego u yć morskiej wody i
podgrzewanie jej zajmie du o czasu. Zawsze to jednak lepsze
ni miska z gąbką.
Kilka godzin później, po wspaniałej kąpieli, Nicole le ała na
dolnej koi czysta, syta i zmęczona. Długo trwało grzanie wody,
by dwa razy napełnić wannę. Z początku Janie protestowała i
chciała, eby Nicole wykąpała się pierwsza, ale Nicole z uporem
twierdziła, e skoro nie jest narzeczoną Claytona, Janie nie jest
jej słu ącą tylko towarzyszką podró y i poprosiła, by Janie
zwracała się do niej po_ imieniu. Nicole uprała i rozwiesiła swą
jedyną suknię, a potem łagodny ruch statku ukołysał ją do snu.
Wcześnie rano następnego dnia Janie zaczesała jej włosy w
kok, by później móc uło yć modne w tym czasie chignon.
Wydobyła skądś elazko i zaczęła prasować suknię, a Nicole z
rozbawieniem stwierdziła, e pan Armstrong pomyślał o
wszystkim.
Nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem, ukazując jednego z
porywaczy.
– Kapitan chce panienkę widzieć. Teraz.
Pierwszą myślą Nicole było, e mo e kapitan zdecydował
się odesłać ją do Anglii, tote posłusznie poszła za marynarzem.
Za nimi Janie. eglarz jednym zdecydowanym szarpnięciem
wepchnął ją z powrotem do kajuty.
– Ciebie nie chce. Tylko ją.
Janie chciała zaprotestować, ale Nicole ją powstrzymała.
24
– Nic mi się nie stanie, jestem pewna. Mo e zrozumiał, e
mówiłam prawdę.
Gdy tylko weszła do kajuty kapitana, stwierdziła, e coś jest
nie tak. Zastała tam dowódcę statku, bosmana i kilku innych
mę czyzn, których przedtem nie widziała. Wszyscy wyraźnie na
coś czekali.
– Mo e was przedstawię – zaczął kapitan. – Wszystko
musi być w porządku. To jest doktor. Mo e cię zaszyć i co tam
jeszcze chcesz. To jest Frank. Mój bosman. Ju się chyba
spotkaliście.
Szósty zmysł, wyczulony podczas koszmaru we Francji,
ostrzegł Nicole przed niebezpieczeństwem. Oczy, jak zwykle,
zdradziły jej uczucia.
– Nie uciekaj – powiedział Frank. – Chcemy z tobą
porozmawiać. A poza tym dziś dzień twojego ślubu. Nie
chciałabyś, by cię uznano za oporną pannę młodą, prawda?
Nicole zaczynała rozumieć.
– Nie jestem Bianką Maleson. Wiem, e pan Armstrong
kazał wam przygotować ślub per procura, ale ja nie jestem
kobietą, której on pragnie.
Frank rzucił jej lubie ne spojrzenie.
– Myślę, e ka dy mógłby cię pragnąć.
Wtedy odezwał się doktor.
– Młoda damo, czy ma pani jakiś dokument
potwierdzający pani to samość?
Zrobiwszy krok do tyłu, potrząsnęła przecząco głową.
Nieliczne dokumenty, które ocalały po bezładnej ucieczce przed
terrorem, zniszczył dziadek. Powiedział, e od tego mo e kiedyś
zale eć ich prze ycie.
– Nazywam się Nicole Courtalain. Uciekłam z Francji i
mieszkałam u panny Maleson. To jest pomyłka.
– Rozmawialiśmy ju na ten temat i zdecydowaliśmy, e
to niewa ne – odpowiedział jej kapitan. – Mój kontrakt nakazuje
mi przywieźć do Ameryki panią Claytonową Armstrong i
właśnie to zamierzam zrobić.
25
Nicole wyprostowała się.
– Nie wyjdę za mą wbrew mej woli.
Kapitan skinął nieznacznie głową, a Frank przeciął pokój i
mocno chwycił Nicole. Jedną ręką objął ją w pasie, a drugą
opasał jej plecy i unieruchomił ręce.
– Ta twoja odwrócona do góry nogami buziuni spodobała
mi się ju dawno – mruknął, przyciskając usta do jej warg.
Nicole była tak przera ona, e nie zdą yła zareagować
wystarczająco szybko. Nikt jeszcze jej tak nie potraktował.
Nawet gdy mieszkała z rodziną młynarza, ludzie z jej otoczenia
wiedzieli, kim jest, więc okazywali jej szacunek. Ten
mę czyzna śmierdział rybą i potem – ohydny, duszny,
pozbawiający tchu fetor. Dotknięcie jego ust przyprawiało ją o
mdłości. Szarpnęła się.
– Nie! – krzyknęła.
– Będzie tego jeszcze trochę – powiedział Frank i uderzył
ją dość mocno w szyję, po czym przesunął brudną rękę do
przodu.
Nagłym ruchem rozdarł suknię i koszulę, odsłaniając jej
piersi. Jego wielka dłoń chwyciła jedną z nich, a kciuk zaczął
szorstkim ruchem pocierać brodawkę.
– Nie, proszę – wyszeptała Nicole, szarpnąwszy się.
Zbierało jej się na wymioty.
– Wystarczy – rozkazał kapitan.
Frank nie puścił jej od razu.
– Mam nadzieję, e nie wyjdziesz za mą za Armstronga
– szepnął, owiewając jej twarz gorącym, śmierdzącym
oddechem.
Odsunął się. Nicole starała się zasłonić rozdartą suknię.
Opadła na krzesło i przesunęła dłonią po ustach pewna, e ju
nigdy nie zetrze z nich śladów tego pocałunku.
– Wygląda na to, e nie podobasz jej się za bardzo –
zaśmiał się kapitan, po czym spowa niał i usiadł na krześle
naprzeciw Nicole. – Poznałaś ju smak tego, co cię spotka, jeśli
JUDE DEVERAUX OszustkaTytuł oryginału: Counterfeit Lady
2 1 W czerwcu tysiąc siedemset dziewięćdziesiątego czwartego roku ró e zakwitły wyjątkowo pięknie, a trawy nabrały odcienia soczystej zieleni znanego tylko w Anglii. W hrabstwie Sussex stał niewielki, kwadratowy, jednopiętrowy dom; skromny, otoczony niskim, elaznym płotem. Dawniej była to chatka ogrodnika lub gajowego i stanowiła część większej posiadłości, którą podzielono i sprzedano, by spłacić długi rodziny Malesonów. Wszystko, co pozostało z niegdysiejszej wspaniałości tego rodu, to właśnie ów mały, zaniedbany domek, Jakub Maleson i jego córka Bianka. Jakub Maleson siedział przed pustym kominkiem w gabinecie na parterze. Był niskim, raczej otyłym mę czyzną. Nad wydatnym brzuchem rozchylały się poły rozpiętej do połowy kamizelki. Płaszcz le ał rzucony niedbale na sąsiednie krzesło. Szerokie bryczesy zapięte pod kolanami na brązowe sprzączki okrywały grube uda właściciela, bawełniane pończochy opinały łydki, a przydeptane skórzane pantofle zdobiły stopy. Wielki, drzemiący obok terier irlandzki oparł na poręczy fotela głowę, którą pieściła bezwiednie ręka Jakuba. Jakub od dzieciństwa przywykł do prostego, wiejskiego ycia. Szczerze powiedziawszy, wolał mieć nawet skromniejszy dom, nieliczną słu bę, a co za tym idzie, mniej kłopotów na głowie. Wspominał wielką posiadłość z czasów dzieciństwa jako pustą, niepotrzebną nikomu przestrzeń, miejsce które pochłaniało zbyt wiele czasu i energii jego rodziców. Teraz miał psa, którym mógł się cieszyć, dobrą kuchnię oraz wystarczająco wysokie dochody, by zapewnić jemu i jego córce stabilne, dostatnie ycie, i był z tego zadowolony. Ale nie jego córka.
3 Bianka stała przed lustrem w swoim pokoju na piętrze i wygładzała długą, muślinową suknię na wysokim, pulchnym ciele. Za ka dym razem, gdy przymierzała nowe francuskie modele, czuła niesmak. Po drugiej stronie kanału motłoch zbuntował się przeciw arystokracji, która nie była w stanie nad nim zapanować, a teraz cały świat musiał za to płacić. Wszystkie kraje patrzyły na Francję z obawą, e w nich tak e mo e się zdarzyć coś podobnego. We Francji zaś wszyscy zapragnęli upodobnić się do ludu; praktycznie porzucono satynę i jedwabie. Nowe suknie szyto z muślinu, perkalu i pluszu. Bianka studiowała swoje odbicie. Oczywiście nowe suknie pasowały idealnie. al zrobiło jej się kobiet mniej hojnie wyposa onych przez naturę. Głęboko wycięty dekolt w niewielkim tylko stopniu przysłaniał pełne, białe piersi. Bladobłękitna, indyjska gaza związana była szeroką wstą ką tu pod stanikiem, więc ni ej opadała miękko do biegnącego wzdłu jej brzegu pasa frędzli. Ciemnoblond włosy Bianka ściągnęła do tyłu wstą ką. Mocno skręcone loki spływały na jej nagie ramiona. Twarz miała okrągłą, co było w modzie, oczy błękitne jak jej suknia, delikatne brwi i rzęsy. Niewielkie, ró owe usteczka układały się w kształt idealnego pączka ró y. Gdy się uśmiechała, w lewym policzku tworzył się maleńki dołek. Bianka przesunęła się od wysokiego lustra do toaletki przybranej, jak prawie ka dy sprzęt w tym pokoju, ró owym tiulem. Bianka lubiła wszystko, co łagodne, delikatne i romantyczne. Na toaletce le ało solidnie napoczęte pudełko czekoladek. Zerknęła na nie i zmarszczyła wdzięcznie nos. Ta okropna wojna we Francji unieruchomiła manufakturę produkującą najlepsze karmelki, więc Bianka musiała się teraz zadowolić ich nędzną, angielską namiastką. Gdy po zjedzeniu czwartej oblizywała ubrudzone palce, zobaczyła wchodzącą do pokoju Nicole Courtalain.
4 Kiepskie czekoladki, tanie tkaniny i obecność Nicole. Wszystko to było wynikiem rewolucji francuskiej. Sięgnęła po kolejną czekoladkę, obserwując, jak Nicole szybko porusza się po pokoju, zbierając suknie, które Bianka porozrzucała po pokoju. Dzięki niej Bianka mogła w pełni uświadomić sobie, jak szlachetna jest ona sama oraz wszyscy Anglicy. Gdy Francuzów wyrzucano z ich własnego kraju, to właśnie Anglicy ich przygarnęli. Prawda, e większość uciekinierów była w stanie utrzymać się samodzielnie, Francuzi wprowadzili nawet w Anglii nie znaną dotąd rzecz, jaką jest restauracja. Ale byli te tacy jak Nicole – bez pieniędzy, bez rodziny, bez zajęcia. Właśnie w takich przypadkach Anglicy mogli okazać swoją prawdziwą szlachetność... Jeden po drugim zaczęli przyjmować tych yciowych rozbitków do swoich domów. Blanka pojechała do jednego z portów wschodniego wybrze a na spotkanie statku wiozącego uciekinierów. Nie była w dobrym nastroju. Ojciec poinformował ją właśnie, e nie stać ich na opłacanie pokojówki. Kłócili się zajadle. I wtedy Bianka przypomniała sobie o imigrantach. Poczuła nagły przypływ poczucia obowiązku wobec tych biednych, bezdomnych Francuzek i pospieszyła sprawdzić, czy nie będzie miała okazji okazać swej dobroci którejś z nich. Gdy tylko ujrzała Nicole, była pewna, e znalazła to, czego chciała. Drobna, młoda osoba o ciemnych włosach ukrytych pod słomkowym kapeluszem; twarz w kształcie serca i ogromne brązowe oczy ocienione krótkimi, gęstymi, ciemnymi rzęsami. Oczy te przepełnione były głębokim smutkiem. Wyglądała tak, jak gdyby ycie przestało dla niej mieć jakąkolwiek wartość. Bianka wyczuła, e taka kobieta będzie jej wdzięczna za okazaną wspaniałomyślność. Teraz, po trzech miesiącach, niemal ałowała swojej decyzji. Nie dlatego, eby dziewczyna okazała się niezaradna; była a nazbyt zaradna. Czasem patrząc na jej wdzięczne, szybkie ruchy, Bianka czuła się niezgrabna i ocię ała.
5 Znów spojrzała w lustro. Có za absurdalna myśl! Jej kształty były majestatyczne, okazałe – wszyscy to mówili. Rzuciła Nicole nieprzyjemne spojrzenie i pociągnęła za koniec wstą ki we włosach. – Nie podoba mi się sposób, w jaki mnie dziś rano uczesałaś – powiedziała, przechylając się na krześle, by wziąć dwie następne czekoladki. Nicole podeszła w milczeniu do toaletki i wyjęła z niej grzebień. Zaczęła rozczesywać dość cienkie włosy Bianki. – Nie otworzyła panienka jeszcze listu od pana Armstronga. – Jej głos był spokojny, bezbarwny, choć starannie wypowiadała ka de słowo. Bianka lekko machnęła ręką. – Wiem, co ma mi do powiedzenia. Chce wiedzieć, kiedy pojadę do Ameryki, eby wyjść za niego za mą . Nicole powoli rozczesywała jeden z loków. – Myślałam, e panienka wyznaczy jakiś termin. Przecie panienka chce wyjść za mą . Bianka spojrzała na jej odbicie w lustrze. – Jak ty niewiele wiesz! Ale przecie nie mogę oczekiwać, eby jakaś Francuzka mogła pojąć dumę i wra liwość Anglików. Clayton Armstrong jest Amerykaninem! Jak e mogłabym ja, córka szlachcica, poślubić jakiegoś Amerykanina? Nicole starannie zawiązywała wstą kę na włosach Bianki. – Nie rozumiem. Sądziłam, e zaręczyny ju zostały ogłoszone. Bianka cisnęła na podłogę tekturkę oddzielającą warstwy czekoladek. Uwielbiała karmelki. – Mę czyźni! Kto ich zrozumie? Muszę za niego wyjść, eby stąd uciec – zaczęła wyjaśniać z pełnymi ustami. Gestem dłoni wskazała otaczający ją pokój. – Ale mę czyzna, za którego wyjdę, będzie zupełnie inny ni Clayton. Słyszałam, e niektórzy tam, w koloniach, bywają całkiem dobrze wychowani, na przykład ten pan Jefferson. Ale
6 Claytonowi daleko do niego. Czy wiesz, e wszedł do gabinetu w cię kich butach? Gdy zasugerowałam mu kupno kilku par jedwabnych pończoch, wyśmiał mnie i powiedział, e nie wytrzymałby w jedwabiach na polu bawełny. – Bianka wzdrygnęła się. – Bawełna! To wieśniak. Gruboskórny, bezczelny amerykański wieśniak. Nicole wyprostowała ostatni lok. – Ale mimo to zdecydowała się panienka przyjąć jego oświadczyny. – Oczywiście. Dziewczyna nigdy nie mo e narzekać na nadmiar propozycji, one sprawiają, e gra staje się bardziej ekscytująca. Gdy jestem na przyjęciu i rozmawiam z mę czyzną, który mi się nie podoba, mówię, e jestem zaręczona. Gdy widzę kogoś odpowiedniego dla kobiety z mojej sfery, mówię mu, e właśnie zastanawiam się nad zerwaniem zaręczyn. Nicole odwróciła się od niej i podniosła z podłogi pustą bombonierkę. Wiedziała, e nie powinna się odzywać, ale nie mogła wytrzymać. – A co z panem Armstrongiem? Czy to lojalne wobec niego? Bianka przeszła przez pokój i zatrzymała się przed komodą, z której wyciągnęła na podłogę trzy szale, zanim zdecydowała się na cienki, wełniany, z delikatnym szkockim deseniem. – A có Amerykanie mogą wiedzieć o lojalności? Okazali niewdzięczność, ogłaszając niezale ność od nas po tym wszystkim, co dla nich zrobiliśmy. Ju sama propozycja poślubienia kogoś takiego jest dla mnie obrazą. A mnie przestraszył tymi swoimi butami i swoją arogancją. Wolał oglądać dom z konia ni przyjść do salonu. Jak mogłabym wyjść za kogoś takiego? Poza tym oświadczył się po zaledwie dwóch dniach znajomości. Dostał jakiś list, e jego brat i bratowa zostali zabici, a zaraz potem nagle poprosił mnie o rękę. Jest taki niewra liwy! Chciał, ebym natychmiast pojechała z nim do Ameryki! Oczywiście odmówiłam.
7 Nie pozwalając, by Bianka zobaczyła wyraz jej twarzy, Nicole zaczęła składać szale. Wiedziała, e jej oczy często zdradzały uczucia. Gdy przybyła do domu Malesonów, była tak odrętwiała, e nie docierały do niej tyrady Bianki o nieudolności Francuzów czy niewdzięczności i okrucieństwie Amerykanów. Wszystkie jej myśli zdominowała przera ająca wizja rewolucji, schwytani rodzice, dziadek, którego... Nie! Nie była w stanie wrócić pamięcią do tamtej burzliwej nocy. Mo liwe, e Bianka mówiła ju jej o narzeczonym, ale umknęło to jej uwadze. To wysoce prawdopodobne. Dopiero niedawno poczuła, e zaczyna budzić się z koszmaru. Trzy tygodnie temu, gdy czekała przed sklepem, w którym Bianka przymierzała suknię, spotkała swoją kuzynkę. Miała ona za dwa miesiące otworzyć własny mały sklepik i zaproponowała jej spółkę. Po raz pierwszy pojawiła się przed Nicole perspektywa osiągnięcia niezale ności, dzięki której mogłaby stać się czymś więcej ni tylko obiektem czyjejś dobroczynności. Uciekając z Francji, zabrała ze sobą złoty medalion i trzy szmaragdy zaszyte w skraj sukni. Po spotkaniu z kuzynką sprzedała kamienie. Nie dostała za nie du o, gdy rynek pełen był francuskiej bi uterii sprzedawanej przez imigrantów, zbyt głodnych, by się targować. Nicole przesiadywała do późna w nocy w swym pokoju na poddaszu, by szyć i w ten sposób zarobić trochę pieniędzy. W skrzyni stojącej w jej pokoiku spoczywała, starannie schowana, prawie taka suma, jakiej Nicole potrzebowała. – Nie mo esz szybciej? – zapytała niecierpliwie Bianka. – Ciągle chodzisz z głową w chmurach. Skoro wszyscy są tam tak leniwi jak ty, to nic dziwnego, e w twoim kraju trwa wojna domowa. Nicole wyprostowała się i uniosła głowę. Jeszcze tylko kilka tygodni. Potem będzie wolna. Mimo odrętwienia Nicole odkryła pewną istotną cechę charakteru Bianki – jej niechęć do fizycznej bliskości mę czyzn.
8 Bianka za adne skarby nie pozwoliłaby się adnemu dotknąć. Uwa ała ich za istoty nieokrzesane, głośne i niewra liwe. Raz tylko uśmiechnęła się do mę czyzny, a był nim młodzieniec drobnej budowy, którego ręce wyłaniające się z suto marszczonych, koronkowych mankietów trzymały misternie zdobioną tabakierę. Bianka nie wyglądała na przestraszoną i nawet pozwoliła ucałować swą dłoń. Nicole podziwiała jej starania czynione w kierunku przezwycię enia niechęci do mę czyzn, by wyjść za mą i, co za tym idzie, poprawić swoją sytuację materialną. A mo e Bianka nie miała pojęcia o tym, co dzieje się pomiędzy mę em i oną? Zeszły obie wyło onymi dywanem głównymi schodami i wyszły z domu. Na jego tyłach znajdowała się niedu a stajnia i powozownia. Zabudowania te utrzymywane były przez pana Jakuba w o wiele lepszym stanie ni sam dom. Codziennie o wpół do drugiej Nicole i Bianka przeje d ały przez park w eleganckim, dwuosobowym powozie zaprzę onym w jednego konia. Dawniej teren ten stanowił część posiadłości Malesonów, teraz zaś nale ał do ludzi, których Bianka uwa ała za parweniuszy. Nigdy ich nie pytała, czy mo e przemierzać park, ale te nikt dotąd się temu nie sprzeciwiał. Podczas przeja d ek wyobra ała sobie, e jest panią tych włości jak jej babka. Ojciec nie zgodził się na wynajęcie stangreta, a Bianka nie zgodziłaby się jechać z koniuszym. Jedyne, co mogła w tej sytuacji zrobić, to kazać powozić Nicole, która nie bała się koni. Nicole lubiła to zajęcie. Czasem, wcześnie rano, po wielu godzinach szycia, zanim Bianka się obudziła, Nicole chodziła do stajni, by przywitać się z urodziwym kasztanem. We Francji, zanim rewolucja zniszczyła jej dom i ycie, często wyprawiała się przed śniadaniem na długie wycieczki konne. Te pogodne poranki w stajni sprawiały, e niemal zapominała o śmierci i po arze, których przyszło jej być świadkiem. Park wyglądał w czerwcu wyjątkowo pięknie. Drzewa ocieniały wygrabione alejki. Promienie słońca kładły na ziemi i sukniach jasne plamy. Bianka trzymała nad głową parasolkę, by
9 osłonić bladą skórę. Krzywiła się z niesmakiem patrząc na Nicole. Ta głupia dziewczyna odło yła słomkowy czepek na siedzenie, pozwalając, by wiatr bawił się jej lśniącymi, czarnymi włosami. Jej oczy błyszczały w słońcu, a mocne, szczupłe ręce pewnie trzymały wodze. Bianka, zdegustowana, odwróciła wzrok. Jej własne ramiona były białe i krągłe, takie, jakie powinny być ramiona kobiety. – Nicole – sapnęła. – Czy choć raz mogłabyś zachowywać się jak dama? Lub przynajmniej nie zapominać, e ja nią jestem? Wystarczy, e muszę się pokazywać publicznie z na wpół ubraną kobietą, a ty jeszcze pędzisz jak szalona. Nicole osłoniła ramiona cienkim, bawełnianym szalem, ale nie zało yła czepka. Posłusznie cmoknęła na konia i ściągnęła wodze. Jeszcze trochę, a nie będzie musiała podporządkowywać się poleceniom Bianki. Nagle ciszę popołudnia zmącił tętent końskich kopyt. Na cię kich koniach, bardziej odpowiednich do wozu ni do jazdy wierzchem, jechało czterech obcych mę czyzn. Rzadko zdarzało się, by ktoś zaglądał do parku. A na dodatek mę czyźni ci nie wyglądali na d entelmenów. Ich ubrania były zmięte, sztruksowe spodnie zachlapane błotem. Jeden z jeźdźców miał na sobie bawełnianą koszulę w szerokie czerwone i białe pasy. Ostatni rok we Francji Nicole yła w atmosferze terroru. Gdy wzburzony tłum szturmował zamek jej rodziców, ukryła się z dziadkiem w skrzyni na siano, by potem uciec pod osłoną gęstego czarnego dymu spowijającego płonący dom. Teraz zareagowała błyskawicznie. Wyczuła zagro enie i zacięła batem konia, zmuszając go do galopu. Bianka z jękiem opadła cię ko na oparcie powozu, by następnie zaatakować Nicole: – Co ty wyprawiasz? Nie pozwolę się tak traktować! Nicole puściła jej okrzyk mimo uszu. Obejrzała się za siebie na czterech mę czyzn pędzących po alejce, tu za nimi. Zdała sobie sprawę, e znacznie oddaliły się od domu i wątpiła, by ktokolwiek mógł usłyszeć krzyk.
10 Ściskającej kurczowo rączkę parasola Biance udało się odwrócić. Zobaczyła, co przyciągnęło uwagę Nicole. Ale widok mę czyzn jej nie przestraszył. Przede wszystkim zdziwiła się, e ludzie tak niskiego stanu mieli ' czelność wkroczyć na teren majątku. Jeden z jeźdźców zachęcał gestem ręki innych, by podą ali za uciekającym powozem. Pochylili się, wrośnięci w siodła, ściągając wodze, ponaglając konie. Spojrzawszy na Nicole, Bianka zdała sobie sprawę z tego, e są ścigane. – Nie mo esz pogonić tej szkapy? – krzyknęła, trzymając się kurczowo. Ale powóz nie nadawał się do wyścigów. Mę czyźni jednak, choć przywarli do końskich karków, musieli pogodzić się z tym e nie zdołają dogonić powozu na swoich cię kich koniach. Ten w czerwono--białej koszuli wyciągnął zza szerokiego pasa pistolet i wystrzelił. Kula poszybowała nad powozem, ledwie tylko muskając lewe ucho konia. Wałach rzucił się w tył, a powóz uderzył z impetem w jego tylne nogi. Nicole zdołała zatrzymać zwierzę, stanąwszy na szeroko rozstawionych nogach i ściągnąwszy mocno wodze. Bianka ponownie krzyknęła i skuliła się w swoim kącie zasłaniając twarz dłonią. – Spokojnie, mały – rozkazała Nicole, a koń przestał szaleć, choć nadal rozglądał się dziko dokoła. Przywiązawszy cugle do poręczy, Nicole wysiadła, podeszła do konia i zaczęła gładzić jego szyję, mówiąc coś cicho po francusku, po czym przytuliła chrapy do swego policzka. – Popatrz, kolego. Ona wcale się nie boi tego krwawiącego zwierzęcia. Nicole podniosła wzrok na otaczających ją mę czyzn. – Umie pani sobie poradzić z koniem, młoda damo – powiedział jeden z nich. – Czegoś takiego jeszcze nie widziałem. – I do tego taka mała. Miło będzie zabrać ją ze sobą.
11 – Zaraz – powstrzymał ich mę czyzna w koszuli w pasy. Widocznie był ich przywódcą. – Skąd wiemy, e to ona? A tamta? Wskazał Biankę, która nadal kuliła się na siedzeniu, usiłując ukryć się przed ich wzrokiem. Strach sprawił, e krew odpłynęła z jej twarzy. Nicole stała spokojnie, przytrzymując w dłoniach głowę konia. Dla niej to wszystko oznaczało powrót do koszmaru, który prze yła we Francji, i wiedziała, e musi teraz zachować spokój, by znaleźć drogę ucieczki. – To ona – powiedział jeden z mę czyzn, wskazując Nicole. – Potrafię odró nić damę. – Która z was jest Bianką Maleson? – ostro spytał mę czyzna w pasiastej koszuli. Miał szeroką szczękę pokrytą kilkudniowym zarostem. A więc to porwanie – pomyślała Nicole. Kobiety mogły tylko przekonać tych ludzi, e ojca Bianki nie stać na zapłacenie okupu. – Ona – powiedziała Bianka, prostując się i wskazując pulchną ręką Nicole. – Ona jest tą cholerną szlachcianką. Ja tylko dla niej pracuję. – Miałem rację? Ta nie mówi jak dama. Nicole stała nieruchomo, wyprostowana, z uniesioną głową. Przechwyciła pełne triumfu spojrzenie Bianki. Wiedziała, e nic nie mo e ju zrobić. Porywacze zabiorą właśnie ją. Oczywiście, gdy dowiedzą się, e nie ma grosza przy duszy i jest uciekinierką z Francji, zwrócą jej wolność, bo nie dostaną okupu. – No dobrze, młoda damo. Musisz z nami jechać. Masz chyba dość rozsądku, by nie sprawiać nam kłopotu? Nicole lekko potrząsnęła głową. Mę czyzna wyciągnął ku niej rękę, a ona przyjęła ją i wspięła się po strzemieniu na jego siodło.
12 – Bystra, prawda? Nic dziwnego, e on chce, eby mu ją dostarczyć. Jak tylko ją zobaczyłem, wiedziałem, e to ona. Damę zawsze mo na poznać po zachowaniu. Uśmiechnął się zadowolony ze swej domyślności. Objął Nicole włochatym ramieniem i z pewnym trudem odwrócił konia od powozu. Przez kilka chwil Bianka siedziała bez ruchu, patrząc za odje d ającymi. Cieszyła się, e jej zdecydowanie uchroniło ją przed porwaniem, ale jednocześnie była zła, e ci głupcy nie dostrzegli, e to właśnie ona jest damą. Gdy w parku znów zapanował spokój, rozejrzała się. Była opuszczona, pozostawiona samej sobie. Nie umiała powozić, jak więc miała dostać się do domu? Mogła tylko iść na piechotę. Gdy dotknęła stopą ziemi, a ostry wir wbił się w miękką podeszwę trzewików, zaklęła. To przez Nicole musiała doświadczać takiej niewygody. Podczas długiej, bolesnej wędrówki jeszcze wielokrotnie przeklinała Nicole, tote gdy w końcu dotarła do domu, zapomniała o porwaniu. Dopiero potem, jedząc z ojcem obfitą kolację, wspomniała o uprowadzeniu. Na wpół śpiący Jakub Maleson zapewnił ją, e Nicole zostanie uwolniona, a on nazajutrz rano powiadomi o zajściu władze. Bianka usunęła się do swego pokoju wściekła, e musi poszukać nowej słu ącej. Co za niewdzięczna zgraja! . -Parter zajazdu stanowiła podłu na izba o kamiennych ścianach, które sprawiały, e wewnątrz było chłodno i ciemno. Znajdowało się tam kilka prostych stołów. Wokół jednego z nich zasiadło czterech porywaczy. Przed nimi stały cię kie, kamionkowe misy wypełnione pokrojoną na nierówne kawałki duszoną wołowiną oraz wysokie kufle z zimnym piwem. Mę czyźni siedzieli sztywno na twardych ławach. Dzień spędzony w siodle był dla nich nowym doświadczeniem i płacili teraz za nie odparzeniami. – Nie ufam jej, mówię wam – zaczął jeden z nich. – Jest za spokojna. Te jej oczy wyglądają niewinnie, ale mówię wam, e ona coś kombinuje. I to coś wpędzi nas w
13 kłopoty. – Pozostali słuchali go skrzywieni. On zaś ciągnął: – Wiecie, jaka ona jest. Nie chcę ryzykować, e ją zgubimy. Muszę ją tylko zabrać do Ameryki, do niego, jak kazał, i nie chcę, eby coś poszło nie tak. Mę czyzna w pasiastej koszuli pociągnął tęgi łyk piwa. – Joe ma rację. Kobieta, która tak dobrze radzi sobie z koniem, nie zawaha się spróbować ucieczki. Który chce popilnować jej w nocy? Jęknęli, czując ból w sponiewieranych mięśniach. Myśleli nawet o związaniu więźnia, ale rozkazy były jasne. Nie wolno im wyrządzić jej najmniejszej krzywdy. – Pamiętasz, Joe, jak doktor wyciągał ci szwy z piersi? Joe przytaknął za enowany. – Pamiętasz to białe świństwo, które ci dał, ebyś zasnął? Mo esz trochę tego zdobyć? Joe przyjrzał się twarzom siedzących w zajeździe ludzi – od mętów z rynsztoka po tkwiącego samotnie w kącie d entelmena. Joe był pewien, e mógłby od nich kupić wszystko. – Coś się znajdzie – odparł krótko. Siedząc spokojnie na łó ku, Nicole rozejrzała się po brudnym pokoju na piętrze. Zdą yła ju zauwa yć rynnę pod oknem i dach szopy. Mo e po zmierzchu, gdy ustanie ruch na podwórzu, będzie mogła zaryzykować ucieczkę. Mogłaby te wyjawić napastnikom, kim jest naprawdę, ale było jeszcze za wcześnie. Od domu Bianki dzieliło ich zaledwie kilka godzin jazdy. Zastanawiała się, kiedy Bianka dotrze do domu, ile czasu zajmie jej wędrówka na piechotę. Trzeba dać trochę czasu panu Malesonowi na zawiadomienie władz hrabstwa i rozesłanie wiadomości o porwaniu. Dziś w nocy spróbuje uciec, a jeśli się nie uda, wyjaśni nieporozumienie. Wtedy ją uwolnią. Bo e – modliła się – eby nie wpadli we wściekłość. Gdy otworzyły się drzwi, ujrzała wszystkich czterech mę czyzn. – Przynieśliśmy coś do picia. Prawdziwa czekolada z Ameryki Południowej. Jeden z nas to stamtąd przywiózł.
14 eglarze – pomyślała, biorąc kubek. Dlaczego nie zauwa yła tego wcześniej? Dlatego tak źle jeździli konno, a ich ubrania wydzielały osobliwą woń. Pijąc przepyszną czekoladę, rozluźniła się i poczuła, jak bardzo jest zmęczona. Próbowała skupić się nad planem ucieczki, ale myśli rozbiegły się, ulatywały gdzieś. Patrzyła na kręcących się mę czyzn, którzy dziwnie jej się przylądali. Wyglądali jak wielkie, siwe, zaniepokojone czymś niańki, a ona miała ochotę powiedzieć im, e czuje się dobrze. Przymknęła oczy i zapadła w sen. Następnych dwudziestu czterech godzin nie pamiętała wcale. Wydawało jej się, e ktoś niesie ją delikatnie jak małe dziecko. Czasem wyczuwała czyjś niepokój o siebie i próbowała się uśmiechnąć, powiedzieć, e nic jej nie jest, ale nie była w stanie wymówić słowa. Przed oczyma pojawiał jej się pałac rodziców, przypomniała jej się huśtawka w ogrodzie pod wierzbą. Uśmiechała się do szczęśliwych chwil spędzonych z dziadkiem u młynarza. Czuła, e kołysze się w hamaku, a wokół jest gorąco. Gdy w końcu otworzyła oczy, stwierdziła, e kołysanie nie było tylko częścią snu. Ale zamiast drzew ujrzała nad głową jakieś płótna. Ktoś zbudował nad hamakiem dach, tylko zastanawiała się, kto i po co. – Obudziła się panienka wreszcie! Mówiłam tym eglarzom, e dali za du o opium. Cud, e się panienka w ogóle ocknęła. I zaufaj tu takim nieudacznikom. Proszę, zrobiłam kawę. Jest dobra i gorąca. Nicole odwróciła głowę. Jakaś wysoka kobieta silnym ramieniem dźwignęła ją na łó ku. Nie znajdowała się ju w parku, lecz w jakimś niewielkim pokoju. Mo e narkotyk wywołał złudzenie falowania. Pewnie hamak te jej się przyśnił. – Gdzie jesteśmy? Kim pani jest? – udało jej się wykrztusić, gdy przełknęła mocną, gorącą kawę.
15 – Nadal czuje się panienka otumaniona, prawda? Mam na imię Janie. Wynajął mnie pan Armstrong, ebym się opiekowała panienką. Nicole popatrzyła uwa niej. Nazwisko Armstrong było jej znane, ale nie wiedziała skąd. Gdy dzięki kawie zaczęła przychodzić do siebie, przyjrzała się Janie. Była to wysoka, mocno zbudowana kobieta o szerokiej twarzy i wiecznie zarumienionych policzkach. Przypominała Nicole nianię, która się nią kiedyś opiekowała. Janie roztaczała wokół siebie aurę zaufania i zdrowego rozsądku, poczucia bezpieczeństwa i spokoju. – Kto to jest pan Armstrong? Janie odebrała jej puste naczynie i ponownie napełniła je kawą. – Za du o panience dali tego środka nasennego. Pan Armstrong. Clayton Armstrong. Przypomina sobie panienka? Ma panienka wyjść za niego za mą . Nicole zatrzepotała powiekami, a potem dolała sobie kawy z dzbanka stojącego na małym piecyku węglowym. Zaczęła sobie wszystko przypominać. – Obawiam się, e zaszła pomyłka. Nie jestem Bianką Maleson ani nie jestem zaręczona z panem Armstrongiem. – Nie jesteś... – zaczęła Janie, siadając na dolnym posłaniu piętrowego łó ka. – Kochanie, myślę, e powinnaś mi wszystko opowiedzieć. Gdy Nicole skończyła swą relację, uśmiechnęła się. – Widzi pani teraz, e gdy dowiedzą się, kim jestem, wypuszczą mnie. Janie milczała. – Nie zrobią tego? – Nie wiesz jeszcze wszystkiego, panienko. Przede wszystkim ju od dwunastu godzin płyniemy do Ameryki.
16 2 Nicole rozejrzała się zaskoczona. Statek. Gładkie dębowe ściany, sufit, niewielkie okno i dwa piętrowe łó ka naprzeciw. W jednym końcu pomieszczenia znajdowały się drzwi, w drugim piętrzyły się pudła i kufry związane dla bezpieczeństwa przymocowującą je do ściany liną. W rogu stała niska szafka, a na niej piecyk. Nagle Nicole zdała sobie sprawę, e kołysanie, które wyczuwała, było spowodowane łagodnym ruchem morza. – Nie rozumiem – powiedziała. – Dlaczego ktokolwiek miałby mnie, a raczej Biankę, porywać do Ameryki? Janie podeszła do jednego z kufrów i podniosła wieko, by wyjąć niewielką skórzaną teczkę związaną wstą ką. – Powinna panienka to przeczytać. Zmieszana Nicole otworzyła teczkę. Wewnątrz spoczywały dwa arkusze papieru pokryte śmiałym pismem. Moja najdro sza Bianko! Mam nadzieję, e Janie ju Ci wszystko wyjaśniła. Liczę te na to, e nie będziesz mi miała za złe dość nietypowego sposobu, w jaki chcę Cię do siebie sprowadzić. Wiem, jak uległą i posłuszną jesteś córką oraz jak bardzo troszczysz się o zdrowie ojca. Z początku miałem zamiar wstrzymać się a do jego wyzdrowienia, ale czuję, e dłu ej ju czekać nie mogę. Wybrałem statek pocztowy, gdy jest najszybszy. Janie i Amos otrzymali instrukcje, by dostarczać Ci w czasie podró y jedzenie, a tak e, by zadbać o Twoją garderobę, jako e pośpiech pozbawił Cię Twojej własnej. Janie jest wspaniałą szwaczką. Mimo e jesteś ju w drodze, chciałbym być pewien pomyślnego zakończenia sprawy. Nakazałem więc kapitanowi, by udzielił nam ślubu per procura. Dzięki temu, je eli nawet Twój ojciec odnalazłby Cię, zanim dotrzesz do Ameryki, i tak będziesz ju moja. Wiem, e to zuchwałość, ale musisz mi
17 wybaczyć i pamiętać, e robię to, poniewa Cię kocham i czuję się bez Ciebie bardzo samotny. Gdy zobaczymy się następnym razem, będziesz ju moją oną. Liczę godziny. Kocham Cię. Clay. Nicole przez kilka chwil trzymała list z poczuciem, e wnika w czyjeś intymne sprawy, o których nawet nie powinna wiedzieć. Uśmiechnęła się słabo. Zawsze słyszała, e Amerykanie są mało romantyczni, a tymczasem ten człowiek przygotował drobiazgowy plan porwania, by zdobyć ukochaną kobietę. Popatrzyła na Janie. – Ktoś, kto jest tak bardzo zakochany, musi być miłym człowiekiem. Zazdroszczę Biance. Kim jest Amos? – Clay wysłał go ze mną, ale mieliśmy tu epidemię. – Janie spuściła wzrok na wspomnienie śmierci pięciu osób. – Amos nie wyszedł z tego. – Przykro mi – powiedziała Nicole wstając. – Muszę znaleźć kapitana i wyjaśnić mu całą sprawę. – Urwała, spojrzawszy na swoje odbicie w lustrze nad stołem. Rozczochrane włosy opadały w nieładzie na jej twarz. – Czy jest tu jakiś grzebień? – Usiądź, panienko, uczeszę cię. Nicole posłusznie usiadła. – Czy on zawsze jest taki... taki gwałtowny? – Kto? Ach. – Janie uśmiechnęła się yczliwie. – Nie wiem, czy jest tak samo gwałtowny jak arogancki. Zwykle dostaje to, czego chce. Gdy układał ten plan, mówiłam mu, e mo e się nie udać, ale wyśmiał mnie tylko. Kiedy zobaczy panienkę, to ja będę się z niego śmiała. Odwróciła głowę Nicole i zbli yła jej twarz do światła. – Nie sądzę jednak, by jakikolwiek mę czyzna mógł śmiać się z panienki – powiedziała, przyglądając się uwa nie Nicole.
18 Uwagę przyciągały wielkie, wyraziste oczy, ale Janie wiedziała, e najbardziej musiały intrygować mę czyzn niezbyt szerokie, ale pełne, ciemnoro owe usta. Górna warga była nieco większa od dolnej, co stanowiło połączenie tyle niespotykane, co interesujące. Nicole odwróciła się lekko zarumieniona. – Przecie i tak nie poznam pana Armstronga. Muszę wrócić do Anglii. Mam tam kuzynkę, która zaproponowała mi wspólne prowadzenie sklepu z garderobą. Ju prawie zaoszczędziłam potrzebną na to sumę. - Chciałabym wierzyć, e zawrócimy. Ale nie podobają mi się ci ludzie na górze. Mówiłam o tym Clayowi, ale on nie chciał mnie słuchać. Jest najbardziej upartym człowiekiem, jaki się kiedykolwiek urodził. Nicole spojrzała na list. – Zakochanemu mę czyźnie mo na wiele wybaczyć. – Hm! – chrząknęła Janie. – Mówisz tak, panienko, bo nigdy nie miałaś z nim do czynienia. Opuściwszy kabinę, Nicole wspięła się na górny pokład wąskimi schodami. Poczuła na włosach muśnięcie morskiego powietrza i uśmiechnęła się. Zatrzymały ją nagle skupione na niej spojrzenia kilku mę czyzn. eglarze patrzyli na nią tak po ądliwie, e odruchowo szczelniej okryła się szalem. Miała wra enie, e jest prawie naga, poniewa cienka, lniana sukienka nie mogła ukryć jej kształtów. – Czekasz na coś, panienko? – zapytał jeden z marynarzy, mierząc ją wzrokiem. Z trudem powstrzymała się od tego, eby się cofnąć, i odpowiedziała: – Chciałabym widzieć się z kapitanem. – On z tobą te . Zignorowała wybuch śmiechu i ruszyła za jednym z mę czyzn w kierunku drzwi na dziobie statku. Gdy usłyszała przyzwalające mruknięcie, eglarz otworzył drzwi i prawie wepchnął ją do środka.
19 Potrzebowała dobrej chwili, by przyzwyczaić się do półmroku. Kabina była dwa razy większa od tej, którą dzieliła z Janie. Znajdowało się w niej okno, ale tak brudne, e nie przepuszczało światła. Pod nim stało brudne, nie posłane łó ko, a na środku du y, cię ki stół przymocowany do podłogi, pokryty zwojami map i wykresów. Nicole drgnęła, gdy przez podłogę przebiegł szczur. Cichy śmiech kazał jej spojrzeć ku ciemnemu kątowi pokoju, gdzie siedział mę czyzna o mrocznej twarzy i zbyt długich bokobrodach. Jego ubranie było wymięte, a w rękach trzymał butelkę rumu. – Mówią, e jesteś jakąś cholerną damą. Lepiej spróbuj przyzwyczaić się do szczurów na tej łajbie. Tych na dwu i na czterech nogach. – Czy pan jest kapitanem? – zapytała, robiąc krok naprzód. – Tak. Jeśli to jest statek, to ja jestem jego kapitanem. – Czy mogę usiąść? Chciałabym z panem pomówić. Machnął butelką w kierunku krzesła.I Nicole szybko i dokładnie opowiedziała swoją historię. Gdy skończyła, kapitan milczał jeszcze przez chwilę. – Jak pan sądzi, kiedy wrócimy do Anglii? – Nie wracam do Anglii. – A jak inaczej ja się tam dostanę? Pan nie rozumie. To jakaś straszna pomyłka. Pan Armstrong... – Wiem tyle, e Clayton Armstrong wynajął mnie, ebym porwał jakąś damę i zawiózł mu ją do Ameryki – przerwał jej kapitan. Zmru ył oczy. – Gdy ci się przyglądam, muszę stwierdzić, e rzeczywiście nie pasujesz do jego opisu. ' – Bo ja nie jestem jego narzeczoną. - Machnąwszy lekcewa ąco ręką, nabrał tęgi łyk rumu. – A co mnie obchodzi, kim jesteś? Mówił, e mo esz sprawiać pewne kłopoty, gdy przyjdzie do zawarcia mał eństwa, ale mam sobie z tobą poradzić.
20 Nicole wstała. – Mał eństwo?! Nie sądzi pan chyba, e... – zaczęła, ale umilkła w połowie zdania. – Pan Armstrong kocha i chce poślubić Biankę Maleson. Ja nazywam się Nicole Courtalain. Nigdy nawet nie widziałam pana Armstronga. – To ty tak twierdzisz. Dlaczego nie powiedziałaś tego moim ludziom od razu? Na co czekałaś tak długo? – Pomyślałam, e gdy im powiem, uwolnią mnie, ale jednocześnie chciałam znaleźć się mo liwie daleko od Bianki, bo wiedziałam, e ona pragnie być bezpieczna. – Czy Bianka to ta gruba, która cię nam pokazała? – Tak. To Bianka. Ale myślała, e nic złego mi się nie stanie. – Jasne, myślała! Chcesz, ebym uwierzył, e trzymałaś buzię na kłódkę dla takiej suki, która cię podsunęła porywaczom? Nie wierzę! Chyba uwa asz mnie za głupka. Nicole nie miała ju nic do powiedzenia. – No, dobra. Wyjdź stąd, a ja sobie to przemyślę. Po drodze powiedz temu, który cię tu przyprowadził, e chcę się z nim widzieć. Po jej wyjściu kapitan został sam z bosmanem. – Chyba ju wiesz, skoro podsłuchiwałeś? Bosman uśmiechnął się i usiadł. Znał kapitana od dawna i zdawał sobie sprawę, e zawsze warto wiedzieć, co on knuje. – Co robimy? Armstrong ka e nas zamknąć za ten zaginiony w zeszłym roku ładunek tytoniu, jeśli nie przywieziemy mu ony. Kapitan pociągnął łyk rumu. – ona. Tego chce i to mu damy. Bosman pokręcił głową. – A jeśli ona mówi prawdę i to nie ta? – Na wszystko mo na patrzeć na dwa sposoby. Jeśli to nie ona, tylko tamta druga nazywa się Maleson, to Armstrong chce się o enić z suką, która kłamie i potrafi zdradzić swoją najlepszą przyjaciółkę. Z drugiej strony ta ciemnowłosa panienka mo e
21 być Bianką i kłamać, eby uniknąć mał eństwa z Armstrongiem. Tak czy inaczej jutro rano powinien się odbyć ślub. – A co z Armstrongiem? Jeśli się oka e, e o eniłeś go z niewłaściwą kobietą? Nie chciałbym być przy tym. – Pomyślałem i o tym. Chcę odebrać pieniądze, zanim on ją zobaczy, i natychmiast ruszać z Wirginii. Nie zamierzam nawet sprawdzać, czy to o nią chodziło. – Zgadzam się. A jak nakłonimy tę panienkę do ślubu? Chyba jej ten pomysł nie przypadł do gustu. Kapitan podał bosmanowi butelkę. – Zastanowię się nad sposobem, który podziała na tę lalunię. – Widzę, e nie udało się namówić kapitana na powrót do Anglii – stwierdziła Janie, gdy Nicole wróciła do kajuty. – Nie – odpowiedziała, sadowiąc się na łó ku. – Przede wszystkim nie uwierzył, gdy powiedziałam, kim jestem. Z jakiegoś powodu uznał, e kłamię. Janie chrząknęła. – Ludzie jego pokroju sami nigdy nie mówią prawdy, więc nie widzą powodu, by komuś wierzyć. My mo emy tylko uczynić tę podró jak najprzyjemniejszą. Mam nadzieję, e panienka nie straciła ducha? Starając się ukryć swoje uczucia, Nicole uśmiechnęła się do tej wysokiej kobiety. Tak. Była rozczarowana. Zanim dopłynie do Ameryki, jej kuzynka mo e sobie znaleźć innego wspólnika. Myślała te o zaoszczędzonych pieniądzach ukrytych w pokoju na poddaszu. Dotknąwszy palców pokaleczonych igłą w ciągu wielu nocy spędzonych na szyciu przy małej, taniej świeczce, przypomniała sobie, jak cię ko pracowała na te centy. Postanowiła jednak nie ujawniać przed Janie tego, co czuła. – Zawsze chciałam zobaczyć Amerykę – oświadczyła. – Mo e przed powrotem do Anglii uda mi się tam zatrzymać na kilka dni. O, Bo e! – Co takiego?
22 – Jak ja zapłacę za powrót? – zapytała z rozszerzonymi z przera enia oczyma. – Zapłacić? – wybuchnęła Janie. – Clayton Armstrong za to zapłaci, zapewniam panienkę. Tyle razy powtarzałam mu, eby tego wszystkiego nie robił, ale jakbym mówiła do ściany. A mo e, gdy zobaczy panienka Amerykę, nie zechce wracać do Anglii? Te mamy wiele sklepów z sukniami. Nicole powiedziała jej o swoich ukrytych oszczędnościach. Przez kilka chwil Janie milczała. W wersji porwania opowiedzianej przez Nicole Bianka była niewinna, robiła to, co nale ało zrobić. Ale Janie potrafiła wyczuć, co kryło się za tymi słowami i zastanawiała się, czy Nicole po powrocie znajdzie swoje pieniądze. – Jesteś głodna, panienko? – zapytała, otwierając kufer le ący na szczycie sterty pod ścianą. – Tak, jestem... Rzeczywiście jestem głodna. – odpowiedziała Nicole i podeszła bli ej, by zajrzeć do kufra. Zanim przystosowano statki do przewozu pasa erów, ka dy z podró nych musiał sam zabierać dla siebie prowiant. Zale nie od zręczności nawigatora, zwrotności statku, wiatru, burz i piratów, rejs mógł trwać od trzydziestu do dziewięćdziesięciu dni, o ile w ogóle statek docierał do celu. Kufer pełen był suszonego grochu i fasoli. Podniesione przez Janie wieko innego odsłoniło soloną wołowinę i ryby. Następny zawierał owies, ziemniaki, pęczki ziół, mąkę, suchary i paczkę cytryn. – Clayton kazał te kapitanowi kupić ółwie, więc będziemy miały świe ą zupę ółwiową. Nicole popatrzyła na te zapasy. – Pan Armstrong jest wyjątkowo przezornym człowiekiem. Zaczynam ałować, e to nie ze mną chce się o enić. Janie pomyślała to samo, gdy zza znajdujących się w rogu kajuty drzwi oddzielających komórkę wyciągnęła wąską wannę.
23 Mo na w niej było usiąść z podciągniętymi nogami, a wtedy woda zakrywała ramiona. Nicole zatrzepotała powiekami. – Có to za luksus! Kto by pomyślał, e podró statkiem mo e być tak wygodna. Janie uśmiechnęła się zaró owiona z radości. Obawiała się podró y przez ocean, przebywania w małej kabinie razem z jakąś angielską damą. Myślała, e wszystkie Angielki to monarchistki i snobki. No, ale Nicole była Francuzką, a tam znali się na rewolucjach. – Obawiam się, e musimy do tego u yć morskiej wody i podgrzewanie jej zajmie du o czasu. Zawsze to jednak lepsze ni miska z gąbką. Kilka godzin później, po wspaniałej kąpieli, Nicole le ała na dolnej koi czysta, syta i zmęczona. Długo trwało grzanie wody, by dwa razy napełnić wannę. Z początku Janie protestowała i chciała, eby Nicole wykąpała się pierwsza, ale Nicole z uporem twierdziła, e skoro nie jest narzeczoną Claytona, Janie nie jest jej słu ącą tylko towarzyszką podró y i poprosiła, by Janie zwracała się do niej po_ imieniu. Nicole uprała i rozwiesiła swą jedyną suknię, a potem łagodny ruch statku ukołysał ją do snu. Wcześnie rano następnego dnia Janie zaczesała jej włosy w kok, by później móc uło yć modne w tym czasie chignon. Wydobyła skądś elazko i zaczęła prasować suknię, a Nicole z rozbawieniem stwierdziła, e pan Armstrong pomyślał o wszystkim. Nagle drzwi otworzyły się z trzaskiem, ukazując jednego z porywaczy. – Kapitan chce panienkę widzieć. Teraz. Pierwszą myślą Nicole było, e mo e kapitan zdecydował się odesłać ją do Anglii, tote posłusznie poszła za marynarzem. Za nimi Janie. eglarz jednym zdecydowanym szarpnięciem wepchnął ją z powrotem do kajuty. – Ciebie nie chce. Tylko ją. Janie chciała zaprotestować, ale Nicole ją powstrzymała.
24 – Nic mi się nie stanie, jestem pewna. Mo e zrozumiał, e mówiłam prawdę. Gdy tylko weszła do kajuty kapitana, stwierdziła, e coś jest nie tak. Zastała tam dowódcę statku, bosmana i kilku innych mę czyzn, których przedtem nie widziała. Wszyscy wyraźnie na coś czekali. – Mo e was przedstawię – zaczął kapitan. – Wszystko musi być w porządku. To jest doktor. Mo e cię zaszyć i co tam jeszcze chcesz. To jest Frank. Mój bosman. Ju się chyba spotkaliście. Szósty zmysł, wyczulony podczas koszmaru we Francji, ostrzegł Nicole przed niebezpieczeństwem. Oczy, jak zwykle, zdradziły jej uczucia. – Nie uciekaj – powiedział Frank. – Chcemy z tobą porozmawiać. A poza tym dziś dzień twojego ślubu. Nie chciałabyś, by cię uznano za oporną pannę młodą, prawda? Nicole zaczynała rozumieć. – Nie jestem Bianką Maleson. Wiem, e pan Armstrong kazał wam przygotować ślub per procura, ale ja nie jestem kobietą, której on pragnie. Frank rzucił jej lubie ne spojrzenie. – Myślę, e ka dy mógłby cię pragnąć. Wtedy odezwał się doktor. – Młoda damo, czy ma pani jakiś dokument potwierdzający pani to samość? Zrobiwszy krok do tyłu, potrząsnęła przecząco głową. Nieliczne dokumenty, które ocalały po bezładnej ucieczce przed terrorem, zniszczył dziadek. Powiedział, e od tego mo e kiedyś zale eć ich prze ycie. – Nazywam się Nicole Courtalain. Uciekłam z Francji i mieszkałam u panny Maleson. To jest pomyłka. – Rozmawialiśmy ju na ten temat i zdecydowaliśmy, e to niewa ne – odpowiedział jej kapitan. – Mój kontrakt nakazuje mi przywieźć do Ameryki panią Claytonową Armstrong i właśnie to zamierzam zrobić.
25 Nicole wyprostowała się. – Nie wyjdę za mą wbrew mej woli. Kapitan skinął nieznacznie głową, a Frank przeciął pokój i mocno chwycił Nicole. Jedną ręką objął ją w pasie, a drugą opasał jej plecy i unieruchomił ręce. – Ta twoja odwrócona do góry nogami buziuni spodobała mi się ju dawno – mruknął, przyciskając usta do jej warg. Nicole była tak przera ona, e nie zdą yła zareagować wystarczająco szybko. Nikt jeszcze jej tak nie potraktował. Nawet gdy mieszkała z rodziną młynarza, ludzie z jej otoczenia wiedzieli, kim jest, więc okazywali jej szacunek. Ten mę czyzna śmierdział rybą i potem – ohydny, duszny, pozbawiający tchu fetor. Dotknięcie jego ust przyprawiało ją o mdłości. Szarpnęła się. – Nie! – krzyknęła. – Będzie tego jeszcze trochę – powiedział Frank i uderzył ją dość mocno w szyję, po czym przesunął brudną rękę do przodu. Nagłym ruchem rozdarł suknię i koszulę, odsłaniając jej piersi. Jego wielka dłoń chwyciła jedną z nich, a kciuk zaczął szorstkim ruchem pocierać brodawkę. – Nie, proszę – wyszeptała Nicole, szarpnąwszy się. Zbierało jej się na wymioty. – Wystarczy – rozkazał kapitan. Frank nie puścił jej od razu. – Mam nadzieję, e nie wyjdziesz za mą za Armstronga – szepnął, owiewając jej twarz gorącym, śmierdzącym oddechem. Odsunął się. Nicole starała się zasłonić rozdartą suknię. Opadła na krzesło i przesunęła dłonią po ustach pewna, e ju nigdy nie zetrze z nich śladów tego pocałunku. – Wygląda na to, e nie podobasz jej się za bardzo – zaśmiał się kapitan, po czym spowa niał i usiadł na krześle naprzeciw Nicole. – Poznałaś ju smak tego, co cię spotka, jeśli